Strona:Wacław Niezabitowski - Ostatni na ziemi.djvu/466

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

winę i zapomnę o tych słowach, gdyż na panią niesposób się gniewać!
— Czemuż to? — spytała cicho.
— Bo pani jest małe dziecko! — rzucił wesoło, przyśpieszając kroku.
— Chyba.. duże!
— W gruncie rzeczy to przecież wszystko jedno!
Pokręciła przekornie głową.
— Wcale nie! Małe dziecko mógłby pan tak nieść całe kilometry, a mnie zaledwie kilkadziesiąt kroków.
— Skąd taka pewność? Naprawdę, nie czuję zupełnie, że trzymam panią na ręku. Mógłbym nieść tak długo jeszcze! — upierał się żartobliwym tonem.
Nagłym ruchem oplotła jego szyję rękami.
— Więc nieś mię tak.. aż do końca życia! — szepnęła i przywarła gorącemi wargami do jego ust.
Stanął, jak wryty, usiłując nadaremnie uchylić usta z pod nawały jej pocałunków.
Objęła dłońmi jego głowę i cisnęła ku sobie z niezwykłą mocą.
— Jerzy... mój... mój! Kocham cię... kocham! Już oddawna kocham! Lecz ty byłeś ślepy... nie dostrzegłeś tej miłości! Jak ja