Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/366

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Słuchaj, Tomaszu! — rzekł, kładąc dłoń na ramieniu Jaggera. — Czy ta druga jasność... ta, poza szczytami, ma, zdaniem twem, jakikolwiek związek z tym słupem ognia?
Doktór wzruszył ramionami.
— Dziwny jesteś, Eliaszu! Naturalnie! Pierwszy wybuch wywołał również wybuch drugiego wulkanu! To proste!
— Panie Jerzy! — zwrócił się Selwin do Wyhowskiego. — Odległość między kolumną ognia a tą łuną wynosi?...
Utkwił pytające spojrzenie w twarzy lotnika.
— Sporo! — odrzekł ten po krótkim namyśle — Najmniej... sto pięćdziesiąt... dwieście kilometrów. To olbrzymi kawał przestrzeni!
— Aha! — ucieszył się geolog. — Więc dajmy na to sto z połową! Zgoda! Otóż, jeśli na tę odległość działa jego wpływ, to, pytam cię, Tomaszu, czemu nie ma prawa interwencji na odległość mniejszą? Naprzykład taką, jaka dzieli tego brzdąca od niego? — wskazał głową milczący szczyt wulkanu, krater którego stał się grobem dla ich towarzysza.
— Tembardziej, że wyraźnie odczułem dwa, lekkie coprawda, wstrząsy w minutę po ukazaniu się słupa ognia! — zacietrzewiał się coraz więcej.