Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rajszej libacji, co, niezależnie od słów porucznika, wprawiło go momentalnie w zły humor.
— Więc powiadasz, że ląd? — powtórzył opryskliwie, naciągając na ramiona koc, służący mu za kołdrę i trzęsąc się od przejmującego chłodu, panującego w kajucie.
— Tak, kapitanie! Ląd przed nami i z prawej burty... w odległości siedmiu — ośmiu mil! — przytwierdził porucznik.
Talao Matsue ziewnął i wzruszył ramionami na znak zniecierpliwienia.
— Dobrze! Zaraz będę na górze! — mruknął, nie patrząc na swego pomocnika.
Ten wykręcił się na obcasie i wyszedł.
— Wszystko to szczeniaki ci młodzi oficerkowie! — mruczał Matsue, ubierając się, bez zbytniego zresztą pośpiechu. — Pierwszą lepszą chmurę bierze taki za ląd i zrywa z łóżka człowieka, potrzebującego, po ciężkiej pracy odpoczynku! Ląd... ląd! Zaraz ląd! Brak zastanowienia... brak rutyny żeglarskiej! Nałoży taki jeden i drugi złoty galonik na rękaw i myśli, że już przez to samo stał się doświadczonym żeglarzem! Tfu ...jak mi we łbie huczy. Jakby sto dzwonów okrętowych biło w nim odrazu na alarm!
Mrucząc tak i narzekając, Matsue ubrał