Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/426

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dził stanowczo, że obie Ameryki uległy całkowitej zagładzie. Co do mego zdania, to przypominacie sobie panowie me słowa, wspominające o fali zatrutego powietrza, ciągnącego z południa na północ? Tak... otóż, zdaniem mojem, fala ta wytruła to wszystko, co cudem ocalić się zdołało od zagłady. Jeżeli fala ta rozpościera się naokół ziemi, to więcej niż pewne, że nie ostanie się przed nią nic!
— I wreszcie dojdzie tutaj, do nas! — wtrącił Tomari.
— Bezwątpienia! — rzekł spokojnie Wyhowski.
Spokój jego zaimponował najwidoczniej japończykom. Spojrzeli na niego z szacunkiem.
Matsue wyciągnął ku niemu dłoń.
— Ano... to pomrzemy razem! — rzekł dobrodusznie. — Mówię, razem, gdyż ze słów pana wnioskuję, że każde posunięcie się stąd na południe zbliżyłoby jedynie pana do śmiertelnej strefy zatrutego powietrza. Sądzę więc, że pan pozostanie tutaj. Chyba, żeby pan leciał jeszcze dalej na północ. Ale — tu machnął ręką — ale, to wszystko jedno! Mała różnica umierać z zimna, czy też od trujących gazów!