Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nowy paroksyzm wściekłych uderzeń fal zasłonił przed jego wzrokiem wszystko. Jak przez mgłę widział ciemne zarysy kapitańskiego mostku, wznoszącego się nad nim i nie wyraźne sylwety ludzi uczepionych przy poręczach.
Trwało to dość długą chwilę.
Wreszcie morze poczęło się powoli uspakajać! Fale, szturmujące statek, stawały się coraz mniejszemi. Uderzenia ich następowały w coraz dłuższych odstępach czasu.
Uczyniło się nieco jaśniej, tak, że Matsue wyraźnie już dostrzegał kontury burt, przy których widniały postacie, trzymających się ich marynarzy.
Jeszcze parę wstrząsów, jeszcze dwa czy trzy zapadnięcia się statku w doliny, rozwierające się pomiędzy górami wodnemi i nastał względny spokój.
Kapitan pobiegł wzrokiem ku dziobowi statku i ześlizgnął się następnie po szczegółach takelunku. Wszystko zdawało się być w porządku, jeśli, naturalnie, nie brać pod uwagę pozrywanych lin i powierzchownych uszkodzeń na pomoście.
Dysząc ciężko ze zmęczenia, udał się na kapitański mostek. Tomari podążył za nim.
Rzuciwszy wzrokiem na budkę sternika,