Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

talna prawie zmiana koloru i tonu wody, świadczyły o potężnem wzburzeniu morza.
— Co to, u djabła, ma znaczyć wszystko? — zaklął, zapominając, że słowa jego słyszy Amy. — U góry pogoda... na dole burza! Coś niesłychanego!
Począł zwracać aparat w stronę lądu, minąwszy nareszcie krańcową linję chmury.
— Każdy medal ma dwie strony i każdą rzecz, przynajmniej tak twierdzą powszechnie, można dwojako tłumaczyć! — żartował rad, że widzi wreszcie pod sobą morze. — Przyjrzyjmyż się więc i my tej...
Głośny, przerażeniem tchnący, okrzyk Amy nie dał mu dokończyć rozpoczętego zdania.
Wychyliwszy się przez okienko, pobiegł wzrokiem w kierunku, wskazywanym przez jej dłoń.
Daleko, wgłąb lądu, przysłonięte oponą czarnych dymów, kłębiło się morze ognia.
To
tu, to tam wybuchały raz po raz krwawe pióropusze płomieni, łącząc się chwilami z sobą, że przedstawiały wówczas jaskrawe połacie przestrzeni, rozciągające się szeroko.
Czasami wiatr zwiewał płomienie, pokrywając je kłębiastymi zwałami dymu. Przez