Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Źrenice powracającej do zdrowia zalśniły żywszym blaskiem.
— Ryzykownej... tak, lecz bezsensowną nazwać jej nie można, gdyż będzie miała ona na celu uratowanie życia człowieka! — rzekła z lekkiem wzburzeniem w głosie.
Pani Athow zasępiła się.
— Więc ty, moja droga, wierzysz jeszcze w możliwość ocalenia się któregokolwiek z rozbitków? — zapytała po chwili.
— Edward ocalał! — rzuciła krótko Amy.
Pani Daisy wzruszyła lekko ramionami.
— Wiara twoja jest wzruszającą, lecz nie posiada, niestety, żadnych logicznych podstaw. Admiralicja, dokąd udałam się po ochłonięciu z ciosu, jaki mnie dotknął, zapewniła, że zgoła fantastyczną byłoby rzeczą mieć chociażby przez krótką chwilę nadzieję, że chociażby jeden z rozbitków zdołał ujść z życiem z katastrofy. Zresztą, jak upewniono mnie, od tego czasu szczęśliwiec taki zdołałby dać już o sobie znak życia, gdyż jest to okres letni, okres masowego przebywania statków łowieckich na tamtych wodach. Nie, moja droga, należy się już pożegnać z wszelką nadzieją, tak, jak pożegnałam się z nią już i ja.
— A jednak Edward żyje! — powtórzyła z mocą Amy.