Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

stomiljonowego państwa, tak dumnego dotąd ze swego mocarstwowego stanowiska? Więc już nie tylko poszczególne, nic nieznaczące dla świata, wyspy, lecz i całe kontynenty znikają w odmętach morskich? Więc cóż to jest? Lokalne kataklizmy, czy też... koniec świata?
I pytanie to coraz bardziej poczęło trwożyć umysły ludzkie. Zwłaszcza we Włoszech, pamiętających już tyle katastrof wulkanicznych, niepokój stał się powszechnym. Dniem i nocą dźwięczały w redakcjach pism dzwonki aparatów telefonicznych i tysiące zatrwożonych nie na żarty głosów czytelników domagało się wyjaśnień i uspokojeń. Oblegano obserwatorja astronomiczne i instytucje naukowe, natarczywie dopytując o zdanie powag naukowych. W księgarniach panował nieopisany tłok. W ciągu jednego dnia wysprzedano wszystkie dzieła, dotykające w ten lub inny sposób problemów kosmosu.
Wreszcie wzburzenie osiągnęło tak wielkie rozmiary, że rząd włoski zmuszony był do wydania uspokajającej odezwy, w której, omówiwszy szczegółowo mające dotychczas miejsce katastrofy, zapewnił zaniepokojone masy, że kontynent europejski nie jest bynajmniej narażony na poważniejsze przejścia.