Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/369

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tory wyły już zwycięską pieśń swej brutalnej siły i potęgi.
Jaskrawe światło reflektorów zalało białą przestrzeń przed aparatem.
— Gotowe! — rzucił Jagger, wciągając geologa do wnętrza kabiny i zatrzaskując za nim drzwi.
Samolot ruszył z miejsca, sunąc po miękkiej powłoce śniegu.
Wyhowski zdawał sobie jasno sprawę z grozy sytuacji. Pomimo światła reflektorów, pomimo uprzedniego sprawdzenia przezeń pewnej przestrzeni równiny, start w tych warunkach był czystem szaleństwem. Wystarczało, aby na płaszczyźnie, po której pędził teraz samolot, znalazł się niezauważony przezeń niewielki, wystający z pod śniegu kamień, lub jakaś nieznaczna nawet nierówność, a „Ptak Nadziei“ skapotuje, zarywając się dziobem w śnieg. Wówczas pewna śmierć czeka ich wszystkich.
Wreszcie wydało mu się, że start trwa już stanowczo za długo. Zwiększył obroty śmig i wpatrując się wytężonym wzrokiem w przestrzeń, z bijącem sercem wyczekiwał oderwania się aparatu od ziemi.
— Prędzej... prędzej! — szeptał przez zaciśnięte zęby, jak gdyby pragnąc temi sło-