Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wyhowski uśmiechnął się swobodnie, potrząsając przecząco głową.
— Nie... pozostanę tutaj, o ile, naturalnie, pan będzie mi nadal towarzyszył! — odparł. — Spać przecież już nie pójdę... na budzenie pań stanowczo jeszcze za wcześnie... cóż więc będę z sobą robił? A co do kul, to mam wrażenie, że przysłowie: „strach ma wielkie oczy“, doskonale da się zastosować do tego, jak go pan nazwał, poczciwca. Dom, o ile pamiętam, nie wyskakuje naprzód z ogólnej linji frontów, więc o wpadaniu tutaj kul nie może być nawet i mowy!
De Risor rzucił parę słów garsonowi.
Ten, pochylając głowę w ukłonie i rozkładając zarazem bezradnie rękami, wyszedł z pokoju.
De Risor powstał z fotelu i, zapalając papierosa, szedł ku oknu.
— Głupi alarm! — zżymnął się po chwili, wynurzając się z poza aksamitnej zasłony. — Cisza naokół, jak makiem siał! Żołnierze stoją tuż obok... u wylotu naszej ulicy na oknu.
— A działa? — pytał Wyhowski, idąc ku plac. Sporo ich jest... kompanja, czy coś koło tego, mają karabiny maszynowe!
— Dział nie dostrzegłem! Być może, że