Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/455

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wyhowski wzruszył lekceważąco ramionami.
— Wyjawię wam, panowie, tajemnicę, którą starannie dotychczas ukrywałem, aby nie przerażać swych towarzyszek. Oto benzyny pozostało mi zaledwie na dwa dni lotu...
— Benzyny! — przerwał mu Matsue. — Tej pan możesz dostać od nas, ile zechcesz tylko! Mamy jej coś około czterdziestu beczek! Prawda, Tomari?
— Czterdzieści i dwie! — poinformował ich porucznik.
Przed oczyma Wyhowskiego zawirowały nagle ogniste koła. Z każdego z nich wyłaniała się twarz Deveya, wykrzywiona szatańskim grymasem ironji.
Boże! Jest benzyna! Można lecieć przed siebie dni dziesięć... jedenaście nawet! Można lecieć, aż do pasma niebotycznych Himalai... do Pamiru. Przecież możliwe jest, że niektóre z tych skalnych olbrzymów oparły się niszczycielskiej potędze żywiołów! Możliwe, iż szczyty ich wznoszą się ponad fale potopu! Jest benzyna... jest! Jest światło... ciepło... ruch!
Jak obuchem, uderzyło go w głowę przypomnienie o zaginięciu skrzynki! Porwał się,