Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Matsue zwrócił się ku niemu żywo.
— Tam... tam! — bełkotał Tomari, wskazując dłonią.
Skalny ogrom szedł powoli w górę!
Podstawa jego z każdą chwilą robiła się coraz szerszą i szerszą. Co chwila ponad powierzchnią wody wyskakiwały ciemne kontury uskoków, poszarpanych fantastycznie.
Było coś potwornego... coś przechodzącego ludzkie zrozumienie w tym powolnym, lecz ciągłym i widocznym ruchu tej gromady skał, tłoczących się jedne na drugie.
Zdawało się, że ruchowi temu nigdy nie będzie końca, że ten skalny olbrzym będzie wznosił się, rósł, potężniał coraz bardziej, że dosięgnie szczytu nieba... przebije je, aby posuwać się swym powolnym, majestatycznym ruchem... w nieskończoność.
Matsue uczuł, że wszystka krew z twarzy i z pod czaszki zbiega mu do serca.
— Obłęd! — zamigotało w okruchach jego myśli.
Ostatkiem woli oderwał wzrok od skalnego masywu. Spojrzał w dół, na załogę, kupiącą się u podnóża kapitańskiego mostku i w przejściach na przedni pomost.
Stali, jak urzeczeni, wyciągnąwszy ku przodowi szyje. W oczach ich malował się