Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sób myślenia... utarte oddawna drogi dążeń ludzkich... uświęcone patyną stuleci tradycje... zmurszałe zapatrywania... absurdalne w swej krzyczącej niesprawiedliwości prawa... wszystko to... to gęste, lepkie błoto, chwytające człowieka za nogi, przesłaniające mu oczy, aby nie dostrzegał świtów rzeczywistej, nieomylnej prawdy, zalepiające mu uszy, aby potężny zew natury przebrzmiał bez echa, niesłyszany przez nikogo! Błoto to... ta cuchnąca, wstrętna maź krępuje podniebny lot człowieka... tamuje jego ruchy... wciąga wreszcie w zachłanną przepaść, skąd żadne wysiłki, żadne rozpaczliwe szamotania nie zdołają go już wyrwać! Czyż może wyrosnąć coś pięknego, potężnego, gigantycznego na cuchnącej powierzchni trzęsawiska! Szaleństwem jest tak sądzić! Szaleństwem... a oszustwem, jeśli się pcha ludzi, aby na błocie tem budowali sobie trwały schron, aby rzucali w cuchnącą przepaść swe myśli... pracę swych rąk... swe nadzieje! I za to potępiam socjalistów, którzy, jak małe, nierozsądne, a zapalone dzieci budują zamki na lodzie, wznoszą gmach wiecznej szczęśliwości... na bagnie! Osuszyć bagna, wyplenić wszystkie porosty, rodzące się na jego dnie i roznoszące zatrutą woń zgnilizny i wznieść