Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/357

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wulkanów? — rzucił pytająco Wyhowski, siadając w fotelu tuż obok stołu.
— Dosyć! — zaśmiał się geolog. — Zupełnie wystarczająco, aby wywołać awanturę nietylko w Amereyce Południowej, lecz i w całym świecie.
— Znam je wszystkie! — dorzucił po chwili. — Na zwiedzanie ich poświęciłem pięć lat życia. Byłem kilkakrotnym świadkiem pomniejszych wybuchów, a na szczycie Sant Pedro omal, że nie przysypały mię popiół i głazy, wyrzucone z krateru. Znam je wszystkie wyśmienicie!
— Opowiedz pan o nich? — prosił Wyhowski, podając ogień do zagasłej fajki.
Geolog pociągnął dym raz i dragi.
— Chętnie... i tak niema co robić! Przeklęty wąwóz, żeby nie on, mielibyśmy jeszcze dziś pojęcie o drugim z tych wulkaników, bo przecież porządnymi wulkanami nazwać je niepodobna! — rzekł pogardliwie. — Ot... wulkany w Andach to jest coś! — perorował ożywionym głosem. — Taki, naprzykład, Tolima w Kolumbji... kolos! Podstawa jego rozciąga się od rzeki Cauca do Magdaleny, czyli, skromnie licząc, zajmuje przestrzeń stu przeszło kilometrów! Co... ładny kawał, prawda? Wysokość też niczego... pięć tysięcy pięćset