Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/298

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i grozę, chwytającą zimnymi palcami za gardło.
Dokonawszy krwawego dzieła, tłumy rzuciły się do portu.
Tam sprawa również nie przedstawiała się lepiej.
Łodzie, przewożące uciekających na pokłady statków, nie mogły odbić od brzegu, gdyż burty ich trzymały kurczowym uchwytem setki rąk.
I tu wrzała walka na noże i rewolwery. Kilkanaście przeciążonych łodzi przewróciło się natychmiast po odbiciu od molo. Całe gromady rzucały się do morza w nadziei dotarcia wpław do bliżej stojących statków.
Szczególnie brutalni byli mieszkańcy wiosek, licznie rozsianych u podnóża Wezuwiusza.
Silni ci rolnicy i pasterze, skupiwszy się w zwarte gromady, nożami torowali sobie drogę ku zbawczym łodziom.
Lecz dowódca eskadry wojennej, siwowłosy admirał Bompiagni, obserwujący z pokładu swego pancernika przez lornetę sceny na molo, wydał krótki rozkaz swemu adjutantowi.
Na flaglinach pancernika zamigotały barwne chorągiewki sygnałów.