Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/358

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

osiemdziesiąt metrów. Jednem słowem... potwór! Zachowuje się narazie względnie przyzwoicie, co zresztą nie jest żadnym na przyszłość wskaźnikiem. Wulkan to jak histeryczka! Spokojny, aż tu naraz... awantura! Znasz dobrze kobiety, przyjacielu?
— Nie... nie miałem dotąd sposobności, ni też czasu — śmiał się wesoło Wyhowski.
Geolog spojrzał na niego z sympatją.
— To lepiej! — rzucił i po chwili ciągnął dalej — W Ekwadorze mamy dwa: Pichincha i Cotopaxi. Solidne wulkany! Zwłaszcza ten ostatni wybucha dość często i jakkolwiek wybuchy jego trwają zazwyczaj krótko, jednak są tak silne, że wstrząsy skorupy ziemnej, towarzyszące im, potrafią zmienić doszczętnie konfigurację terenu w dość dużym promieniu. Idźmy dalej! Peru ma parę wulkanów, pomiędzy któremi Misti gra pierwsze skrzypce. Przeszło pięć tysięcy osiemset metrów wysokości... zbocza piekielnie strome. Strawiłem przy nim ładny kęs czasu! Obok niego, też na terenie Peru... Ubinas! Nieco mniejszy, lecz tak samo, jak Misti ruchliwy. Podczas najsłabszego nawet wybuchu wylewa olbrzymią ilość lawy. Dalej idą, już w Boliwji: Sorata, czyli Illampu, Illimani, prawie sześć z połową tysięcy metrów, następnie Sojama. Phi... to