Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/423

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

snął raz i drugi i odrzucił wreszcie od siebie, jak piłkę.
Japończyk nie oparł się, jak w objęciach stojących poza nim majtków.
Zanim Tomari zdołał wykrzyknąć, lub uczynić jakikolwiek ruch, ostre, tonem komendy brzmiące, słowa Matsue zapanowały nad sytuacją.
Tomari obciągnął swój, potarmoszony nieco, mundur i rzucając zpodełba na Wyhowskiego wściekłe spojrzenia, stanął opodal marynarzy, mających również nachmurzone miny.
— Daruj pan porucznikowi — ozwał się pojednawczo kapitan. — To był odruch... łatwo zresztą zrozumiały u takiego młokosa! Jestem pewien, że nie chciał panu uchybić!
— Tak i ja sądziłem! Gdybym myślał odmiennie, inaczej załatwiłbym się z porucznikiem! — odrzekł niedbale Wyhowski.
Matsue rzucił parę słów Tomari.
Ten stał nadal nieporuszenie, wlepiwszy wzrok w ziemię.
Ton głosu kapitana stał się ostrzejszym.
Tomari automatycznym krokiem podszedł do Wyhowskiego.
— Przepraszam serdecznie pana za me