Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Lecz zmrok zapadał niemniej szybko, tak, że kiedy aeroplan znalazł się nad zewnętrznym rejdem portu, pod stopami podróżnych ziała czarna głębina, w której migotały nikłe światła latarni portowych.
Wyhowski, stopniowo obniżając wysokość, zataczał szerokie kręgi ponad portem. Dosłyszano go snać na dole, gdyż niebawem jaskrawe języki dwóch reflektorów zamigotały na niebie, rozbiegając się i łącząc co chwila. Wreszcie jeden z reflektorów zalał aparat swem blado-seledynowem światłem.
„Ptak Nadziei“ opuszczał się coraz niżej. Zrozumiano go. Języki reflektorów, zaprzestawszy wędrówki po niebie, wybiegły w morze, kładąc się równoległemi pasmami na ciemnej toni wód zewnętrznego rejdu.
Wyhowski, zatoczywszy olbrzymi krąg, wpadł w ciemny kurytarz i siadł na falach. Natychmiast reflektory zalały światłem szeroki pas przestrzeni przed aparatem, wiodąc go za sobą do wewnętrznej przystani.
Niebawem „Ptak Nadziei“ kołysał się lekko tuż obok krańca, wybiegającego daleko w morze, molo.
Wyhowski wyskoczył na granitowe bloki tamy.