Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/420

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wyzyskał to Tomari i, posunąwszy się ku niemu, rzucił z żywością.
— Zapewne w pobliżu znajduje się statek, z którego pan dokonywuje lotów?
Wyhowski potrząsnął głową.
— Nie! Żadnego statku na wodach tych, zdaje się, niema i nie będzie już... nigdy!
Talao Matsue rozwarł szeroko oczy i utkwił je w twarzy europejczyka. We wzroku japończyka malowało się najżywsze zdumienie.
— Eh... nie znasz pan, widać, tych wód! — rzekł po chwili. — To licznie uczęszczane kąty. Masa wielorybów...
— Których, niestety, niema już komu chwytać! — przerwał jego słowa głos lotnika, brzmiący niezwykle poważnie i złowrogo.
Japończycy przerzucili się szybkimi, jak myśl, błyskami swych skośnych oczu.
Z pod przymrużonych lekko powiek Tomari wybiegły ku Wyhowskiemu wyraźnie drwiące spojrzenia.
Natomiast Talao Matsue uśmiechnął się dobrotliwie.
— Jakto niema? He... he, panie, gdyby nie to, że ta przeklęta wyspa leży, jak się zdaje, na uboczu od zwykłego farwateru