Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/363

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w ręku do łóżka doktora, tłumaczył mu coś gorąco, raz po raz wskazując na mapie ołówkiem jakieś punkty i wreszcie sen spadł nagle na jego powieki.
Zbudziło go mocne szarpnięcie. Otworzył z trudem oczy. Nad nim stał Selwin. Trząsł zapamiętale jego ramieniem, przerzucając się jednocześnie szybkiemi słowami z odziewającym się nagwałt Jaggerem.
— Co się stało? — zakrzyknął, wyskakując na równe nogi z łóżka.
— Ubieraj się pan szybko! Zdaje się, że jest niedobrze! Kto wie... może będziemy musieli dać stąd drapaka jak najprędzej! — krzyczał Selwin, znikając za drzwiami.
Narzuciwszy jeno na ramioną swą lotniczą kurtę, Wyhowski wpadł do przedziału pilota.
Jaskrawe światło uderzyło jego oczy. Blask ten, jak wnet zauważył, biegł z olbrzymiego słupa ognia, wiszącego, zda się, w powietrzu daleko przed dziobem samolotu. Jednocześnie posłyszał głuchy, monotonny huk, nieustający ni na sekundę.
— Patrz pan... to ten łobuz, którego dzisiaj szukaliśmy nadaremnie! — śmiał się cichym, zduszonym głosem Selwin.
Zatarł z ukontentowania dłonie.
— Mamy go... teraz nam nie ujdzie już! —