Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Tłum parł, potykając się na ciałach zabitych i rannych towarzyszy. Ciasnota przejścia nie pozwalała na ruszenie ławą.
Don Just zdążył tymczasem zmienić magazyn z nabojami.
Spokojny, z wykrzywionemi przez grymas pogardy ustami strzelał w tłum, miotający się w ciasnem przejściu.
Lecz i ze strony nacierających posypały się wystrzały. Strzelający nie mogli jednak w tłoku mierzyć starannie. Popychani ze wszystkich stron strzelali przeważnie w powietrze.
De Risor począł wyszukiwać swym bystrym wzrokiem posiadaczy broni i ku nim słał swe niechybiające nigdy pociski.
To go zgubiło.
W chwili, gdy odwrócił uwagę od czoła następujących, zajęty wyszukiwaniem w tłumie strzelających, biegnący przodem przedarli się przez zwał trupów oraz rannych i znaleźli się tuż obok niego.
Zwrócił się ku nim. Trzasnęło parę wystrzałów... kilku trafionych uderzyło krwawemi czołami o deski pomostu.
Lecz wszystko to było już zapóźno.
Nad głową don Just’a wzniosło się kilkanaście dłoni, uzbrojonych w błyszczące noże.