Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

co... windujmy się w górę! Chyba tam będziemy mieli nareszcie spokój!
Szybkim lotem wzniósł się na wysokość trzech tysięcy dwustu metrów, nie zbaczając ni na chwilę od obranego kierunku.
Majacząca szarym tonem na ciemnym tle morza, linja brzegowa, widniała wciąż po stronie lewego skrzydła.
— Berlengi powinny ukazać się nam niebawem — mówił do Amy, wysuwając głowę poza okienko i przykładając do oczu szkła.
W tejże chwili stłumiony, bezmiernem zdumieniem brzmiący okrzyk, wybiegł mu na usta.
Hen... daleko przed dziobem aparatu, poniżej jego lotu, rozciągała się czarna chmura, pełzająca, zda się, po powierzchni fal. Szła w morze naukos, zasłaniając sobą cześć lądu i zlewając się z linja horyzontu.
— Orkan! — załopotała myśl w jego mózgu z taką mocą, że najwyraźniej uczuł, jak krew zatętniła mu w skroniach, poruszona nagłem wzruszeniem.
Wyjął z szafki zapasowy barometr i powiesił go obok dawnego, przypuszczając, że tenże w niewytłomaczony sposób został uszkodzony.
Nie spuszczał oczu ze strzałki, która, jak