Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ponurą tę czerń przebijały się oślepiające wytryski ognistych rac, mieniących się tysiącami odcieni żółtej i białej barwy.
Oko gubiło się w tym chaosie stopniowo rozrastających się płomieni lub wściekłych, zaledwo uchwytnych wzrokiem, wybuchów, powtarzających się częstokroć na jednem i tem samem miejscu po kilkakroć razy.
Pomiędzy jednem i drugiem pojawieniem się grzywiastych plam czerwieni i biało-żółtych jęzorów, strzelających w górę wytrysków, przewalały się jakieś, potworne przez swe olbrzymie skręty, czarno-rude cienie, napierające na siebie, jak gdyby w śmiertelnej walce.
Czasami gęsty dym zasłaniał wszystko... i czerwień pożogi i oślepiające, jak błyskawice, blaski wytrysków i zmaganie się rudawych cieni... całe to rozpasanie żywiołu, szalejącego, zda się, ponad ludzkie zrozumienie... nawet ponad nieznającą granic fantazję.
Pomimo hełmów telefonicznych, nakrywających głowy lotnika i opartej o ścianę kabiny kobiety, której ręce, bezwolnym, pełnym bezgranicznego znużenia ruchem, zwisały wzdłuż ciała, do uszu ich dobiegał głośny po-