Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Co u li...! — druga połowa słowa zamarła mu na ustach.
Oto, czerwieniejąca swą dachówką wśród zieleni, wysmukła dzwonnica w Terziano znikła raptem z przed jego oczu, jak gdyby zdmuchnięta potężnym wiewem wiatru.
Zarzucił na hełm okulary, sądząc, że to one łudzą jego wzrok.
W tymże momencie posłyszał donośny szum, spotęgowany paroma głuchemi hukami, przypominającemi grzmot kół ładownych wozów na bruku ulicy.
Począł rozglądać się, nie wypuszczając z rąk kierownicy. Mimowoli, automatycznym ruchem dłoni zmniejszył bieg do szybkości trzydziestu kilometrów.
Wszystko naokół zdawało się być spokojnem.
Nagle głośniejszy huk rozdarł powietrze i zdumione oczy Wychowskiego ujrzały, jak na lewo od szosy, jak gdyby od strony łagodnego zbocza Wezuwjusza, z gęstwiny latorośli winnych wysunęła się ciemna, prawie czarna wstęga, która piorunowym ruchem przecięła biel szosy w odległości dwustu kroków od samochodu.
Podążył za nią wzrokiem.
Wstęga pobiegła dalej przez równinę.