Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/299

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nie upłynęło i kwadrans czasu, gdy od kilkunastu statków odbiły motorowe szalupy, zapełnione marynarzami z bronią w ręku.
Tłum miotający się na molo portowem głośnem wyciem radości powitał zbliżające się szalupy.
Mieszkańcy wiosek, godząc nożami na wsze strony, skierowali się poprzez tłum ku miejscu przybicia szalup.
Czekało ich jednak rozczarowanie nielada.
Załoga szalup wyskoczyła na molo i sformowawszy dwuszereg plunęła jedną i drugą salwą w zbity tłum.
Nawpół dzicy pasterze i robotnicy winnic, którzy przed chwilą jeszcze terroryzowali tłum swą postawą, ryknęli z wściekłości i, opamiętawszy się rychło, natarli z piekielnym wrzaskiem na linję marynarskich kołnierzy.
Ale trzecia, a za nią czwarta i piąta salwa osadziły ich na miejscach.
Szereg marynarzy, nie dając się im opamiętać, runął na nich z najeżonymi bagnetami.
Krótką chwilę trwało to starcie się wręcz. Nóż i pałka musiały ustąpić przed bagnetem, działającym sprawnie w wyćwiczonych rękach.