Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/327

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mi swych zboczy i królującą w nich ciszą, czyniącą wrażenie śmiertelnej martwoty.
Czasami znów wzbijał się na znaczną wysokość. Wówczas przed wzrokiem podróżnych rozciągała się na wsze strony pustynna kraina, poszarpana fantastycznymi blaskami i cieniami.
Zbocza setek szczytów górskich, zwrócone ku słońcu, lśniły w jego świetle tysiącem blasków i reflektorów. Zwłaszcza wierzchołki szczytów, pokryte śnieżnym płaszczem, migotały oślepiająco, jak djademy z brylantów i opali.
Zbocza, odwrócone od słońca, ciemniały szaro-granatową barwą, od której żywym kontrastem odbijały olbrzymie płaszczyzny śnieżne.
Wąwozy pomiędzy górami podobne były z góry do czarnych kresek, wijących się kapryśnie na jaśniejszym nieco tle.
Doktór Jagger i dwaj jego koledzy nie odrywali lornet od oczu, wypatrując chciwie pasma dymu, lub jakiegokolwiek innego znaku, znamionującego działalność wulkanu.
— Prawdziwa kraina śmierci! — ozwał się do Wyhowskiego Jagger, odrywając szkła od oczu. — Znam prawie wszystkie łańcuchy górskie na świecie, lecz, przyznać muszę, cze-