Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Z ust pań wydarł się głośny okrzyk zgrozy.
— Jak to... nie istnieje? — zapytał zdławionym szeptem Wyhowski.
— Kilku motocyklistów z kompanji, która była w pobliżu Amalfi na ostrem strzelaniu, przyniosło przed chwilą tę straszną wiadomość — wyjaśnił włoch. — Całe wybrzeże wraz ze szczytami, wznoszącymi się ponad niem, zanurzyło się w morze. Z Amalfi nie pozostało ni śladu... toż samo, zdaje się, spotkało Salerno, gdyż żołnierze dostrzegli tam masę wód wytryskujących w górę. Cała południowa część półwyspu zapadła się w głębiny. O losie Sorrento do chwili naszego wyjazdu nie było żadnej wiadomości.
Umilkł, zwróciwszy wzrok na wyraźnie teraz widniejące rumowiska pociągu.
— Podobno przeszło stu zabitych i drugie tyle poważnie rannych — rzucił, westchnąwszy. — Pociąg, jak zwykle, był przepełniony wycieczkowiczami, powracającymi do Castellammare i Neapolu. Straszne hekatomby składa tutejsza ludność temu nienasyconemu molochowi zniszczenia!
Źrenice jego, zwrócone na dymiący wciąż szczyt góry, błyszczały groźnie, głos brzmiał akcentami nienawiści.