Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

liśmy zupełnie o winie! — zakrzyknął z udaną zgrozą w głosie. — Patrz pan, do czego doprowadzić mogą uczone dysputy! — żartował, komicznie zgorszony.
Rozlał wino w kieliszki i, jak gdyby zapominając o swych ostatnich słowach, wrócił do tego samego tematu rozmowy.
— Więc jest pan przekonany, że dni naszej staruszki są już policzone? — zapytał, topiąc w Wyhowskim badawcze spojrzenie.
Ten wzruszył lekko ramionami.
— Bynajmniej nie twierdzę tego! — zaprzeczył spokojnie. — Słowa moje miały tylko na celu przekonanie pana, że nie jest to niemożliwością! Qui lo sa? — dorzucił po chwili, obserwując okna, skąd z pod zasłon poczęły się przedzierać wgłąb pokoju nieśmiałe brzaski świtu.
— Tak... qui lo sa? — powtórzył w zamyśleniu don Just. — My nie... to pewne! — ożywił się nagle, nerwowym ruchem uderzając dłonią o poręcz fotelu. — I... wie pan... to lepiej! Stanowczo lepiej! Panie, jakby wyglądał świat, w chwili oczekiwania na zagładę! Straszno wprost pomyśleć!
Wyhowski skinieniem głowy przyznał mu słuszność.
— Spróbujmy sobie przedstawić to! — za-