Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/360

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

osiemset metrów... zachowuje się hałaśliwie, lecz, jak dotąd, wybitnej szkody nie czyni.
Rozparł się wygodnie w fotelu, otaczając się kłębami tytuniowego dymu.
— To wszystko! — rzucił Wyhowski.
Obwiódł młodego lotnika pobłażliwym spojrzeniem.
— Wszystko! — powtórzył, śmiejąc się — Nie, panie! Oprócz nich znajduje się tam co najmniej kilkadziesiąt pomniejszych! Jedne się tworzą... drugie zamierają! Ba... toż, mówiąc prawdę, Andy są jednym olbrzymim wulkanem! Góra, która wczoraj jeszcze była całkiem niewinną, dzisiaj ryczy rozgłośnie, wylewając potoki lawy i wyrzucając głazy wielkości potężnych gmachów na wysokość kilkuset metrów! Siły podziemne wstrząsają raz po raz cały łańcuch Andów, tworząc kratery, jak się to mówi, od ręki. Zwłaszcza pomiędzy piętnastym, a czterdziestym równoleżnikiem. Wulkan przy wulkanie, a co jeden to potężniejszy! Ba... to kraina wiecznego niepokoju!
— Kraj skazany czy wcześniej, czy później na zupełną zagładę — wstrącił niespodziewanie Jagger, nie zmieniając pozycji i nie rozwierając powiek.