Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/382

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Niestety... zdaje się, że tak! — rzekł Wayne, zagryzając nerwowo wargi.
Jagger opadł ciężko na fotel. Na wyniosłem jego czole perliły się drobne kropelki potu. Zacisnął kurczowo dłonie na poręczach fotelu i wytężonym wzrokiem wpatrywał się w twarz kapitana, który pochylił się nad paroma ćwiartkami papieru, leżącemi na biurku.
W miarę odczytywania radjodepesz przez Wayne‘a oblicza słuchaczy tężały w niemej grozie.
Umysły ich nie żywiły już żadnych najmniejszych nawet, złudzeń... nie starały się nawet wykrzesać w komórkach mózgu najniklejszej bodaj iskierki nadziei!
Rzeczywistość głazami, och... jakżeż ciężkimi, głazami faktów waliła się na ich pochylone głowy... rozpaloną lawą zalewała serca, usuwając stamtąd resztki wiary w pogodniejszą przyszłość!
Ludzkości groziła zagłada!
Zniszczenie w krajach Ameryki Południowej w szybkiem tempie posuwało się dalej. Równiny na wschód od pasma Andów, poruszane wściekłymi wstrząsami, idącemi od zachodu, zapadały się w morze. Depesze głosiły, że zapewne cała Argentyna, Urugwaj, Paragwaj, część Brazylji i cała bodaj Brazy-