Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Podał lornetę Amy, prosząc ją, aby zechciała sprawdzić dojrzane przezeń.
Amy po chwili oderwała szkła od oczu.
— Nie mylisz się! Tam dalej widnieje czysty horyzont!
— Hurra! — ucieszył się. — Przyznam ci się teraz, kuzynko, że cała ta historja z tą plamą atramentu niepokoiła mnie nie na żarty! Cóż chcesz? Lecieć naprzód... niewiadomo, kiedy temu będzie koniec! Wracać... niema sensu, bo wiatr pcha tę obrzydliwą chmurę w stronę przebytej przez nas drogi! Jednem słowem... awantura! Ba... żebyśmy to się natknęli na tę zasłonkę rano, lub choćby nawet koło południa! Skręcilibyśmy w prawo... na ocean i prosto, jak strzelił na Azory! Ale teraz brakowałoby nam na tę eskapadę czasu! No... nareszcie! Za parę minut zobaczymy pod sobą morze! Co to! — zakrzyknął nagle, porywając za lunetę. — Zdaje mi się, że na morzu burza!
Jedno spojrzenie przez szkła upewniło go w tem przypuszczeniu.
Jak można było sięgnąć wzrokiem, morze pokrywały fale, przelewające się bezustannie z miejsca na miejsce.
Z góry nie sposób było określić ich wielkości, lecz długie smugi piany i szybka, momen-