Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/399

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ły się takie kataklizmy, kończące się zazwyczaj zaniknięciem wszystkiego, co była żyjącem. Więcej więc, niż prawdopodobne jest zatem przypuszczenie, że i rezultat teraźniejszego kataklizmu będzie taki sam.
— Zatem.. nie uratuje się ni jedna dusza ludzka? Nie zdaje mi się to jednak.. w wieku takich szalonych postępów techniki...
Geolog żachnął się.
— Eh... te postępy... postępy! — przerwał jego słowa. — Może aeroplany... co? Mozę pański „Ptak“? — śmiał się ironicznie. — Dam panu zaraz przykład! Dajmy na to, że aeroplany wzniosą się w powietrze, aby przeczekać w niem krytyczny moment.. dobrze... możliwe to nawet! Ale co zrobią szukający w nich ocalenia, gdy trujące gazy wybuchów napełnią atmosferę swym jadem na wysokość.. no, dajmy na to, pięćdziesięciu kilometrów? No... co będzie wówczas? Takiej wysokości nie osiągnie nikt z tej prostej przyczyny, że rozrzedzone powietrze nie da punktu oparcia dla najlżejszego nawet aparatu! Ot co... nawet pański „Ptak“, chociaż, przyznaję chętnie, jest cudownym wprost aparatem, nie pomoże panu z pewnością!
Machnął ręką i, zaciągnąwszy się raz i drugi silnie dymem swej fajki, powlókł się ku