Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/406

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jakkolwiek wyspę oddzielała od brzegów Alaski bardzo znaczna odległość.
Członkowie załogi, wysłużeni marynarze floty wojennej Stanów Zjednoczonych, ludzie prości i surowi, jak przyroda, otaczająca ich, twierdzili, że huk ten trwa już siódmy dzień. Nie były to zatem odgłosy wybuchów z Alaski.
Ukrył przed tymi ludźmi prawdę. Zamilczał o katakliźmie, jaki ogarnął całą już niemal ziemię. Czyż uprzedzenie ich o nadciągającej zagładzie stworzyłoby dla nich nikły chociażby cień nadziei na ratunek? Nie... stałoby się tylko dla garści tych ludzi niewypowiedzianą męką oczekiwania śmierci!
Zbywszy ich zatem paroma nic nieznaczącemi słowami uspokojenia, uzupełnił zapasy benzyny i, pragnąc za wszelką cenę zdobyć informacje co do rzeczywistego stanu rzeczy, pomknął na morze Ochockie w nadziei, że w Ochocku, a najgorszym wypadku w Nikołajewsku zdoła dowiedzieć się prawdy.
Zamierzał przeciąć ląd Kamczatki na wysokości wysp Komandorskich. Lecz zamiaru tego nie udało się uskutecznić. Kilkadziesiąt wulkanów, zwanych tu sopkami, ryczało zgodnie potępieńczym chórem, zasnuwając