Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/485

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Przeczucie nie zawiodło go. Patrzyły nań duże, świetliste oczy, ciepło oddechu padało na jego policzki, zaś pachnące delikatną perfumą loki dotykały czoła.
Patrzał na cudne zjawisko, nie śmiąc odetchnąć głębiej z obawy, aby nie znikło znowu.
Lecz ono, zamiast zniknąć nagle lub rozwiać się powoli w panującym w kabinie półmroku, przylgnęło ustami do jego policzka.
Wionął szept, cichy, jak szmer płatków kwiecia, poruszanych lekkim powiewem wieczornego wiatru.
Otrząsnął się z resztek snu. Zjawisko snać dostrzegło to, gdyż świetliste oczy zabłysły radością.
— Jerzy... przyszłam, aby powiedzieć ci, że cię kocham! — zabrzmiał szept.
Słowa te wyrzekła Amy, klęcząca u wezgłowia jego łóżka.
Przechylił się i porwał ją na ręce jak piórko. Przytuliła się doń ufnie, kładąc obciążoną złocistemi lokami głowę na jego ramieniu.
Bezmierne szczęście zalewało jego duszę, pobudzało serce do szybszych uderzeń, mąciło trzeźwą myśl. Chciało mu się krzyczeć w głos z szalonej, niewypowiedzianej radości. Ramiona jego stały się, jakby ze stali.
Kołysał w nich przecież cały świat!