wet, kto wie, z całej może Alaski nie pozostałoby nic!
— Opuścimy się naturalnie!
Doktór poruszył się z żywością.
— Bezwarunkowo! Musimy to szczegółowo obejrzeć. To przecież fenomen! Dziewięć kraterów... no... no!
Wyhowski obniżył lot, gdyż zbliżano się właśnie do najbliższego szczytu, wierzchołek którego raz po raz wieńczył biały obłoczek pary, czy też dymu.
Szczyt ten był odmiennym od szczytów, jakie widzieli dotychczas.
Wierzchołek jego nie był bynajmniej stromym. Przedstawiał płaszczyznę o średnicy, mniej-więcej, dwóch z połową kilometrów. Pośrodku płaszczyzny ział ciemnią głębi otwór, którego średnica nie przenosiła ośmiuset metrów.
Z otworu tego wydobywały się w równych odstępach czasu kłęby pary, wznoszącej się szybko w górę i brudno — żółte płachty dymów, czy też gazów, opadające swym ciężarem na ziemię tuż po wydostaniu się z gardzieli krateru.
Cała przestrzeń płaszczyzny wolna była zupełnie od śniegów.
Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/333
Wygląd
Ta strona została skorygowana.