Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Matsue patrzył długo.
— Byliśmy więc świadkami wyłaniania się nowego lądu z dna morza! — rzekł półgłosem, jakgdyby do siebie, nie mogąc oderwać oczu od skalistego ogromu, zdającego się wierzchołkiem swym dosięgać szarych, zwisających ciężko chmur.
— Musimy stąd uciekać czemprędzej! — ozwał się Tomari.
— Naturalnie! — podchwycił żywo Matsue — Masz pan przecież mój rozkaz! Na lewą burtę i pełną parą naprzód!
Oficer pochylił się nad tubką telefonu, łączącego mostek z oddziałem maszyn.
— Czy wobec tego nowego faktu kapitan nie zmieni w czemkolwiek rozkazu? — rzucił porucznik, podnosząc głowę.
— Ani na trochę! Zresztą innego wyboru niema! Powrót w tamtą stronę.. — tu wskazał ruchem głowy skalnego olbrzyma — równałby się pędzeniu w paszczę rekina! Na północ niema sensu... nie... niechaj zostanie tak jak powiedziałem.
Porucznik oddawszy zlecenie maszynom, skierował się ku budce sternika, aby zakomunikować temu ostatniemu kurs.
Nagle zatrzymał się, jak wryty. Z ust jego wydarł się cichy, zduszony grozą okrzyk.