Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/365

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wyhowski skierował dalomierz na podstawę kolumny światła.
Po chwili podniósł pochyloną nad przyrządem głowę.
Zdaniem jego odległość mogła wynosić od sześćdziesięciu do osiemdziesięciu kilometrów. Było to, naturalnie, wyliczenie niezbyt ścisłe, gdyż dalomierz w nocy nie daje tej precyzji, jaką wykazuje przy dziennem świetle.
Na prawo od kolumny światła poza grupą szczytów, zasłaniających swym masywem sporą część widnokręgu, ciemne dotychczas niebo stało się nagle różowem. Zupełnie, jakby poza szczytami szalał olbrzymi pożar, rzucający odblaski ognia na ciemne chmury.
— Drugi! — mruknął Selwin. — Jak tak dalej pójdzie, to i ten brzdąc gotów zaszczebiotać po swojemu. Mielibyśmy się zpyszna... co?
Jagger nerwowym ruchem tarł dłonią swe wysokie czoło, usiłując zebrać myśli.
— W każdym razie ni jeden, ni też drugi wybuch nie pochodzi z tej dziewiątki, którą odkryliśmy dzisiaj — rzekł po chwili.
— Bezwątpienia! — potwierdził lotnik. — Tamte znajdują się od nas znacznie bliżej!
— Więc chyba promień jego działania nie sięgnie tutaj i możemy spokojnie...
Selwin nie dał dokończyć koledze.