Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/422

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

napoły ździwione, napoły zaniepokojone wejrzenie w obliczu lotnika.
Co się zaś tyczy Tomari, to ten odwrócił się ku trójce załogi, przygryzając wargi, aby nie parsknąć głośnym śmiechem.
— Wasz kraj, panowie... nie istnieje już! — rzekł twardo Wyhowski.
Twarz starego kapitana w jednej sekundzie stężała w potwornym grymasie zdumienia i lęku. Widocznem było, że przekonanie o nieprawdopodobieństwie tego faktu walczy w nim z przeczuciem usłyszenia z ust przybysza jakiejś straszliwej wieści, z przeczuciem, wylęgającym się w mózgu pod wpływem poważnych, niezwykłym tonem rozwagi nacechowanych, słów europejczyka.
Tomari zwrócił się błyskawicznie ku Wyhowskiemu.
Młode, sympatyczne dotąd jego oblicze zmieniło się w jednej chwili do niepoznania. Zmarszczone brwi nakrywały do połowy źrenice, rzucające błyskawice uniesień. Twarz jego skurczyła się, jak paszcza rozwścieczonego psa.
— Kłamiesz! — warknął przytłumionym głosem.
Wyhowski pobladł nagle. Błyskawicznym ruchem dłoni chwycił go za pierś, potrzą-