Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/514

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jej usta na jego wargach, każdy żywiołowy odruch jej w chwilach rozkosznych uniesień, wszystko... wszystko stawało przed nim, jak żywe.
Aż wreszcie...?
Nigdy dotąd nie przebiegł oczami wyobraźni obrazów strasznych... okrutnych chwil.
Żałosny jęk i szloch były zakończeniem przeglądu wspomnień.
W szlochu tym zazwyczaj usypiał, płacząc jeszcze przez sen, jak małe dziecko, któremu śnią się straszliwe bajki o smokach i złych olbrzymach, porywających złotowłose królewny.
Czasami zaś przepędzał dnie na najwyższym szczycie niewielkich skał. Wsparłszy się plecami o caliznę skały, patrzał tak całemi godzinami na niezmierzoną przestrzeń wód, rozciągających się naokół. Czyżby miał nadzieję ujrzeć kiedykolwiek pióropusz dymu, walącego z kominów parowca, lub śnieżną biel żagli rybackich okrętów?
Minęły tak dwa ostatnie miesiące wiosny.
Począł go ogarniać lęk przed zimą, która po krótkich dniach lata zapadnie znów na długo. Lękał się mroku. Coraz częściej powstawało w jego umyśle przypuszczenie, że zwarjuje, jak ongi Devey. Bał się tego. Błą-