Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/334

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

U podnóża góry rozciągało się szerokie pole śnieżne.
Mejsce to od paru już chwil absorbowało uwagę Wyhowskiego.
Zatoczył aparatem lekki łuk i począł płynąć ku owej równinie, zniżając się z każdą sekundą.
W pewnym momencie zamknął wszystkie trzy motory.
Przeraźliwa cisza zadzwoniła nagle w uszach Jaggera, niespokojnem spojrzeniem obserwującego twarz lotnika.
„Ptak Nadziei“ zadrżał od lekkiego wstrząsu. To płozy dotknęły puszystej powłoki śniegu... oderwały się w tejże sekundzie odeń... dotknęły drugi... trzeci raz i aparat sunął cicho po równinie, żłobiąc szerokie ślady na białym całunie.
Bieg jego z każdym momentem stawał się coraz więcej powolnym.
Wreszcie, zupełnie niespodzianie dla Jaggera, zatrzymał się nieruchomo na miejscu.
Wyhowski podniósł na kierownika ekspedycji śmiejące się wejrzenie.
— Udało się! — zakrzyknął wesoło. — Wylądowaliśmy, jak na lotnisku!
W godzinę później, po przełknięciu jakiego-takiego posiłku, cztery, śmiesznie małe