Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wychodzącym na niewielki, lecz starannie utrzymany ogród.
Osłabienie po przebytej, groźnej chorobie powlokło jej oblicze bladością, lecz przez bladość tę przebijać już poczęły żywsze barwy, co razem czyniło jej policzki podobnymi do zlekka zaróżowionych płatków rozkwitającego pąka kwiecia jabłoni.
Oczy, ocienione lekkiemi złotawo-liljowemi obwódkami, błyszczały żywiej. Jedynie w chwilach zadumy ciemniały, jak gdyby przez ich źrenice przebijała niezmierzona głębia smutku.
Wyhowski zastał ją na tarasie, w chwili, gdy pani Athow dzieliła się z nią treścią artykułów i depesz porannego wydania „Timesa“.
Na widok wchodzącego na taras Wyhowskiego oczy Amy zaświeciły błyskami zadowolenia.
— Czemu tak długo? — powitała go z lekkim tonem wyrzutu w głosie, wyciągając ku niemu maleńką dłoń.
— Nie mogłem wcześniej, kochana kuzynko... wierzaj, że nie mogłem! Trzeba było wypróbować aparat, a potem zamienić koła na pływaki i płozy, a to, niestety, wymagało dość długiego czasu — uniewinniał się, witając równocześnie jej towarzyszkę.