Przejdź do zawartości

Tłómaczenia (Odyniec)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Antoni Edward Odyniec
Tytuł Tłómaczenia
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1874
Druk Czcionkami Gazety Lekarskiéj
Miejsce wyd. Warszawa
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


TŁÓMACZENIA
ANTONIEGO EDWARDA
ODYŃCA.
wydanie drugie.




WARSZAWA.
Nakładem księgarni Gebethnera i Wolffa.
1874.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 3 Сентября 1872 г.
Czcionkami Gazety Lekarskiéj.






SALOMEI DOBRZYCKIÉJ.
Damie Dworu Królewsko-Saskiego
w dowód
wysokiego szacunku i wdzięcznéj
przyjaźni
poświęca
A. E. O.
DO CZYTELNIKA.[1]

Tłómacząc i wydając razem obok siebie wybrane dzieła trzech największych współczesnych poetów angielskich, główném usiłowaniem mojém było, aby oprócz wierności w oddaniu myśli, zachować w przekładzie charakterystyczne zwróty i odcienia stylu każdego z nich; i przez to, gdybym mój zamiar podług chęci wykonać zdołał: dać uczuć czytającym rozmaitość albo różnicę ogólnéj barwy i tonu ich poezyi: na czém właśnie cały zewnętrzny jéj urok i wartość tłómaczenia zawisły. — Ton bowiem w poezyi, jest to samo co ton głosu ludzkiego w mowie. Sam dźwięk jego mocniéj nieraz mówi do serca, niżeli najdobrańsze, najsztuczniéj ułożone wyrazy. Samo najwierniejsze powtórzenie słów czyich, nie da nam jeszcze odgadnąć uczucia, z jakiego poszły, jeśli zarazem nie



DZIEWICA Z JEZIORA.
POEMA
WALTERA SKOTTA.
W SZEŚCIU PIEŚNIACH.
PIEŚŃ PIERWSZA.

ŁOWY.

Arfo północna! długo w mroku zapomnienia
Nad źródłem San-Fillanu zwieszona z gałęzi!
Wiatr chyba z gór rodzinnych zbudzi twoje brzmienia,
Nim bluszcz zawistny pnąc się po strón twych nawięzi
Ujmie każdą, i w pętach milczenia uwięzi.
Arfo bardów! czyż głos twój nie zasłynie szerzéj,
Jak cichy szelest liści albo szmer strumienia?
Nigdyż mistrz biegłą dłonią strón twych nie uderzy,
Budząc westchnienia dziewic i uśmiech rycerzy?

Nie tak było za dawnych czasów Kaledonu,
Gdy Minstrel z tobą w ręku na ucztach przewodził;
Gdy nucąc bój lub miłość rycerskiemu gronu,
Ośmielał bojaźliwych, lub dumnych łagodził.
Za każdą przerwą pieśni, grzmotem się rozchodził
Zmieszany z strón twych brzmieniem głośny poklask gości;
Wszystkie ich czucia tchnęły echem twego tonu:

Bo treścią każdéj pieśni był tryumf miłości,
Wielkie dzieła rycerzy, lub chwała piękności.

O! obudź się raz jeszcze! — lubo dłoń niewprawna,
Którą cie z grobu mistrzów ima wieszcz zuchwały;
Obudź się! choć w niéj może twa potęga dawna
Ozwie się ledwo echem swojéj dawnéj chwały.
Niech jedną pierś rycerskie przenikną zapały.
Jedno serce poczuje wieszczych natchnień dreszcze,
Przed jedném okiem z grobu wstanie przeszłość sławna:
Nie daremnie już będą brzmieć twe stróny wieszcze,
Sam tu więc, czarodziejko! obudź się raz jeszcze!


I.

Jeleń wieczorem napił się do sytu.
Gdy księżyc wschodząc drżał w nurtach Teitu;
I w głębi mrocznéj Glenartnu doliny,
Usnął na wrzosach, pod cieniem leszczyny.
Lecz ledwo blaskiem słonecznéj purpury
Szczyt Benworlichu zapalił się góry,
Śród przepaścistych wąwozów i jarów
Zabrzmiało gęste szczekanie ogarów,
I tuż za niemi, zwiastujące łowy,
Trąbki myśliwców i jeźdźców podkowy.

II.

Jak wódz, gdy leżąc w bezpiecznéj ustroni
Usłyszy nagle krzyk straży: „do broni!“

Z łoża miękkiego spoczynku i wczasu,
Porwał się mocarz pustyni i lasu.
Lecz nim bieg chyży rozpuścił przez wrzosy,
Trzykroć wprzód z rannéj otrząsnął się rosy,
I jakby oręż gotując na wrogów,
Potrząsł ku niebu koroną swych rogów.
Przez chwilę bystro przeglądał gąszcz krzewów,
Przez chwilę wietrzył woń rannych powiewów,
Przez chwilę słuchał hałasów straszliwych
Coraz to bliższych i psów i myśliwych;
Aż najpierwszego ogara gdy zoczył,
Porwał się, pomknął, przez wierzchy drzew skoczył,
I z ścieśnionego wyrwawszy się jaru,
Pędził na dziki szczyt gór Uam-waru[2].

III.

Jękły psy, zwierza porwawszy na oko.
Wrzaskliwą wrzawą wre parów głęboko;
Tysiącem dzikich, zmieszanych hałasów,
Zabrzmiały echa gór, dolin i lasów.
Tysiąc psów razem ujada i goni,
Tętni po skalach tysiącznych czwał koni:
Wrzask trąb, trzask biczów, i szczwaczów odgłosy
Brzmią po przepaściach i biją w niebiosy.
Pierzchliwa sarna uciekła przed wrzawą,
Łani w gęstwinie przypadła z obawą;
Spłoszył się sokół, i wzbiwszy się w chmury,
Kracząc, w dolinę wpatruje się z góry;
Aż cały łowów huragan przeminął,
I pędząc daléj, z przed oczu mu zginął.

Ciszéj, i coraz to ciszéj wiatr niesie
Echo po skalach, dolinach i lesie,
Aż znów jak przedtém milczenie ponure
Osiadło wąwóz, i lasy, i górę.

IV.

Mniéj głośne echa myśliwskiego gwaru
Zmąciły cisze szczytów Uam-waru,
I owych pieczar, gdzie miedzy opoki
Żył niegdyś olbrzym jak skała wysoki.
Bo już w pół góry, wprost wisząc nad głowy,
Ciskało słońce swój żar południowy.
Niejeden jeździec, złorzecząc skwarowi,
Musiał rad nie rad dać wytchnąć koniowi,
I z psiarni, spiekłém zziajanéj pragnieniem,
Połowa ledwo szła wciąż za jeleniem.
Tak skwar i zapęd podgórnéj pogoni
Znużył wytrwałość psów, ludzi, i koni.

V.

Zwierz nieprzyjaciół zostawiwszy w tyle,
Zdyszany biegiem, zatrzymał się chwilę,
I z południowéj pochyłości szczytu
Ku różnobarwnym polom Menteitu,
Obłędném okiem, ważąc się w nadziejach,
Wodził po wzgórzach, bagniskach i kniejach,
Gdzieby ujść pewniéj niebezpieczeństw tylu,
W lasach Lochardu, czy Aberfoilu? —
Lecz czyż nie bliższy przytułek ma w gaju,
Ocieniającym brzeg wód Loch-Achraju?

Czyż nie pewniejsze rokują schronienie,
Zamierzchłe bory na skalnym Benwenie? —
Z nadzieją w sercu, i rzezkość wracała,
Pomknął na zachód, i leciał jak strzała,
Im bliżéj celu, tém śmieléj i żywiéj,
Tém daléj za nim i psy, i myśliwi.

VI.

Długoby mówić, jak, albo kto z łowców,
Wśród Kambus-moru zabłądził manowców;
Kto wstrzymał konia, lub czyj koń padł wtedy,
Gdy przyszło piąć się na górę Benledy;
Kto próżno pieszo chciał dobiedz do szczytu,
Kto nie śmiał przebrnąć strumienia Teitu: —
Bo go dziś jeleń, by zatrzeć ślad biegu,
Dwakroć przepływał od brzegu do brzegu.
Nie wielu było tych, co już wieczorem
Nad Wennacharu ustali jeziorem:
I gdy zwierz daléj szedł wciąż skroś parowów,
Ścigał go tylko sam jeden — wódz łowów.

VII.

Sam, w obcém miéjscu, bez śladu i drogi,
Pędził, nie szczędząc bicza i ostrogi.
Bo już tuż przed nim, zziajany, podbity,
Zgarbiony znojem i kurzem okryty,
Robiąc bokami białemi od piany,
Wlókł się zaledwo jeleń spracowany.
Tuż dwa psy czarne, wytrwałe na skwary,
Z gniazda świętego Huberta ogary[3],

Ślad w ślad za zwierzem, w ciasnocie parowu.
Wróżą kres bliski i zdobycz połowu.
O krok już ledwo za sobą śród ciszy
Z rozpaczą jeleń szczekanie ich słyszy,
Lecz ni sam od nich odsadzić się chyżéj,
Ni psy nie mogą doścignąć go bliżéj.
I tak ku brzegom Achraju, przez jary,
Między zarosłe i dzikie pieczary,
Pędził myśliwiec, i zwierz, i ogary.

VIII.

W poprzek przed niemi, nad brzegiem jeziora.
Stroma, skalista wznosiła się góra:
Tam jeleń dalszéj nie mając już drogi,
Musi się zwrócić i bić się na rogi.
Z dumą myśliwiec, rad pewnéj zdobyczy,
Sęki ich okiem rozmierza i liczy,
Na hymn tryumfu i na cios zbójecki
Gotując trąbkę i nóż swój strzelecki.
Lecz gdy z wzniesioném nad głową ramieniem,
Przypuścił konia, by starć się z jeleniem[4],
Chytry zwierz w porę grożący cios zoczył,
Zwrócił się nagle, i w stronę uskoczył,
I w ciasny wąwóz śród skał na uboczu,
Runął przed psami, i znikł im z przed oczu,
Aż resztę siły wzmagając z przestrachu,
Zapadł w najdzikszych zakątach Trosachu[5].

Tam już na wonne rzuciwszy się wrzosy,
Rzeźwiąc się chłodem wilgoci i rosy,
Słuchał bez trwogi, jak w głębiach parowu
Psy rozjuszone szukały go znowu,
Skowycząc z gniewu i wyjąc na skały,
Co ich szczekaniem nawzajem szczekały.

IX.

Tuż po za psami, przez głazy i krzewy
Drąc się myśliwiec, poduszczał ich gniewy;
W tém koń — nim pośpiał zawściągnąć mu wodze,
Drgnął, zarył nozdrzem, i runął na drodze.
Próżno go jeździec, by podnieść na nogi,
Targa munsztukiem, nie szczędząc ostrogi:
Wysilon znojem pogoni i spieki,
Legł dzielny rumak, by spocząć na wieki.
Wtedy zbyt późną zgryzotą ruszony,
Zsiadł, i tak nad nim rzekł pan zasmucony:
„Mógłżem ja myśleć, mój koniu kochany!
„Gdym cię dosiadał na brzegach Sekwany,
„Że nad twém ciałem, wśród dzikich wandołów,
„Pastwić się będzie dziób szkockich sokołów?
„Przeklęte łowy! przeklęta pogoni!
„Coś mię zbawiła najlepszego z koni!“

X.

Rzekł i zatrąbił, by z błędnego lasu
Psy swe przynajmniéj odwołać zawczasu.
Kulejąc, zwolna, i z okiem spuszczoném,
Wyszły, z podgiętym pod siebie ogonem,

I jakby pana sromały się wzroku,
Nie śmiąc się głaskać, stanęły przy boku.
On trąbił jeszcze; dźwięk rogu chrapliwy
Napełnił wąwóz, i lasy, i niwy.
Zbudzone w lochach krzyknęły puszczyki,
Orzeł w powietrzu powtórzył ich krzyki.
Dźwięk coraz daléj szedł z wiatru oddechem,
Aż jak sto rogów ozwało się echem.
Z westchnieniem jeździec z tych miejsc nieszczęśliwych
Odszedł, by szukać orszaku myśliwych,
Lecz idąc, często wstrzymywał swe kroki:
Tak trudna droga, tak piękne widoki.

XI.

Już blaski dzienne, jak odpływne wały,
Z całego nieba na zachód spływały;
Nagie skał szczyty i lesiste góry
Tlą jeszcze resztą słonecznéj purpury,
Kiedy już z głębi zapadłéj doliny,
Jak mgła nad wodą, powstawał mrok siny.
Ćmiąc wązką ścieżkę, co brzegiem strumienia,
Wijąc się różnie i ginąc śród cienia,
Wiodła po sękach i odłamach skalnych,
U stóp tysiąca skał piramidalnych,
Co ostrym szczytem wybiegłszy nad chmury,
Jak ostrza wieżyc gotyckiéj struktury,
Sterczą po rogach, jakby twierdz wysokich,
Mass granitowych, olbrzymich, szerokich,

Jako ów pomnik grzesznego zamiaru,
Czyn dumy ludzkiéj, w dolinach Szinaru[6].
Czoła i boki tych dzikich ogromów,
Rozpadłe wiekiem, strzaskane od gromów,
Noszą kształt dziwny miast, świątyń, lub domów.
Ówdzie się zdają, wypukłe u grzbietów,
Wierzchołkiem kopuł lub wschodnich meczetów;
Tam nastrzępione, jak chińskie pagody;
To znów jak baszty, lub wałów obwody,
Lub w fantastyczne połamane łuki —
Dzikość natury, wzór arcy-dzieł sztuki!
Ani tym zamkom zbywa na sztandarach:
Tu bluszcz swe sploty rozwiesił po szparach,
Tam bujne krzewy, tam zielone drzewa,
Lub chwast wysoki z wiatrami powiewa.

XII.

Z dziką hojnością natura wesoła
Rozsiała spodem i kwiaty i zioła.
Tu polna róża szkarłatem rumieńca
Płonie w objęciach głogu oblubieńca;
Tam przy fijołku konwalja dzika
Śnieżystém czołem nad mchy się wymyka.
Bluszcze, powoje, wrzos, cząbry i ślazy,
Ścieląc się, wisząc, lub pnąc się na głazy,
Mieszają różnie swe barwy i wonność,
Barwiąc skał nagość, lub darni zieloność.

Z wierzbami brzoza płacząca pospołu
Liśćmi z traw rosę zamiata u dołu;
Wyżéj dąb, wiatrów wojownik wysoki,
Krętym korzeniem rozsadza opoki;
A wyżéj jeszcze, piętrzące się jodły
Szczyt swój posępny ku niebu wywiodły,
Lub zgięte burzą od skały do skały,
Nad przepaściami jak mosty wisiały.
Aż gdzie najwyżéj wierzchołki skał wzbite,
Tlące się słońcem, lub śniegiem okryte,
Podróżny ledwo mógł dojrzeć u szczytów
Tło zwierciadlane niebieskich błękitów.
Wszystko tak dzikie, tak cudne zarazem,
Ze snów czarownych być zda się obrazem.

XIII.

Środkiem wąwozu, wązki, zabrzeżysty,
Sączył się strumień, spokojny i czysty.
Głąb jego z razu i płytka, i kręta,
Ledwoby dzikie uniosła kaczęta;
Ale wnet ginąc pod niskich wierzb szczytem,
Zasilon źródłem w ich gęstwie ukrytém,
Szerszém już z cienia wychodzi korytem,
W ciemno-przejrzystych malując kryształach
Skały, i drzewa rosnące po skałach.
I coraz szerszy, im coraz szedł daléj.
Ryjąc się głębiéj, i błyszcząc wspanialéj,
Wzbiera nad brzegi, i wkoło oblewa
Nadbrzeżne skały, pagórki i drzewa,

Tak, że zdaleka wydają się z wody
Jak gruzy zamków, lub wysep ogrody.
Strumień grunt coraz bystrzejszym rwąc prądem,
Co krok to daléj rozłącza je z lądem,
Aż wszystkie strugi złączywszy znów w biegu,
Zalewa wąwóz od brzegu do brzegu,
I połyskując wód gładkich przestworem,
Małém Trosachu staje się jeziorem.

XIV.

By wyjść z wąwozu, strzelec pełen trwogi
Nie widzi żadnéj ni ścieżki, ni drogi,
Chyba się musi, z potrzeby zuchwały,
Piąć po urwiskach przepaścistéj skały.
Po drzew korzeniach, jak szczeblach drabiny,
Chwytając ręką gałęzie jedliny,
Wdarł się nakoniec na szczyt — zkąd u spodu,
Tuż pod nim, w blasku jaskrawym zachodu,
Jakby ze stali zwierciadło ogniste,
Widać Katrinu jezioro przejrzyste:
Pomiędzy wzgórza, rosnące po bokach,
W kształtnie kręconych rozlane zatokach,
Pocieniowane cieniem wysp kwitnących,
Na tle błękitu wód zieleniejących,
I gór, co jakby olbrzymy-strażnicy,
Z dwóch stron zaklętéj strzegą okolicy.
Z południa Benwen, zamglony u szczytów,
Piętrząc się w massy skruszonych granitów,
Zwala na brzegi swe gruzy i głazy,
Istne zniszczenia i ruin obrazy,

I czarnym borem nawisły po wierzchu,
Mroczy się cieniem przedwczesnego zmierzchu;
Gdy od północy, nad białe obłoki
Wzbity Benanu wierzchołek wysoki,
Nagi, lecz kształtem powabny dla oczu,
Kąpie się w jasném powietrza przezroczu.

XV.

Długo podróżny, wzruszony, zdumiały,
Patrzał na wszystko z wierzchołka swéj skały.
„O! co za cuda w tych miejscach — zawołał —
„Kunszt albo przepych potworzyćby zdołał!
„Na téjby górze stanął zamek zbrojny,
„W tym dole niewiast pałacyk spokojny;
„Z owéj dąbrowy, z za drzew tego boru,
„Błysłyby wieże białego klasztoru!
„O! jak wesoło dźwięk trąby myśliwéj
„Budziłby z rana te lasy i niwy;
„Jak wdzięcznie piosnka miłosna wieczorem
„Brzmiałaby z arfą nad cichém jeziorem!
„Lub gdy śród nocy, w swéj pełnéj pogodzie,
„Księżyc w zamglonéj przegląda się wodzie,
„Jak uroczyście, z za mrocznych drzew boru,
„Płynąłby z echem daleki śpiew chóru,
„Gdy dzwon posępny, brzmiąc głucho w dąbrowach,
„W tychby gdzieś górach, lub na tych ostrowach,
„Budził świętego pustyni mieszkańca,
„Do rozmyślania i modłów różańca! —
„Wtedyby trąba, i arfa, i dzwony,
„Wtedy uprzejma gościnność w te strony

„O każdéj porze nęciłyby co dnia,
„Obłąkanego, jak dziś ja, przychodnia!…

XVI.

„Ha! wtedy mógłbym cieszyć się z obłędu.
„Lecz dziś! — przeklęta porywczość zapędu! —
„Jak ów pustelnik, com roił w marzeniu,
„Muszę pomyśleć o nocném schronieniu,
„I wodę suchym zakąsiwszy chlebem,
„Spać gdzieś na ziemi pod gwiaździstém niebem.
„Ale to mniejsza! na łowach i wojnie,
„Fraszka o miękkość, byle spać spokojnie!
„Noc letnia w świeżym przepędzona lesie
„Rzeźwość i ciału i myślom przyniesie.
„Lecz wiem, że w dzikich tych górach i kniejach,
„Nie brak na zbójcach i śmiałych złodziejach[7];
„Spotkać ich nocą wśród tego ustronia,
„Gorsza, niż stracić jelenia lub konia! —
„Zatrąbię! — może kto z mych towarzyszy —
„Lecz jeśli horda trąbienie posłyszy?…
„Ha! darmo!… ufam w ostatecznéj toni
„Że mię odwaga i miecz mój obroni!“

XVII.

Ujął więc trąbkę, i zagrał w nią znowu.
Wtém patrz! — wprost z wyspy naprzeciw parowu,
Cichéj i pustéj; z za nagich skał zrębu,
Z pod cienia liści zielonego dębu,
Wybiegła łódka, polotna i szparka.
W niéj jedna tylko dziewica-żeglarka,

Zręczném się wiosłem sterując w swéj drodze,
Gnała ją szybko ku bliskiéj odnodze,
Gdzie wierzb zielonych rozwisłe warkocze
Fala w swém łonie odbija i płócze,
I z cichym szmerem pluskając o brzegi,
Kona na piaskach, błyszczących jak śniegi.
Właśnie pod łodzią zaskrzypiał żwir biały,
Gdy strzelec szybko zstąpiwszy ze skały,
Stanął zakryty pomrokiem wieczora,
By się przypatrzyć téj Nimfie jeziora.
Dziewica zda się czekała śród ciszy,
Aż znów powtórny dźwięk trąbki usłyszy.
Z wzniesioném czołem, z wytężonym wzrokiem.
Jakby coś słysząc w milczeniu głębokiém,
Z powiewnym włosem, rozwianym w pośpiechu,
Z otworzonemi usty — bez oddechu.
Stała jak posąg; — z postawy, z oblicza,
Rzekłbyś, że grecka bogini dziewicza,
Czarownych brzegów Najada strażnicza.

XVIII.

Lecz nigdy nawet dłót greckich rzeźbiarzy,
W Gracyach, w Nimfach, w boginiach ołtarzy,
Nie stworzył cudniéj kibici ni twarzy!
Cóż ztąd, że słońca gorące pogody
Tłem jakby cienia powlokły jagody?
Trud co jéj lica zapalał płomieniem,
Sprawiał zarazem, że z prędkiém westchnieniem,
Nad rąbek szaty, jak fala z za brzegu,
Błyskała coraz pierś bielsza od śniegu.

Cóż, że uczony mistrz sztucznych poskoków
W muzyczne miary nie wkładał jéj kroków?
Nigdy krok szybszy migając przez wrzosy,
Lżéj porankowéj nie otrząsł z nich rosy;
Najmniéjszy kwiatek, jak wiatru tchem zgięty,
Z pod stóp jéj znowu powstawał niezmięty.
Cóż, że z ust czasem, z wdziecznemi ich słowy,
Zabrzmi ton prosty góralskiéj wymowy?
Głos jéj tak słodki, tak miły dla ucha,
Że słuchacz nie śmie odetchnąć, gdy słucha.

XIX.

Wodza być córką zdaje się dziewica.
Lśniąca przepaska, co skroń jéj oświéca,
I pled jedwabny płynący z jéj ramion,
I złota klamra, należą do znamion.
I rzadko wstążka wiła się śród cieniów
Tylu i takich warkocza pierścieniów,
Jak te, z pod których łabędzia jéj szyja,
Jak śnieg z pomiędzy piór kruczych przebija.
Rzadko pled w swoje fałdy tajemnicze
Tulił cudniejsze powaby dziewicze;
A nigdy klamra, swym blaskiem gwiaździstym,
Nie połyskała nad sercem tak czystém.
By zgadnąć w głębi skarb uczuć bez ceny,
Dość jest raz spojrzeć w źrenice Heleny.
Nie tak Katrinu zwierciadło przejrzyste
Odbija jasno swe brzegi kwieciste,
Jak się w tych źrenic swobodzie dziecinnéj,
Maluje każda myśl duszy niewinnéj:

Czy się w niéj radość zaśmieje wesoła,
Czy żal lub litość łzę z oka wywoła,
Czy prędka wdzięczność doznanéj dobroci
Myśl rozrzewnioną ku niebu obróci;
Czy powieść krzywdy, lub widok przemocy,
Oburzy wolny duch córek północy.
Jedno jest tylko czucie, co trwożliwa,
Z dziewiczą dumą, dziewica ukrywa,
Choć nie mniéj czysty blask jego płomienia —
Trzebaż to czucie nazywać z imienia?

XX.

Zniecierpliwionéj okolném milczeniem,
Z ust koralowych głos zabrzmiał ze drżeniem:
„Ojcze!“ krzyknęła; a wiatry na skały
Harmonijnemi dźwiękami powiały.
Słucha — nic wzajem nie mąci milczenia.
„Tyżeś Malkolmie?“ — dźwięk tego imienia
Z tak niewyraźnym z ust wypadł pośpiechem,
Że skały złowić nie mogły go echem.
— „Jestem podróżny;“ rzekł strzelec nieśmiało,
Wychodząc z miejsca gdzie krył się za skałą.
Szybko dziewica, za wiosła zamachem,
Na głąb w swéj łódce odbiegła z przestrachem,
I zapłoniona, na piersi wzburzonéj
Stuliła rąbek rozwianéj zasłony;
Tak pierzcha łabędź spłoszony od brzegu,
Tak gładząc pióra wstrzymuje się w biegu.
Bezpieczna wtedy, choć jeszcze nieśmiała,
Wsparłszy się wiosłem, na gościa patrzała.

Nie taką postać, nie takie miał lice,
By się go długo lękały dziewice.

XXI.

Na wzniosłe czoło i na twarz namiętną,
Wiek męzki włożył rozmyślania piętno,
Nie starł z nich jednak swobodnéj szczerości,
Ani zapału i ognia młodości.
W rysach tchnie trefność i wesołość pusta,
Dumę zdradzają śmiejące się usta,
I widać z oka, co błyska i gore,
Serce do gniewu i miłości skore.
Wzrost kształtny, w miarach zarówno stosownych
Do zręcznych igrzysk i trudów gwałtownych.
I chociaż strzelcem jest tylko z ubioru,
Choć nie ma broni, prócz strzelca klajmoru[8]:
Wyniosłość oczu i wzrok ich płomienny,
Tak znaczą męztwo i zapał wojenny,
Że rzekłbyś w mitrze lub zbroi rycerza,
Na polu bitew być wodzem zamierza.
Krótko swe dzienne wspomniawszy przygody,
Mówił o braku gościnnéj gospody.
W łagodnym głosie i mowie dobornéj
Tchnął wdzięk i gładkość zalotności dwornéj,
Lecz z tonu, z giestów — choć to chciał pokrywać,
Znać, że nie prosić zwykł — lecz rozkazywać.

XXII.

Dziewica grzecznéj wysłuchawszy mowy,
Wdzięcznemi wzajem ozwała się słowy,
Że dla zbłąkanych śród gór tych wieczorem,
Domy góralów są zawsze otworem.
„Ani sądź, gościu, że niespodziewanie
„Nasze samotne nawiedzisz mieszkanie.
„Od rana dzisiaj, nim wiatr obwiał rosy,
„Łoże miękkiemi nasłano ci wrzosy:
„Na twoję ucztę, liść owych modrzewi
„Zlała krew głuszców i dzikich cietrzewi,
„I nasze sieci szerokie o wschodzie
„Nie nadaremnie brodziły po wodzie.“ —
— „Z żalem,“ rzekł strzelec, „lecz czuję powinność,
„Bym twoję w błędzie oświecił gościnność.
„Obcy, nie roszczę praw do uprzejmości,
„Z jaką znać czekasz zaproszonych gości.
„Rzucony trafem śród tego ustronia,
„Straciwszy drogę, przyjaciół, i konia,
„W górach tu waszych nieznany nikomu,
„Nie miałem wstąpić do żadnego domu,
„Ażem obaczył ze skał tych wyżyny,
„Czarowną Wróżkę téj czarów krainy.“ —

XXIII.

— „Wierzę,“ odparła dziewica z uśmiechem,
Łódź swą do brzegu zbliżając z pośpiechem:

„Wierzę, żeś z rana nie myślał wieczorem
„Nad Loch-Katrinu nocować jeziorem.
„Ale jest człowiek, co przyjście twe wiedział.
„Allan-Ban wczora już je przepowiedział;
„Bard białowłosy, któremu widzenia
„Zwiastują przyszłość i bliskie zdarzenia[9].
„Wczoraj on widział zły koniec twych łowów,
„Śmierć twego konia śród dzikich parowów;
„Opisał, mówiąc że zbłądzisz w te strony,
„Rysy twe, postać, i strój twój zielony,
„I złotą trąbkę z jedwabnym kutasem,
„I nóż myśliwski, co nosisz za pasem,
„I tę twą czapkę z piór czaplich ozdobą,
„I dwa psy czarne, co idą za tobą.
„W domu téż kazał nie szczędzić zachodu,
„By uczcić gościa z wysokiego rodu.
„Ja, wyznać muszę, nieskora do wiary,
„Choć nieraz jego sprawdziły się mary,
„Słysząc dźwięk trąbki, myślałam wesoła,
„Że to mój ojciec, jak zwykle, mię woła.“ —

XXIV.

Gość się uśmiéchnął. —„Jeżeli wiedziony
„Wyższym wyrokiem, przychodzę w te strony,
„Ufam, że prorok zapytać pozwoli,
„W czém mam dopełnić przeznaczenia woli?
„Na tysiąc przygód ważę się ochoczy,
„Skoro twe piękne zachęcą mię oczy.
„Tymczasem, pozwól jeżeli się godzi,
„Bym cię wyręczył w sterowaniu łodzi!“ —

Z przekąsem Nimfa — gdy wziąwszy jéj wiosło,
Znać że mu nowe rozpoczął rzemiosło —
Śmiała się patrząc, jak ramię wysilał,
I jak się wstydził, że czółnem przechylał.
Lecz męzka siła brak wprawy zmniejszała:
Łódź, choć się chwiejąc, leciała jak strzała,
A w ślad jéj, skomląc, nie rade z ochłody,
Szły wpław ogary, pysk wznosząc nad wody.
Nie wiele razy dłoń w pracy swej skora,
Rozbiła wiosłem zwierciadło jeziora,
Gdy łódź, przemknąwszy około skał zrębu,
Wbiegła w cień liści zielonego dębu.

XXV.

Gość szybko wyspę obejrzał tymczasem.
Brzeg był zarosły murawą i lasem,
Lecz nigdzie domu, ni ścieżki, ni drogi,
Żadnego śladu rąk ludzkich, ni nogi.
Aż mu dziewica wskazała tór mały.
Przez las w głąb wyspy wiodący na skały,
I z skał w zieloną schodzący dąbrowę,
Pomiędzy wierzby i gaje brzozowe.
Tam pod ich cieniem, ktoś, znać niespodzianie,
Na prędce wiejskie zbudował mieszkanie[10].

XXVI.

Dom był przestronny, lecz dziwny z pozoru,
Prosta struktura, bez sztuki, ni wzoru.

Stawiony z drzewa, jakie w okolicy
Najłatwiéj mieli spieszni budownicy.
Pnie smolnych sosen i surowych dębów,
Sklutem zaledwo ściosane u zrębów,
Ocięte z sęków, lecz korą odziane,
Na wzrost wysoką tworzyły w krąg ścianę,
Któréj szerokie czeluście i szpary,
Zmieszany z gliną zatykał mech szary.
Z drzew cieńszych sosen, odartych z swéj kory
Belki i krokwie, spojone u góry,
Dzierżą nad domem dach jego poziomy,
Wiązany z snopków gałęzi i słomy.
Obok drzwi domu, dwa z darni siedzenia
Wiejski nad gankiem przysionek ocienia,
Pokryty korą z gładkich lip surowych.
Wsparty na białych kolumnach brzozowych,
Po których dłonie Heleny pieszczone
Puściły wiankiem powoje zielone,
I girlandami osnuły w około
Bluszcz i barwinek kwitnący wesoło,
Co się tak wdzięcznie swym kwiatem rumieni,
Że go lud prosty zwie: Panną w zieleni;
I inne ziela, co liśćmi wiotkiemi
Pną się do góry, lub pełzną po ziemi.
Pod tym przysionkiem stanąwszy dziewica,
Rzekła, z uśmiechem odwracając lica:
„Wzywaj, rycerzu, swéj Damy i Świętych,
I wstępuj śmiało do progów zaklętych!“ —

XXVII.

— „Idąc za tobą, innego Anioła,
„Ni innéj Damy nikt wzywać nie zdoła!“ —
Rzekł, i wszedł za nią: — wtém głośny brzęk stali,
Jakby szczek miecza rozległ się po sali.
Warem krwi serce przychodnia nabiegło;
Lecz wnet ze wstydem omyłkę spostrzegło,
Gdy tuż u wnijścia, na cegłach podłogi,
Ujrzał miecz nagi, przyczynę swéj trwogi,
Wypadły z pochwy, zwieszonéj z niechcenia
Na sękowatych rosochach jelenia.
Bo w krąg po ścianach, za gmachu sprzęt cały,
Wojny i łowów trofea wisiały:
Tu hełm, tam puklerz, tam oszczep strzelecki,
Ówdzie łuk, kołczan, lub miecz staroświecki.
Tu dzik kłem błyska z pod zbroi rycerza,
Daléj wilk białe swe zęby wyszczerza;
Po nad pstrym rysiem rozpiętym na dole,
Sterczą łby łosie lub rogi bawole;
Obok wojenne chorągwie podarte,
Z których znać jeszcze krwi ślady niestarte,
I skóry różnych barw, kształtów, i cieniów,
Sarn, żubrów, lisów, niedźwiedzi, jeleniów,
Porozwieszane dziwnie, rozmaicie,
Tworzyły dzikie ścian szorstkich obicie.

XXVIII.

Gość rzucił wkoło oczyma bystremi,
Gdy się schylając podnosił miecz z ziemi;

I musiał dobrze natężyć moc dłoni,
By dźwignąć ciężar i długość téj broni.
Ważąc ją w ręku i mierząc oczyma:
„Jednego tylko, rzekł, znałem olbrzyma,
„Coby bez czarów, ramieniem człowieczém,
„Mógł w pośród bitwy wywijać tym mieczem!“ —
Twarz się dziewicy rumieńcem powlekła,
I wpół z westchnieniem, wpół z uśmiechem rzekła:
„Widzisz, rycerzu, miecz czarnoksiężnika,
„Co mię w tym zamku zaklętym zamyka;
„A tak nim łatwo wywija nad głową,
„Jak ja wachlarzem, lub rószczką wierzbową.
„Postać też jego równaćby się warta
„Z wzrostem Ferraga, albo Askabarta[11].
„Ale się nie bój! — w jaskini olbrzyma,
„Prócz sług i niewiast, nikogo dziś nié ma.“ —

XXIX.

I w téjże chwili weszła do komnaty
Znać pani domu: poważna już laty,
Lecz któréj postać i wdzięk snać za młodu,
Mogłyby zdobić sam dwór Holyrodu [12].
Helena ciotkę, z czcią matce powinną,
I z wesołością ściskała dziecinną,
Gdy ta, spokojnie, bez dumy ni sromu,
Uprzejmie gościa witała w swym domu.

Nie szczędząc względów należnych dowodu.
Ani śmiąc badać imienia lub rodu[13].
Bo taką wówczas cześć wzbudzał przychodzień,
Że choćby nawet zabójca lub zbrodzień
Przyszedł na ucztę do domu swych wrogów,
Niezapytany wyjść mógłby z ich progów.
Lecz z własnéj woli gość odkrył swe miano:
Jakób Fitz-Jakób z Snowdunu go zwano;
Dziedzic skał nagich i pastwisk obfitych,
Krwią przodków jego i mieczem nabytych.
Broniąc ich właści, ojciec poległ w boju;
On sam — Bóg widział, jak pragnął pokoju —
Za młodu jednak był nieraz zmuszony
Użyć oręża dla praw swych obrony.
Dziś z rana, w Lorda Moraja orszaku,
Goniąc za zwierzem, na rączym rumaku,
Prześcignął strzelców, i trudem znużony,
Stracił tór, konia, i zbłądził w te strony.

XXX.

Mówiąc to, wzajem myślał pokryjomu
Wybadać imię i stan panów domu.
Starsza matrona, ze słów i z pozoru,
Widać że znała ton miasta i dworu;
Helena, chociaż w wesołéj źrenicy
Jaśniał swobodny wdzięk wiejskiéj dziewicy,
Z rysów jéj, z mowy, z postaci, z ruszenia,
Znać było cechę wyższego plemienia;
Bo gdzieżby w gminie znaleźć w owym czasie,
Umysł i duszę, jaka w niéj być zda się?

Lecz ile razy gość zręcznemi słowy
Zwracał ku temu tok zwykłéj rozmowy:
Wnet pani domu, twarzą obojętną
Zdała się karcić ciekawość natrętną,
Lub ją Helena, z przekornym uśmiechem,
W żart obracając, przerwała z pośpiechem:
„Jesteśmy wróżki! w tych górach i borach
„Żyjem nie wiedząc o miastach i dworach.
„Latamy z wiatrem, po wodzie żeglujem,
„Błędnych rycerzy spojrzeniem czarujem,
„Lub im przy dźwięku arf ręką nietkniętych,
„Nócim, by uśpić, rym pieśni zaklętych“! —
Rzekła, wtém arfa w niewidoméj ręce,
Zabrzmiała, wtórząc góralskiéj piosence[14].

XXXI.
Pieśń.

„Śpij, żołnierzu! śpij po znojach!
Pod urokiem snów łagodnych,
Przestań marzyć o krwi, bojach,
Dniach gorących, nocach chłodnych!
Tu rój Sylfów nam znajomych
Rozpromieni myśl twą senną;
Tu dźwięk arf ich niewidomych
Uśpi w sercu troskę dzienną.
Śpij, żołnierzu! śpij po znojach,
Przestań marzyć o krwi, bojach;
Śpij, zapomnij w snach pogodnych,
Dni nużących, nocy chłodnych!
 

Nie usłyszysz w téj ustroni,
Śród samotnych gór i lasów,
Szczęku broni, rżenia koni,
Huku bębnów, trąb hałasów.
Chyba słowik lub skowronki
Zabrzmią z rana i wieczorem;
Chyba z bagien między łąki
Bąk zabębni nad jeziorem.
Innych dźwięków, trąb ni broni,
Nie zna echo téj ustroni;
Nic nie przerwie lubych wczasów,
Śród samotnych gór i lasów.“

XXXII.

Umilkła chwilkę — i dając znak ręką,
Że gościa dalszą chce uczcić piosenką,
Wzrok wzniosła w górę, i płonąc jak róża,
Z brzmieniem stron arfy ton śpiewu przedłuża,
Aż wnet myśl wiążąc z poprzednią osnową,
Z natchnienia śpiewać zaczęła na nowo.

„Śpij, myśliwcze! śpij po łowach!
Sen ci zwabi piosnka nasza.
Śpij nie marząc, że w dąbrowach
Już ci trąbka dzień ogłasza.
Jeleń skrył się gdzieś w ustroniu,
Psy twe wierne śpią przy nodze.
Przestań tęsknić po swym koniu,
Po obłędnéj spocznij drodze!

Śpij, zapomnij o złych łowach,
O przepaściach, o parowach,
Niech nagrodzi wdzięk marzenia
Stratę konia i jelenia.“

XXXIII.

Ledwie się skromna skończyła wieczerza,
Obiedwie damy żegnały rycerza.
W sali mu łoże usłano z nawięzi
Wonnego wrzosu i młodych gałęzi,
Gdzie nieraz przed nim gość równie zbłąkany
Znajdował spokój i wczas pożądany.
Lecz próżno świeżość gałęzi i wonie
Kwitnących wrzosów chłodziły mu skronie;
Próżno Heleny głos grał w jego uchu:
Nie uśpił burzy ni w myśli, ni w duchu.
Coraz je dziksze trapiły marzenia,
Obrazy trudów, przygód, udręczenia.
To raz koń pod nim upada gdzieś w borze,
To się łódź jego pogrąża w jeziorze,
A on ni stąpić, ni pływać nie może.
To z wrogiem niby tocząc bój uparty,
Widzi swą klęskę, i sztandar wydarty.
To znów — o! niechby na wieki przepadło
To najstraszniéjsze ze wszystkich widziadło! —
Stają mu w oczach dni pierwszéj młodości,
Dni szczeréj wiary i ufnéj miłości;
Znowu się duszą podziela na poły
Z rozpierzchnionemi dawno przyjacioły.

Wszyscy wkrąg niego gromadą się zbiegli,
Zmienni, zdradzieccy, lub w grobach polegli;
Wzrok ich tak tkliwy, dłoń ściskać tak skora,
Jakby z nim ledwo rozstali się wczora.
Z trwogą sam przez sen zapytał się nieraz:
Co sen, co prawda? czy dawniéj, czy teraz?
Czy widmem była ich śmierć lub niewiara?
Czy to, co widzi, jest tylko snu mara?

XXXIV.

W końcu, z Heleną błądząc między gajem,
Miłośnie, zda się, rozmawiał z nią wzajem.
Lica jéj płoną, lecz usta się śmieją;
Słucha z westchnieniem, on błaga z nadzieją.
Wtém, gdy chce ścisnąć miękką dłoń dziewicy,
Uczuł żelaznéj zimno rękawicy.
W miejscu jéj, męzkie stanęło widziadło,
W błyszczącym hełmie, z przyłbicą zapadłą;
Zmienia się, rośnie w postawę olbrzyma:
Olbrzym hełm podniósł i błysnął oczyma;
Twarz jego groźna, ponure wejrzenie,
Straszny, a jednak podobny Helenie. —
Zbudził się rycerz, i z dreszczem przestrachu,
Sny wspominając, spozierał po gmachu.
Czerwone głównie w przygasłém ognisku
Pełgały łuną krwawego połysku,
Wpół ukazując, wpół kryjąc śród cienia,
Dzikie ozdoby i ścian i sklepienia.

Wpośród nich rycerz napotkał oczyma
Ów miecz, jak gdyby swych marzeń olbrzyma;
I tysiąc myśli, tysiąc mar trwożących
Powstało w duszy i w oczach iskrzących,
Aż, by rozproszyć widma gorączkowe,
Powstał, i z domu wyszedł na dąbrowę.

XXV.

Gwiazdami ciche pałały niebiosa,
Po łąkach lśniąca srebrzyła się rosa;
Nocna woń kwiatów i rozkwitłych krzewów,
Tchnęła w oddechu rzeźwiących powiewów;
Wkrąg dolin, w mroczne ściskając się massy,
Słały cień drzewa i milczące lasy,
Gdy pełne światło miesięcznéj pogody
Lało się z niebios na góry i wody. —
Dzikichby nieszczęść potrzeba lub duszy,
By jéj ten widok nie ulżył katuszy!
On uczuł spokój — i patrząc po niebie,
Wpół myślał w sobie, wpół mówił do siebie:
„Cóż to? czyż nigdy, pomimo méj chęci,
„Rodu wygnańców nie zbędę z pamięci?
„Nie mogęż spotkać dziewczyny śród lasów,
„By się nie zdała mieć wzroku Duglasów?
„Nie mogęż ujrzeć starożytnéj broni,
„By wnet nie wspomnieć o Duglasa dłoni?
„Nie mogęż marzyć, by zaraz sen krwawy
„Nie przybrał groźnéj Duglasa postawy? —
„Nie! nie chcę marzyć! — mocna wola męża,
„Doznam, czy nawet i we śnie zwycięża?

„Zmówiwszy pacierz, muszę wczasu zażyć,
„Wrócić na łoże, i spać, a nie marzyć!“ —
Zmówił pacierze, stanąwszy na łące,
Znacząc ich liczbę na złotéj koronce;
I z niebem myśli i duszę kojarząc,
Wrócił na łoże, i zasnął nie marząc,
Aż rannych ptasząt zbudziło go pienie,
Gdy już blask słońca błyszczał na Benwenie.

KONIEC PIEŚNI PIERWSZÉJ.
PIEŚŃ DRUGA.

WYSPA.
I.

Wschód jutrzenki, jest wschodem życia i wesela;
Wszystko co kwitnie, wonią tchnie z kwiatów kielicha;
Wszystko co żyje, radość czuje i podziela:
Ptak śpiewa, zwierze pląsa, człowiek się uśmiécha.
I gdy po wód zwierciadle mknęła łódka cicha,
Z gościem, co jeszcze ręką dawał pożegnanie:
Ożywczy wpływ poranku natchnął pierś Minstrela[15].
I z brzmieniem arfy, słodkie wzniosło się śpiewanie,
Twoje, o! białowłosy wieszczu Allan-Banie!

II.
Pieśń.

„Nie prędzéj z wioseł żeglarzy dłonie
Strząsają pianę u brzegu;
Nie prędzéj w wodzie znika i tonie
Ślad, co na gładkiém jeziora łonie
Łódź chyża ryje w swym biegu:

Jak człowiek w szczęściu, z myśli swéj ściera
Pamięć dobrodziejstw, które odbiera
W nieszczęścia chwili przelotnéj.
Bądź więc zdrów, gościu! bądź zdrów na wieki!
Żyjąc szczęśliwy, błądząc daleki,
Zapomnij wyspy samotnéj!

„Pierwsze ci miéjsce przy królów tronie,
Pierwsze niech będzie na bitwach;
Pierwsze na łowach charty i konie,
Najpierwszym wieńcem twoje niech skronie
Piękność uwieńcza w gonitwach.
Niech miecz w twéj dłoni, towarzysz w rzędzie,
Przyjaciel sercu wierny niech będzie,
W chwili pogodnéj czy słotnéj;
Przy tkliwéj, pięknéj, cnotliwéj żonie,
Kochany wzajem, w kochanych gronie,
Zapomnij wyspy samotnéj!

III.

„Lecz jeśli kiedy pledem odziany,
Stanie u wrót twych gościnnych,
Pielgrzym ubogi, błędny, wygnany,
I tęsknić będzie łzami zalany,
Do gór, do progów rodzinnych:
Wtenczas, o! gościu! niech mu z twéj duszy
Błyśnie pociecha, która osuszy
Łzy z jego twarzy wilgotnéj;
Wtenczas przypomnij własne przygody,
Gdyś sam błądzący szukał gospody
Na naszéj wyspie samotnéj.
 

„Lub gdy na morzu życia o skały
Wichry twą nawę rozkruszą;
Gdy próżno mądry, cnotliwy, śmiały —
Nędza, wygnanie, potwarzy strzały
Zachwieją sercem i duszą:
Nie roń łez męzkich na próżną żałość,
Niewdzięczność dworów, losów niestałość,
Na zmienność zgrai przewrotnéj;
Lecz wracaj, gościu, wracaj z pośpiechem,
Gdzie cię uprzéjmość z łzą i uśmiechem
Spotka na wyspie samotnéj!“ —

IV.

Ostatnie dźwięki konały w powiewach,
Gdy łódź u lądu stanęła przy drzewach.
Lecz długo jeszcze, nim zniknął w ich cieniu,
Gość w stronę wyspy poglądał w milczeniu,
Gdzie jeszcze śpiewak z ubielonym włosem,
Wysilon pieśni uczuciem i głosem,
Stał nad jeziorem, pod drzewem strzaskaném,
Jak on, burzami i wiekiem złamaném.
Pogrążon w wieszcza dumy tajemnicze,
Podniósł ku niebu szlachetne oblicze,
Jakby w ognisku wschodniego płomienia
Duch szukał iskry nowego natchnienia;
Jakby dłoń jego oparta o stróny,
Czekała siły by zabrzmieć w ich tony.
Stał tak poważny z postawy i wzroku,
Jak ów, co słucha czytania wyroku;

Tak nieruchomy, że szemrząc po drzewie
Wietrzyk mu włosa nie zachwiał w powiewie,
Że zda się usta nie tchnęły oddechem,
Że duch uleciał z ostatniém strón echem.

V.

Tuż na murawie, przy stopach Minstrela,
Siedzi Helena z uśmiechem wesela.
Cóż ja cieszyło? czy zwinność pławaczek,
Dzikich w jeziorze kąpiących się kaczek,
Na których stado płynące szeregiem,
Mały jéj piesek wył skacząc nad brzegiem?
Lecz gdy to tylko cieszyło dziewicę,
Powiédz, kto mniemasz znać serce kobiéce,
Czemu rumieniec wystąpił na lice? —
Przebacz, ach! przebacz, Aniele wierności!
Jeśli powodem uśmiechów radości
Był gość, co dotąd, jakby na coś czekał.
Stojąc nad brzegiem, odejście swe zwlekał,
I już chcąc odejść, zwracał się i stawał,
I ręką znaki pożegnania dawał.
Lecz wy, dziewice! — nim w méj bohaterce
Winić zechcecie lekką myśl lub serce —
Wskażcie mi jedną z was, która nie życzy,
Co by w swém sercu nie czuła słodyczy,
Z podobnych zwycięztw, i z takiéj zdobyczy!

VI.

Póki stał w miejscu, Helena udała
Że go nie widzi, lub widzieć nie chciała;

Lecz gdy odchodząc już znikał za gajem,
Ręką ku niemu skinęła nawzajem.
I nigdy jemu, jak potém wyznawał,
Żaden się tryumf tak chlubnym nie zdawał,
Choć go najpierwsze bogactwy i rodem,
Uprzejmych względów darzyły dowodem.
Nawet gdy schodząc zwycięzcą ze szranek,
Z rąk najpiękniejszéj zwycięzki brał wianek,
Nie doznał w duszy takiego wzruszenia,
Jak na te proste i nieme skinienia. —
Naówczas z danym przewódzcą góralem,
Z psami przy boku, oddalił się z żalem.
Ona patrzała jeszcze, jak pod górą,
Z po za drzew czaple migało się pióro;
Aż gdy już więcéj wzrok dojrzeć nie zdołał,
Anioł-stróż gromiąc w jéj sercu zawołał:
„Toż jest twa wierność? — o! dziewczyno płocha! —
„Z takąż to wzajem twój Malkolm cię kocha?
„Malkolm swéj duszy nie łechtałby słowy
„Gładkiéj, pochlebnéj, lecz nie twéj rozmowy;
„Malkolm ciekawym nie goniłby wzrokiem
„Za lekkim, zręcznym, lecz nie twoim krokiem!…“
— „Dość, dość tych dumań, wieszczu Allan-Banie!“
Krzyknęła, własne by przerwać dumanie.
„Gdy ci duch jeszcze nie gore natchnieniem,
„Ja go szlachetném zapalę imieniem;
„I jeśli zechcesz usłuchać mych namów,
„Śpiewaj, o! mistrzu! cześć rodu Grahamów[16]!“ —
Ledwo Helena to imię wyrzekła,
Twarz się jéj nagłym rumieńcem powlekła.

Bo każdy wiedział, że z męztwa, z urody,
Pierwszym w tym rodzie, był Malkolm jéj młody.

VII.

Po trzykroć Minstrel, ze wzrokiem płomiennym,
W stróny swe taktem uderzył wojennym,
I trzykroć, pełen wesela i pychy
Dźwięk, skonał mdlejąc, jak smutku jęk cichy.
„Próżno, dziewico!“ — strwożony tém brzmieniem
Rzekł Bard, i ręce opuścił z westchnieniem.
„Próżno wesołéj chcesz pieśni odemnie,
„Ty, co mię o nic nie prosisz daremnie!
„Możniejsza ręka snać arfy méj stróny
„Na insze dzisiaj nastroiła tony.
„Nótę wesela brać chciałem bez skutku,
„Sam, niebudzony, brzmi cichy jęk smutku;
„Hymny tryumfu wznieść chciałem ku niebu,
„Słyszałaś sama ton pieśni pogrzebu.
„Obyż przynajmniéj mnie tylko, nie komu,
„Dźwięk ten złowrogi zagrażał w tym domu!
„Jeśli, jak głosi wieść u bardów znana,
„Arfa ta, niegdyś świętego Modana[17],
„Brzmiąc tak, śmierć tylko panu swemu wróży:
„Ja dość już żyłem, bym pragnął żyć dłużéj! —

VIII.

„Lecz ach! Heleno! — tak właśnie zabrzmiała
„W dzień, gdy twa święta matka umierała;
„To był ton, pomnę, który, gdym wśród gości
„Chciał nócić pieśni chwały i miłości,

„Ze strón jéj echem zabrzmiawszy złowieszczém,
„I mnie i wszystkich zimnym przejął dreszczem,
„I urągając biesiady weselu,
„Jęczał żałośnie po salach Botwelu [18],
„Przedtém, nim Duglas śród nieszczęść pogromu,
„Tułacz, ujść musiał z przodków swoich domu[19]. —
„Ach! jeśli jeszcze w burzy przyszłych czasów,
„Nowy grom grozi rodzinie Duglasów:
„Jeśli raz jeszcze ponure to brzmienie
„Żal lub nieszczęście wy wróży Helenie: —
„Złowroga arfo! w niczyjéj już dłoni,
„W niczyjém uchu twój głos nie zadzwoni!
„Raz tylko jeszcze, przed własnym swym zgonem,
„Krótkim, płaczliwym odezwiesz się tonem,
„I legniesz w prochu, na szmaty skruszona,
„I mistrz twój na nie upadnie, i skona!“ —

IX.

Ciesząc go rzekła Helena: „Uspokój,
„Mój przyjacielu, czczy myśli niepokój!
„Wszak wiém, że nié ma muzyki na świecie,
„Słynącéj kiedy na arfie lub flecie:
„Nié ma piosenki od Twidu do Spei,
„Którejbyś nie znał, nie śpiewał z kolei!
„Cóż za dziw, jeśli niekiedy wbrew chęci,
„Z tysiąca tonów zmąconych w pamięci,

„Wypadnie sprzeczny z twa myślą lub słowy,
„W środku weselnéj, ton pieśni grobowéj? —
„Ojciec mój, duszą wyższy nad cierpienie,
„Choć stracił wielkość, potęgę i mienie,
„Zniósł mężnie burzę zawziętéj fortuny,
„Jak ów dąb wichry i niebios pioruny:
„Koronę liści wiatr rozmiótł dokoła,
„Lecz pnia nic ugiąć, ni zachwiać nie zdoła.
„Ja zaś“ — umilkła, i dłońmi drżącemi
Polny fijołek uszczknęła na ziemi; —
„Ja, któréj świetne dzieciństwa wspomnienia
„Tkwią ledwo w myśli jak senne marzenia,
„Chętnie ten kwiatek, co rośnie w ukryciu,
„Za wzór i godło obieram w mém życiu!
„Tak żyje rosą i blaskiem niebieskim,
„Jak dumna róża w ogrodzie królewskim;
„Ci, co go znajdą, lubią jego wonie;
„A gdy go w wieniec uplotę na skronie,
„Nie prawdaż? każdy bard przysiądzby gotów,
„Że od koronnych piękniejszy kléjnotów?“ —
Rzekła, i sama śmiejąc się wesoło,
Kwiat między włosy włożyła na czoło.

X.

Jéj wzrok, jéj słowa, jéj uśmiech wesela,
Rozpogodziły ponurość Minstrela.
Z uśmiechem, z jakim pokutnik za grzechy
Wita w widzeniu Anioła pociechy,
Spoglądał na nią — aż cicha i miła
Łza rozrzewnienia wzrok jego zaćmiła.

Wtedy — bo długo słów znaleźć nie zdołał: —
„O! najpiękniéjsza! najlepsza!“ — zawołał.
„Nie znasz, nie czułaś w dziecinnych twych latach,
„Strat swych wielkości, ni żalu po stratach.
„Lecz ja, niestety! — o! gdyby me oczy
„Mogły raz jeszcze, nim je śmierć zamroczy,
„Ujrzeć cię w blasku należnym ci z rodu,
„Na dworze królów, śród uczt Holyrodu,
„Lecącą w tańcu za muzyki dźwiękiem,
„Zachwycającą pięknością i wdziękiem,
„Gwiazdę serc wszystkich i oczu młodzieży,
„Przedmiot uwielbień i westchnień rycerzy,
„Cel pieśni bardów, i wieszczych zapasów,
„Na cześć twych wdzięków, i rodu Duglasów!“ —

XI.

— „Sny to są piękne,“ — dziewica zaczęła
Mówić z uśmiechem, lecz mówiąc, westchnęła; —
„Ale darń świeża i cień drzew tych wonnych,
„Zastąpią miejsce tych komnat koronnych;
„Anibym mogła na dworskiéj zabawie
„Pląsać weseléj, jak teraz po trawie;
„Ani tam bardów królewskich śpiewanie,
„Może być milsze, jak twoje, Allanie!
„Co do rycerzy, którzy by z westchnieniem,
„Przed mém, jak rzekłeś, klękali spojrzeniem,
„Wyznaj, pochlebco! czy próżna ma pycha,
„Czyż do mnie Rodryk i tutaj nie wzdycha?
„Rycerz tak straszny, tak głośny z swych czynów,
„Ów bicz Saxonów, wódz klanu Alpinów,

„Czyżby, sam powiédz, nie wstrzymał się dla mnie
Od swych łupieży. — dzień jeden przynamnie.“ —

XII.

Bard zwrócił na nią spojrzenie surowe.
— „Złą do twych żartów wybrałaś osnowę;
„Bo któż w tym kraju, na sto mil w około,
„Wspomniał Rodryka, i śmiał się wesoło?
„Pomnę, jak w gniewie z błahego powodu,
„Zabił rycerza w progach Holyrodu[20].
„Widziałem, z trupa gdy miecz swój wyciągał,
„Z jak dumną wzgardą obecnym urągał;
„Widziałem, jak go dworacy struchleli,
„Czyniąc mu przejście, zatrzymać nie śmieli.
„Odtąd w tych górach zawarłszy się zbrojnie,
„Trwa w ciągłéj z królem i z prawami wojnie.
„I gdyby nie to — gniew pali mą duszę,
„Gdy tę sromotną prawdę wyznać muszę; —
„Któżby śród nawet tych pustyń i lasów,
„Śmiał był przytulić rodzinę Duglasów?
„Gdy jak zwierz dziki od kniei do kniei,
„Ojciec twój błądził bez wsparcia nadziei[21];
„Gdy się go dawni znajomi wyparli,
„Gdy przyjaciele drzwi przed nim zawarli;
„On jeden, klanu łupieżców wódz krwawy,
„Ujął się waszéj niedoli i sprawy.
„I dziś mu za to, jak kwiat w jego rękach,
„Słodka nagroda rozkwitła w twych wdziękach.
„Co chwila z Rzymu spodziewany goniec,
„Przeszkodom ślubów przynieść może koniec.

„Duglas naówczas, przy zięciu swym mężnym,
„Może znów stać się strasznym i potężnym.
„Lecz ty, dziewico! — jeśli się twéj woli
„Rodryk dziś czasem ugłaskać pozwoli,
„Niech się tém nazbyt twa duma nie szczyci: —
„Pomnij, dzikiego lwa wiedziesz na nici!“ —

XIII.

— „Minstrelu!“ rzekła Helena, a z oka
Zabłysła z dumą jéj dusza wysoka.
„Wiém ja, com winna domowi Rodryka.
„I słuszna wdzięczność me serce przenika.
„Wszystko, co córka mieć może od matki,
„Radę, opiekę, czułości zadatki,
„Wszystko to miałam w Lady Małgorzacie;
„Gdy po nieszczęsnéj matki méj utracie,
„Ona po siostrze sierotę na świecie
„Wzięła mię, płacząc, za własne swe dziecię.
„Syn jéj, co kryjąc Duglasa w swym domu,
„Gniewów królewskich nie uląkł się gromu,
„Większą, gdy można, wdzięczność znajdzie we mnie.
„Niech wskaże porę, niech żąda wzajemnie
„Ofiar, poświęceń: — nie słowa, nie dzięki,
„Krew, życie oddam — wszystko, prócz méj ręki. —
„Córka Duglasów, w zakonnéj komorze
„Wprzód w Maronańskim zamknie się klasztorze:
„Wprzód jak tułaczka, pod obce gdzieś nieba,
„Pójdzie żebrając o suchy kęs chleba,
„Gdzie nikt nie pojmie jéj szkockich słów brzmienia,
„Gdzie nikt nie słyszał Duglasów imienia,

„Pójdzie z ojczyzny, za góry i morze,
Nim odda rękę — gdy serca nie może.“

XIV.

Ty wstrząsasz głową, i wzrok twój przygania
„Zbytniéj ostrości słów moich i zdania.
„Lecz cóż innego sam powiész? Niestety!
„Umiem ja cenić Rodryka zalety.
„Mężny jest, skory do wielkiego czynu,
„Ale gwałtowny, jak fala Braklinu[22];
„Szlachetny — prawda — nim gniew go nie wzruszy,
„Albo nim zawiść nie zatli się w duszy.
„Dla swych przyjaciół, w złéj czy dobréj toni,
„Wiém, że jest wierny, jak miecz jego dłoni,
„Ale ach! pierwéj ów miecz z twardéj stali,
„Niż się pan jego nad wrogiem użali.
„Znam jego hojność — z jak chętną, szczodrotą
„Rozrzuca drugim bogactwa i złoto,
„Gdy z krwawych wypraw, do dzikich swych leży
„Powrócą z łupem zbójeckiéj łupieży,
„I gdzie po drodze kraj kwitnął wesoły,
„Zostawią gruzy i krwawe popioły.
„Dłoń uzbrojoną w ojca mego sprawie,
„Z wdzięcznością córki czczę i błogosławię,
„Lecz czyżbym mogła ścisnąć, będąc żoną,
„Dłoń, krwią bezbronnych wieśniaków zbroczoną? —
„Nie! — same nawet Rodryka przymioty,
„Jak błyskawice śród nocnéj ciemnoty,
„Lśnią wprawdzie jasno, lecz tém bardziéj trwożą:
„Rokują burze, i piorunem grożą!

„Dzieckiem ja jeszcze — a Bóg w dzieciach budzi
„Dziwna przenikłość złych i dobrych ludzi: —
„Płakałam, widząc twarz jego ponurą,
„Czarny pled jego, i czapkę, i pióro.
„Gdym wzrosła, ścierpieć nie mogłam widoku
„Wzgardy w uśmiechu, i dumy we wzroku.
„Lecz gdy ty dzisiaj, z obrazem Rodryka
„Łączysz nie żartem imię zalotnika,
„Czuję wstręt w sercu, a nawet — gdy mogę,
„Córka Duglasa, rzec to słowo: — trwogę.
— „Lecz po co wcześnie przyszłością się straszym? —
„Co myślisz, raczéj, o tym gościu naszym?“ —

XV.

— „Co myślę o nim? — bodaj był daleki
„Od wyspy naszéj pozostał na wieki! —
„Miecz twego ojca, co z dawnych go czasów,
„Dla Archibalda, trzeciego z Duglasów,
„Sławnego równie zwycięztwy jak klęski,
„Ukuł mistrz, biegły w sztuce czarnoksięzkiéj,
„Wypadłszy z pochwy, gdy on stał u progu,
„Czyż nie dość ostrzegł o bliskim nas wrogu[23]? —
„Jeśli szpieg dworski przejrzał to ukrycie,
„Czyż drżeć nie mamy o Duglasa życie,
„Lub o tę wyspę, co zdawna w Alpinie
„Za najpewniejszą twierdzę jego słynie?
„Jeśli nas nawet nie zdradzi przed nikiém,
„Co przed zawistnym powiemy Rodrykiem? —
„Nie, nie! nie śmiéj się tym śmiechem szyderczym!
„Przypomnij raczéj o boju morderczym,

„Co się już wszczynał na miejscu tém samém,
„Gdzieś wiodła taniec z Malkolmem Grahamem.
„Dotąd, choć Duglas waśń pierwszą umorzył,
„Rodryk swéj z serca zawiści nie złożył.
„Strzeż się! — Lecz cóż to? — słyszałaś te głosy? —
„Żaden wiatr nigdzie nie powiał na wrzosy,
„Żaden nie zachwiał jeziora kryształem,
„Nie wzruszył listka — a jednak słyszałem. —
„Ha! słyszę znowu! — głośnieje po trochu —
„To dźwięk kobz naszych, i nóta Pibrochu.“[24]

XVI.

W końcu jeziora, postrzegli w oddali,
Coś nakształt czterech czarnych plam na fali,
Co się zbliżając i rosnąc na wodzie,
Wnet w cztery zbrojne zmieniły się łodzie,
I choć bez wiatru, pod wiosłem rąk tylu,
Szły pędem strzały od strony Glengylu.
Lecz ominąwszy Briankoil, nagle
Wiatr dmąc z wąwozów uderzył w ich żagle,
I rozwiał z masztów, szeleszczący głośno,
Sztandar Alpina, z malowaną sosną. —
Coraz im bliżéj, tém jaśniéj od słońca,
Błyska stal siekier i włóczni tysiąca;
Widać, puszczone na wiatry niepewne,
Wiéją tartany i pióra powiewne;
Czapki wioślarzy, siedzących po brzegach,
To się schylają, to wznoszą w szeregach,

Gdy z pod ich wioseł, spieniona i wrząca
Woda się we mgłę iskr srebrnych roztrąca.
U sztaby [25] stoją grajkowie z kobzami,
Strojnemi w wieńce z długiemi wstęgami,
Co jak chorągwie wiewając na przodzie,
Końcami pianę zmiatają po wodzie,
Gdy ci bez przerwy ruszając ramiony,
Grają góralom ich śpiew ulubiony.

XVII.

Im bliżéj coraz, tém głośniéj wzdłuż brzega
Dźwięk się Pibrochu po skałach rozlega[26].
Z początku, zdala tchnąć z wiatru oddechem,
Cichém w powietrzu rozpływał się echem,
I mięknąc zwolna w przelocie nadwodnym
Zdawał się uchu być śpiewem łagodnym.
Ale co chwila, im głośniéj, tém bardziéj
Brzmi pełniéj, mocniéj, przeraźliwiéj, twardziéj;
Znać hasło, które Alpinów klan zbrojny
Gromadzi w hufce i wiedzie do wojny.
Bije takt gęsty, że rzekłbyś po ziemi
Tysiąc stóp tętni krokami prędkiemi,
Że już szeregi stąpają z pośpiechem,
A ziemia głuchém ożywa się echem.
Takt zwolniał nieco; brzmią tony wesela,
Marsz! — znać że idą na nieprzyjaciela.
Wtém wszystkie dźwięki zmieszały się razem,
Jakby mąż z mężem, żelazo z żelazem.

Słychać szczek mieczów, i chrzęsty pancerzów,
Świst strzał, zgrzyt włóczni, i trzaski puklerzów. —
Ucichły nagle — wrzask tłumi się, głuchnie;
Przeszła utarczka, nim bitwa wybuchnie.
Brzmi znak, znów zbrojnych szeregów znać starcie,
Uparty odpór, i szybkie natarcie;
Wzmaga się hałas wrzaskliwy i dziki,
Jęki boleści, tryumfu okrzyki;
Pierzchają tony, jak wrogi śród klęski —
Alpinów tylko brzmi już hymn zwycięzki.
Ani tu koniec; lecz coraz koleją
Wyniosłe tony zniżają się, mdleją,
Aż w cichych jękach powiały ku niebu,
Na cześć poległych smutną pieśń pogrzebu.

XVIII.

Ucichły kobzy; nad wody i góry
Brzmi tylko echem dźwięk długi, ponury.
Umilkł zaledwo, gdy znów nad jeziorem
Nowym powietrze zatrzęsło się chórem.
Z ust żeglujących pieśń głośna i dzika,
Wzniosła się na cześć ich wodza Rodryka. —
Wioślarze wiosły w takt bijąc po fali,
Szybkim ich szumem wtór pieśni trzymali,
Tak zmiennéj w spadkach, tak dzikiéj w swych chórach,
Jak w Listopadzie szum wichru po borach.
Próżno Bard z razu, nie śmiejąc oddychać,
Słuchał słów pieśni — ton tylko był słychać;

Lecz gdy ku brzegom zbliżyły się łodzie,
Wiatr takie słowa rozwiewał po wodzie.

XIX.
Pieśń w łodziach,

„Cześć, chwała wodzowi zwycięzkich Alpinów!
Cześć drzewu naszemu, cześć sośnie!
Niech zdobna wieńcami nabytych wawrzynów
Zieloni się, krzewi i rośnie!
Ziemia ja łonem swém,
Niebo niech poi dżdżem,
A wiatry jéj wonią dokoła niech tchną!
Niech na cześć jéj śród gór,
Brzmi nasz zwycięzki chór:
Rodryk Vich Alpin Dhu, hoho, hoho, hoho[27]!“

„Nie wiotka latorośl, nie szczep to poziomy,
Co lada wiatr kruszy lub zgina;
Nie zlęknie się burzy, przed wichry ni gromy
Nie ugnie się sosna Alpina!
Choćby w nią piorun grzmiał,
Klan pod nią będzie stał,
Nie zadrży, nie pierzchnie, lecz zginie wraz z nią;
Lub urągając z chmur,
Zwycięzki wzniesie chór:
Rodryk Vich Alpin Dhu, hoho, hoho, hoho!“ —

XX.

„Gdy miecz nasz zwycięzki grzmiał wczoraj w dolinach
Lud pierzchał przed echem Pibrochu;
Glen-Fruin i Ross-dhu dziś dymią w ruinach,
Loch-Lomond krwią spłynął w popłochu[28]
W Glen-Luss brzmieć muszą znów,
Płacz sierot, jęki wdów:
Bannochar nas przyjął z bojaźnią i czcią;
Lenox i Lewen-glen,
Zbudził się na głos ten:
Rodryk Vich Alpin Dhu! hoho, hoho, hoho!“

„Cześć, chwała wodzowi zwycięzkich Alpinów?
Cześć drzewu naszemu, cześć sośnie!
O! gdyby do wieńca nabytych wawrzynów
Wpleść różę, co w cieniu jéj rośnie!
Oby szczep przyszłych drzew,
Młody z niéj wykwitł krzew,
I wzrastał szczęśliwie, i zrównał się z nią!
Jak słodko na ich cześć
Byłoby głos nasz wznieść:
Rodryk Vich Alpin Dhu! hoho, hoho, hoho!“

XXI.

Z orszakiem niewiast, gdy syna postrzegła,
Nad brzeg wnet Lady Małgorzata zbiegła.
Na wiatr puszczone pływały ich włosy,
Gdy wszystkie razem giestami i głosy,

Witały wodza, i ręce do góry
Podnosząc, pieśni powtarzały chóry.
Ona tymczasem, jako matka tkliwa,
Co naprzód każdą chęć syna zgadywa,
Woła Helenę, aby gdy wysiądzie,
Mógł ją najpierwszą powitać na lądzie.
„Pójdź, krwi Duglasa! pójdź! twoje niech dłonie
„Zwycięzcy wieniec położą na skronie!“ —
Z drżeniem Helena, niechętnie i zwolna,
Szła, niemiłemu wezwaniu powolna;
Gdy w sam czas właśnie, z wierzbowéj zatoki,
Nagły dźwięk trąbki zatrzymał jéj kroki.
„Słyszysz Allanie! to ojciec mój wraca!
„Śpieszmy po niego! wszak nasza to praca.
„Rodryk wybaczy; wié, że mię nikt inny
„W téj powinności nie ubiegł dziecinnéj!“ —
I jak błysk słońca śmignęła i wkrótce
Na głąb ze starcem wybiegła w swéj łódce.
I kiedy Rodryk, stanąwszy na brzegu,
Szukał jéj wzrokiem po niewiast szeregu,
Ona już zbytnim znużona pośpiechem,
W objęciach ojca spoczęła z uśmiechem.

XXII.

Są czucia w ludziach, z któremi wspólniczy
Więcéj niebieskiéj niż ziemskiéj słodyczy;
Są łzy tak słodkie, tak czyste w swéj treści
Od ziemskich mętów i ziemskiéj boleści,
Że niemi nawet z rozkoszą weseli
Płakaćby mogli niebiescy Anieli.

Jestto ta radość, ta łza, którą tkliwy
Ojciec oblewa skroń córki cnotliwéj.
Takie — gdy Duglas objąwszy w ramiona
Lube swe dziécię przytulał do łona —
Z ócz bohatera łzy, jak krople rosy,
Na jéj rozwiane stoczyły się włosy.
Niemniéj nawzajem wzruszona dziewica,
Na piersiach ojca ukrywszy swe lica,
Próżno coś chciała przemówić wesoło.
I gdyby Duglas, podnosząc jéj czoło,
I twarz zroszoną i pełną rumieńca,
Nie wskazał obok obcego młodzieńca,
Długoby może nie dostrzegła sama,
Miłego gościa: Malkolma Grahama.

XXIII.

Allan tymczasem oparty o wiosło,
Zważał Rodryka, jak z dumą wyniosłą
Wstępował na brzeg — i starca oblicze
Zdradzało myśli tajemnych gorycze,
Gdy na krzyk każdy zwyciężkiego klanu,
Z żalem ku swemu wzrok obracał Panu,
I znów, jak gdyby znieść nie mógł widoku,
Spozierał w niebo, by łzę wstrzymać w oku. —
Widział to Duglas stojąc przy Grahamie,
I rzekł doń zcicha, dłoń kładąc na ramię:
„Ciekawyś pewnie, młody przyjacielu,
„Co budzi smutek w mym wiernym Minstrelu?
„Ja ci to powiém: — wspomina dzień chwały,
„W którym najświetniéj pieśni jego brzmiały;

„Gdy mię na czele współbraci swych wielu,
„Witał zwycięzcą u bramy Botwelu;
„Gdy przed mym koniem powiewał niesiony
„Sztandar normandzki, krwią Percych zbroczony,
„A w mym orszaku z szlachetnéj młodzieży,
„W pełnym rynsztunku, dwudziestu rycerzy,
„Z których najniższy i rodem i chwałą,
„Z wodzem Alpinów mógł mierzyć sie śmiało,
„Za mną, jak wodzem i panem jechało!…
„Lecz wierz, Malkolmie, nie tylem był dumny,
„Kiedy mi drogę zabiegał lud tłumny;
„Gdy się półksiężyc przede mną ukorzył;
„Gdy lord i rycerz rad orszak mój tworzył;
„Gdy lutnie bardów mojemi pochwały,
„A hymny za mnie po kościołach brzmiały;
„Mniéj czułem w sercu wesela i pychy,
„Jak gdy ten starca wiernego żal cichy,
„Jak gdy téj biednéj dziewczyny uśmiéchy,
„Wróżą mnie miłość serc szczerszych i tkliwszych,
„Niż co mieć mogłem w mych dniach najszczęśliwszych.
„Helena moja — przebacz ojca dumie! —
„Jedna mi wszystko wynagrodzić umie.“ —

XXIV.

Słodka pochwało! Jak zorza rumiana,
Gdy na pogodę zaiskrzą się z rana,
Na twarz dziewicy rumieniec wybuchał:
Ojciec ją chwalił, a kochanek słuchał! —
Kryjąc wzruszenie, zaczęła wesoła
Głaskać ojcowskie to psy, to sokoła.

Skomląc ogary i liżąc jéj rękę,
Zdały się pieszczot oznaczać podziękę.
Trzykroć wzleciawszy około jéj skroni,
Bijąc skrzydłami, siadł sokół na dłoni,
Wyciągnął szyje, i patrzał w jéj oczy,
Znać że łaskawy, i słuchać ochoczy.
I gdy tak, sokół na ręku, psy przy niéj,
Stała jak grecka Dyanna łowczyni,
Kształtem i licem podobna bogini:
Chociażby nawet ojcowska pochwała
Nieco jéj zalet i wdzięków przydała,
Czyżby kochanek, w uniesień zapale,
Kładł je oziębléj na rozwagi szalę,
Gdy za jéj każdém tajemném wéjrzeniem,
Twarz mu i oczy gorzały płomieniem?

XXV.

Kształtnéj postaci i smukłéj urody
Był Malkolm Graham, nadobny i młody.
Pled krótki, pasem ściągnięty u stanu,
Rozkrywał spodem obuwie z tartanu.
Włos jego jasny, drobnemi kręgami
Wił się w krąg czapki błękitnéj z piórami.
Wprawny do łowów wzrok jego sokoli,
Mógłby skowronka dośledzić na roli;
Przez wszystkie góry, wąwozy i wody,
Znał wszystkie ścieżki, przesmyki i brody;
Próżny lot ptaka, lub sarny skok śmiały,
Gdy na nie Malkolm wypuścił swe strzały;

A ledwo sama pierzchając przed chartem,
Mogła go ubiedz na polu otwartém.
Twarz jego, z duszą podobna i zgodna,
Wesoła, żywa, otwarta, łagodna;
Uśmiech w niéj tylko swe ślady wytłoczył,
Bo nigdy — póki Heleny nie zoczył,
Weselsze serce nie biło w góralu;
Nie znając westchnień miłości, ni żalu,
Tak lekko w piersiach igrało z myślami.
Jak jego pióro powiewne z wiatrami.
Lecz przyjaciele, z powierzeń braterskich.
Znając w nim głębiéj chęć czynów rycerskich,
I miłość cnoty, i prawdy gorliwość,
I gniew na przemoc i niesprawiedliwość;
Ale bardowie, z ócz jego płomiennych,
Gdy słuchał dziejów lub pieśni wojennych,
Przepowiadali, że skoro dorośnie
Dorówna męztwem Alpinowéj sośnie,
I że jéj sława, dziś jak słońce sama,
Zgaśnie przed wschodem Malkolma Grahama.

XXVI.

Już łódz wracając pruła wód zwierciadła,
Gdy — „O! mój ojcze!“ — Helena zagadła,
„Gdzie? że tak długo bawiłeś na łowach?
„Czyś się gdzie w dzikich nie zbłąkał dąbrowach?
„Gdzie?“ — wzrok domówił, co nieśmiała w słowach.
— „Córko! rzekł Duglas, nawykłem do znojów,
„I lubię łowy, jako obraz bojów.

„Jedyne dzisiaj Duglasa wyprawy,
„Jedyne pole do zwycieztw i sławy.
„Malkolma trafem spotkałem śród lasu,
„Gdym się kryć musiał w kniejach Glenfinlasu.
„Słysząc że wszędzie królewscy leśnicy,
„Tropiąc zwierzynę, krążą w okolicy.
„Zacny ten młodzian, choć w króla opiece
„Zostaje dotąd; choć wié, jak dalece
„Gniewby i zemstę na siebie obraził:
„Gwałtem się dla mnie na wszystko naraził,
„I choć ścigany, przez góry i brody,
„Sam tu, jak widzisz, przywiódł mię bez szkody.
„Rodryk dziś z serca dawną niechęć zdejmie,
„I musi dla mnie przyjąć go uprzejmie;
„A jutro, skoro dzień błyśnie na niebie,
„Malkolm znów skrycie powróci do siebie.“

XXVII.

Rodryk spotkawszy, na widok młodzieńca
Nie mógł powściągnąć nagłego rumieńca,
Lecz żadném słowem, wzrokiem, ni obliczem,
Praw gościnności nie obraził w niczém.
W miłych rozmowach, zasiadłszy na ganku,
Spędzili resztę letniego poranku.
Lecz o południu, stróż z nad kresów klanu
Przybiegł, i długo zdawał sprawę panu.
Znać było z oczu Rodryka i z miny,
Że niepocieszne usłyszał nowiny;
Znać było z dumań, nawet wśród biesiady,
Że jakieś ważne snuł w myśli układy.

I gdy wieczorem, powstawszy od stołu,
Wkrąg przed ogniskiem zasiedli pospołu,
Obok Heleny pani domu sama,
I Duglas obok Malkolma Grahama:
Rodryk stał w środku, i wzrok swój ponury
To spuszczał w ziemię, to wznosił do góry,
To w rozżarzone wpatrując się głownie,
Zdał się namyślać, jak zacząć stosownie,
Aby niemiłą nie razić zbyt wieścią.
Długo wprzód igrał z miecza rękojeścią,
Aż w końcu, z dumą wzniósłszy wzrok surowy,
Spójrzał w przytomnych, i rzekł temi słowy.

XXVIII.

„Krótko mam mówić — bo i chwile drogie,
„I nie mój zwyczaj plątać słowa mnogie.
„Matko i ojcze! jeżeli to imię
„Duglas uprzejmie z ust Rodryka przyjmie:
„I ty, o! siostro! co nie wiém dla czego
„Zdajesz się wzroku obawiać mojego;
„I ty, Malkolmie! w którym, czas odsłoni
„Czy walecznego towarzysza broni,
„Czy wroga znajdę, gdy twe męzkie ramię
„Dźwignie miecz wodza w szlachetnym Grahamie;
„Słuchajcie wszyscy! — Nie tajno nikomu,
„Jak się król dumnie przechwala z pogromu
„I z mordów — jakby ze zwycięztw swych licznych —
„Zwiedzionych zdradą klanów nadgranicznych [29] [30].

„Wiecie, jak wodze ich, słodkiemi słowy
„Sproszeni dzielić z monarchą swym łowy,
„Przybyli śmiało w ufności i wierze,
„Z psy i sokoły polować na zwierze,
„I jak zwierz sami w sieć wpadłszy zwodniczą,
„Krwawą tyrana stali się zdobyczą.
„Lub gdy go przodków zwyczajem wspaniali,
„W otwartych zamkach z ucztami czekali,
„Wiecie, jak zdrajca swą wdzięczność okazał:
„Na własnych bramach powieszać ich kazał! —
„Krew ich szlachetna, wylana bez wstydu,
„Z lasów Jarrowu, i z nadbrzeży Twidu,
„I z łąk Megatu, i z Tewiotu fali,
„Woła o pomstę do braci górali:
„Gdy na ich grobach, śród ich bujnych łanów,
„Gdzie niegdyś jazda wojowniczych klanów
„Grzmiała w przelocie, urągając zda się,
„Morderca pasterz stada owiec pasie! —
„Lecz to rzecz dawna: — teraz przeniewierca,
„Nie wart szkockiego ni tronu, ni serca,
„Do nas przybywa z wojskami i dworem,
„Z tymże zamiarem, pod łowów pozorem.
„Chce, by się także wodzowie górali
„W moc wiarołomcy na ślepo oddali,
„A on się chełpił, że jak Pogranicze,
„I Góry ujął w karby niewolnicze!
„Co więcéj — słychać, że zawczoraj rano
„Ciebie, Duglasie, w Glenfinlas widziano;
„Wiém to od szpiegów posłanych na wzwiady.
„Co czynić na dal, twojéj czekam rady.“

XXIX.

Helena blada jak rąbek jéj szaty,
Spójrzała w oczy Lady Małgorzaty,
I obie szukać zdały się wyroku,
Każda — ta w ojca, a ta w syna wzroku.
Malkolm sprzecznemi myślami miotany,
To się czerwienił, to bladł naprzemiany:
Znać było trwogę: lecz wzrok dość objawiał,
Że nie o siebie Graham się obawiał.
Naówczas Duglas, przerwawszy milczenie,
Wstał, i rzekł smutnie, lecz nieustraszenie:
„Mężny Rodryku! choć niebo się chmurzy,
„Bywa, że chmury mijają bez burzy;
„Lecz ja nie mogę pozostać w tym domu,
„Abym zgubnego nie ściągnął nań gromu.
„Bo wiész sam dobrze, że na ten włos biały
„Król rzuci pierwsze gniewu swego strzały.
„Lecz ty, co jako wódz możnego klanu,
„Z użytkiem w wojnach możesz zdać się panu,
„Rozbroisz łatwo przez hołd i pokorę,
„Gniewy, mniéj może zawzięte, niż skore.
„Ja z moją biedną Heleną tymczasem,
„Pójdę gdzie między górami i lasem
„Kryć się jak zwierze, lub żebrać gościny,
„Widokiem starca i łzami dziewczyny,
„Póki w tych stronach król z dworem popasa,
„Polując w górach na starca Duglasa.“

XXX.

„Nie!“ krzyknął Rodryk, „nie! to być nie może!
„Tak mi dopomóż mój mieczu, i Boże!
„Nie! choćby gromy po gromach trzaskały
„W sosnę Alpina, to godło méj chwały,
„Nigdy wśród burzy nie dam wyjść z jéj cienia
„Ostatnim szczątkom Duglasów plemienia!
„Słuchaj, co powiém: — daj mi tę dziewicę
„Za żonę; radą wesprzyj mą prawicę;
„A wtenczas Duglas złączony z Rodrykiem,
„Ani się ugną, ni zadrżą przed nikiém.
„Wtenczas nas obu ujrzawszy na czele,
„Z ziemi nam nowi powstaną mściciele;
„A naprzód, z królem już dawno niezgodni,
„Wybuchną klanów wodzowie zachodni.
„Hymn mój weselny po kraju Saxonów[31]
„Jękiem pogrzebnych odezwie się dzwonów,
„Aż trząść się będą Holyrodu sale;
„A gdy weselną pochodnię zapalę,
„Sto łun czerwonych na sklepie niebieskim
„Zaświeci wkoło przed oknem królewskiém!…
„Lecz nie! Heleno! nie! wyjdź z przerażenia! —
„Proszę cię, matko! porzuć te skinienia!
„Nie wszystko myślę, com rzekł z uniesienia. —
„Na co nam wojna, mord, albo pożoga,
„Gdy inny sposób mieć możem na wroga.
„Niech tylko Duglas, z mądrości swéj znany,
„Pojedna wodzów góralskich i klany,

„Aby zgodnemi wzmocnili zastępy.
„Każdy swe zamki i gór niedostępy,
„Dość będzie na tém, by ów tyran krwawy,
„Z niczém z swéj na nas powrócił wyprawy.“

XXXI.

Są, którzy we śnie, o nadludzkiéj mocy,
Na sam szczyt wieży wdzierają się w nocy,
Lub na wierzchołku skał, u których stopy
Bycząc bez przerwy wrą morskie zatopy,
Stoją i marzą: dopóki blask zorzy,
Padając na twarz, ich ócz nie otworzy.
Wtenczas, gdy spojrzą na siebie, zalśnieni
Ognistym blaskiem słonecznych promieni:
Widząc dokoła przepaście bez końca,
Słysząc huk ciągły, jak gromów tysiąca,
Czując jak śliski głaz, na którym stali,
Drży pod ich stopą od uderzeń fali: —
Śród tego blasku, widoku, łoskotu,
Śród wszystkich zmysłów i myśli zawrótu,
Cóż za dziw, jeśli rozpaczą przejęci,
Uczują w sercu pęd rozpacznéj chęci,
Zasłonić oczy i w przepaść się rzucić,
I śmierć przyśpieszyć, by trwogę jéj skrócić. —
Tak i Helena, na poły umarła,
Jakby się otchłań w koło niéj otwarła,
Niebezpieczeństwem Duglasa przejęta,
Widząc dlań zewsząd śmierć, nędzę, lub pęta,
Uczuła w sercu rozpaczne natchnienie,
Szczęściem swém ojca okupić zbawienie.

XXXII.

Zamiar ten, Malkolm odgadnął w dziewicy,
Z drgania ust sinych i błędnéj źrenicy,
I powstał prędko by mówić; — lecz wprzódy,
Nim umyślone mógł wtrącić przeszkody,
Duglas już poznał, jak w sercu jéj skrycie
Ze śmiercią zda się łamało się życie:
Bo na jéj twarzy, to widać raz cała
Krew gorączkowém płomieniem buchała,
To się cofając, jak fala wezbrana,
Znów zostawiała ją bladą jak ściana.
„Dość, dość, Rodryku!“ rzekł, „wszystko skończono!
„Helena twoją nie może być żoną.
„Nie to rumieniec lic oblubienicy,
„Nie to jest bladość trwożliwéj dziewicy.
„Przebacz jéj, wodzu, że nie jest dla ciebie!
„Ani chciéj dla nas narażać sam siebie.
„Nigdy ja, choćbym miał wyjść ze złéj toni,
„Przeciw królowi nie wzniosę méj broni:
„Ja, com go uczył jak w boju być mężem,
„Jak toczyć koniem i władać orężem;
„Com go jak ojciec wychował z chłopięcia,
„Ani mniéj kochał od swego dziecięcia!
„Kocham go dotąd, choć podli oszczerce
„Goryczą ku mnie zatruli w nim serce,
„Choć mu zbyt skory gniew prawdę zamącił,
„Choć wziął mi wszystko, i w przepaść potrącił:
„Nie mogę mścić się; — i ty przyjm me rady:
„Złóż gniewy z serca, zgładź dawnych win ślady,

„Zrób krok do zgody, i żądaj przebaczeń,
„Z losem mym swoich nie wiążąc przeznaczeń.“ —

XXXIII.

Dwakroć w krąg gmachu obchodził wódz gniewny.
Wiejący za nim pled czarny, powiewny,
Nad czapką czarne chwiejące się pióra,
I pod ich cieniem twarz groźna, ponura;
Gniew po nad brwiami, i w oku blask pychy,
W ustach śmiech wzgardy, i razem jęk cichy,
Wszystko to, w świetle czerwoném ogniska,
Raziło widmem nocnego zjawiska.
Rzekłbyś, widomie zły Gieniusz nocy,
Niepewny jeszcze swych celów i mocy,
Próbując siły swych zaklęć i rymów,
Krąży przy ogniu nocleżnych pielgrzymów. —
Lecz, niewzajemna miłości! twe strzały
Głębszy, niż duma, ból sercu zadały!
Wódz dłużéj ukryć nie mogąc go w sobie,
Porwał Duglasa dłoń w ręce swe obie,
I z ócz, przed chwilą iskrzących tak gniewnie,
Dwa łez strumienie puściły się rzewnie.
Wybuch gwałtownéj, tłumionéj boleści,
Znać, że się w piersiach wzburzonych nie mieści,
Nie śmiąc się jednak ulżyć narzekaniem,
Wewnętrzném tylko ozywał się łkaniem,
A każde łkanie, śród wszystkich milczenia,
Szło dzikiém echem wzdłuż ścian i sklepienia.
Litość niewieścia w Helenie przemogła.
Widząc łzy wodza, swych wstrzymać nie mogła;

Wstała, by odejść, a bliskiéj omdlenia
Graham chciał swego użyczyć ramienia.

XXXIV.

Ujrzał to Rodryk: — jak wybuch ogniska,
Długo w mgłach dymu to ćmi się, to błyska,
Wijąc kłębami swe tęcze czerwone,
Aż w jedną, jasną, wyiskrzy się łonę:
Tak w nim gniew, duma, obraza i zawiść,
W jedną gwałtowną wybuchły nienawiść.
Zwrócił się, porwał, z wściekłością zawzięty,
Za pled Malkolma, na piersiach zapięty:
„Precz chłopcze!“ krzyknął: — a w ręku i głosie
Znać było drżenie: — „precz szkolny młokosie!
„Tak się to uczysz! że widzę, daremnie
„Wziąłeś już jedną naukę odemnie!
„Dziękuj tym damom, i twojéj gościnie,
„Jeśli cię jeszcze dziś kara ominie.“ —
Chyżéj niż rączy chart z żubrem lub dzikiem,
Porwał się Malkolm i starł się z Rodrykiem:
„Dobywaj!“ krzyknął, „nic nie zabezpiecza
„Wodza Grahamów, prócz ręki i miecza!“ —
Już groźni twarzą i wzrokiem zuchwali,
Za rękojeści swych mieczów porwali,
I śmierćby była; — wtém Duglas olbrzymi,
Z groźną powagą stanął między nimi.
„Stójcie!“ zawołał, „kto pierwszy dobędzie,
„Chce albo nie chce, mnie wrogiem mieć będzie!
„Szaleńcy! skończcie dzikie widowisko!
„Cóż to? czy Duglas upadł już tak nisko,

„Że w jego oczach, i o jego dziecię,
„Jak o łup zbójców, broń dobywać śmiecie.“ —
Wstyd przejął obu, lecz chociaż rozjęci,
Żaden znać z serca nie złożył niechęci,
I grożąc okiem, każdy stał jak wryty,
Krok dany naprzód, i miecz wpół dobyty.

XXXV.

Gościnność domu szanując w Grahamie,
Matka Rodryka ujęła za ramie;
I Malkolm słyszał w początku téj sceny
Krzyk przerażenia strwożonéj Heleny.
Aż w końcu Rodryk, gniew kryjąc udaniem,
Schował miecz w pochwę, i rzekł z urąganiem:
„Śpij tu do jutra! — trefione te włosy,
„Szkoda, by miały zwilgotnieć od rosy[32].
„A jutro — umiesz biedz prędzéj od charta —
„Bież do obozu Jakóba Sztuarta,
„Donieś, że Rodryk lud zbrojny zaciąga,
„Łaską pogardza, a z gróźb się urąga,
„I póki żyje, nie będzie z swym klanem
„Za żadnym ziemskim służebniczył panem.
„Lub jeśli większe pozyskać chcesz względy,
„Sprowadź go tutaj — przejrzałeś już kędy! —
„Hola! Malizie!“ — wszedł sługa popleczny[33]. —
„Dać Grahamowi glejt przejścia bezpieczny!“ —
Z wzgardą rzekł Malkolm: „Nie troszcz się daremnie
„Król się twych składów nie dowie odemnie.
„Pobyt Anioła jest zawsze świątynią,
„Choćby był razem i zbójców jaskinią.

„Glejt twój i grzeczność zachowaj dla siebie,
„Lub świadcz ją dla tych, co się boją ciebie.
„Ja nie dbam o nie; i bez twéj pomocy,
„Wiém jak przejść kędy, czy we dnie, czy w nocy,
„Ani się zlęknę, póki miecz mam w dłoni,
„Twoich zasadzek, ni twojéj pogoni. —
„Bądź zdrów, Duglasie! Heleno, bądź zdrowa! —
„Lecz nie! to nie są pożegnania słowa.
„Nié ma tak dzikich ni puszcz, ni parowu,
„Bym was nie znalazł, nie powitał znowu.
„I my téż, wodzu! będziem się szukali.“ —
Rzekł, i z powagą wyszedł za próg sali.

XXXVI.

Allan szedł za nim aż nad brzeg jeziora,
(Tak kazał Duglas), w pomroce wieczora
Wskazując drogę, i z czuciem boleści
Dnia dzisiejszego powiadając wieści:
Jak Rodryk rano wysłuchawszy gońca,
Przysiągł w zapale, że wraz z wschodem słońca,
Jutro ognisty krzyż poszle po klanie,
Zwołując zbrojnych na wspólne zebranie.
Nadto, że dawno już krąży wieść dzika,
Że Malkolm Graham obraził Rodryka.
Jeśli więc zwykłą powracać chce drogą,
Mściwi Alpini napotkać go mogą.
Bezpieczniéj zatém, dziś jeszcze wieczorem,
Klan ich wzdłuż brzegu opłynąć jeziorem.
Męztwu się przez to nie uczyni plama;
On, Allan, będzie sternikiem Grahama.

Tak radził starzec; lecz próżno zachęcał.
Malkolm tymczasem broń pledem okręcał,
Zwój ściągnął pasem, i widać z postawy,
Że się do wodnéj gotuje przeprawy.

XXXVII.

„Bądź zdrów!“ rzekł prędko — „lecz nie miéj bojaźni,
„Wzorze wierności i dawnéj przyjaźni!“
Mówiąc, dłoń starca ściskał rozrzewniony.
„Obym mógł dla was wyszukać zachrony!
„Król, mój opiekun, jest zamków mych panem,
„Stryj w mém imieniu dowodzi mym klanem.
„By przyjaciołom dopomódz w złéj toni,
„Malkolm nic nie ma, prócz serca i broni.
„Lecz jeśli w mężném Grahamów plemieniu,
„Są jeszcze wierni swych wodzów imieniu,
„Wkrótce szlachetny bohatér Duglasów
„Przestanie błądzić jak jeleń śród lasów.
„I nim ów zbójca, co dumą się puszy…
„Zamilczę resztę — las mówią, ma uszy.
„Lecz ty mu powiédz, że Graham niczego
„Nie potrzebował, nie przyjął od niego,
„Nic — nawet czółna, by przebyć przez wody. —
„Nie trwóż się o mnie! przepłynę bez szkody.“
Rzekł, w tył się nieco cofnął dla rozbiegu,
I śmiałym skokiem wpław rzucił się z brzegu.
Wzruszone fale o brzeg zapluskały.
On, w jednéj ręce pled wznosząc nad wały,
Odpływał drugą; gdy drżący z obawy,
Allan wzrok za nim wytężał ciekawy:

Śledząc, jak coraz mniéj znaczny w oddali,
To się wynurzał, to znikał śród fali,
I gdy ją księżyc oświecał pogodny,
Czernił się na niéj, jak drobny ptak wodny.
Dopłynął brzegu, na hasło wykrzyknął,
Wdział pled, przypasał swój oręż, i zniknął.
Minstrel usłyszał okrzyk, i wesoły
Szedł zaspokoić wspólne przyjacioły.

KONIEC PIEŚNI DRUGIÉJ.
PIEŚŃ TRZECIA.

KRZYŻ OGNISTY.
I.

Czas leci nie wstrzymany! — Ludzie, co niedawno
Na kolanach dzieciństwo nasze piastowali,
I lub dziejami przodków, lub bajką zabawną,
Duch w nas wieszczy i miłość kraju zapalali:
Gdzież są? — Znikli ze świata; zmarli lub zgrzybiali,
Z myślą znużoną, z sercem wpół skrzepłém już w łonie,
Jako szczątki rozbicia nad brzegami fali,
Czekają zda się, rychło, jak morze w swe tonie,
Wieczność ich coraz bliższa zajmie i pochłonie.

Żyją jednak, co jeszcze pomną owe czasy,
Gdy skoro wódz góralski w róg łowczy uderzył,
Głos ten ożywiał góry, doliny i lasy,
Zwoływał na ochotę i sam radość szerzył;
Gdy skoro wróg zagroził, lub wódz bój zamierzył,

Cały klan, jak mąż jeden, rzucał dom spokojny,
Śpiesząc gdzie wbity sztandar śród pola się jeżył;
A wszystkie kobzy w górach grały pochód zbrojny,
A krzyż ognisty krążył, jak meteor wojny[34].

II.

Wschód letniéj zorzy, w jeziorze odbity,
Purpurą wodne powłóczył błękity:
Poranny wietrzyk, w niepewnych powiewach,
To tchnąc po kwiatach, to szemrząc po drzewach,
Wstrząsał nie marszcząc wód gładkie oblicze,
Jak lekki uśmiech jagody dziewicze.
Na tle jeziora góry malowane,
Ni zbyt spokojne, ani zbyt miotane.
Chwieją się tylko we zwierciadłach wody,
Jak obraz szczęścia w wyobraźni młodéj.
Z wiatrem ku niebu tchnąc lilija wodna,
Kielich swéj woni wstrząsa aż do dna.
Po skał urwiskach, przez mgły rzedniejące,
Błyszczą się słońcem wód spady szumiące;
Zbudzona łani na paszę, na łąki,
Skaczące przy niéj prowadzi jelonki;
Tysiąc skowronków, wirując w mgle rannéj.
Brzmią harmonijnie jak hymn nieustanny;
Szczebioty gilów i głośny świst szpaków,
Wtórują chórem ze trzciny i krzaków;
A gdzieś turkawka, w posępnéj czułości,
Grucha pieśń zgody, pokoju, miłości.

III.

Nie miłość zgody, nie żądza pokoju
W sercu Rodryka; gdy w czarnym swym stroju,
Dzierżąc oburącz miecz w pochwach szeroki,
Szybkiemi wkoło przechadzał się kroki,
I niecierpliwy, to na wschód poglądał,
To wstrząsał mieczem, jakby grozić żądał.
Opodal nieco, z pośpiechem lenniki
Gotują obrzęd, tajemniczy, dziki,
Co trybem przodków, musi uroczyście
Poprzedzić krzyża ognistego wyjście.
Wódz krążył wkoło; nieraz zgraja cała
Na widok jego zamilkła, i drżała,
Gdy na niéj gniewne zatrzymał wejrzenie: —
Tak dziki orzeł na skalnym Benwenie,
Patrzy znudzony; i tak, kiedy w chmurach
Na roztoczonych kołysze się piórach,
Samym swym cieniem rzuconym na lasy,
Gwarliwych ptasząt ucisza hałasy.

IV.

Już u stóp skały złożono stos spory
Z wonnych jałowców i z smolnych drzew kory,
I z świeżych sosny gałęzi, zmięszanych
Z drzazgami dębów od gromu strzaskanych.
Brian pustelnik, w milczeniu ponurém,
Stał obok boso, w habicie z kapturem.
Śnieżysta broda i włos rozczochrany
Ćmiły twarz srogą i wzrok obłąkany;

Z blizn nagich ramion, z wyschłego oblicza,
Znać dziką ostrość pokuty i bicza;
Lecz ni w téj twarzy świętości kapłańskiéj,
Ani w tém oku skruchy chrześcijańskiéj.
Z wejrzenia jego i z postawy całéj,
Rzekłbyś, Druida z grobu zmartwychwstały,
Gotów dziś jeszcze dla bóstw leśnéj dziczy,
Broczyć w krwi ludzkiéj swój nóż ofiarniczy.
W jaskini, w głębi mrocznego parowu,
Żył na pustyni, śród skał Benharrowu.
Wieść nawet biega, że pogańskie błędy
Z chrześcijańskiemi śmie łączyć obrzędy,
I w najstraszniejszych tajemnicach wiary
Szuka sposobów na gusła i czary.
Każdy się jego obawiał przeklęstwa,
Nikt nie chciał modłów ni błogosławieństwa.
Z przestrachem wieśniak unikał go trwożny,
Próg jego pielgrzym omijał pobożny;
Strzelec pewnego wyrzekał się łowu,
Gdy go miał ścigać śród skał Benharrowu,
I wracał śpieszno psy wiodąc na sforach;
A jeśli czasem w wąwozach lub borach,
Napotkał zbliska, lub ujrzał zdaleka,
Tego dzikiego tych pustyń człowieka,
Modląc się w duchu, i korząc się z trwogi,
Żegnał się milcząc, i schodził mu z drogi.

V.

Dziwne są wieści o rodzie Briana[35], —
Raz matka jego, od zmroku do rana,

Strzegła owczarni śród pastwisk odległych,
W odludném polu; gdzie kości poległych,
W bitwie przed wieki, pamiętnéj u wieszczów,
Leżą zbielałe od skwarów i deszczów.
Wstyd zdjąłby dumne wojownika serce,
Widząc te kości w takiéj poniewierce!
Tu dłoń, co może rwała szyki bitne,
Leży spętana w zielska pasożytne;
Tam kość piersiowa, co zamiast pancerza
Zbroiła serce odważne rycerza,
Dziś w niéj, jak gdyby na urągowisko,
Lękliwy ptaszek założył siedlisko.
Noga, co niegdyś wyścigała sarny,
Po nieruchoméj, pełzał ślimak czarny!
A daléj czaszka, znać wodza orszaku,
Zamiast wawrzynów i piór na szyszaku,
Porosła chwastem, walając się w trawie,
Uczy żyjących, co myśleć o sławie! —
Śród tego pola noc całą dziewica
Siedziała, pledem zakrywszy swe lica,
I, jak mówiła, żaden człowiek żywy,
Ni żaden pasterz, ni żaden myśliwy,
Nie był z nią w owéj nocy tajemniczéj,
Ni zdjął z jéj czoła przepaski dziewiczéj[36];
Lecz nią już nigdy, wróciwszy do domu,
Nie śmiała zakryć dziewiczego sromu.
Ponury smutek i w oczach strach dziki,
Zajęły miejsce uśmiechów Aliki;
Żal w niéj budziło rówiennic wesele,
W mdłość wprawiał organ i śpiewy w kościele;

I nigdy odtąd, mówili sąsiedzi,
Nie była na mszy, ani u spowiedzi.
Próżno ją badał i ksiądz, i rodzice,
Zamknęła w sercu straszną tajemnicę,
I bez odpustu, bez modłów kapłana,
Umarła, na świat wydając Briana.

VI.

Samotny między swemi rówienniki,
Rósł od dzieciństwa syn biednéj Aliki.
Każdy go stronił, i każdy odpychał.
On, ani płakał, ani się uśmiéchał,
I znosił cicho, choć pełen goryczy,
Wymiatających mu ród tajemniczy.
Po całych nocach, posępny, ponury,
Błądził po lasach, lub szedł między góry:
Tam nad wezbranym usiadłszy strumieniem,
Z rozpaczą dumał nad swém urodzeniem;
Aż obłąkany, sam w końcu uwierzył
Strasznéj powieści, co lud o nim szerzył.
I odtąd co dzień, w mgle jezior i borów,
I odtąd co noc, w świetle meteorów,
Lub tam, gdzie matkę noc owa zapadła,
Szedł szukać ojca swojego — widziadła! —
Próżno, by zleczyć duszę zakrwawioną,
Klasztor go święty przyjął na swe łono;
Próżno, by uśpić myśli niepokoje,
Mądrość mu księgi otworzyła swoje.
W zakonnéj ciszy zamknięty przez lata,
Zdziczał tém więcéj od ludzi i świata;

Z nauk to tylko wyczerpnął, co draźni
Gorączkę myśli i szał wyobraźni.
W zawiłych księgach zatopiony cały,
O czarnoksięstwach i gusłach kabały,
Ginął w badaniach, których tajemnica
Jątrzy ciekawość i dumę podsyca.
Aż wysilony daremnym zapałem,
Z zbłąkaną myślą i sercem schorzałém,
Porzucił klasztor, i sam jeden znowu,
Osiadł w pustyni śród skał Benharrowu.

VII.

Tam syn widziadła, sam wierząc w swe czary,
Wywołał z pustyń ich duchy i mary[37].
W nocach, przy świetle księżyca promieni,
Marząc nad spadem wezbranych strumieni,
Patrzał w nie póty, aż z pary lub z piany,
Nie powstał przed nim duch wywoływany.
We mgłach porannych, on widział nad skały
Olbrzymią wiedmę gór, w szacie swéj białéj;
Lub w zapłonionych rumianą jutrzenką,
Rycerza-Ducha z zakrwawioną ręką.
W poświstach wichrów, on słyszał z pod ziemi
Głosy umarłych, i rozmawiał z niemi;
Albo na przyszłych polach bitw odległych,
Przeglądał klęski i stosy poległych.
Tak gardząc światem, od świata wzgardzony,
Tworzył sam sobie swój świat niewcielony.
Jedno go tylko, niedzielone wzajem,
Uczucie z ludzkim łączyło rodzajem:

Matka się jego rodziła w Alpinie,
Kochał Alpinów, których krew w nim płynie.
Niedawno w wieszczém usłyszał marzeniu
Jęk strażniczego ducha w ich plemieniu[38];
Widział go nawet, jak w szacie błękitnéj
Stał płacząc u stóp sosny starożytnéj.
Niedawno w nocy Benharrowu szczyty,
Zabrzmiały nagle końskiemi kopyty,
Choć nigdy jeździec śmiertelnym rumakiem
Nie śmiał i nie mógł czwałować tym szlakiem.
Niedawno piorun roztrzaskał pień sosny,
Pod którą właśnie stał duch ów żałosny.
Wszystko na jawie, i wszystko w widzeniu
Groziło klęską Alpinów plemieniu.
Wziął więc kij w rękę, i wybrał się w drogę,
Niosąc im wczesną złéj wróżby przestrogę,
I stał, wezwany by obrzęd odprawić,
Gotów zarówno kląć i błogosławić.

VIII.

Stos już gotowy; — z pobliskiéj zagrody
Prowadzą kozła, patryarchę trzody.
Kładą na stosie: — mnich wodą go skropił,
Wódz po rękojeść miecz w piersiach utopił.
Krew się po stosie polała strumieniem;
Cierpliwe zwierze, z błagalném wejrzeniem,
Konając zwolna, patrzyło na wrogów,
Gdy stos ze czterech zapalali rogów.
Naówczas Brian, nad ciałem ofiary
Szepcąc naprzemian modlitwy i czary,

Ułożył, strzegąc ścisłych miar przepisu,
W krzyż, łokieć długi, dwie gałęzie cisu,
Wzięte z drzew, które na Inch-Kaliachu[39],
Wiejąc nad szczytem kościelnego gmachu,
Mrocznym swym cieniem, jak kirem żałoby,
Klanu Alpina okrywają groby,
I szum swój łącząc do jeziora szmerów,
Słodzą sen wieczny dawnych bohaterów. —
Brian oburącz krzyż wznosząc do góry,
Wzniósł razem lica i wzrok swój ponury,
A strach i zapał słuchaczów przeniknął,
Gdy taką klątwę ku niebu wykrzyknął.

IX.

„Hańba i biada z ojca na syna!
„Kto krzyż ten widzi, a zapomina,
„Że rósł na grobach klanu Alpina,
„Gdzie dawnych wodzów jego rodzina
„Śpi w cieniu drzew tych opieki.

„Niech zdrajca w nędzy wlokąc swe lata,
„Nieopłakany schodzi ze świata,
„Prochami jego wiatr niech pomiata,
„Przeklęstwo ojca, syna, i brata,
„Niechaj go ściga na wieki!“

Umilkł — lennicy stojący kołem,
Z ognistym wzrokiem, z licem wesołém,
Błyszczące miecze wstrzęśli nad czołem,
Tarczą o tarczę zabrzękli społem —
I szmer, jak burzy dalekiéj,
 

Rósł coraz bardziéj, jak burza grzmiąca,
Jak w pośród burzy fala hucząca,
Gdy się o twarde brzegi roztrąca,
Aż okrzyk jeden z ust ich tysiąca
Zabrzmiał „przeklęstwo na wieki!“

Wstrzęsły się echem Benanu skały,
Zawył w wąwozach wilk wygłodniały,
Spłoszone sępy wkrąg zakrakały,
Przeczuły z hasła żer, co mieć miały:
Trupy, i świéżéj krwi rzeki.

X.

Ledwo wojenne umilkły okrzyki,
Mnich kończył obrzęd i pacierz swój dziki.
Cichy, posępny, był ton jego głosu,
Gdy krzyż z trzech końców zapałał u stosu.
Ze słów niewielu, co doszły do grona,
Choć w nich najświętsze wspominał imiona,
Z takim je — gorzkim wymawiał przyciskiem,
Jakby je bluźnić śmiał z urągowiskiem,
Aż krzyż ognisty wstrząsając nad głową,
Rym dalszéj klątwy rozpoczął na nowo:

„Hańba i biada! kto w biegu spocznie,
„Bieżąc z tym krzyżem; kto go niezwłócznie,
„Widząc, nie porwie za miecz i włócznię:
„Krzyż ten ognisty niech mu widocznie
„Rokuje zemstę Alpina!
 

„Nad dachem jego ognista łona
„Świecić się będzie, jak wstyd czerwona;
„Krwawym jéj blaskiem zarumieniona
„Córka i siostra, matka i żona,
„Niech wiecznie zdrajcę przeklina!“ —

Umilkł — niewiasty stojące gronem,
Z iskrzącém okiem, z bijącem łonem,
Podnosząc dzieci, płaczliwym tonem,
Jak dzikie gęsi w polu zamgloném.
Wzniosły chór groźby Alpina;

„Niech dachy zdrajców spłoną jak słomy!
„Niechaj przeklęstwo, zemsta, i gromy,
„Spadną na góry, lasy, i domy,
„Gdzieby przyjaciel albo znajomy
„Skrył, kogo Alpin wyklina!“ —

Zabrzmiały echem klątwy i grozy
Kojr-Uriskinu dzikie wąwozy,
I wkrąg białemi zarosła brzozy,
Beala-nam-bo dolina.

XI.

Dłużéj tą rażą czekano słów mnicha;
Widać jak długo, jak ciężko oddycha.
Zgrzytał zębami, dłoń zżymał gwałtownie,
Zbłąkane oczy iskrzyły jak głownie:
Znać że najgorsze gotował przeklęstwa,
Na tych, co widząc znak niebezpieczeństwa,
Niewierni braciom, nieposłuszni panu,
Nie przyjdą dzielić prac wodza i klanu.

Krzyż dotąd ogniem płonący po bokach,
Zgasił, maczając w krwi wrzącéj potokach,
I gdy go znowu podnosił nad czoło,
Dzikszy niż kiedy głos zabrzmiał w około.

„Gdy krzyż ten zacznie krążyć po klanie,
„Przeklęta noga, co z nim ustanie!
„Przeklęta ręka, co go odrzuci!
„Przeklęte oko, co się odwróci,
„I serce, co się przelęknie!

„Niech nieuczczone ziemskim pogrzebem
„Czerw zwłoki zdrajcy toczy pod niebem!
„Sęp niech mu serce, kruk oczy wyje;
„Jako ta ziemia stosu krew pije,
„Krew jego w ziemię niech wsięknie!

„Jako ta we krwi iskra błyszcząca,
„W nocy bez słońca, w mękach bez końca,
„Niech zgasną zdrajcy powieki!

„Niech ten krzyż, godło ludzkiéj pociechy,
„Co wszystkie ziemskie odkupił grzechy,
„Jego potępi na wieki!“ —

Skończył — słuchacze stali w milczeniu,
Z przestrachem w sercu, z zgrozą w spojrzeniu,
Nikt, nawet echo w tém złorzeczeniu
Nie powtórzyło: „na wieki!“ —

XII.

Zniecierpliwiony wódz, z dumnym uśmiechem,
Krzyż z ręki mnicha pochwycił z pośpiechem,

Dał Malizowi: „Kto Alpin, do szyku!
„Miejsce zebrania na łące Lanriku,
„Czas, co najrychléj! — pośpieszaj lenniku!“ —
Chyżéj niż kaczka lot czując jastrzębi,
Łódź z portu wyspy pomknęła po głębi.
Na samym przedzie stał Maliz ze krzyżem,
Wioślarze wiosłem naparli tak chyżém,
Że jeszcze bańki i wody szum biały
Kipiały w porcie i wkrąg wirowały,
Gdy się już, ledwo ślad znacząc po drodze,
Łódź ku wierzbowéj zbliżała odnodze.
Trzy sążnie jeszcze być mogło przestrzeni
Od przodu łodzi, do białych kamieni,
Gdy już z niéj na brzeg, jak ptak niespokojny,
Skoczył zwiastunnik pożogi i wojny.

XIII.

Śpiesz, śpiesz, Malizie! po skałach i darni
Niech jako sarna mknie obów twój sarni[40]!
Śpiesz, śpiesz, Malizie! jak łuk twój myśliwy,
Natęż u kolan żył cięgłych cięciwy;
Chyl się jak jeździec, gdzie droga się wzgórzy,
Pędź w dół z gór szczytu, jak potok po burzy;
Z kępy na kępę, gzygzakiem błyskawic,
Migaj jak ognik nad grzęzią trzęsawic;
Sadź przez strumienie, jak jeleń przed chartem,
I jak chart śmigaj po polu otwartém!
Choć głąb bezdenna, choć przestwór szeroki,
Skacz! nie czas mijać rozpadlin opoki:

Choć tchu brak w piersiach, choć mdlejesz od znoju,
Bież! nie czas w chłodzie spoczywać u zdroju;
Zwiastunie wojny, krwi, żalu i trwogi,
Pędź wprost przed siebie, bez śladu i drogi! —
Nie łani drogę zabiegasz na łowach,
Nie za dziewczyną uganiasz w dąbrowach,
Nie rówienników wyścigasz do mety,
Nie w ich oklaskach czczéj szukaj podniety! —
W ręku twym wojna i niebezpieczeństwo,
W pośpiechu twoim śmierć albo zwycięztwo:
Śpiesz, śpiesz, Malizie! pamiętasz przeklęstwo? —

XIV.

Pośpiesza Maliz; — na widok znajomy
Brzmią szczękiem broni wsie, pola i domy;
Z gór, z wysp, z wąwozów, zewsząd w okolicy,
Kupią się zbrojno posłuszni lennicy.
Nie staje Maliz, ni kroku wstrzymuje:
Krzyż pokazuje, czas, miejsce mianuje,
I pędząc daléj zostawia za sobą,
Głuche zdumienie, i przestrach z żałobą.
Z ręki rybaka sieć w wodę wypadła,
Kowal w pół gotów miecz porwał z kowadła;
Nie skończył kosarz zamachu swéj kosy,
Śpieszy ciąć wrogów jak trawę lub kłosy;
Pasterz bez stróża trzód odbiegł na woli,
Oracz w pół skiby pług rzucił na roli;
Sokolnik na wiatr otrząsnął sokoła,
Rzuca łup strzelec, i psów swych nie woła.

Płacz żono męża, płacz matko po synu!
Ujrzeli gońca i godło Alpinu,
Każdy broń chwyta, i staje do szyku,
Każdy szyk śpieszy na łąkę Lanriku.
Szczęk broni, kobzy, i hasła po gaju,
Brzmią wkrąg po brzegach jeziora Achraju.
Piękne jezioro! trzebaż by krzyk wojny
Zakłócał nawet twój sen tak spokojny!
Góry i gaje nad wód twych przezroczem
Drzemią w milczeniu tak cichém, uroczém,
Że śpiew skowronka w najwyższym obłoku,
Zbyt zda się głośny przy twoim widoku!

XV.

Śpiesz, śpiesz, Malizie! — Ominął jezioro,
Wieś Dankraganu już widać za górą:
Na wpół ukryte, na poły widome,
Sterczą z zarośli jéj dachy poziome.
Śpiesz, śpiesz, Malizie! tam trudów twych koniec,
Dziedzic wsi daléj biedz musi jak goniec.
Jak za zdobyczą sokół prędko-pióry,
Ku wiosce Maliz wprost puścił się z góry. —
Jakieżto z wiatrem brzmią echa boleści? —
Pogrzebne śpiewy, głos płaczu niewieści!
Wódz Dunkraganu, dziedzic jego ziemi,
Idzie w niéj spocząć z ojcami swojemi.
Sławny myśliwiec zakończył gonitwy,
Mężny wojownik nie stanie do bitwy!
Któż cię na łowach i w bojach, Dunkanie!
Zastąpi teraz przy wodzu, i w klanie? —

W izbie zaćmionéj czarnemi zasłony,
Przy świetle gromnic, na marach złożony
Spoczywa Dunkan: — nieszczęśliwa wdowa,
Tłumiąc jęk w ustach, twarz oburącz chowa;
Milczy ponuro najstarszy syn jego,
Najmłodszy płacze, nie wiedząc dla czego;
Kiedy tymczasem stojące po stronach,
Niewiasty smutny tak nócą Koronach[41]:

XVI.
Koronach.

„Zniknął z domu, ze świata,
Nasz wódz, nasza opieka,
Jak zdrój wyschły śród lata,
Gdy skwar właśnie dopieka,

„Chmura z deszczem nadśpieszy,
Woda w zdroju powróci;
Lecz my! kto nas pocieszy?
Lecz on! kto go ocuci? —

„Kosa w ręku żniwiarza
Tnie kłos tylko dojrzały;
Śmierć skosiła mocarza,
W kwiecie wieku i chwały.

„W jesień tylko wiatr zmiata
Zżółkłe liście z gałęzi;
Dunkan zwiędnął w pół lata,
Spadł jak owoc w zawięzi!
 

„O! najmędrszy w naradach,
O! najskorszy do czynów,
O! najśmielszy w napadach,
Któż ci zrówna z Alpinów?

„Jako rosa o wschodzie,
Jak dżdżu kropla śród rzeki,
Jako bańka na wodzie.
Znikł nasz Dunkan — na wieki! —

XVII.

Patrzcie Stumacha! jak ścicha skowycze,
Patrząc na pana wybladłe oblicze.
Biedny psie! próżno z tych ust zawołania,
Próżno z téj ręki czekasz pogłaskania! —
Jakiż znać odgłos słuch jego uderzył?
Warknął, nastawił uszy, grzbiet najeżył…
Słychać krok ludzki: — nie krok to żałoby,
W dom umarłego idącéj osoby;
Nie krok wesela, co pląsa wśród drogi:
Lecz prędki, krótki — pośpiechu czy trwogi.
Czekają wszyscy: — wtém drzwi się otwarły,
Pędem do izby, gdzie leżał umarły,
Wpadł Maliz — spójrzał na mary i ściany,
Wzniósł po nad zmarłym krzyż krwią obryzgany:
„Dunkragan z ojca przechodzi na syna,
„Synu Dunkana! śpiesz z krzyżem Alpina!
„Miejsce zebrania na łące Lanriku,
„Czas, co najrychléj; — pośpieszaj lenniku!“ —

XVIII.

Poskoczył Angus, i gotów do drogi,
Z rak poplecznika krzyż porwał złowrogi.
Łzy się w młodzieńca zakręciły oku,
Gdy miecz ojcowski przypasał do boku;
Ale gdy spotkał wzrok trwogi niewieściéj,
Wzrok niewymownéj matczynéj boleści,
Wrócił od progu, i padłszy na łono
Pocałowaniem pożegnał strapioną.
„Spiesz!“ rzekła z płaczem, żegnając skroń syna,
„Synu Dunkana! śpiesz z krzyżem Alpina!“ —
Spójrzał raz jeszcze ku ojcowskiéj trumnie,
Otarł łzy z oczu, czołem wstrząsnął dumnie,
I jako źrebiec, gdy z ciasnéj zagrody
Z wiatrem po polu puszcza się w zawody,
Wypadł, i cały odziany żałobą,
Biegł, godło wojny trzymając przed sobą.
Oschła twarz matki z gorących potoków,
Póki w jéj uchu brzmiał głos jego kroków;
A gdy we wzroku posłańca złéj wieści,
Postrzegła litość i podział boleści:
„Ziomku! raz pierwszy na głos swego klanu
„Nie powstał, rzekła, Dunkan z Dunkraganu.
„Skończyła ziemski swój bieg noga chyża,
„Coby biedz miała z posłannictwem krzyża.
„Ale się nie bój o godło Alpina!
„Bóg sierot będzie stróżem mego syna.
„A wy, doznanéj wierności i dłoni,
„Wy, towarzysze Dunkana, do broni!

„Śpieszcie, i w bojach zasłońcie krew jego!
„Niewiast jest rzeczą opłakać zmarłego.“
Okrzyk wojenny i głośny szczęk stali
Razem w pogrzebnéj odezwał się sali,
Gdy wszyscy razem, na ścianach wiszące,
Chwytali tarcze i miecze brzęczące.
Krótka, przelotna pociecha i siła
W oczach się wdowy przez łzy zaświeciła,
Jakby myślała, że na te wołania
Dunkan, jak niegdyś, zerwie się z posłania! —
Lecz prędko zgasły chwilowe zapały,
Żal swoje prawa, łzy bieg odzyskały.

XIX.

Góra Benledi ujrzała znak trwogi[42];
Jak błysk przeleciał Strat-Iru rozłogi.
Przez pola, lasy, bagniska i wody,
Gnał bez wytchnienia Dunkana syn młody.
Łzy w jego oku pęd wiatru osuszał,
Żal w jego sercu szum wiatru zagłuszał;
Aż po za wodą strumienia Teitu,
Na wzgórzu, lasem porosłém u szczytu,
Ujrzał kres biegu, wydziału granicę,
Świętéj Brygidy gotycką kaplicę.
Choć nurt wezbrany, choć most był daleko,
Nie zboczył Angus, ni stanął nad rzeką;
Choć płomień we krwi, choć zawrót czuł w oku,
Rzucił się w przepaść wrącego potoku.
Krzyż w prawéj ręce podnosił nad czoło,
Lewą bród mieczem gruntował w około.

Potknął się dwakroć — rozprysły się piany,
Nad głową jego huknęły bałwany —
Gdyby był upadł — i godło i goniec
W głębiach zawodu znaleźliby koniec.
Lecz wciąż, jak gdyby kotwicę w złéj toni,
Tém mocniéj jeszcze krzyż ściskał w swéj dłoni;
Aż na bezpiecznym otrząsłszy się brzegu,
Wprost ku kaplicy przyśpieszył znów biegu.

XX.

Tłum w niéj wesoły, od samego ranku,
Tłoczył się we drzwiach i stał na krużganku.
Głośny w Alpinie z urody i sławy,
Norman, bogatéj dziedzic Armandawy,
Po długiéj westchnień i cierpień kolei,
Zaślubiał piękną Maryę z Tombei.
Właśnie z pod sklepień gotyckich przysionków,
Wychodził orszak szczęśliwych małżonków.
W dwóch długich rzędach szli zwolna po stronach,
Mężczyźni w piórach, niewiasty w zasłonach;
Dziewice wstydem płonęły z pod wieńców,
Słuchając żartów przybocznych młodzieńców;
W koło nich dzieci, śród skoków i krzyków.
Po drodze kwiaty rzucają z koszyków;
A w ślad minstrele, tuż przed parą młodą,
Grając na kobzach, weselny chór wiodą.
Ubrana w bieli i w zielonym wianku,
Z łzą i rumieńcem, jak róża w poranku,
Widna jak we mgle przez zasłonę białą,
Oblubienica stąpała nieśmiało.

Obok młodzieniec, wzrok chlubny zdobyczą
Zwracał na wdzięki i skromność dziewiczą,
A za nią matka, z łzawemi uśmiechy,
Szła szepcąc ścicha wyrazy pociechy.

XXI.

Któż ich spotyka u świątyni progów? —
Goniec, zwiastunnik łez, krwi, i pożogów!
Znak wojny w ręku, żałoba w odzieniu,
Surowość w twarzy, i boleść w spojrzeniu.
Sącząc się wodą, zziajany pośpiechem,
W ustach głos tłumiąc chwytanym oddechem,
Ku Normanowi wyciągnął krzyż krwawy:
„Koléj na ciebie, władzco Armandawy!
„Miejsce zebrania na łące Lanriku,
„Czas, co najrychléj; — pośpieszaj lenniku!“ —
Ach! czyliż Norman odepchnie dłoń lubéj,
Dłoń wieczystemi spojoną z nim śluby,
Dla tego znaku morderstwa i zguby?
Czyż dzień weselny, co wschodził tak jaśnie,
Co tyle szczęścia rokował nim zgaśnie,
Dzień, co kochanków cierpienia miał skończyć,
Maż-li małżonków tak prędko rozłączyć? —
O! srogi losie! — Daremnie, daremnie!
Norman Alpinu nie zdradzi nikczemnie:
To sprawa klanu, to wodza wezwanie,
To wola nieba! — pośpieszaj Normanie!

XXII.

Powoli jednak pled zrzucał weselny,
Zlękły widokiem bladości śmiertelnéj
Lic swéj małżonki, i błędnym jéj wzrokiem;
Aż łzy jéj wreście lunęły potokiem,
Łzy zdolne serce kamienne rozczulić,
Których on nie mógł ni dzielić, ni tulić! —
Więc by nie spotkać drugiego spójrzenia,
Puścił się z góry wzdłuż brzegów strumienia,
I ani pierwéj obejrzał się w biegu,
Aż gdzie zdrój wpada w jezioro Lubnegu.
Lecz ach! co w sercu, co w duszy się działo!
Gdy wspomniał szczęście, co dziś go czekało:
Jéj z rana piękność, nadzieje i radość,
I łzy co widział, i rozpacz, i bladość! —
Z rzewnym się żalem kochanka mieszały
Obrazy bojów, i męzka chęć chwały,
I dzikie męstwo, co serce górala
Na widok wroga wściekłością zapala,
I pamięć braci i niebezpieczeństwa,
I ach! nadzieja, że z pola zwycięztwa
Wróci okryty chlubnemi znamiony,
Spocząć w objęciach kochanki i żony! —
W tych myślach Norman, przez bagna i niwy,
Pędził wciąż prosto, jak strzała z cięciwy,
Aż smutne myśli i chlubne marzenia,
Zlały się w piosnkę wspólnego natchnienia.

XXIII.
Pieśń.

„Na mchu pod drzewem moje dziś łoże,
Na twardéj tarczy skroń chyba złożę,
Do snu wojenni zanócą stróże,
Ach! nie przy tobie, Maryjo!

A jutro może głębiéj uśpiony,
Łożem mi będzie pled mój skrwawiony,
Pieśniami żal twój nieutulony,
Na moim grobie, Maryjo!“

„Nie śmiem, nie mogę, wspomnieć się boję
Na miłość twoję, na boleść twoję,
Na szczęście, cośmy dzisiaj oboje
Roili z rana, Maryjo!

Bo nie w czas dla mnie żałość i trwoga,
Gdy klan Alpina idzie na wroga,
Jak stal być musi ręka i noga,
I pierś Normana, Maryjo!“

„Przyjdzie kres kiedyś łzom i rozstaniu!
Bo czy to legnę w krwawém spotkaniu:
Duch mój natenczas wnet po skonaniu,
Do ciebie wróci, Maryjo!

Lub gdy jak wróżę, sam wrócę może,
Gdy mi weselne uścielesz łoże,
O! jak nam słodko do snu na dworze
Słowik zanóci, Maryjo!“

XXIV.

Nie tak, Balkwidrze! wzdłuż zeschłych twych jarów
Szerzy się płomień pastuszych pożarów[43],
Gdy jako morze wichrami pędzone,
Tocząc kłębami swe fale czerwone,
W ciemnościach nocy, tłem krwawéj purpury
Rumienią lasy, jeziora i góry:
Jak dziś w tych jarach, gdzie Norman przebiega,
Wieść się o wojnie i krzyk jéj rozlega.
Ujrzały gońca i godło Alpinu,
Smug Loch-Voilu i bór Loch-Doinu;
Pędził jak biegacz do mety wyścigu,
Po grząskich brzegach strumienia Balwigu;
Znikł w gęstych gajach zielonéj leszczyny,
W głębi szerokiéj Strat-Gartnu doliny,
I biegł, aż póki jak jeden mąż zbrojny,
Cały klan Alpin nie powstał do wojny:
Od starca, który, choć młodzian z zapału,
Wsparty na włóczni krok sunie pomału,
Do pacholęcia, co strzałą i łukiem
Wojował chyba z gołębiem lub krukiem.
Z gór, z dolin, z lasów, w pół chodem, wpół biegiem,
Śpieszą z osobna, kupami, szeregiem:
I jak potoki, wezbrane po burzy,
Łączą w dolinach swój nurt, i śród wzgórzy
Pędzą z rosnącą potęgą i szumem:
Tak ci, mąż z mężem, tłum łączy się z tłumem,

Aż w końcu razem sprawieni do szyku,
Stanęli wszyscy na łące Lanriku:
Każdy z kolebki wprawiony do znojów,
Nie znając innéj zabawy prócz bojów,
Innéj miłości, prócz swego plemienia,
Innéj przysięgi, prócz wodza imienia[44],
Innego prawa, prócz jego skinienia.

XXV.

Rodryk tymczasem, przez ranek ten cały,
Przeglądał przejścia Benwenu i skały,
I mnogie czaty rozesłał od świtu,
Wzdłuż granic klanu od pól Menteitu.
Wróciły wszystkie z wieściami pokoju:
Klan Brus ni Graham nie myślą o boju,
W twierdzy Rednoku nie słychać trąb głosu,
Nie tkwią chorągwie na basztach Kardrosu,
Nie błyszczy Duchraj ogniskiem czerwoném,
Czaple jak zawsze drzemią nad Loch-Konem,
Wszystko spokojne; — któż zgadnie dla czego
Wódz, zamiast śpieszyć, gdzie na rozkaz jego
Ze wszech stron klanu biegną wojownicy,
Sam, z taką trwogą w sercu i źrenicy,
Niezagrożonéj pilnuje granicy? —
Śród skał Benwenu, w najgłębszém ukryciu,
Został skarb jego, najdroższy mu w życiu.
Bo Duglas, w słowie rzeczoném stateczny,
Rzucił na wyspie przytułek bezpieczny,
I śród zakrętów, skalistéj pustyni,
Ukrył się w głębiach najdzikszéj jaskini.

Zdawna u bardów Celtyckich i gminu,
Głośny jest wąwóz Kojr-nan-uriskinu[45],
I grota, którą z krążących posłuchów,
Lud łatwowierny zwie jaskinią duchów.

XXVI.

Była to ustroń ponura i dzika,
Godna zbrodniarza albo pustelnika.
Rowem w pół góry rozpadła opoka
Czerni się z wierzchu, jak rana głęboka
W piersiach olbrzyma; boki téj szczeliny
Nawisłe mroczną gałęzią jedliny:
A na dnie bryły strzaskanych granitów,
Burzą potopu strącone ze szczytów,
Piętrząc się dziko w bezładnéj ruinie,
Tworzyły niską, sklepioną jaskinię.
Dęby i sosny, rosnące po wierzchu,
We dnie tam nawet rzucały cień zmierzchu,
Chyba że promień z ukosa zbłąkany,
O krzemieniste odbiwszy się ściany,
Błysł nagłém światłem, i zgasł śród ciemności,
Jak wzrok proroka w krainach przyszłości.
Żaden głos zwykle, prócz szmeru strumienia,
Miejsc tych głuchego nie budził milczenia:
Ale gdy burza, z piorunami w chmurach,
Po okolicznych rozległa się górach,
A wicher z gęstym pasując się borem,
Ciskał o brzegi zhukaném jeziorem:
Naówczas łoskot zwaśnionych żywiołów,
Prąc się bez przerwy w głąb ciasnych wandołów,

Wstrząsał, jak wulkan wybuchem podziemnym,
Ścianami groty i sklepem jéj ciemnym.
Z takich wąwozów wilk czyha na stada,
W takich jaskiniach ryś gniazdo zakłada,
Lub nocnych zbójców kryje się gromada.
Tam jednak Duglas, z Heleną i bardem,
Spoczywał leżąc na posłaniu twardém,
Póki nie minie huragan huczący
Nad głową jego i dachem obrońcy.
Stary zabobon wieść czarów i zgrozy
Postawił strażą przed temi wąwozy;
Bo tam, jak mówią, gór leśne potwory,
Tam czarownice trzymają swe dwory,
I biada ludziom, błądzącym tą drogą,
Ktoby je ujrzał, albo one kogo!

XXVII.

Już długie cienie letniego wieczora
Słały się z góry po falach jeziora,
Gdy Rodryk, z kilku wiernymi przy boku,
Zchodził z Benwenu, z zadumaniem w oku.
Już byli gaje przechodząc brzozowe
Beala-nam-bo minęli dąbrowę,
Gdy orszak naprzód pośpieszył się w biegu,
By w czas na wodę łódź zepchnąć ze brzegu:
Bo przez Loch-Katrin najprędzéj pośpieszą
Dziś jeszcze z bratnią połączyć się rzeszą.
Sam tylko Rodryk, wstrzymawszy się chwilę,
Rzecz niesłychana! wódz pozostał w tyle,

Z jedynym giermkiem, co łuk jego niesie,
I drogę przed nim rozgarnia po lesie;
Reszta dróg bliższych świadoma i skora,
Stanęła wkrótce nad brzegiem jeziora.
I był to widok wart oczu patrzących,
Ktoby ich widział z gór otaczających,
W świetle promieni poziomo błyszczących!
Olbrzymy z wzrostu, wybrani śród klanu,
W pełnym rynsztunku, w odzieży z tartanu;
Ich pledy wiały, ich pióra pływały,
Lśniące ich tarcze raz po raz błyskały,
Gdy czółno z brzegu zepchnąwszy na wały,
Stali nad wodą, na odłamach głazu:
Żyjące grono dzikiego obrazu!

XXVIII.

Rodryk tymczasem, jak w pętach uroku,
Stał zadumany, nie ruszając kroku,
Tam, gdzie się ścieżka skręcając w gęstwinie,
Wiodła w posępną Duglasa jaskinię.
Dziś jeszcze Rodryk poprzysiągł swéj dumie,
Pokonać miłość, i w dzikich bitw tłumie
Zagłuszyć w sercu boleśne wspomnienie,
I o niewdzięcznéj zapomnieć Helenie.
Lecz ktoby piaskiem tamował rzek drogę,
Albo kądzielą mógł stłumić pożogę,
Jeśli trudniejszéj dokazać chce rzeczy,
Niech się rozumem z miłości uleczy! —
Zmierzcha — a jeszcze wódz krąży po boru,
Jak duch na straży zaklętego zbioru;

I chociaż duma oczom jego wzbrania
Smutnéj rozkoszy i łez pożegnania,
Nastawia ucha w milczeniu, i czeka,
By choć głos luby usłyszeć zdaleka.
Próżno! wiatr tylko w niepewnych powiewach,
Szemrze, szeleści, lub szumi po drzewach. —
Lecz jakież dźwięki? — to muzyka znana!
To brzmienie arfy starego Allana!
Jakiż głos cichy z jéj nótą się zlewa? —
To głos Heleny! lub to Anioł śpiewa!

XXIX.
Hymn do Najświętszéj Panny.

„Zdrowaś Maryo! Matko zbawienia!
Wejrzyj na nędzę tułaczy!
Ty możesz ulżyć zbytku cierpienia,
Ty możesz wyrwać z rozpaczy!
Wejrzyj! pod strażą twojéj źrenicy,
Ulężem próżni tęsknoty;
Panno! wysłuchaj modłów dziewicy!
Matko! wysłuchaj sieroty[46]!
Zdrowaś Maryo!“
 

„Zdrowaś Maryo! Panno bez zmazy!
Dla wspartych twoją opieką,
Czarne te lasy, dzikie te głazy,
W rajską się piękność obleką.
Tchnąć będą wonią po okolicy
Mroczne wyziewy téj groty:
Panno! wysłuchaj modłów dziewicy!
Matko! wysłuchaj sieroty!
Zdrowaś Maryo!“

„Zdrowaś Maryo! Niebios królowo!
Przed oblicznością twéj mocy,
Pierzchną nieszkodząc w otchłań grobową,
Duchy pustyni i nocy.
Bez szkody ziemscy prześladownicy
Wypuszczą na nas swe groty:
Panno! wysłuchaj modłów dziewicy!
Matko! wysłuchaj sieroty!
Zdrowaś Maryo!“

XXX.

Zmilkł śpiew i arfa w ręce niewidoméj,
Wódz słuchał jeszcze, i stał nieruchomy,
Wsparty na mieczu; — aż dwakroć, nieśmiało,
Paź wskazał słońce gasnące za skałą.
Zbudził się Rodryk, brew dziko nachmurzył:
„Toż więc ostatni! ostatni!“ powtórzył,

„Ostatni w życiu głos mego Anioła?
„Stało się!“ — umilkł, dłoń przymknął do czoła.
Porwał się nagle, ręką naprzód skinął,
Ścisnął miecz w dłoni, pierś pledem obwinął,
I tuż za giermkiem, krok nagląc do biegu,
Pędził wprost na dół, aż stanął na brzegu.
Rzucił się w łódkę; — wnet szybka jak strzała,
Po fal wierzchołkach jak ptak przeleciała.
Wysiedli na ląd w wierzbowéj odnodze,
I szli, znużonéj nie folgując nodze;
Aż przy ostatnim zachodnim promyku,
Stanęli wreście na wzgórzach Lanriku,
Zkąd widać u stóp na szerokiéj łące,
Abóz Alpinów, i ognie błyszczące.

XXXI.

Na różne grona dzieląc się bezładnie,
Ci siedzą, stoją, ci chodzą gromadnie;
Najwięcéj jednak płaszczami okrytych,
Odpoczywając po trudach odbytych,
Leżą na ziemi, na bujnéj murawie,
Okiem zdaleka niedojrzani prawie,
Tak z zielonością zarośli i łanów,
Łączy się barwa zielonych tartanów:
Chyba że czasem, jak świetlik w pomroce,
Tu lub tam włócznia lub miecz zamigoce.
Lecz gdy po czarnych i płaszczu i piórach,
Zdaleka wodza poznali na górach,

Skoczyli wszyscy, i okrzyk potrójny
Rozległ się hasłem wesela i wojny.
Za każdym razem ech muzyka dzika
Szła brzmiąc po górach imieniem Rodryka,
Umilkła wreście na Benledi wierzchu,
I cichość wzięła panowanie zmierzchu. —

KONIEC PIEŚNI TRZECIÉJ.
PIEŚŃ CZWARTA.

WYROCZNIA.
I.

Najpiękniéjsza jest róża, gdy w cierniach rozkwita,
Najwonniejsza, gdy rosą połyska się z rana;
I nadzieja najmilsza, gdy śród nieszczęść świta,
I miłość najmocniejsza, gdy łzami oblana.
Piękna różo! ty odtąd bądź godłem Normana,
Powiewaj na méj czapce — i śród wojen wrzawy,
Wróż nadzieję i miłość, gdy pokój zawita!“ —
Tak mówił młody Norman, dziedzic Armandawy,
Gdy fale Wennacharu złocił świt jaskrawy.

II.

I w tych marzeniach, natchnionych koleją
Żalem, miłością, i słodką nadzieją,
Smutny małżonek, ze łzą mimowolną,
Zrywał śród cierni młodą różę polną.

Oręże jego, łuk, puklerz i strzały,
Rzucone za nim, na ziemi leżały;
Tu bowiem stróżem postawion od wczora,
Strzegł przez noc lasu i brzegów jeziora. —
Lecz cyt! krok ludzki zatentnił po błoni.
Porwał się Norman, i skoczył do broni:
„Kto? stój! bo zginiesz! — Ha!“ — poznał Maliza.
(Maliz skończywszy posłannictwo krzyża,
Szedł był na wzwiady, czy się wróg nie zbliża).
„Witaj Malizie! tak rychło z podróży“?
„Pośpiech twój bliskich nieprzyjaciół wróży.“ —
— „Wskaż mi, rzekł Maliz, gdzie wódz śpi w obozie?“ —
— „Wódz śpi sam jeden w tym mglistym wąwozie.
„Chcesz? mnie samego masz za przewodnika.“ —
Rzekł, pled spiął klamrą, i na współstrażnika,
Śpiącego wpodle pod rozrosłym bukiem.
Krzyknął, napiętym trącając go łukiem:
„No! Glentarkinie! wstań! dość miałeś wczasu!
„Ja idę, pilnuj jeziora i lasu!“ —

III.

Oba z pośpiechem szli w stronę parowu.
„Cóż słychać?“ Norman zapytał się znowu.
— „Różne pogłoski, a każda odmienna.
„To jednak pewno, że siła wojenna
„Stoi zebrana na równinach Dunu,
„Czekając wodza, jak chmura piorunu.
„Król zaś tymczasem, pod łowów pozorem,
„W zamku Sztirlingu ucztuje z swym dworem.

„Wkrótce z téj chmury, co ku nam się sunie,
„Grom zagrzmi w górach, i krwawy deszcz lunie.
„Myśmy nawykli do takich kąpieli,
„Okryć się pledem będziemy umieli;
„Lecz ty, Normanie, gdzie znajdziesz zachronę,
„Byś w niéj twą młodą zabezpieczył żonę?“ —
— „Jak to? czyż nie wiész? że Rodryk już wczora
„Na swoję wyspę rozkazał z wieczora
„Zgromadzić wszystkich, nim słońce zaświeci,
„Zgrzybiałych starców, niewiasty i dzieci?
„I aby wszelkiéj zabieżeć przygodzie,
„Zalecił, wszystkie będące na wodzie
„Przewozy, czółna, i rybackie łodzie,
„Ściągnąć ku wyspie, i ukryć w ustroni,
„Aby wróg z niskąd nie dostał się do niéj.“ —

IV.

— „Mądra przezorność! — z tego wodza planu
„Znać, że jak ojciec dba o dobro klanu.
„Ależ dla czego sam dziś tak samotny.
„Obrał na nocleg ten parów wilgotny?“ —
— „Oto, że wczoraj Brian śród tych jarów,
„Rozpoczął obrzęd nowych wróżb i czarów[47],
Tagerm[48], wiész! mówiąc, że przezeń odgadnie,
„Na czyją stronę los wojny wypadnie. —
„Wołu Dunkana zabito w ofierze…“

maliz.

— „Ach! znałem dobrze to szlachetne zwierze[49]!
Najdzikszy buhaj w całém owém stadzie,
Cośmy to, pomnisz, wzięli w Gallangadzie.
Czarne miał rogi, choć sam jak śnieg biały,
Czerwone oczy jak węgle gorzały.
Cośmy téż mieli z nim bied i kłopotu,
Gdy przyszła koléj spiesznego odwrótu!
Trud był dla wszystkich i praca nie błaha.
Idąc już nawet przez las Beal’maha,
Miotał się jeszcze i gził się jak dziki;
Lecz jak go sparły nasze pikowniki,
Tak spuścił z tonu, że przy końcu drogi,
Lada go dziecię wziąść mogło za rogi.“ —

V.
norman.

— „Zabił go Brian — i świeżo odartą
Skórę na ziemi włosem rozpostarto,
Nad wodospadem, co wiesz, między lasem
Wali się w przepaść z głuszącym hałasem,
I jakby piorun na dwoje rozdziera
Grzbiet skały zwanéj Tarczą Bohatera.
Tam rozesłano tę skórę; a na niéj,
Nad samym brzegiem bezdennéj otchłani,
W którąbyś spójrzeć nie mógł bez zawrótu,
Na skale drżącéj od wałów łoskotu,

Czarownik wczoraj, gdy noc już zapadła,
Uległ, czekając na sny i widziadła.
Wódz śpi w pobliżu. — Lecz patrz! patrz na prawo!
Widzisz go, mnicha! z jak dumną postawą
Pnie się na ową skałę przed wąwozem,
I stanął we mgle nad śpiącym obozom!
Patrz! czyż się istnym nie zdaje szatanem
Nad polem bitwy trupami zasłaném,
Lub czarnym krukiem, co patrząc jak szczwacze
Płatają w lesie sarny lub rogacze,
Czeka swéj części, i ważąc się kracze[50]“?

maliz.

— „Dość już, dość tego! — kto inny, Normanie.
Za złąby wróżbę wziął twe przyrównanie.
Lecz dla mnie wróżba i wiara jedyna,
Jest w dzielnym wodzu i w męztwie Alpina.
A nie tam w jakimś obrządku pogańskim,
Albo, co gorsza, w tym synu szatańskim! —
Lecz któż to przy nim? — Ha! wódz, wsparty dzidą!
Patrz! zchodzą na dół — naprzeciw nam idą.“

VI.

I gdy zchodzili, w pół mową, w pół krzykiem,
Mnich uroczyście tak mówił z Rodrykiem.
„Rodryku! straszna to rzecz i zuchwała,
„Dla duszy w pętach śmiertelnego ciała,
„Kiedy krew w sercu wre ogniem lub krzepnie,
„Gdy wzrok z przestrachu słupieje i ślepnie,

„Gdy wszystkie włosy jeżą się jak włócznie,
„Świat przyszłych rzeczy obaczyć widocznie!
„Jednak, patrz na mnie! ta bladość na twarzy,
„To drganie w ustach, ten wzrok co się żarzy,
„I ten, co w duszy czuję szał rozpaczy,
„Żem to dla ciebie uczynił, niech świadczy.
„Tego com widział, w żadnéj ludzkiéj mowie,
„Żaden żyjący człowiek nie wypowie;
„Bo żaden, chyba przeklęty lub święty.
„Lub jak ja, z ojca nie-człeka poczęty,
„Mógłby tak ludzką naturę pokonać,
„By, com ja widział, widzieć, i nie skonać.
„Ja żyję, ale com cierpiał! — aż w końcu,
„Przyszła odpowiedź, jak w gromie, jak w słońcu:
„Nie przez wzrok w piśmie, nie w słowach przez uszy,
„Lecz powiedziana, wypalona w duszy: —
„„Strona, co pierwsza krew wroga przeleje,
„„Zwycięztwa w boju mieć może nadzieję[51].““

VII.

— „Dzięki, Brianie! dzięki za twe służby!
„Klan Alpin lepszéj nie może chcieć wróżby.
„W którymże boju, on pierwszy śród szyków
„Nie pokosztował krwi swych przeciwników?
„Lecz los, jak gdyby chciał wzmódz naszą wiarę,
„Sam nam pewniejszą nastręcza ofiarę.
„Szpieg dzisiaj do nas ma przyjść pokryjomu;
„Żadne go jutro nie obaczy w domu.

„Gdzie się bądźkolwiek najpierwéj ukaże,
„Wszędzie już gęste czyhają nań straże.
„Murdoch przewodnik, co mi go sam zdradził,
„Ma dany rozkaz, by go tak prowadził,
„Że gdzieś śród lasu lub w ciasnéj dolinie,
„Natrafić musi zasadzkę, i zginie. —
„Lecz któż to na nas czeka na rozłogu? —
„Ha! Maliz! witaj! co słychać o wrogu?“

VIII.

— „Na polach Dunu, za królewską władzą,
„Dwaj Baronowie lud zbrojny gromadzą.
„Widziałem gwiazdę Moraja sztandaru,
„I w czarném polu tarcz Hrabiego Maru.“ —
— „Dobra nowina! sercu wojownika
„Dodaje siły dzielność przeciwnika.
„Kiedyż wyruszą?“ — „Jeśli nie obłudnie
„Szerzą wieść sami, to jutro w południe.“ —
— „Ha! więc gorące mieć będziem spotkanie!
„Lecz gdzie? — Nic nie wiesz o Erneńskim klanie?
„Czy się dziś z nami połączy? gdyż wtedy
„Zaszedłbym wrogom na szczytach Benledi.
„Nie wiész nic? — mniejsza! więc samym czas radzić.
„Wąwóz Trosachu musimy osadzić,
„I walczyć będziem na brzegach Katrinu,
„W obliczu niewiast i starców Alpinu:
„Każdy za wszystko najmilsze na świecie,
„Syn za rodziców, i ojciec za dziecię,
„Mąż i kochanek za oblubienicę. —
„Lecz cóż to? wiatr mi powionął w źrenice?

„Czy grożącego smutku znak proroczy?
„Że się łza, czuję, po licu mém toczy! —
„Lecz pierwéj Saxon z posady wyruszy
„Skałę Benledi, lub szczyt jéj pokruszy,
„Niźliby zachwiał potęgą méj duszy!
„Nie! ufam sercu mojemu jak tarczy,
„Że mi na odpór złych losów wystarczy. —
„Lecz dość! — już słońce daleko od wschodu:
„Naprzód, Malizie! dać znak do pochodu!“ —
Brzmi dźwięk pibrochu, zrywają się męże,
Szumią chorągwie, błyskają oręże,
Stają szeregi, i z głośnym okrzykiem
Rusza się obóz za wodzem Rodrykiem. —
— Lecz duch mię wieszczy, od zbrojnego gminu,
Porywa w ustroń Kojr-nan-Uriskinu.

IX.

Gdzież Duglas? — odszedł; — w posępném milczeniu,
W bieli, przed grotą, na szarym kamieniu
Siedzi Helena; łzy błyszczą w spójrzeniu,
I znać z jak smutném roztargnieniem ducha,
Słów Allan-Bana, słów pociechy słucha.
„Wróci on, wierzaj! niechaj cię nie smuci
„Czcze przywidzenie; — obiecał, powróci.
„Czas téż by przecie przed grożącą wojną,
„Gdzieś jaką ustroń wynaleźć spokojną.
„Sami Alpini nie dobrze znać wróżą,
„Chroniąc się przed nią, jak ptastwo przed burzą.
„Widziałem łodzie, przez całą noc wczora,
„Jak z pochodniami po falach jeziora

„Migały zewsząd śród ciemności nocnéj,
„Jak latające skry zorzy północnéj.
„Widziałem dzisiaj, jak gęsto w szeregu
„Stoją u wyspy, przyparte do brzegu,
„Jak stado kaczek przypadłych do ziemi,
„Gdy w górze sokół szybuje nad niemi.
„Jeśliż to z wojną oswojone plemię,
„Kryje się przed nią i opuszcza ziemię,
„Mógłże twój ojciec, w tak ciężkiéj potrzebie,
„O bezpieczeństwie nie myśléć dla ciebie?“ —

helena.

— „Nie, nie! Allanie! ten pozór wyprawy,
Złowieszczéj we mnie nie uśpi obawy.
Serc kochających przeczucie nie myli.
On sam, w ostatniéj pożegnania chwili,
Nie chcąc przedemną swój zamiar objawił,
Kiedy mię żegnał, i gdy błogosławił,
Widziałam, jak się zdobywał na męztwo;
Zgadłam, że idzie na niebezpieczeństwo! —
Allanie! jestem niewiastą, lecz umiem
Pojąć duch męża; myśl wielką rozumiem,
Duszę Duglasa czuję w mojéj duszy:
Jak woda, którą lada wiatr poruszy,
Odbija jednak w swém łonie ruchomém,
Góry i skały niezachwiane gromem. —
Zgubny cios wisi nad rodem Alpina,
W nim, sądzi Duglas, téj wojny przyczyna.
Widziałam, cały jak stanął w płomieniu,
Gdyś mu o swojém powiadał widzeniu,

O owych — więzach, com niby ja sama
Kładła na ręce Malkolma Grahama.
Nie wiém, czy wiara w sen twéj wyobraźni,
Czy sam czuł bojaźń troskliwéj przyjaźni:
Lecz widząc obu przyjaciół swych, którzy
Mogliby zginąć, nas broniąc od burzy —
Nie! bardzie! Duglas nie mógł chwiać się dłużéj!
Cóż znaczą słowa, i żal jego niemy:
„Jeśli nie tutaj, tam się zobaczemy?“
Co znaczy rozkaz, by jeśli przed nocą
Nie wróci do nas, za twoją pomocą,
W Kambus-Kennetu klasztornéj zaciszy
Skryć się, i ród mój wyznać przeoryszy? —
O! nie! nie płonny mój domysł i trwoga!
Duglas sam poszedł oddać się w moc wroga;
Poszedł swą głowę złożyć u stóp tronu,
By swych przyjaciół ratować od zgonu;
Poszedł uczynić, coby uczyniła
Córka Duglasa — gdyby synem była.“ —

XI.
allan.

— „Nie, nie! Heleno! unosisz się w trwodze.
Ojciec twój zwłoki lękając się w drodze,
Wskazał ci tylko ów klasztor spokojny,
Byś w nim tymczasem ustrzegła się wojny.
Lecz wróci pewnie. — Co zaś o Grahamie —
Niech Niebo krzepi duch jego i ramię!

Widzenie moje choć ziści się w porze,
Jemu ni tobie źle z niego nie wróżę.
Kiedyż mój wieszczy sen nie był prawdziwym?
Przypomnij tylko o gościu myśliwym;
Wspomnij wczorajsze arfy mojéj brzmienie,
Co nam dzisiejsze wróżyło cierpienie!
Prawdziwą była wyrocznia złowieszcza,
Zawierz jéj śmiało, gdy dobro obwieszcza.
Byle już tylko wyjść z dzikich tych jarów! —
Zgubną jest zawsze dla ludzi moc czarów.
Wiém o tém wiele ciekawych powieści. —
Otrzyj, Heleno, łzy próżnéj boleści!
Niegdyś cię moje cieszyło śpiewanie.“ —

helena.

„Będzie i teraz. — Lecz przebacz, Allanie,
Że łez mych wstrzymać nie czuję się w stanie.“ —
— Bard zaczął prostą pieśń, lecz roztargnione
Myśli Heleny, gdzieś w inną szły stronę.

XII.
Ballada.
ALIKA[52].

Pięknie, wesoło w onym, lesie zielonym,
Gdy ptaszęta świegocą, śpiewają;
Gdy strzelcy polują, jelenie harcują,
A psy gończe po śladach szczekają.
 

„Aliko jedyna! mych przodków dziedzina
Stracona przez miłość dla ciebie:
Błądzimy w pustyni, mieszkamy w jaskini,
Bez ulgi, bez wsparcia w potrzebie.

„Aliko jedyna! miłości w tém wina,
Że ciebie i siebie zgubiłem:
Śród nocy, śród sprzeczki, w dzień naszéj ucieczki,
Brata twego nie chcąc zabiłem.

„Dziś moja dłoń śmiała, co zbroje rąbała,
Ciąć musi gałęzie i drzewa;
Lub zbierać mech szary, by zatkać skał szpary,
Zkąd zimny wiatr na cię powiewa.

„I twoja dłoń biała, co z lutnią igrała,
Do miękkich nawykła atłasów,
Dziś sama się uczy, ze skóry borsuczéj,
Szyć odzież na zimę śród lasów!“ —

— „Ryszardzie jedyny! nie z twojéj to winy
Brat poległ — zrządzenie w tém losów;
Bo kłótnia wzajemna, bo noc była ciemna,
Bo nikt z was nie mierzył swych ciosów.

„Że teraz śród lasów, ja miękkich atłasów,
Ty nie masz szkarłatu i zbroi:
Zarówno mi luba, ta odzież choć gruba,
Strój łowczy ci równie przystoi.“
 

„Choć musisz oskardem, ciąć w łonie skał twardém[53],
By zwiększyć pieczarę tę dziką:
Tu za to Alika jest z swoim Ryszardem,
Tu Ryszard ze swoją Aliką.“ —

XIII.

Pięknie, wesoło w onym, lesie zielonym,
Gdy nadobna Alika pieśń śpiewa,
A z pieśnią po boru brzmią szczęki toporu,
Gdy Lord Ryszard tnie sęki i drzewa.

Usłyszał śpiewanie, usłyszał rąbanie,
Król czarów, co mieszkał śród góry[54]:
Jak wicher pustyni w ruinach świątyni,
Zahuczał głos jego ponury.

„Kto szerzy hałasy? kto rąbie me lasy?
Kto nosi mój kolor zielony?
Kto w moje dąbrowy śmie chodzić na łowy?
Kto płoszy zwierzynę méj żony? —

„Urganie, mój gnomie! stań przed nim widomie,
Wszak byłeś ochrzczoném dziecięciem[55];
Choć będzie cię żegnać, nie zdoła odegnać,
Nie strwoży łacińskiém zaklęciem.“

Idź, rzuć nań przeklęstwa: rozpaczy, szaleństwa,
Dni tęsknych i nocy bezsennych;
Niech śmierci pożąda, lecz próżno wygląda,
I żyje w konaniach codziennych!“

XIV.

Pięknie, wesoło w onym, lesie zielonym,
Choć i zmierzchło, i ptastwo nie śpiewa;
W jaskini dziewica, ognisko podsyca,
A Lord Ryszard przynosi więź drzewa.

Wtém Urgan z pod ziemi, wyskoczył przed niemi;
Lord Ryszard jął krzyżem go żegnać.
„Dłoń krwawa, człowiecze!“ gnom szydząc mu rzecze,
„Nie zdoła mię krzyżem odegnać.“

A na to się śmiała Alika ozwała,
Niewiasta z odwagą rycerza:
„Jeżeli krwi jakiéj, dłoń jego ma znaki,
To chyba krwi ptaka lub zwierza!“ —

— „Na duszęś skłamała, niewiasto zuchwała!
Za kłamstwo nie minie zapłata;
Najlepiéj wiesz sama, krwi czyjéj to plama —
Krwi ludzkiéj, krwi twojéj, krwi brata!“ —

To słysząc Alika, krok naprzód pomyka,
I wprost się do widma przybliża:
„Jeżeli cię ręka skrwawiona nie lęka,
To oto ja robię znak krzyża.

„I zaklinam ciebie, przez Boga na Niebie,
Przed którego piekła drżą mocą,
Ażebyś mi, czarcie, powiedział otwarcie,
Zkąd do nas przybywasz, i po co?“ —

XV.
urgan.

„Pięknie, jasno jak w raju, w czarodziejstw kraju,
Gdy wkrąg ptaki zaklęte śpiewają,
Gdy z królem w dąbrowy, dwór jedzie na łowy,
A ich konie rzędami brząkają.

„I wszystko tam wkoło, lśni zda się wesoło;
Lecz blask to jest martwy i zwodny[56],
Jak promień co w Grudniu, od słońca w południu,
Skrzy w śniegu jak ogień, a chłodny.

„I jako on zmienny, jest kształt nasz codzienny,
Czém chcemy, możemy wnet zostać:
Czy ptakiem, czy zwierzem; dziewczyną, rycerzem;
Olbrzyma, czy karła wziąć postać.

„Popadłem w moc czarów, raniony śród swarów,
O północy, w myślach zawziętych;
Gdym leżał w pół żywy, król czarów straszliwy,
Porwał mię do krajów zaklętych[57].

„Lecz gdybym miał kogo, co byle nie z trwogą,
Przeżegnałby trzykroć me czoło,
Człowiekiembym ożył, kształt dawny mój włożył,
I żyłbym, nie grzesząc, wesoło.“ —

Nie zwłócząc posługi, raz jeden i drugi
Alika go żegna bez trwogi.
Twarz gnoma zczerniała, jaskinia zadrżała,
Zatrzęsły się ściany i progi.
 

Nie zlękła się przecie, i żegna po trzecie,
Odważna niewiasta! — O! dziwy!
Gnom zniknął, lecz stoi młodzieniec we zbroi,
To brat jéj! brat zdrowy i żywy! —

Pięknie, wesoło w cnym, lesie zielonym,
Gdy ptaszęta zabrzmiały nad rankiem;
Lecz w zamku Aliki weselsze okrzyki,
Gdy wróciła z bratem, z kochankiem.

XVI.

Ledwo pieśń Barda i arfa ustały,
Gość jakiś ku nim szedł pnąc się na skały.
Rycerska postać, na czole wyryta
Myśl, strój myśliwski, i z czaplich piór kita,
I oko bystre jak iskra piorunu,
Budzą wspomnienie: — Fitz-Jakób z Snowdunu!
Jak na zjawienie strasznego widziadła,
Helena nagie struchlała i zbladła.
„O! cudzoziemcze! jakiż los złowrogi
„Przygnał cię tutaj w dniach wojny i trwogi?“ —
— „Nie jest złowrogim las, co mi użycza
Raz jeszcze blasku twojego oblicza.
„Góral ów, pełniąc obietnicę daną,
„Dawny przewodnik, spotkał mię dziś rano,
„I wskazał, dzięki mym prośbom i złotu,
„Szczęśliwą drogę mego tu powrótu.“
— „Szczęśliwą! — Nic-że nie mówił o wrogach,
„O bliskiéj wojnie, o strzeżonych drogach?-“ —

— „Nic, ani słowa; i sam w przéjściu całém,
„Żadnego wojny znaku nie widziałem.“ —
— „O! śpiesz, Allanie, do tego człowieka!
„Patrz, tam z za skały pled widać zdaleka.
„Zbadaj co myśli, proś, żądaj koniecznie,
„By cudzoziemca wiódł nazad bezpiecznie. —
„Po coś, nieszczęsny, wrócił w te pustynie?
„Nié ma jednego człowieka w Alpinie,
„Coby ujęty chciwością lub trwogą,
„Bez wiedzy wodza wprowadził tu kogo.“ —

XVII.

— „Piękna Heleno! widząc jak cię trwoży,
„Sam odtąd życie będę cenił drożéj.
„Lecz cóż jest życie, i na co się zdało,
„Gdy je okupim miłością lub chwałą?
„Posłuchaj, pozwól, bym szczerym wyrazem,
„Cel przyjścia mego objawił zarazem.
„Przychodzę wyrwać i wrócić cię światu,
„Z pustyń, niegodnych tak pięknego kwiatu;
„Przychodzę unieść na łono pokoju,
„Z krwawego pola wojny i rozboju.
„W lasach Bochastlu ukryte rumaki,
„Do bram Sztirlingu przelecą jak ptaki;
„Tam cię jak różę, królowę ogrodów,
„Strzedz będę w cieniu od skwarów i chłodów!…“
— „O! przestań, przestań! — nie chcę i nie umiem
„Udawać, mówiąc, że cię nie rozumiem.
„Nadto już przedtém twéj gładkiéj pochwały
„Płoche me uszy z rozkoszą słuchały.

„Zgadłeś to, wracasz w nieszczęsną godzinę. —
„Czémże, ach! czémże naprawię mą winę? —
„Jeden jest sposób! — niech przejrzy mą duszę! —
„Milcz dumne serce! — wszystko wyznać muszę.
„Grzech swéj próżności zgładź wstydem pokuty! —
„Lecz wprzód — mój ojciec jest ze czci wyzuty,
„Wygnany z kraju, wyjęty z pod prawa;
„Posag mój byłby: nędza i niesława. —
„Co? nie dbasz o to? — więc prawdę odkryję.
„Jest jeden młodzian — jeśli jeszcze żyje —
„Narażon dla nas, za nieposłuszeństwo,
„Na gniew królewski i niebezpieczeństwo… —
„Wiész wszystko; zdrady chcieć nie możesz po mnie.
„Oddal się, przebacz, i zapomnij o mnie!“ —

XVIII.

Fitz-Jakób dobrze znał serc tajemnice,
Zręczne udania i sztuki kobiéce;
Ale tu poczuł i poznał różnicę.
Oko jéj jasne i patrzące śmiało,
Spokojnie prawdę jéj słów potwierdzało;
Ufna niewinność jaśniała z oblicza,
Chociaż je skromność krasiła dziewicza;
A gdy mówiła o swojéj miłości,
W głosie brzmiał wyraz tak jawnéj żałości,
Takiéj boleści, jak gdyby w téj dobie
Przedmiot jéj uczuć spoczywał już w grobie. —
Uznał Fitz-Jakób nadziei swych mylność,
Ale z nadziéją nie zgasła przychylność.

Chciał jak brat siostrze być za przewodnika.
— „Nie, nie! ty nie wiesz, ty nie znasz Rodryka!
„Musim się rozstać. — Śpiesz! Allan ci powie,
„Czy możesz ufać w przewodnika słowie.“ —
Z ręką na czole, w dumaniu głębokiém,
Znać sprzecznych uczuć miotany natłokiem,
Już chciał był odejść, i postąpił krokiem —
Wtém, jakby nową myśl w sercu ocucił,
Wstrzymał się nagle, i nazad powrócił.

XIX.

„Słuchaj, Heleno! słowo tylko jedno! —
„Los zdarzył niegdyś, że tą ręką biedną,
„W natłoku bitwy ocaliłem króla,
„Gdy mu groziła śmierć albo niewola.
„Wdzięczny Monarcha, na znak swéj podzięki,
„Dał mi ten pierścień, z własnéj zdjęty ręki,
„I rzekł, że jeśli w jakiéjkolwiek porze,
„Przyjdę, i pierścień w ręce jego złożę,
„O cobym tylko mógł prosić wzajemnie,
„Król żadnéj prośby nie puści daremnie.
„Jam nie jest dworak, śród obozów wzrosłem,
„Żyć z krwi i z miecza jest mojém rzemiosłem;
„Zamkami memi jest mój hełm i tarcza,
„Plac bitw wygranych za państwo wystarcza.
„O cóżbym prosił dla siebie, ja, który
„Nie dbam o żadne zaszczyty i zbiory? —
„Daj rękę! — pierścień do ciebie należy.
„Uzna go każdy z dworzan i żołnierzy.
„Sama do króla udaj się bez trwogi,
„Pierścień ten wszystkie otworzy ci drogi,

„Proś o co zechcesz, król ci nie odmówi,
„Pomnąc co winien mnie, Fitz-Jakóbowi.“ —
Rzekł — na jéj palcu złoty sygnet błysnął —
Ujął jéj rękę, do ust swych przycisnął,
I odszedł nagle; — Bard osłupiał z trwogi,
Z takim go pędem ominął w pół drogi.
Wziął przewodnika, i oba pospołu,
Zbiegłszy z gór wkrótce stanęli u dołu,
I szli przez Trosach, nad brzegiem ruczaju,
Co łączy Katrin z jeziorem Achraju.

XX.

Wszystko spokojne w głębokościach jaru,
Powietrze tylko migoce od skwaru.
Wtém Murdoch świsnął. — „Co to jest? znak jaki?“ —
— „Nie! chciałem tylko rozpędzić te ptaki.“ —
Spojrzał Fitz-Jakób, i poznał w ustroniu
Trup konia swego: — „Ach! dzielny mój koniu!
„Lepiéjby było i tobie i panu,
„Nie widzieć nigdy Alpińskiego klanu! —
„Murdochu! naprzód! — lecz niechno usłyszę
„Głos twój raz jeszcze — patrz, czém cię uciszę!“ —
Z ręką na mieczu, w milczeniu głębokiém,
Szli, bacząc na się podejrzliwym wzrokiem.

XXI.

Ślad krętéj ścieżki, ciasnéj i kamiennéj,
Wił się nad brzegiem przepaści bezdennéj,
Gdy oto! postać znędznionéj niewiasty,
Ubrana dziko w łachmany i chwasty,

Z licem zczernioném letniemi upały,
Zaszła im drogę na urwisku skały;
I szybko wzrokiem rzucając wkrąg siebie,
Po górach, lasach, przepaściach i niebie,
Zdała się na wpół z radością i trwogą,
Czy bać się czego, czy wyglądać kogo. —
Wieniec z traw dzikich wisiał na jéj skroni,
Pękiem piór czarnych powiewała w dłoni,
Piór, co je orły szybując w obłokach,
Gubią po puszczach i stromych opokach;
Tych ona szuka i zbiera do koła,
Gdzie ledwo giemza zaczepić się zdoła. —
Gdy pled górala zdaleka spostrzegła,
Krzykiem jéj trwogi przepaść się rozległa;
Ale się nagle zaśmiała jak dziecko,
Widząc Saxona i odzież strzelecką;
Nagle umilkła, i dłoń załamała,
Zaczęła płakać, i płacząc śpiewała.
Śpiewała! głos jéj za czasów szczęśliwych,
Słynąć mógł kiedyś przy dźwięku arf tkliwych,
Bo i dziś jeszcze choć twardy, zdziczały,
Wdzięczném się echem odbijał o skały.

XXII.
Pieśń.

„Spać mi kazali, modlić się kazali,
Bili mię, mówiąc, żem w szaleństwie dzikiém: —
Ja spać nie mogę pod dachem górali,
Nie chcę się modlić góralskim językiem.

„Lecz gdybym była w mojéj krainie.
Gdzie czysty Dewan, gdzie Allan płynie,
Takbym słuchała, tak się modliła,
Ażby śmierć sama żal mój uśpiła.

Na mojéj skroni tak kiedyś był wianek!
Śpiesz, śpiesz, mówili dobrzy przyjaciele,
Idź do kościoła, tam czeka kochanek,
Wesel się, wesel, dziś twoje wesele!
„Przeklęta zdrada! przeklęte śluby!
Zwiędnął mój wianek, zginął mój luby! —
O! śnie mój piękny! na coś mię łudził?
O! dniu okrutny! na coś mię zbudził?“ —

XXIII.

— „Kto ta dziewczyna? co znaczą jéj żale?
„Czemu tak smutna, po urwistéj skale
„Czepia się w płaszczu na wiatrach rozdętym,
„Jak czarna czapla nad zdrojem zaklętym? —
— „Blanka z Dewanu“ — rzekł Murdoch zmięszany,
„Branka mająca rozum obłąkany;
„Wzięta w dzień ślubu, gdy na czele klanu
„Rodryk dań zbierał z nadbrzeży Dewanu.
„Jéj oblubieniec śmiał stawać oporem,
„I legł pod wodza naszego toporem.
„Dziw mnie, że sama tak włóczyć się waży,
„Musiała uciec z pod Maudlina straży. —
„Precz ztąd, szalona!“ — łuk podniósł nad głową. —
— „Wara!“ Fitz-Jakób zakrzyknął surowo.

„Palcem jéj tylko śmiéj tknąć się, zuchwały!
„A zlecisz w przepaść, jak kamień ze skały! —
— „Dzięki, obrońco! dzięki!“ — Blanka rzekła,
I drżąc do jego boku się uciekła.
„Patrz, co piór różnych zebrałam dla siebie;
„Kochanka mego chcę szukać po niebie!
„Nie dam ich temu krukowi — niech spadnie!
„Niech go tam wilki pożerają na dnie!
„Albo nie! lepiéj, niech lecąc w pół drogi
„Pledem się swoim zaczepi o głogi,
„I niech tak wisi, aż sęp wygłodniały
„Przyleci żywcem szarpać go w kawały!“ —

XXIV.

— „Dość, dość!“ rzekł rycerz — „Ty słodko spoglądasz
„Prosisz mię pięknie: więc zrobię co żądasz.
„Choć już mym oczom nie staje promieni,
„Miły im widok myśliwskiéj zieleni;
„Choć rozstrojone strony mego ucha,
„Saxońskiéj mowy rade ono słucha.
„I on był łowcem, mój ulubiony.
Co serce biednéj Blanki ułowił;
Jak ty on nosił kolor zielony,
Jak ty saxońskim językiem mówił! —
„Lecz ach! nie o tém chciałam ci zaśpiéwać…
„Musisz być mądry, więc umiesz zgadywać.“ —
I zaraz zcicha, z obłędnym uśmiechem,
Pieśń nową nócić zaczęła z pośpiechem.
I wciąż na przemian, z przerażeniem w oku,
To na górala poglądała z boku,

To na Saxona mrugała, to znowu
Patrzyła bystro ku głębi parowu.

XXV.
Pieśń.

„I koły zabili, i siec nastawili,
I sami zasiedli w około;
I łuk natężyli, i nóż wyostrzyli,
Myśliwcy wesoło, wesoło.

„Był jeleń wspaniały, najpierwszy w swém stadzie,
Do góry niósł rogi i czoło;
Biegł prosto doliną, nie wiedział o zdradzie,
Poglądał wesoło, wesoło.

„Ujrzała go łani, i drogę zabiegła,
Choć sama raniona straszliwie;
Wiedziała o zdradzie, jelenia ostrzegła,
Ostrzegła życzliwie, życzliwie.“

„A jeleń miał oczy, i mógł się wystrzegać —
Niech patrzy troskliwie, troskliwie!
A jeleń miał nogi, i mógł się wybiegać —
Niech bieży szczęśliwie, szczęśliwie!“

XXVI.

Saxon czém inném miotany przez drogę,
Stracił był z myśli Heleny przestrogę;

Lecz świst Murdocha wątpliwość w nim wzniecił,
A śpiew go Blanki do reszty oświecił.
Nie jako jeleń; gdy zoczy obierze[58],
Lecz jak lew gniewny gdy zdradę postrzeże,
Wyrwał miecz z pochwy, i naprzód poskoczył:
„Wyznaj swą zdradę, lub giń!“ — Murdoch zoczył
Ruch Fitz-Jakóba, i pomknął skwapliwie,
Puściwszy strzałę co miał na cięciwie.
Świszcząc drasnęła wierzch kity Saxona.
I w piersiach Blanki zadrgnęła utkwiona.
Teraz, Murdochu! daj dowód pośpiechu,
Co siły w nogach, i w piersiach oddechu!
Bo jak grom groźny, a jako wiatr chyży,
Mściciel za tobą! — już bliżéj, już bliżéj!
Los na twą rączość zdał swe przeznaczenie —
Krok wolniéj, zguba; — krok prędzéj, zbawienie.
Blisko już, blisko, ukryci ziomkowie,
Czają się w trawach, jak węże w parowie;
Dość, byś ich dobiegł, zawezwał opieki!…
Nie! nie dobieżysz, nie ujrzysz na wieki!
Wróg tuż! już dopadł — miecz świszcze, migoce,
Jak błysk piorunu, gdy sosnę druzgoce,
Spadł — wzrok Murdocha zgasł w wiecznéj pomroce.
Ręki i nogi Fitz-Jakób używał,
Gdy z piersi wroga miecz nazad dobywał,
I zgięty nad nim, ze wzgardą spozierał,
I śmiał się patrząc, jak zdrajca umierał.

Poczém już wolniéj, nad brzegiem jaskini,
Wracał na pomoc ranionéj zbawczyni.

XXVII.

Pod gęstą brzozą, tuląc się w łachmanach,
Siedziała, łokcie wsparłszy na kolanach.
Sama już strzałę z swych piersi wyrwała,
Patrzyła na nią, i gorzko się śmiała.
Wieniec jéj z chwastów i z piór upleciony,
Leżał przy nogach krwią cały zbroczony.
Rycerz chciał wstrzymać krew, co z rany ciekła. —
„Próżno! daj pokój, cudzoziemcze!“ rzekła.
„Ta chwila śmierci, przed zajściem ze świata,
„Wraca mi rozum stracony przez lata.
„Z krwią zda się razem spływają z przed oka,
„Dzikie widziadła i mglista pomroka.
„Umiéram biedną, skrzywdzoną nędznicą. —
„Lecz łzy litości, co w twych oczach świécą.
„Lecz ten blask gniewu, co ogniem z nich strzela,
„Wróżą mi w tobie krzywd moich mściciela. —
„Widzisz te włosy? — masz! daję je tobie.
„Zawsze je, zawsze nosiłam przy sobie.
„W chwilach boleści, rozpaczy, szaleństwa,
„W nich miałam źródło pociechy i męztwa.
„Złotawe niegdyś, jak twoje dziś, były,
„Lecz krew, łzy, lata, blask dawny przyćmiły.
„Nie mogę mówić, kiedy, z czyjéj skroni,
„I jak do mojéj dostały się dłoni —

„Mózg mi się kręci! — Na pamięć krzywd moich,
„Weź je, na hełmie noś obok piór swoich,
„Aż deszcz i słońce wybielą z nich plamy;
„Wtenczas je odnieś, i oddaj mnie saméj!…
„Znów marzę! — Boże! niech choć chwilę jaśnie
„Świeci mój rozum, nim na wieki zgaśnie! —
„O! na krzyż święty, co zdobi pierś twoją,
„Na życie twoje, zbawione krwią moją,
„Zaklinam, jeśli głośny z krwawych czynów
„Spotka cię kiedy wódz zbójczych Alpinów,
„W czarnym swym płaszczu, i z czarném swém piórem,
„Z skrwawioną ręką, i okiem ponurém,
„Czy będzie jeden, czy na czele klanu,
„Walcz z nim, i pomścij krzywd Blanki z Dewanu! —
„Teraz — o! Boże! już mówić nie mogę —
„Czyhają na cię — strzeż się! — rzuć tę drogę!“ —

XXVIII.

Czułe miał serce Fitz-Jakób waleczny.
Zapomniał na się, że nie był bezpieczny,
I długo, z żalem i gniewem w źrenicy,
Stał patrząc na śmierć nieszczęsnéj dziewicy.
„Niech mi tak Pan Bóg pomoże w potrzebie,
„Jak ja się pomszczę krzywd twoich za ciebie!“ —
Rzekł, i do włosów oblubieńca Blanki,
Dodał splot włosów tak wiernéj kochanki,
Zmaczał je razem w krwi ciepłéj potoku,
I u piór czapki zawiesił na boku:

„Klnę się na Tego, co jest prawdy źródłem!
„Hełm sie mój inném nie ozdobi godłem,
„Aż znak jéj krzywdy i przysięgi mojéj,
„Krwią się jéj wroga i mego napoi! —
„Lecz cóż to? słyszę krzyk w głębi parowu.
„Psy się, jak widzę, zerwały do łowu.
„Ale poznają, wprzód może niż życzą.
„Jak lew, choć w sieci, jest trudną zdobyczą!“ —
Rzekł, i ze znanéj, lecz strzeżonéj drogi,
Bocząc, jął drzeć się przez ciernie i głogi,
I często krążył lub cofał wstecz kroki,
By minąć przepaść lub strumień głęboki.
Aż gdy już słońce, gasło u zachodu,
Mdlejąc na siłach ze skwaru i głodu,
Padł na murawę, i ufny w swém męztwie,
Marzył, nie myśląc o niebezpieczeństwie:
„Z wszystkich mych przygód i szaleństw na świecie,
„To już ostatniém powinno być przecie!
„Trzebaż ślepoty, nie przejrzeć zawczasu,
„Że całe gniazdo tych szerszniów śród lasu,
„Ruszy się w pole i żądła wysunie,
„Skoro posłyszą o zbiorze wojsk w Dunie! —
„Jak psy znać teraz rozbiegli się zgrają,
„Słyszę jak świszczą, i hasła podają!
„Jeśli mam daléj brnąć w parów ten ślepy,
„Wpadnę w ich ręce, jak zwierz na oszczepy.
„Wolę tu skryć się, i czekać do zmroku,
„A wtedy oślep iść drogą wyroku.“ —

XXIX.

Wieczorne cienie ściskały się w massy,
Siną pomroką powlokły się lasy;
Puszczyk się ozwał w skały rozpadlinach,
Szczekanie lisa słychać po dolinach.
Dość jeszcze światła zostało na niebie,
By idącemu widzieć wkoło siebie,
Lecz już nie dosyć, aby go zdaleka
Dójrzało oko drugiego człowieka. —
Szukając drogi to ręką, to okiem,
Zwolna Fitz-Jakób krok stawiał za krokiem.
Nie to są kraje, w których letnie ciepło
Tchem dziennym jeszcze grzeje północ skrzepłą,
Lecz każdy powiew, co go z gór spotykał,
Mrożącym dreszczem do kości przenikał.
Zziębły, zgłodniały, w ustawicznéj trwodze,
Środkiem zasadzek, po nieznanéj drodze,
Szedł, smutnym myślom popuściwszy wodze;
Aż okrążywszy zrąb skały, tuż blisko
Ujrzał przed sobą płonące ognisko.

XXX.

W świetle od ognia, jasném i czerwoném,
Stał góral w płaszczu, z czołem nachyloném.
Szmer usłyszawszy, nim broń porwać zdołał:
„Kto? stój! bo zginiesz!“ — głos groźny zawołał.

— „Jestem podróżny.“ — „Czego ci potrzeba?“ —
— „Snu, przewodnika, ogrzania i chleba.“ —
— „Jestżeś przyjaciel Rodryka?“ — „Bynajmniéj!“ —
— „Wrogiem się nie śmiesz nazywać przynajmniéj?“ —
— „Śmiem! wrogiem jego i wszystkich Alpinów,
„Co mu do sprośnych pomagają czynów.“ —
— „Śmiałyś! — lecz chociaż myśliwskim zwyczajem,
„Szlachetnym zwierzom wzgląd pewny przyznajem,
„Choć czas i miejsce dać musim zdobyczy,
„Nim puścim strzałę, lub charta ze smyczy:
„Któż kiedy jakich strzegł praw i przepisów,
„Gdzie i jak łowić i zabijać lisów,
„Lub karać zdrajców, co chytrym przebiegiem?…
„Lecz nie! to kłamstwo! — ty nie jesteś szpiegiem!“ —
— „Nie na mój honor! i niech mi tu stanie
„Sam Rodryk, z dwoma najlepszymi w klanie:
„Niech spocznę chwilę — a miecz mój ochoczy
„Ostrzem im potwarz wyrzuci na oczy.“ —
— „Jeśli w ciemności dobrze widzieć mogę,
„Masz pas rycerski, i złotą ostrogę?“[59]
— „Tak! i z tych znaków znaj moję powinność:
„Poskramiać przemoc, i wspierać niewinność.“ —
— „Dość na tém! — siadaj, i dziel w dobréj wierze,
„Żołnierską pościel, żołnierską wieczerzę.“ —

XXXI.

Rzucił na ogień więź suchéj jedliny,
I dobył z torby wędzonéj zwierzyny.

Siedli na trawie, Gall obok Saxona,
Połowę pledu dał mu na ramiona,
Częstował milcząc, a gdy jeść przestali,
Patrząc mu w oczy, w te słowa rzekł daléj:
„Saxonie! przyjaźń łączy mię z Rodrykiem,
„Jestem mu krewnym i wiernym lennikiem;
„Każda z ust twoich czci jego zniewaga,
„Obrony po mnie i pomsty wymaga.
„Nadto — jest wróżba, w co każdy z nas wierzy,
„Że od twéj śmierci los klanu zależy.
„Bylem chciał — widzisz tę trąbkę u boku? —
„Dość zadąć, zginiesz oskoczon w natłoku.
„Bylem chciał — mógłbym, nim wytchniesz po znoju,
„Sam na sam zaraz wyzwać cię do boju.
„Lecz ni dla wodza, ni klanu, me ramię
„Praw gościnności i wiary nie złamie.
„Krew znużonego méj broni nie skala,
„A imię gościa jest świętém dla Galla.
„W górach on swoich, pod dachem czy niebem,
„Dzieli się z każdym swém łożem i chlebem.
„Ani mu usiąść przed ogniem swym wzbrania,
„Ni się usuwa od drogi wskazania.
„Tyś jest mym gościem: — złóż oręż i trwogę!
„Ja ci sam jutro pokażę twą drogę;
„Przez strome góry i kręte wąwozy,
„Aż po za nasze czaty i obozy,
„Po bród Koljantol będziemy iść razem:
„Lecz tam, Saxonie! spór skończym żelazem.“ —
— „Zgoda! przyjmuję ochoczo i szczerze,
„Twoje wyzwanie, i twoje przymierze.“ —

— „No! teraz śpijmy! — bo już z nad jeziora
„Bąk bębni hasło późnego wieczora.“ —
Narzucił ogień gałęźmi świeżemi,
I pled swój przed nim rozesłał na ziemi.
Na jednym płaszczu, śmiertelne dwa wrogi,
Jak brat przy bracie, zasnęli bez trwogi;
I spali, aże brzask wschodniéj purpury
Zaczął rumienić jezioro i góry.

KONIEC PIEŚNI CZWARTÉJ.
PIEŚŃ PIĄTA.

WALKA.
I.

Miły oczom blask pierwszy jutrzenki rumianéj,
Gdy się nad czołem nocy burzliwéj promieni,
I rozjaśniając pomrok i mgliste tumany,
Poznaczą kręte ścieżki i biegi strumieni,
Wróżąc dzień i pogodę, zbłąkanym śród cieni:
Lecz miléj stokroć — zorzą zgody i braterstwa.
Ku któréj ze czcią oczy wznosi świat zbłąkany —
Łagodząc dzikość wojen i bitew morderstwa,
Świecą ludzkość i wiara w Zakonie Rycerstwa.

II.

Pierwszy brzask świtu, niepewny i mglisty,
Przedzierał gęstwę leszczyny krzewistéj,
Ody obok pod nią uśpieni bez trwogi,
Obaj rycerze powstali na nogi.

Wlepiwszy oczy w sklep niebios rumiany,
Zmówili każdy swój pacierz poranny.
Gall z suchych liści wznieciwszy stos świeży,
Podzielił z gościem ostatek wieczerzy:
I wierny słowu, wstał, w pled się obwinął,
W milczeniu ręką na Saxona skinął,
I obok niego, sam idąc ponury,
Wskazywał drogę przez lasy i góry.
Dziwaczna podróż! — raz chmurą owiani,
Pnąc się po skałach, nad brzegiem otchłani,
Widzą pod sobą, błyszczące od świtu,
Kręte rzek wstęgi: Forty i Teitu,
I między niemi rozległe doliny,
I aż po Sztirling, niknący w mgle sinéj;
To zchodząc w wąwóz zaległy pomroką,
Na długość włóczni nie widzi w nim oko.
Nieraz tak ślisko na skalistéj drodze,
Że ręka w pomoc musi śpieszyć nodze;
Nieraz tak ciasno w zaroślach, że z drzewa
Kroplista rosa jak deszcz ich oblewa,
Rosa tak lśniąca od wschodniéj jasności,
Że rzekłbyś brylant, albo łza piękności.

III.

Stanęli wreście gdzie stroma i dzika
Ścieżka z gór wierzchu ku głębi się zmyka.
W dole jezioro Wennacharu leży,
W górze piętrzysta Benledi się jeży;
Jedyna ścieżka snuje się głęboko
Między jeziorem i stromą opoką;

Stu ludzi na niéj, byle z wodzem śmiałym,
Mogłoby przejścia wzbronić wojskom całym.
Na barkach góry, pomiędzy skał zręby,
Zwisają brzozy i zkarlone dęby;
Tu mech szarzeje przyschły do kamieni,
Tam się gdzie niegdzie splot bluszczu zieleni;
Ówdzie chwast z wrzosem bujając wyniośle,
Poziomych krzaków zagęszcza zarośle.
U stóp téż góry, jeziora brzeg siny
Zarastał gajem osetu i trzciny.
Nieraz tam ścieżka wstecz pnie się na wzgórza,
Mijając spady potoków, lub łoża
Wyschłych, lecz zimą wezbranych strumieni,
Nasute żwirem i stosem kamieni. —
Nużąca droga! — obadwaj przechodnie
Stawali nieraz, by wytchnąć swobodnie;
Aż Gall, po cięższéj nad inne przeprawie,
Patrząc na gościa, zapytał ciekawie:
Czém go zwabiła kraina tak dzika,
Że śmiał ją zwiedzać bez glejtu Rodryka?

IV.

— „Gallu!“ — rzekł Saxon z wesołością w oku,
„Glejt mój najlepszy mam zawsze u boku.
„Lecz nie myślałem, wyznaję, tym razem,
„Bym musiał drogę torować żelazem.
„Gdy, trzy dni temu, łowami znużony,
„Straciwszy konia zbłądziłem w te strony,
„Wszystko tu było tak ciche w téj porze,
„Jak nieruchoma ta mgła na jeziorze;

„Wódz wasz daleko gdzieś zbierał łup krwawy,
„Ani go rychło czekano z wyprawy.
„Tak mówił góral, co mię ztąd prowadził;
„Widzę że kłamał, by tém łacniéj zdradził.“ —
— „Czegożeś wrócił do kraju naszego?“ —
— „Jesteś sam żołnierz, a pytasz: dla czego?
„Czyż chęci nasze, jak martwe sprężyny,
„Z pewnéj się tylko ruszają przyczyny? —
„Chciałem się otrząść z próżnowania, z nudów;
„Czułem potrzebę rozrywki i trudów…
„Lada myśl wtedy, lada przywidzenie
„Człowieka z domu daleko wyżenie:
„Stracony sokół, pies zbiegły na łowach,
„Ładna dziewczyna w samotnych dąbrowach…
„Wreście dość wiedzieć że kraj niebezpieczny,
„By już czuć powab i cel dostateczny.“ —

V.

— „Nie chcę cię badać!“ — góral odpowiedział.
„Lecz idąc do nas, mów, czyżeś nie wiedział,
„Że Mar z Morajem połączeni razem,
„Grożą nam wojną za króla rozkazem?“ —
— „Nie! na mój honor! — że z wojsk swym oddziałem
„Na przegląd króla czekają, słyszałem;
„Lecz żadnéj wojny nie było zamiaru.
„Dziś być już może; — znam hrabiego Maru,
„I ani wątpę, że gdy wieść odbierze,
„Że Rodryk w górach gromadzi żołnierze,
„I on sztandary rozwinie ku wojnie,
„Coby inaczéj drzémały spokojnie.“ —

— „Niechaj rozwija! szkoda, gdyby miały
„W pokrowcach swoich popróchnieć w kawały!
„Niechaj rozwija! toć i pod nami
„Sosna Alpina zaszumi z wiatrami! —
„Lecz jeśliś przybył jak wędrowiec cichy,
„Po co przechwałki płochości czy pychy,
„Których, wiész dobrze, że się nie ustraszym:
„Żeś wrogiem wodza naszego, i naszym?“ —
— „Do wczoraj rana, wierz mi, wojowniku!
„Tom tylko wiedział o waszym Rodryku,
„Że jest wygnaniec, nieposłuszny panu,
„Wódz buntowniczy zbójeckiego klanu,
„I że śród kłótni, co nie wiém zkąd wszczęta,
„Zabił rycerza na dworze Rejenta.
„Lecz trzebaż więcéj, aby na mordercę
„Oburzyć Szkota i Rycerza serce?“ —

VI.

Ponuro góral wzrok ku ziemi trzymał,
Przygryzał wargę — znać gniewem się zżymał,
I rzekł nakoniec z tajoną obrazą:
„Wiészże, dla czego on dobył żelazo?
„Wiész, jakie słowa i jaka zelżywość
„Wzbudziły w wodzu gniew i zapalczywość?
„Miałże znieść hańbę, i myśléć w téj porze,
„Czy jest w swych górach, czy na króla dworze?
„Nie! mścił się krzywdy, gdzie krzywdy doświadczył;
„Na dworze Niebios byłby nie przebaczył! —
— „Mord zawsze mordem: — prawda, że w téj chwili
„Małoście władzę królewską ważyli:

„Gdy sam Albany, w ustawicznéj trwodze,
„Rozkełznał rządu zwierzone mu wodze,
„A król nieletni, w Sztirlingu zamknięty,
„Grał jeszcze w cacka z małemi chłopięty. —
„Lecz dziś, to jego życie rozbójnicze!
„Krwią ludu błahe oblewać zdobycze;
„Mord i pożogę nieść w kmiece zagrody;
„Wydzierać biednym ich żniwa i trzody!… —
„Serce, jak twoje, wzdrygać się powinno,
„Na nocną łupież i na krew niewinną.“

VII.

Góral ku mówcy obrócił wzrok hardy,
I rzekł z uśmiechem goryczy i wzgardy:
„Patrzałem na cię, gdyś z gór tych, Saxonie!
„Spoglądał z dumą na szerokie błonie,
„Na bujne łąki, niknące w przestrzeni,
„Przerżnięte tylą i rzek i strumieni;
„Na wdzięczne wzgórza i gaje kwitnące,
„Ku południowi i na wschód leżące!…
„Żyzne te pola, kraj oczom tak miły,
„Naszém dziedzictwem, naszym krajem były.
„Przyszedł wróg Saxon, i przemocą zbójców,
„Wydarł je, zbroczył we krwi naszych ojców.
„Gdzież żyjem teraz? — patrz! to nasze właści:
„Głazy na głazach, i przepaść w przepaści!
„Będziemyż prosić u twardych kamieni,
„Roli na wiosnę i chleba w jesieni?
„Będziemyż błagać te góry piaszczyste,
„O tuczne woły i trzody wełniste?

„Nie odpowiedząż kamienie i góry:
„My wam stoimy za twierdze i mury,
„Po ojcach macie broń, siłę i męztwo,
„Co wróg wam wydarł, niech wróci zwycięztwo!“ —
„A my, mrąc głodem w tych twierdzach północy,
„Mamyż nie słuchać, nie użyć swéj mocy:
„Nie wydrzeć łupu z rąk naszych wydzierców.
„Nie mścić się mordu nad rodem morderców?…
„Nie, nie! Saxonie! — dopoki wam niwa,
„Jeden snop zboża rodzić będzie w żniwa;
„Póki z tysiąca trzód, co się tam błąka,
„Jednego wołu wypasie wam łąka:
„Poty Gall, dziedzic niw, łąk i krainy,
„Iść będzie z mieczem po krwawe daniny[60]!
„Gdzież jest wódz góral, co myśli inaczéj.
„Co w wojnach z wami słuszności nie baczy? —
„Zemsta za ojców, jest powinność synów. —
„Innych skarg szukaj na wodza Alpinów!“ —

VIII.

— „Nie znajdę, myślisz?“ — rzekł Saxon spokojnie.
„Cóż powiész; nie już o mordach na wojnie,
„Lecz o podstępach uknowanych skrycie,
„O sidłach na mnie i na moje życie?“ —
— „To, żeś je własną ściągnął nierozwagą.
„Gdybyś był przyszedł i rzekł prawdę nagą:
„Szukam sokoła, ścigam za zwierzyną,
„Chcę się obaczyć z góralską dziewczyną:
„Byłbyś szedł wolno, i wrócić mógł śmiele.
„Lecz skryte kroki znaczą zdradne cele.

„A i tak, nie sądź, choć za szpiega miany,
„Że byłbyś na śmierć bez sądu skazany,
„Gdyby nie wyrok — srogi, lecz konieczny.“ —
— „Więc i to mijam“ — rzekł Saxon niesprzeczny,
„Ani chcę, widząc że to gniew twój draźni,
„Wymieniać dalszych źródeł nieprzyjaźni.
„Dość, żem się związał rycerskiemi śluby,
„Walczyć z twym wodzem, i szukać nań zguby:
„Nie po zdradziecku — lecz jawnie i zbrojnie.
„Dwakroć klan Alpin zwiedziłem spokojnie,
„Jak gość; lecz jeśli przyjdę trzecim razem,
„Przyjdę jak wróg wasz, z ogniem i żelazem,
„Z sztandarem wojny, i z orszakiem dzielnym,
„Na bój śmiertelny, z mym wrogiem śmiertelnym!
„I ani pasterz pod oknem dziewczyny,
„Nie czeka tęskniéj zmówionéj godziny,
„Jak ja téj chwili, gdy w pośród swéj dziczy,
„Stanie przedemną wasz wódz buntowniczy.“ —

IX.

— „Miéj więc, co żądasz!“ — świsnął — smug i skały
Jak jedném długiém echem się ozwały.
Jak w stadzie hasło strażniczego ptaka,
Świst się powtórzył od krzaka do krzaka:
I oto — z krzaków, z za skał, z nad jeziora,
Wznoszą się dzidy, łuki, czapki, pióra;
Nisko, wysoko, na lewo, na prawo,
Wyskoczył żołnierz ukryty pod trawą.

Z nagich mchów drzewca jak gajem wyrosły,
Z ciemnych drzew ostrza jak gwiazdy się wzniosły,
Jak woda w trzcinie błysnęły oręże,
I krzaki w zbrojne zmieniły się męże.
Z lśniącym puklerzem, z dobytém żelazem,
Pięćset ich z ziemi powstało zarazem,
Jakby na czarów zaklęcie tajemne,
Wojsko się duchów zjawiło podziemne.
Każdy gdzie powstał, tam stał nieruchomy,
Aż nowe hasło da wódz niewidomy.
Jak nad przepaścią wiszące skał bryły,
Co je wiek strącił, lub gromy w dół zbiły,
Chwiejąc się wiszą na wątłéj podporze,
Że lada wietrzyk w głąb strącić je może:
Tak ci, z gotowym orężem i krokiem
By skoczyć — stoją w milczeniu głębokiém. —
Z milczącą dumą, Gall wzrokiem płomiennym
Wodził przez chwilę po tłumie wojennym;
Nagle brew zmarszczył, i ponure skronie
Zwrócił na gościa: „Cóż teraz, Saxonie?
„To jest Klan-Alpin“ — hufce wskazał gestem,
„A wódz ich Rodryk — Saxonie! — ja jestem!“ —

X.

Saxon był mężny, i choć w nim krew cała
Wrzącym strumieniem do serca zbieżała,
Nie zbladł, twarz zimną uzbroił odwagą,
Wzrok groźby wzrokiem odtrącił z powagą,
I z niezachwianą wyniosłością męża,
Wsparł się o skałę, i dobył oręża.

„Przystąp! przystąpcie! jeden, czy tłumami!
„Głaz ten wprzód pierzchnie, niżli ja przed wami.“ —
Patrzał nań Rodryk — a jego spójrzenie
Zdradzało wnętrzną cześć i podziwienie,
I ową radość, co mężnych przenika,
Gdy na godnego trafią przeciwnika.
Poczekał chwilę — i ręką w dół skinął.
Cały tłum zbrojnych jak zjawił się, zginął.
Gdzie kto stał, wszyscy zniknęli zarazem,
W trzcinie, we wrzosach, za drzewem, za głazem.
Sterczące drzewca na mchu się pokładły,
Iskrzące ostrza w gęstwinę zapadły;
Otchłań się, rzekłbyś, skroś ziemi otwarła,
I płód swój zbrojny na nowo pożarła.
Ostatni powiew, zlatując z Benledi,
Kołysał pióra, chorągwie i pledy:
Lecący za nim, już tylko powiewa
Na trawy, liście, zarosłe i drzewa.
Ostatni promień, bijący od słońca,
Lśnił w ostrzu mieczów i włóczni tysiąca:
Drugi już tylko, niczém nieodbity,
Świeci na szare mchy, piaski, granity.

XI.

Spójrzał Fitz-Jakób — i ledwo sam wierzył
Że go ten widok na jawie uderzył:
Tak był podobny sennemu widzeniu,
I znikł z przed oczu, jak sen przy ocknieniu.
Niepewnym wzrokiem myśli wodza pytał,
I wódz myśl jego w tym wzroku wyczytał:

„Nie bój się! — lecz nie! nie trzebać téj rady! —
„Nie wątp, i nie miéj podejrzenia zdrady!
„Jesteś mym gościem: przyrzekłem z swéj woli,
„Być sam: twym stróżem po bród Kojlantoli;
„Ni sądź, że obcych przyzywałbym broni,
„Przeciwko jednéj i walecznéj dłoni.
„Nie! choćbym walczył o zwrot wszystkich plonów,
„Co kiedyś Gallom wydarł miecz Saxonów! —
„Więc pójdźmy! — wskazać chciałem ci jedynie,
„Na jak ułomnéj wspierałeś się trzcinie,
„Sądząc, że miecz swój mając za strażnika,
„Przejść możesz tędy bez glejtu Rodryka. —
„Pójdźmy!“ — i poszli. — Fitz-Jakób był śmiały,
I jako rycerz, co żyje dla chwały,
Umiał w potrzebie nie baczyć na życie;
Lecz nieraz serce zadrgnęło w nim skrycie,
Gdy obok wodza szedł kwapioną nogą,
Pustą na pozór i spokojną drogą,
Lecz gdzie po stronach, jak żądła wężowe,
Czyhały miecze i włócznie, gotowe
Powstać i mścić się, byleby zamarzył
Człowiek, którego, sam czuł, że znieważył.
Nieraz w bok rzucił oczyma bystremi,
By dójrzeć mężów przypadłych do ziemi;
Nieraz się zdało, na lada ruch trawy,
Że się z niéj ludzkie podnoszą postawy;
Nie raz na lada lot ptaka pierzchliwy,
Zabrzmiało w uszach brząknienie cięciwy,
Albo świst kani, krążącéj w obłoku,
Zdał się być hasłem zgubnego wyroku.

I nie wprzód wolno odetchnął ze zgrozy,
Aż leśne w tyle rzuciwszy wąwozy,
Wyszli na czyste, szerokie równiny,
Gdzie już nie było ni skał, ni gęstwiny,
Chwastów, ni krzaków, by się w nich zdradziecko
Zakraść mógł zbrojny na czatę zbójecką.

XII.

Rodryk szedł milcząc; — aż gdzie w biegu skora,
Rzeka, trzech jezior pełnobrzega córa,
Z bram Wennacharu srebrząc się wytryska,
I przez zielone Bochastlu bagniska
Szumiąc, podrywa twierdz owych posadę,
Gdzie Rzym swe niegdyś orły świato-włade[61]
Zatrzymał w locie, i chciwym napaści,
Raz pierwszy kazał swéj tylko strzedz właści.
Tam wódz pled z ramion i tarcz swą odrzucił,
Ku Saxonowi twarzą się obrócił,
I rzekł: „Saxonie! Gall słowu nie skłamał,
„Rodryk gościny i wiary nie złamał.
„Ów zbójca krwawy, ów człek bez sumienia,
„Wódz buntowniczy dzikiego plemienia,
„Środkiem czat zbrojnych, przez błędne przechody,
„Wiódł wroga swego, i przewiódł bez szkody!
„Lecz tu bój równy — mąż przeciwko męża:
„Tu doznasz mojéj zemsty i oręża.
„Patrz! oto stoję, z mieczem tylko w dłoni —
„To bród Kojlantol! — Saxonie! do broni“ —

XIII.

— „Gallu!“ Fitz-Jakób rzekł, „nigdym nie zwlekał
„Dobyć oręża, gdy wróg na mnie czekał.
„Śmierć twą, co większa, ślubowałem Bogu.
„Lecz ta szlachetność i wiara we wrogu,
„Wdzięczność za życie i szczerą gościnność,
„Inną méj duszy wskazują powinność.
„Posłuchaj! nic-że oprócz krwi rozlewu
„Nie zgoi w tobie obrazy i gniewu?
„W bitwież się tylko złączą nasze dłonie?
„Nie maż sposobu?…“ — „Żadnego, Saxonie!
„I wiedz, by skrzepłe wzbudzić w tobie męztwo,
„Na tobie leży twych ziomków zwycięztwo;
„Bo tak w proroczém widzeniu natchnięty,
„Rzekł wieszczbiarz, z ojca nie-człeka poczęty:
„„Strona, co pierwsza krew wroga przeleje,
„„Zwycięztwa w boju mieć może nadzieję.“ —
— „Czy tak? — więc Niebo przyzywam na świadka,
„Że się już losów rozstrzygła zagadka,
„Tam — każ poszukać! — pod tą ciemną skałą,
„Krzepnie w krwi własnéj Murdochowe ciało. —
„Nie zmienić ludziom, co los postanowi.
„Poddaj się, wodzu! nie mnie, lecz losowi!
„Pójdź! pójdźmy razem do króla Sztuarta:
„Tam, jeśli niechęć nie zmięknie uparta,
„Gdy cię król przyjąć nie zechce uprzejmie,
„Nie wróci łaski, wyroku nie zdejmie:
„Wierz memu słowu, rękojmi, przysiędze,
„Że znów — bez ujmy ni w czci, ni w potędze,

„Chociażbyś z królem chciał w dalszéj trwać wojnie,
„Na czoło klanu powrócisz spokojnie.“ —

XIV.

Szczerym płomieniem zaiskrzył wzrok Galla:
„Tak cię więc płocha duma rozzuchwala?
„Żeś może zdradą zmógł tego nędznika,
„Śmiesz już do jarzma nakłaniać Rodryka?…
„Nie! on się ludziom ni losom nie zegnie,
„Będzie żył wolny, lub wolny polegnie!
„Każde twe słowo gniew tylko mój draźni,
„I śmierć lennika domaga się kaźni. —
„Broń się! — Tyś jeszcze nie gotów? — Na Boga!
„Zbłądziłem widzę, biorąc cię za wroga
„Godnego mojéj prawicy i pieczy,
„Żem cię dla gminnych pozazdrościł mieczy!
„Tyś widzę rycerz atłasem podszyty,
„Którego cała chwała i zaszczyty,
„Pstrzyć hełm w kędziory z warkocza kobiéty!… “ —
— „Dzięki, Rodryku! dzięki za to słowo!
„Zatliłeś serce, dłoń wzmogłeś na nowo:
„Ślub mój przez ciebie poprzypominały losy,
„Bym we krwi twojéj umaczał te włosy. —
„A więc do broni! — i nie sądź, Alpinie!
„Że w tobie tylko i w twojéj krainie
„Rycerska wiara żyć może jedynie! —
„Chociaż gdy świsnę, z za drzew, z za kamieni,
„Nie wskoczą zbójcy na mord zasadzeni,
„Jeden dźwięk trąbki, co noszę u boku,
„Stałby się hasłem twéj zguby wyroku.

„Lecz nie drzyj — nie wątp! — jak ci się podoba
„Spór nasz sam na sam skończymy tu oba.“ —
Jeden i drugi wnet mieczów dobyli,
I obaj pochwy na ziemię rzucili;
Jeden i drugi ku niebu spojrzeli,
Jakby go więcéj oglądać nie mieli;
I oko w oku, z wzniesioném żelazem,
Wpadli na siebie, i zwarli się razem.

XV.

Zapóźno Rodryk błąd poczuł w potrzebie,
Że tarcz warowną odrzucił od siebie[62].
Z twardych skór zbita, gwoźdźmi nakowana,
Stokroć śmierć w boju odbiła od pana.
Bo Saxon sztuczny w robieniu żelazem,
W mieczu miał oręż i tarczę zarazem,
Siekł, kłół, odbijał, i ostrzem i płazem:
Gdy Gall mniéj zwinny, choć silniéj hartowny,
Z trudem na sobie bój dzierżał nierówny.
Trzykroć się zwarli — i trzykroć Saxona
Lśniący miecz struga zaćmiła czerwona;
Nie trysk, nie kropla, lecz wrząca krwi fala
Lunęła z piersi na tartan górala.
Rozżarł się Rodryk — i jak deszcz zimowy
Spuścił na wroga grad ciosów stalowy.
Lecz jak o dachy, lub twarde skał szczyty,
Grad się odbija i taje odbity:
Tak Saxon ślepéj zawziętości razy
Odbijał sztuką, nie wziąwszy obrazy.

Aż na słabszego, im coraz siekł gęściéj,
Natarłszy, oręż wytracił mu z pięści,
I zemdlonego i trudem, i raną,
Zwalił o ziemię — na jedno kolano.

XVI.

— „Poddaj się!“ — groźnie zawołał tą razą,
Po nad klęczącym podnosząc żelazo: —
„Poddaj się! albo przez Boga na Niebie!
„Ta chwila będzie ostatnią dla ciebie!“ —
— „Łask twych nie pragnę, a gróźb się nie boję!
„Zwycięztwo jeszcze ni moje, ni twoje!“ —
I jak wąż w pogoń za ptakiem gdy wzięci,
Jak lew rozżarty wyrwawszy się z sieci,
Jak ryś drapieżny broniący swych dzieci:
Porwał się z ziemi, wściekłością miotany,
Odniósł cios nowy, lecz nie czuł téj rany,
I poskoczywszy ku piersiom Saxona.
Zachwiał nim, w silne objąwszy ramiona.
Teraz, Saxonie! wzmóż siłę prawicy,
Bo to nie uścisk zalotnéj dziewicy!
Przez miedź potrójną, przez zbroję ze stali,
Czułbyś moc jego. — Zwarli się, porwali,
Łamią się, chwieją — upadli pospołu:
Rodryk na wierzchu, Fitz-Jakób u dołu.
Tu Gall za gardło porwawszy go z gniewem,
Przygniótł pierś jego kolanem swém lewém;
Skinieniem czoła odrzucił w tył włosy,
Przetarł wzrok ręką, czy ze krwi, czy z rosy,

I podniósł sztylet; — lecz źle zastąpiły
Gniew i zawziętość stracone już siły;
Zapóźno dopiął nad wrogiem korzyści,
By mógł dokonać dzieła nienawiści.
Bo ledwo sztylet zabłysnął wysoko,
Twarz zbladła nagle, zaćmiło się oko:
Spuścił cios jednak — ale go niekrwawa,
Za piersi wroga, przyjęła murawa.
Sam padł zemdlony; — Fitz-Jakób bez rany,
Wstał, bez tchu, blady, krwią wroga oblany.

XVII.

Niebu cześć naprzód uczynił i śluby,
Że go tak cudem zbawiło od zguby.
Stanął nad wrogiem, co w krwi swéj strumieniach,
W ostatnich z śmiercią pasował się drgnieniach.
Wzrok się zwycięzcy łzą żalu zamroczył,
Gdy we krwi jego włos Blanki umoczył:
„Biedna dziewczyno! krzywda twa pomszczona!
„Lecz w Nim z łupieżcą i bohater kona.
„Oby na lepsze chciał użyć oręża,
„Świat dzielniejszego nie widziałby męża!“ —
Podumał chwilę, trąbkę do ust złożył,
Zagrał raz — przestał, i dwakroć powtórzył.
Odwiązał z szyi chustkę koronkową,
Rozpiął odzienie, i z odkrytą głową
Usiadł nad wodą, i czerpając w dłonie,
Obmywał ręce skrwawione i skronie. —
Wtém łoskot jakiś zahuczał po błoni…
Zbliża się, rośnie — to tentent, czwał koni!

I wnet z za wzgórza, po równéj przestrzeni,
Pędzą wprost czteréj myśliwcy w zieleni.
Dwóch niesie włócznie i puklerze z godłem,
Dwóch wiedzie lózem dwa konie pod siodłem.
Pędzą — aż kurzem i znojem okryci,
Przed Fitz-Jakóbem stanęli jak wryci.
Widzą plac boju, dziwią się, chcą badać: —
„Nie pytać o nic! przed nikim nie gadać!
„Herbert z Lufnesem niech zsiada wnet z koni,
„Temu rannemu użyczcie swych dłoni:
„Obwiążecie rany! — nie obce wam leki.
„Chcę by mu czułéj nie brakło opieki.
„Wprost do Sztirlingu, gdy siła pozwoli,
„Wsadźcie go na koń, i wieźcie powoli.
„Łagodny siwosz nie strudzi go wcale.
„Biedny koń! musi przestać na téj chwale;
„Milszy dziś ciężar miał dostać w podziale! —
„Ja muszę przodem; — godzina już bliska,
„W któréj się miejskie rozpoczną igrzyska.
„Ale mój Bajard szybko mię przeniesie. —
„Śpieszcie! — wy za mną! De Vaux[63] i Herresie!“ —

XVIII.

„Stój, stój, Bajardzie!“ — koń grzywę nadyma,
Poryża zcicha, i strzyże uszyma:
Znać się z pańskiego raduje widzenia.
Pan nie wziął cugla, nie dotknął strzemienia,

Lecz głaszcząc ręką po grzywie, od ziemi
Wskoczył na siodło nogami równemi.
Dotknął ostrogą, munsztuk ściągnął w ręku,
Koń wspiął się — jeździec nie zachwiał się w łęku.
Popuścił wodze — a koń niecierpliwy,
Pomknął się z miejsca, jak strzała z cięciwy.
Przebrnął przez potok, prześmignął po błoniu,
I zarżał głośno na wzgórzach Karhoniu.
Jeździec go znowu, połechtał ostrogą,
Giermkowie za nim zdążają jak mogą.
Brzegiem Teitu czwałują w zawody,
Pęd ich bystrzéjszy, niż w rzece nurt wody.
Już Torry, Lendrik, i Dunstan za nimi:
Kurz tylko w kłębach po drodze się dymi.
Błysły z wież Dunu chorągwie zatknięte,
I za las nagle zapadły jak ścięte.
Na Bler-Drummondzie skry krzeszą ze żwiru;
Jak wiatr przemknęli wszerz pól Ochtertiru.
Mignęła tylko i znikła z przed oka,
Bodąca chmury Kieru opoka.
Do brzegów Forty przypadli, i płyną,
Pianami wodę posrebrzając siną;
Parskają konie, aż na brzeg pochyły
Wspięły się przodem, i rżąc wyskoczyły.
Kreg-Fort na prawo minęli jak z procy —
I już sędziwa warownia północy,
Sztirling, rozsiadły na dzikich skał czole,
Widzi ich z góry pędzących przez pole.

XIX.

Już pną się w górę po skalistéj drodze:
Gdy pan Bajarda, wściągając mu wodze.
Skinął na giermka: — posłuszny skinieniu,
Wnet ku pańskiemu poskoczył strzemieniu. —
Widzisz tam, De Vaux! owego człowieka,
„Co się ku miastu przebiera zdaleka?
„Olbrzym z postawy, w ubogiéj odzieży.
„Co za krok! patrzaj! przysiągłbym że bieży,
„Prosto pod górę, bez trudu oznaki! —
„Przypatrz się tylko! — nie znasz kto on taki?“ —
— „Nie, na mój honor! — lecz olbrzym prawdziwy!
„Pewno czyjś hajduk, lub sługa myśliwy.“ —
— „Wstydź się, wstydź, De Vaux! czyż wzrok nieprzyjaźni,
„Czyż zawiść dójrzéć nie umie wyraźniéj? —
„Nim wszedł pod górę, zaledwo spojrzałem,
„Zaraz tę postać i krok ten poznałem.
„Równych im nie ma w całéj Szkockiéj ziemi,
„A któżby z obcych śmiał mierzyć się z niemi? —
„To Jakób Duglas, hrabia na Bottwelu! —
„Śpieszmy dwór ostrzedz o nieprzyjacielu!
„Król się téż musi namyśléć tymczasem,
„Jak się ma znaleźć, i spotkać z Duglasem.“ —
Tu zwrócił konia ku murom zamkowym,
I wbiegł do bramy po moście zwodowym.

XX.

Duglas przez pola zdążając bez toru,
Z Kambus-Kennetu powracał klasztoru,

I spoglądając na Sztirlingu mury,
Tak z sobą w myślach rozmawiał ponury: —
„Tak! prawda była w Allana widzeniu:
„Szlachetny Graham u króla w więzieniu!
„I wkrótce moja złowroga gościna
„Ściągnie grom zemsty na plemię Alpina.
„Ja, ja sam tylko odkupić ich mogę. —
„Bóg daj! bym późno nie wybrał się w drogę! —
„Ksieni przyrzekła; — tak, ufać jéj muszę.
„Helena Bogu poślubi swą duszę. —
„Ach! te łzy moje nie obrażą Boga! —
„Tyś ją dał, Panie! ty wiesz, jak mi droga,
„Jak dobra! — Darmo! — nie czas się ozierać;
„Myślmy, jak Duglas powinien umierać. —
„O! smutne mury! śród których obwodu
„Miecz króla niegdyś pił krew mego rodu![64]
„I ty, o! wzgórze złowrogie! na którém[65],
„Śmierć krwawym kaźni śmigając toporem,
„Zmiatała nieraz przed stopami kata,
„Głowy słynące u kraju i świata:
„Gotujcie więzy, loch i rusztowanie!
„Duglas sam idzie, aby wstąpić na nie. —
„Lecz cóż to? — słyszę gwar wesołych tonów:
„Muzyka! bębny! odgłos wszystkich dzwonów!…
„Patrz! lud się sypie! — wesołe maszkary!
„Trębacze, cechy, rozwite sztandary,
„Strzelcy, tancerze pobrawszy się w pary! —

„Zgaduję powód, znam te widowiska:
„Miasto dla króla wyprawia igrzyska[66]!
„Król na nich będzie: — bo równie mu miła
„Zręczność łuczników i szermierzy siła,
„Jak gdy we zbrojach, przyrosła do koni,
„Szlachta harcuje i na ostre goni.
„Pójdę tam — będę walczył o nagrodę.
„Król mię obaczy: — i może dowiodę,
„Że wiek nie całkiem osłabił te siły,
„Co go chłopięciem tak często dziwiły.“ —

XXI.

Otwarto na wściąż dziedziniec zamkowy,
Drżał tętniąc głucho most długi, zwodowy,
I brukowana bryłami granitów
Brzmiała ulica od końskich kopytów,
Gdy w dół ku miastu, wolnemi krokami,
Zjeżdżał król Jakób ze swymi panami,
A lud po stronach ściskając się w szyki,
Witał monarchę głośnemi okrzyki.
Za każdym razem król głowę odsłaniał,
I aż do siodła schylając się kłaniał,
Witając ręką, z wdzięcznemi uśmiéchy.
Mieszczki płonące od wstydu i pychy.
Mogły się pysznić: — bo król gdy spozierał,
Wzrok same piękne i młode wybierał.
Mieszczan pozdrawiał z powagą, lecz grzeczną,
Wieśniakom odzież pochwalał świąteczną,
I spoglądając to w lewo, to w prawo,
Ośmielał wzrokiem i twarzą łaskawą

Tłum, co mu wzajem wykrzykał bez końca:
„Vivat król Jakób! miast naszych obrońca!“ —
Z tyłu za królem, błyszczący od stali
Pierwsi panowie i dworscy jechali,
I strojne w pióra i złote tkanice,
Poważne panie i młode dziewice.
Co ledwo konie pohamować mogą,
Niechcące zwolna spadzistą iść drogą. —
Lecz w tym orszaku, nie na jednéj twarzy
Znać, że się w sercu skryta niechęć żarzy.
Tam szlachta, w duszy tając dumę hardą,
Zabawy mieszczan ogląda z pogardą;
Tam wodze klanów, w zakładzie u króla,
Którym dwór jego gorzki jak niewola,
Marząc o górach rodzinnych i lasach,
O niepodległych zabawach i wczasach,
Sądzą się sami częścią widowiska,
I klną w swéj duszy króla, i igrzyska.

XXII.

Wpośród zielonéj łąki, cała rzesza,
Różnobarwista, plącze się i miesza.
Tu, widać, zgraja murzyńskich tancerzy,
W piórach na głowie, w jaskrawéj odzieży,
Z przywiązanemi u pasa dzwonkami,
Kręci się, brzęcząc, z gołemi szablami.
Tam — co najbardziéj gmin wabi i cieszy,
Robinhud stoi na czele swéj rzeszy[67].
W niéj Tuk braciszek, z pałką i w kapturze,
Skatelok starzec, wsparty na kosturze;

Sążnisty Skarlet, i wesoły Janek,
Do ust chylący boczułkę jak dzbanek;
I tuż kochanka jego, Maryanna,
Jak kość słoniowa biała i rumiana;
A ich trębacze, stojący przy Tuku,
Wzywają strzelców do strzelania z łuku[68]. —
Przystąpił Duglas, wziął łuk, podniósł, zmierzył,
I pierwszą strzałą w śród celu uderzył;
Nałożył drugą, krok w miejscu ukrzepił,
Puścił, i pierwszą na dwoje rozszczepił.
„Jemu z rąk króla — tłum zgodnie wykrzyka,
„Wziąć srebrną strzałę, nagrodę łucznika!“ —
Lecz próżno Duglas, ukląkłszy w milczeniu,
Szukał współczucia w monarchy spójrzeniu;
Król obojętnie, jak strzelcu prostemu,
Dał mu nagrodę, nie patrząc ku niemu.

XXIII.

Tłum się rozstąpił — ucichły hałasy:
Wyszli szermierze, i idą w zapasy.
Dwóch pozostało zwycięzców nad zgrają;
Chełpią się dumnie, i lud wyzywają.

Wystąpił Duglas, i obu przełamał.
Hugo z Larbertu na wielki ochramał;
Nie lepsze przyszło na Jana z Aloi,
Bez tchu do domu odnieśli go swoi.
„Jemu z rąk króla — okrzyk się rozszerza,
„Wziąć złoty pierścień, nagrodę szermierza.“ —
Król dając spójrzał; — lecz źrenica chłodna,
Jak w lód błękitny ścięta kropla wodna,
Serce Duglasa zmroziła aż do dna.
Duglas chciał mówić — lecz myśli chaosu
Nie mógł rozwikłać, ni znaleźć dość głosu.
Wzburzony powstał i szedł, gdzie młodzieńce,
Zebrani kołem, zakasawszy ręce,
Ciężkiemi kręgi ciskają ku górze.
Gdy już z nich każdy pokazał co może:
Zbliżył się Duglas, i dłońmi silnemi,
Kamień od wieków wpół wrosły do ziemi,
Wyrwał, rozwahał, i cisnął pod nieba:
Kamień o staje padł daléj niż trzeba.
Dotąd w Sztirlingu, w królewskich ogrodach,
Starcy pomniący o dawnych przygodach,
Wskazują przestrzeń, zwaną: rzut Duglasów,
Skarżąc na słabość teraźniejszych czasów.

XXIV.

Po całéj łące oklaski zabrzmiały,
Trzykrotném echem odbiły je skały.
Król po raz trzeci, z twarzą niewzruszoną,
Podał zwycięzcy kiesę napełnioną.

Duglas z uśmiechem pogardy i dumy,
Powstał, i złoto rozsiał między tłumy.
Dziw je ogarnął: zbliska i zdaleka
Tłoczą się widzieć dziwnego człowieka.
Aż wkoło szepty powstały przychylne:
Że dłoń tak hojna, i ramię tak silne,
Rodu Duglasów są cechy nieomylne! —
Starcy zważali, potrząsając głowy,
Na skroniach jego szron włosa zimowy,
I szepcąc z sobą, uczyli swych synów,
Przeważnych zwycieztw i chwalebnych czynów,
Jakie za dawnych i za nowych czasów,
Kraj ich był winien rodowi Duglasów.
Niewiasty postać szlachetną chwaliły,
Choć ją i trudy i lata zgarbiły;
Młódź czcią przejęta, w myślach się zacieka
Nad siłą większą, niż siła człowieka;
A szepty o nim i szmery ciekawe
W coraz głośniejszą zmieniały się wrzawę. —
Lecz nikt ku niemu, w owém całém gronie
Panów i dworzan, co stali przy tronie,
Nie zwrócił nawet wzroku dobréj chęci;
Nikt nie przywołał wygnańca w pamięci;
Nikt — z takich nawet, co niegdyś bez braku
O służbę w jego żebrali orszaku,
I w polu bitew, i za jego stołem,
Pod jego tarczą kupili się społem,
Ślady stóp jego zamiatając czołem!… —
Ale któż z łaski monarszéj wygnany,
Znajdzie przyjaciół pomiędzy dworzany? —

XXV.

Król, by ożywić radość zgromadzenia,
Kazał wypuścić pięknego jelenia,
Którego w polu, dla większéj dnia chwały,
Dwa ulubione charty ścigać miały,
A ztąd zwierzyna, przy burgundzkiém winie,
Miały być ucztą strzeleckiéj drużynie.
Lecz Lufra — niczém od Duglasa boku
Nieodwołana, nieodstępna kroku,
(Psa jéj równego Szkocya nie miała)!
Zoczywszy zwierza, pomknęła jak strzała;
I psy królewskie minąwszy w pół drogi,
Wskoczyła z tyłu na łup pysznorogi,
I ostrym pyszczkiem wpoiwszy się w szyję,
Zwisła ku ziemi, i krew jego pije. —
Łowczy królewski cudzego psa zoczył,
Rozżarł się gniewem, i szybko przyskoczył,
I zaprzątnione zwaloną zdobyczą,
Szlachetne zwierze okładać jął smyczą. —
Duglas bez gniewu znieść umiał od rana
Pogardę dworzan, i zimny wzrok pana,
I co najbardziéj dumne serce boli,
Politowanie gminu w swéj niedoli:
Lecz ten pies jego! kochanek rodziny,
Towarzysz łowów, stróż łoża jedyny!
Lufra! — dla któréj na wysmukłą szyję
Helena codzień świeży wianek wije;
Co z nią tak wzrosła, że samo wspomnienie
Lufry, już budzi pamięć o Helenie!…

Nie! Duglas tego nie zniesie widoku!
Znać że wre gniewem, znać z twarzy i wzroku.
Jak wały morskie przed łodzią pędzone,
Ciżba się przed nim rozpierzcha na stronę;
On słyszy skowyt swéj Lufry — i bieży.
Jeden policzek — już łowczy w krwi leży.
„Takiego razu — krzyknęła gromada,
„Dłoń w rękawicy żelaznéj nie zada!“ —

XXVI.

Tu okrzyk powstał w królewskim orszaku,
Miecze i kije wzniosły się bez braku.
„Precz!“ krzyknął Duglas, „komu życie miłe!
„Precz podła zgrajo! — widzieliście siłę,
„Znajcie Duglasa! — Tak, królu Jakóbie!
„Jam jest ów Duglas — i z krwi się méj chlubię! —
„Próżno śledzony od sług twego gniewu.
„Dziś, by nie sprawiać krwi bratniéj rozlewu,
„Sam dobrowolną przynoszę ofiarę,
„Tę głowę moje — pod jaką chcesz karę,
„Ani śmiem czekać, ni błagać łask twoich,
„Prócz przebaczenia dla przyjaciół moich.“ —
— „Tak mi to płacisz — król z gniewem wyrzecze,
„Moję łaskawość, zuchwały człowiecze!
„Żem niepamiętny krzywd moich tak wielu,
„Ciebie jednego, Jakóbie z Bottwelu,
„Przez słabość serca, w plemieniu twém całém,
„Długo za wroga policzyć nie chciałem? —
„Lecz czyliż mniemasz, że króla oblicze
„Ścierpi bezkarnie gwałty buntownicze?

„Hej! wodzu warty! miéj go w ścisłéj straży!
„Niech się nikt zbliżać ku niemu nie waży! —
„Dosyć tych igrzysk!“ — bo wzmogły się huki,
I lud już zaczął porywać za łuki. —
„Dosyć tych igrzysk! i niech jazda nasza —
Dodał brwi marszcząc — „ten gmin porozprasza!“ —

XXVII.

Wnet ciżba, nieład, zgiełk, jęki i wrzawy,
Zmieniły pozór wesołéj zabawy.
Jeźdźcy w bok koński wciskając ostrogę,
Przez tłum przebojem torować chcą drogę,
Dzieci i starców tratują kopyty.
Pierzchają tchórze, w głos krzyczą kobiéty:
Śmielsi kamieńmi, maczugą, toporem,
Bronią się w miejscu, i stają oporem.
Widząc bunt jawny, Duglasa niezwłócznie
Lasem królewskie opasały włócznie.
Wiodą na zamek: — rozhukana tłuszcza,
Z tyłu i z przodu kupi się, nie puszcza.
Z boleścią Duglas ujrzał i z obawą,
Że lud za niego powstaje nad prawo,
I by oszczędzić występku i mordu,
Do wodza straży rzekł: „Janie z Hinfordu!
„Jeśli pomnisz, że moje to ramię
„Niegdyś rycerstwa przepięło ci znamię,
„Za ten czyn dobry, każ się zastanowić,
„Bym do zbłąkanych mógł słowo przemówić.“

XXVIII.

„Ludu! ziomkowie! nim dla méj miłości
„Stargacie węzły praw i powinności,
„Słuchajcie! — Duglas pod rozwagę prawa,
„Sam swoje życie i cześć swą oddawa.
„Jestże to prawo w tak słabéj niemocy,
„Że mu aż buntu potrzeba pomocy?
„Lub choćbym z krzywdą miał ponieść cios zgubny,
„Zaliż myślicie, że gniew samolubny
„Z miłości kraju tak wyzuł me serce,
„Iż, aby podle ukarać oszczerce,
„Zechcę być wojny domowéj powodem,
„I zerwę miłość krwi mojéj z narodem? —
„O! nie! — Pomnijcie, że w ciężkiéj niewoli,
„Myśl ta nie będzie osładzać méj doli:
„Że się broń, któréj nasz wróg niech się boi!
„Krwią własnych ziomków z méj winy napoi;
„Że śród was reszta przyjaciół mych zginie;
„Że dla mnie matka wyrzeka po synie;
„Że dla mnie, słuszną przejęte rozpaczą,
„Sieroty ojców, wdowy mężów płaczą;
„Że obywatel, widząc praw zniewagę,
„Zdeptaną wierność i tronu powagę,
„Kląć musi w duszy, jak złego przyczynę,
„Imię Duglasa i jego rodzinę! —
„Nie, ludu! przestań! pozwól, bym i daléj
„Ja was mógł kochać, i wy mnie kochali!“ —

XXIX.

Rzekł, a gniew ludu, po wzdęciu złowieszczém,
Skończył się łzami, jako burza deszczem.
Wkoło Duglasa otoczyli zgrają,
Podnoszą oczy i ręce, wzywają
Błogosławieństwa dla szlachetnéj głowy,
Co niepamiętna na śmierć i okowy,
Woli znieść krzywdę, niż szukać mścicieli,
Z krzywdą ojczyzny i obywateli! —
Starcy przed chwilą drżąc o byt spokojny,
Wielbią rozjemcę bratobójczéj wojny;
Niewiasty dzieci podnosząc, zdaleka
Wskazują ze czcią wielkiego człowieka,
Co wolał raczéj znieść śmierć i sromotę,
Niż jedną w kraju uczynić sierotę.
Żołnierze nawet wzruszyli się sami,
I czując oczy zachodzące łzami,
Jakby za wodza trumną ulubioną,
Szli za nim zwolna, i z bronią spuszczoną,
Aż nie bez żalu, u bramy zamkowéj,
Chlubnego jeńca zdali straży nowéj.

XXX.

Król wrzasków tłuszczy słuchając ze wstrętem,
Jechał w milczeniu i z sercem zawziętém,
Ni się dał prosić, by tymże znów szlakiem,
Przez miasto z swoim powracał orszakiem.
„Słyszysz? Lennoxie! — sądź, czy warte trudu,
„Władza nad ludem, i miłość u ludu?

„Słyszysz ten tryumf, ten okrzyk wesela,
„Jak sławią imię Duglasa-Bottwela,
„Te same gardła, co dziś przez dzień cały,
„Darły się wrzeszcząc na króla pochwały? —
„Ogłuchłem niegdyś od takich hałasów,
„W dniu, kiedym skruszył potęgę Duglasów;
„Takiżby hałas w tym samym brzmiał tonie,
„Gdyby dziś Duglas na moim siadł tronie! —
„Rządźże ten motłoch, ten potwór stugłowny,
„Niepewny, zmienny, dziwaczny, gwałtowny!
„Niepewny drogi, jak liść na strumieniu,
„Zmienny w uczuciach, jak obraz w marzeniu,
„Dziwaczny w chęciach, jak myśl białogłowy,
„A gwałtowniejszy, niż szał gorączkowy! —
„Litości godne jest życie i dola
„Tego, co musi wam służyć za króla!“ —

XXXI.

„Lecz patrzcie! cóż to za chyży posłaniec
„Pędzi w czwał polem pod zamkowy szaniec? —
„Goniec od wojska… ciekawym zamiaru! —
„Cóż nam donosi nasz krewny, Jan z Maru?“ —
— „Błaga cię, panie, byś podczas igrzyska
„Bezpieczną strażą otoczył się zbliska,
„Bo skryty podstęp, czy jawne szaleństwo,
„Zdają się godzić na twe bezpieczeństwo.
„Rodryk wygnaniec, wódz Alpińskiéj dziczy,
„Zebrał pod bronią swój klan buntowniczy,
„Mówią, że w sprawie Duglasa-Bottwela,
„Tobie się, panie, przeciwić ośmiela.

„Lord Mar z Morajem, na czele swych szyków,
„Wyszli rozproszyć zgraję buntowników,
„I wnet o bitwie przyjść musi nowina. —
„Tymczasem, wódz nasz błaga i zaklina,
„Abyś, o! królu! póki bunt się warzy,
„Nie raczył nigdzie wyjeżdżać bez straży.“ —

XXXII.

— „Poselstwo twoje błąd mój przypomina! —
„Byłem zapomniał o klanie Alpina.
„Obymże jeszcze złe wstrzymać był w stanie! —
„Wróć, zkądeś przybył; a śpiesz, co tchu stanie!
„Nie dbaj o konia, pędź! choćby padł w pędzie,
„Najlepszy z moich nagrodą ci będzie.
„Powiédz hrabiemu, by cofnął krok zbrojny,
„Że zakazujem kończenia téj wojny.
„Rodryk dziś rano w szczególném spotkaniu
„Raniony, jeńcem jest w naszém pojmaniu;
„I Jakób Duglas, pod sąd nasz i prawa,
„Sam swą osobę i sprawę oddawa.
„Wieść straty wodzów, co gmin ośmielali,
„Rozproszy sama zebranych górali;
„A nie pragniemy, ażeby lud niski,
„Za winy wodzów czuł zemsty pociski. —
„To jest nasz rozkaz — pośpieszaj, Brakonie!“ —
— „Będę pośpieszał — lecz niźli to błonie
„Przelecieć zdołam, boję się, ażeby
„Tam już do krwawéj nie przyszło potrzeby!“ —
Rzekł; — koń z pod kopyt darń w górę wyrzucił —
Król zamyślony na zamek powrócił.

XXXIII.

Nie w smak królowi szły tego wieczoru
Pieśni minstrelów i uczta u dworu;
Wcześnie pożegnał dworaków tłum cały,
I pieśni w zamku przed nocą ustały.
Ani weseléj nad miejskiemi mury
Osiadał ze mgłą mrok siny, ponury.
Mieszkańcy z igrzysk wracając tłumami,
Śpieszą do domów, lub stają przed drzwiami,
I wkoło siebie patrząc niespokojnie,
Szepcą pocichu o domowéj wojnie,
O wojskach, zbliska grożących nawzajem,
Klanu Alpina, i Mara z Morajem;
O strasznych skutkach, co z tego być mogą,
I o Duglasie, skaranym zbyt srogo,
Zamkniętym w wieży, gdzie za dawnych czasów,
Miecz króla niegdyś pił już krew Duglasów!… —
Tu mówca umilkł, i jakby się trwożył
Słów swoich, palec na ustach położył,
Wszedł prędko we drzwi, lub kroku przysporzył. —
O zmierzchu jeźdźców ujrzano na błoniach,
Pędzili w zamek na spienionych koniach;
I wnet pogłoski gruchnęły śród gminu,
O bitwie zaszłéj na brzegach Katrinu:
Trwała z południa do zachodu słońca,
Krwawa z obustron — niewiadomo końca.
Tak wieść niepewna głosiła po mieście,
Aż noc znużonych uśpiła nareście.

KONIEC PIEŚNI PIĄTÉJ.
PIEŚŃ SZÓSTA.

WARTA.
I.

Słońce wschodząc nad miastem, przez mgły dymu bure
Patrzy smutnie na szczyty kamiennych pałacy,
Budząc, nie z snu do życia wesołą naturę,
Lecz ludzi z ciężkich marzeń do trosk i do pracy;
Kończąc ucztę, gdzie wrzeszczą gracze i pijacy,
Płosząc zbójcę, zkąd w nocy czyhał na przechodnia;
Lub zaglądając w mędrca mieszkanie ponure,
Walczy z światłem, co blada rozrzuca pochodnia
Na bladą twarz i księgi, w których czytał do dnia.

Co za obrazy cierpień, choć różnie odmienne,
Ogląda wzrok ów słońca po mieszkaniach ludzi!
Tu konający łazarz, klnąc nocy bezsenne,
Klnie ostatni dzień życia, że go blaskiem trudzi;
Tam nędzarz mrący głodem z rozpaczą się budzi;

Tam bogacz, jeszcze nie wstał, już z nudów poziewa;
Uwiedziona dziewczyna drży na światło dzienne;
Ówdzie nad chorém dzieckiem matka łzy wylewa,
I tuląc je noc całą — tłumi żal, i śpiewa.

II.

W zamku Sztirlingu, po wałach i wieży,
Brzmią szczeki broni i kroki żołnierzy,
Gdy bęben głosząc dnia hasło poranne,
Znużonéj straży zapowiedział zmianę.
Przez kraty w oknach i strzelnic otwory,
Do kordygardy dzień wciskał się z góry,
Ćmiąc zżółkłe światła świéc i smolnych szczepów,
Co tkwiąc po szparach zakopconych sklepów,
Lub tu i ówdzie lepione po ścianach,
Błyszczą się w dymie, jak gwiazdy w tumanach,
Wpół ukazując, wpół kryjąc w pomroku,
Dzikie postaci, skupione w natłoku,
Brodate twarze i oczy zbłąkane,
Bezsenną nocą i trunkiem pijane.
W środku dębowy stół, winem oblany,
Pobite szklanki, wywrócone dzbany,
Świadczą na jakich noc przeszła zabawach.
Jedni już chrapią po ziemi i ławach,
Ci kończą jeszcze dopijać się winem;
Ci zziębli strażą, przed wielkim kominem
Grzeją się, ręce trzymając nad żarem
Węgli, tlejących w popielisku szarém;
A z każdym ruchem dokoła się szerzy,
Albo brzęk ostróg, albo chrzęst pancerzy.

III.

Nie są to kraju własnego obrońcy,
Z ziem lennych oręż za panem noszący[69];
Ani ich miłość lub ojcowska władza
Wodzów, pod jedną chorągiew zgromadza.
Zbiegi, przybylce z różnych świata krajów,
Różnych języków, krwi, i obyczajów,
Z wojen na wojny, z przygód na przygody,
Idą szukając śmierci, lub nagrody.
Tu Włoch, rodzinném ogorzały słońcem,
Tu Hiszpan, z okiem jak iskra błyszczącém:
Tu Szwajcar, tęskny do gór swych ojczystych,
Oddycha wolniéj w krainach górzystych;
Tu dumny Flamand, co pracy się lenił,
Pług lub rzemiosło na oręż zamienił;
Tu syn Sekwany, tu Renu mieszkaniec.
I Anglik, z własnéj ojczyzny wygnaniec,
Z nędzy u wrogów przyjął służbę twardą,
Za żołd płacony, i brany z pogardą.
A wszyscy mężni, wprawieni do znojów,
Gardzący życiem, tęskniący do bojów;
W obozach hardzi, niekarni, swarliwi,
W wojnach łupieżcy okrutni i chciwi;
Dziś, na cześć igrzysk i uczty u dworu,
Wolni od służby i starszych dozoru.

IV.

Mówią o bitwie wojsk króla z Alpinem,
Po nad Achrajem i po nad Katrinem;

Twierdzą i przeczą: a każdego słowa
Dłoń zaraz mieczem dowodzić gotowa.
Ani ich wrzawy na chwilę uciszy
Wzgląd na spokojność rannych towarzyszy,
Co z téjże bitwy, oblani krwią świeżą,
W rękach lekarzy po za ścianą leżą,
A jęk ich głośny, z modłami zmięszany,
Brzmi, jak wtór sprzeczny biesiady pijanéj. —
Wtém wstał Jan z Brentu, kapral wielce wzięty,
Najlepszy łucznik z ponadbrzeża Trenty,
Człek nieznający co strach i sumienie:
Niegdyś ochotnik na cudze jelenie,
W obozach pierwszy do nieposłuszeństwa,
Lecz niezrównanéj odwagi i męztwa,
Gdy szło o trudy i niebezpieczeństwa. —
Zły był, że w kości przegrywał noc całą,
I że dnia hasło grę dalszą przerwało.
Wstał więc i krzyknął: „Hej! szklanki nalewać!
„Chce mi się piosnkę wesołą zaśpiewać;
„A niech mi każdy wtóruje nie zcicha,
„Kto mój towarzysz broni i kielicha!“ —

V.
Pieśń.

„Nasz klecha nam prawi koszałki, opałki,
Że Paweł czy Gaweł zakazał gorzałki;
Że pełna baryłka lub gąsior pękaty,
Pęczniéją grzechami jak szatan brzuchaty: —

Ej! fraszki! czart z flaszki za nos nas nie złowi!
Wypijmy, użyjmy! a figa mędrkowi!“

„Nasz klecha nam grozi, że ścisnąć dziewczynę,
To znaczy leźć w piekło po samą czuprynę;
Że w oczach jéj siedząc djablęta z rogami,
Zdaleka na człeka rzucają iskrami: —
Obcesem, z tym biesem, jak tylko się złowi,
Tańcujmy, całujmy! a figa mędrkowi!

„Nasz klecha tak uczy, boć mądrą ma głowę,
By na te łakocie mieć oczy popowe;
Nas straszy od flaszy, sam djabła chrzci z beczki,
Sam dla się on pasie niewinne owieczki: —
Ej! drwijmy, użyjmy, dopókiśmy zdrowi!
Tańcujmy, całujmy! a figa mędrkowi!“ —

VI.

Głos straży zewnątrz przerwał pieśń i wrzawę.
Ku drzwiom się oczy zwróciły ciekawe;
Przemknął je żołnierz oparty na dzidzie:
„Cicho! panowie! Bertram z Gentu idzie:
„Ale mu werbel zabębnić nie wadzi,
„Bo nam dziewczynę i barda prowadzi!“ —
Wszedł Bertram, starzec poznaczony blizny,
Poważny Flamand, jeden ze starszyzny;
Z nim bard, i młoda góralska dziewica,
Pledem po oczy zakrywając lica,
Weszła, i nagle cofnęła się w kroku,
Chroniąc się zgrai spójrzeń i widoku. —

„Co słychać?“ wrzasli. — „Wiém, żeśmy się wczora
„Od pół dnia z wrogiem tłukli do wieczora,
„Z obu stron darmo strugi krwi przelano,
„Żadna się chlubić nie może wygraną.“ —
— „Po tobie nie znać, żeś darmo pracował;
„Jeńcy nie lada! — Dość jużeś wojował,
„Na starość lepsza gratka ci się zdarza:
„Jesteś sam Niemiec, masz teraz arfiarza,
„Dziewczyna widać nieszpetnie wygląda:
„Kup sobie jeszcze małpę i wielbłąda,
„Wsadź mu to wszystko na garb między juki,
„I jedź niemieckie pokazywać sztuki!“ —

VII.

— „Nie, towarzysze! ci nie są jeńcami;
„Po bitwie zaraz przyszli do nas sami.
„Mar ich wysłuchał, i wydał rozkazy
„By im nikt żadnéj nie czynił obrazy;
„I mnie polecił, bym koni nie szczędził,
„I co tchu starczy wraz z nimi tu pędził. —
„Dość więc tych żartów! bo nie dam nikomu
„Czynić im żadnéj ni krzywdy, ni sromu.“ —
— „Ho ho!“ — Jan z Brentu ozwał się śród gwaru,
Zawsze najpierwszy do bójki lub swaru:
„Patrz go, jak groźny! — Myślisz, że kto zniesie,
„Byś nam zwierzynę strzelał w naszym lesie,
„I jeszcze mruczał, broniąc nam udziału?…
„Nie tobie, bratku, uczyć nas morału!
„Sam ja część moje wziąć umiem dla siebie.
„Mimo twych Marów, Morajów, i ciebie.“ —

Z mieczem na drodze stanął Bertram z Gentu,
I Allan, drżący z obrazy i wstrętu,
Choć i niewprawny i słaby do broni,
Ujął za sztylet, i zżymał go w dłoni.
Gdy wtém Helena, co za nim się kryła,
Dała krok naprzód, i pled swój zrzuciła —
Tak zwykło nagle z mglistego chmur wianku,
Wychodzić słońce w majowym poranku. —
Dzikie żołdactwo zamilkło dokoła,
Jak na cudowne zjawienie Anioła;
Nawet Jan z Brentu stanął niewzruszony,
Wpół zachwycony, wpół upokorzony.

VIII.

„Żołnierze!“ rzekła — „w czasach niebezpiecznych,
„Ojciec mój niegdyś był wodzem walecznych;
„Wiódł ich do boju, do męztwa zagrzewał,
„Dzielił trud z nimi, i krew swą przelewał:
„Dziś jest wygnańcem — lecz czyż od żołnierzy
„Córce się jego krzywd lękać należy?“ —
Na to Jan z Brentu, w złém czy dobrém dziele
Zawsze najskorszy, by stanąć na czele:
„Przebacz!“ — zawołał — „zbłądziłem, jak widzę.
„Żal mi słów moich, sam siebie się wstydzę.
„Córkaś wygnańca — ach! wié, kto doświadczy,
„Jak na tym świecie gorzki chleb tułaczy! —
„Jam też wygnaniec i tułacz od młodu;
„Przyczynę tego wié knieja Nidwodu.

„I moja Rózia! — biedne moje dziecie!
„Jeżeli jeszcze żyje gdzie na świecie.
„Biedna sierota! — w twém być musi lecie…“ —
Żelazną ręką przetarł wzrok i czoło,
I dodał, groźnie spoglądając w koło:
„Hola! kamraci! ja po wodza idę,
„A tu na ziemi kładę moję dzidę;
„Kto mi się przez nią jednym krokiem ruszy,
„Ostrzem mu w piersiach domacam się duszy.
„Znacie mnie, wiecie, że na wiatr nie mówię.
„Wara od żartów! — słyszycie, panowie!“ —

IX.

Przyszedł wódz straży, udatny młodzieniec,
Tullibardinów rodu pokrewieniec;
Nie nosił jeszcze rycerskiéj ostrogi;
Wesołéj myśli i serca bez trwogi,
I choć grzeczności nie uchybiał w niczém,
Swobodny mową i śmiały obliczem.
Nie łatwo było znieść skromnéj dziewicy
Wzrok przenikliwy badawczéj źrenicy.
I uśmiech w ustach; — spłonęła rumieńcem. —
A jednak Ludwik zacnym był młodzieńcem;
Lecz twarz Heleny i postać jéj cała,
Tak źle się z miejscem i strojem zgadzała,
Że mimowolnie krzywdzące domysły,
Jak w myślach jego, i w oczach zabłysły.
„Witaj!“ rzekł, „piękna! w tych twierdzach północy!
„Jeśli przybywasz szukając pomocy,

„Z sędziwym bardem, na białym dzianecie,
„Jak niegdyś błędne królewny po świecie:
„Mów, czy rycerskiéj chcesz włóczni lub tarczy,
„Czy do twych usług i giermek wystarczy? —
Wzrok jéj zaiskrzył — lecz westchnęła cicho:
„Ach! nie mnie teraz unosić się pychą! —
— „Śród niebezpieczeństw i wojny po drodze,
„Sierota, błagać za ojcem przychodzę,
„O wstęp do króla i o posłuchanie.
„Dziwi cię, widzę, zbyt śmiałe żądanie;
„Lecz oto pierścień, co za mną przemówi;
„Sam go monarcha dał Fitz-Jakóbowi.“ —

X.

Ujrzawszy pierścień, Ludwik się zapłonił,
Zmienił oblicze i czoła nakłonił,
I rzekł: „Znam pierścień, i przebacz, o! pani!
„Jeśliśmy prości, w obozach schowani,
„Zmyleni kształtem twéj odzieży gminnéj,
„Chybić w czém mogli czci tobie powinnéj! —
„Skoro się pańskie otworzą podwoje,
„Niosę mu pierścień i żądanie twoje.
„Tymczasem, pani! w zamkowych pokojach
„Racz spocząć z drogi po trudach i znojach:
„Znajdziesz na rozkaz niewiasty służebne,
„Ranny posiłek, i stroje potrzebne;
„I jeśli względu spodziewać się mogę,
„Pozwolić raczysz, bym wskazał ci drogę.“ —
Lecz nim odeszła, z uśmiechem powabnym,
Kilka sztuk złota w woreczku jedwabnym,

Oddała, prosząc, aby jak należy
Rozdał je równo pomiędzy żołnierzy.
Przyjęli wszyscy z korném dziękczynieniem:
Ale Jan z Brentu, z nieśmiałém spojrzeniem,
Odepchnął złoto i rękę Ludwika:
„Przebacz! rzekł, dumie wolnego Anglika,
„I ach! zapomnij o żołnierza błędzie!
„Próżny ten worek niech działem mym będzie.
„Na czapce mojéj, mam kiedyś nadzieję,
„W tłumie on bitew tam nieraz powieje,
„Gdzie się niejeden hełm z piórem zachwieje!“ —
Helena z wdzięcznym uśmiechem i słowy,
Przyjęła dowód grzeczności marsowéj.

XI.

Skoro odeszła za śladem Ludwika,
Allan się z prośbą zwrócił do łucznika;
„Dzięki! rzekł, za twą opiekę waleczną!
„Pani już moja jest widzę bezpieczną.
„Mężny żołnierzu! pozwól mi téż żądać,
„Bym mógł dziś pana mojego oglądać!
„Jam jest bard jego: do grobu z powicia
„Przeznaczon dzielić losy jego życia.
„Dziesiąty z rodu, po ojcach bez sromu,
„Piastuję arfę w świetnym jego domu;
„A nie był żaden, coby się znieważył,
„Że dobra panów nad własne nie ważył. —
„Z życiem wraz wodza bard służbę zaczyna:
„Przy pieśniach jego usypia dziecina;

„On żądzę chwały zaszczepia w młodzieńca,
„Uczy dzieł przodków, i w ślad ich zachęca;
„W pokoju, w wojnie, nierozdzielny z mężem,
„Sławi go pieśnią, i wspiera orężem;
„I nie opuści, aż w szczeréj żałobie,
„Pieśń mu ostatnią zanóci na grobie.
„Dziś pan mój w więzach; przychodzę mu służyć.
„To prawo moje; — pozwól mi go użyć!“ —
— „Mało my wiemy, rzekł Brent, w naszym kraju,
„O naszych przodkach i ich obyczaju,
„Ani pojmujem, jak imię, czcze brzmienie,
„Trzyma w poddaństwie cale pokolenie.
„Lecz i mój zwierzchnik — błogosław mu Boże!
„Lord z Bodesertu, nie był złym; — i może,
„Gdybym to umiał czuć w młodszych mych czasach,
„I zamiast sarny płoszyć mu po lasach,
„Szedł raczéj z pługiem za wołem oraczem:
„Latbym mych nędznie nie styrał tułaczem! —
„Pójdź dobry starcze! nie prosisz daremno.
„Obaczysz wodza swojego: — pójdź ze mną!“ —

XII.

Rzekł, i ze ściany zdjął pęk zardzewiały
Kluczów, co u drzwi na haku wisiały;
Zatlił pochodnię, i sam idąc przodem,
Wiódł starca ciasnym i krętym przechodem.
Szli mimo okien z żelaznemi sęki,
Zkąd słychać w głębi jęk i kajdan brzęki;
Przez ciemne lochy i ponure sale,
Gdzie tu i ówdzie rzucone niedbale

Leżą i wiszą, rdzą krwawą okryte,
Katnie topory, i miecze zużyte,
I różne sprośnéj tortury narzędzia,
Na których wzmiankę blednie kat, i sędzia;
Dzieła rąk mistrzów, co przez wstyd sumienia
Sami im nadać nie śmieli imienia. —
Stanęli wreście u nisko sklepionych
Drzwi, na wrzeciądze i rygle zamknionych;
Brent w ręce barda pochodnię swą złożył,
Dobrał klucz, zgiął się, i zamek otworzył.
Weszli do środka: — było to więzienie,
Posępne ściany i mroczne sklepienie,
Nie loch jednakże: bo dzień do komnaty
Z okien u góry wciskał się przez kraty.
I na podłodze kobierzec rozpięty,
I starożytne obicia i sprzęty,
Świadczą, że w pośród tych murów obwodu,
Jest miejsce więźniów wysokiego rodu.
„Zostań tu śmiało! nikt cię nie pośledzi —
Rzekł Brent. — „aż lekarz znowu go odwiedzi.
„Sam król, jak słychać, przykazał surowie
„Jak najtroskliwiéj dbać o jego zdrowie.“ —
Spórzał ku łożu, potrząsł smutnie głową,
I wyszedł: — rygle skrzypnęły na nowo.
Zbudzon ich brzękiem ze snu, czy z dumania,
Chory pół ciałem podniósł się z posłania;
Zdziwiony Allan, w twarzy niewolnika
Poznał — nie pana swego, lecz Rodryka!
Bo przybyłego z gór pytać o panu,
Wzięto za barda Alpińskiego klanu.

XIII.

Jak wielki okręt, co burzą strzaskany
Walczyć już więcéj nie będzie z bałwany,
I na mieliźnie piaszczystych wybrzeży
Od swych żeglarzy opuszczony leży:
Na niskiém łożu, leżał Rodryk śmiały.
Pierś i ramiona konwulsyjnie drgały,
Jak boki nawy, gdy szumiąc dokoła
Fala nią wstrząsa, lecz zruszyć nie zdoła. —
Gdzież dziś jéj lotne bujanie po morzach!
Gdzie szybkość jego po polach i wzgórzach! —
Skoro go poznał — wzrok topiąc w Allanie:
„Cóż o twéj pani?“ — rzekł — „co o mym klanie? —
„O mojéj matce? — Duglasie? — mów śmiało!
„Czy i ich moje nieszczęście spotkało? —
„Ach, tak! przyjść tutaj nie mógłbyś inaczéj! —
„Lecz mów! mów! — podłéj nie bój się rozpaczy.“ —
(Bo Allan znając zapał jego gniewny,
Wahał się, milczéć czy mówić niepewny).
„Starcze! mów prędko! — chcę, żądam koniecznie. —
„Kto walczył mężnie? kto dotrwał statecznie?
„Kto pierzchnął? — mogli! bez wodza, bezemnie! —
„Mów! kto legł z chwałą? kto żyje nikczemnie?“ —
— „O! bądź spokojny!“ rzekł bard „bądź spokojny!
„Helena żyje daleko od wojny.“ —
— „Dzięki ci za to!“ — „Duglas w dobrym stanie,
„Matka twa zdrowa; — co zaś o twym klanie:
„Nigdy pieśń bardów, ni bitwy tak śmiałéj,
„Ani świetniejszéj nie głosiła chwały.

„Wiele gałęzi ubyło twéj sośnie,
„Lecz nie upadła, i wysoko rośnie!“ —

XIV.

Z dumnym uśmiechem wódz podniósł swą głowę,
Ogniem błysnęły oczy gorączkowe,
Choć sina bladość i twarz wycieńczona,
Bliskiéj już śmierci nosiły znamiona.
„Starcze! pamiętam, śpiewałeś mi nieraz,
„Tam… na téj wyspie zielonéj… gdzie teraz…
„Gdzie nigdy więcéj bardów moich pienia
„Nie będzie słuchał wódz z mego plemienia! —
„Pomnisz tę nótę — hymn chwały Alpinów[70],
„Pieśń o pogromie Dermidowych synów?
„Graj ją! a razem wojennym jéj tonem
„Nóć mi bój klanu mojego z Saxonem!
„Będę cię słuchał, aż słuch mój usłyszy
„Miły szczęk mieczów, głos mych towarzyszy;
„Aż przed mém okiem te kraty, te mury,
„W wolne, rodzinne zamienią się góry,
„A duch mój wtedy, swobodny i śmiały,
„Uleci w górę, jakby z pola chwały!“ —
Nie mógł się oprzeć Minstrel rozrzewniony.
Długo wprzód, długo trącał zcicha stróny;
Ale wnet pamięć widoku, na który
Sam okiem wieszcza spoglądał był z góry,
I to, co słyszał w Saxonów obozie,
O bitwie, w ciasnym zakrytéj wąwozie:
Zatliły duszę natchnieniem płomienném,
I myśl uniosły nad polem wojenném.

Tak łódź na rzekę puszczona od brzegu,
Odpływa zwolna, i chwieje się w biegu,
Lecz niech ją porwie prąd wody — wnet śmiała,
Przestaje chwiać się, i leci jak strzała.

XV.
Pieśń Barda.
BITWA[71].

„Raz ostatni przed rozstaniem,
Na Benwenu szczyt ponury
Wstąpił Minstrel, i dumaniem
Kraj rodzinny żegnał z góry.
Gdzież on znajdzie w cudzym kraju,
Takie wody jak Achraju!
Takie góry nad wodami,
Takie niebo nad górami!…

„Żadnym listkiem wiatr nie wiewa,
Żadnéj fali nie muśnie;
Ptaszek w lesie nie zaśpiewa,
Rybka w wodzie nie pluśnie;
Sęp pod skrzydło głowę chowa,
Jeleń w gęstwę ucieka:
Taka straszna, krwisto-płowa,
Chmura dżdżysta, piorunowa,
Od Benledi nawleka. —
 

„Słyszę, słyszę! huczy w górach,
Jak wezbranych szum potoków:
Czy to echo gromu w chmurach,
Czy od zbrojnych ziemia kroków? —
Widzę, widzę! mgłę przeświéca.
Wężem błysło po tle fali:
Czy krzyżowa błyskawica,
Czy słoneczny blask od stali? —
Patrz, patrz! wioną z głębi jaru
Herb Moraja, sztandar Maru!
I za niemi, wzdłuż po brzegu,
Stąpa szereg po szeregu. —
Rycerz chciwy igrzysk zbrojnych,
Bard wojennym tchnąć zapałem,
Dałby dziesięć lat spokojnych,
Za ten widok, co ja miałem!

XVI.

„Zbrojna w łuki strzelców rota,
Straż i czata, przodem bieży;
Środkiem sunie krok piechota,
Las to włóczni, mur puklerzy!
Z pod piór hełmów stal migota,
Gdzie straż tylną jazda dzierży:
A na czele Mar z Morajem
Jadą obok nad Achrajem.

„Cicho, głucho między niemi.
Ni zabębnią, ni zagrają:
Z chrzęstu zbroi, z huku ziemi,
Słyszysz tylko że stąpają.

Nie ma wiatru zachwiać piórem,
Rozdąć sztandar, co w dół płynie;
Ledwo chyba nad jeziorem
Liść gdzie zadrży na osinie. —
Pusto! — nigdzie żywéj duszy!…
Próżne szpiegi, czaty marne!
Nic się nie mknie, nic nie ruszy,
Prócz gdzie w krzakach spłoszą sarnę.
I szeregi, jako wały,
Co skał jeszcze nie spotkały,
Idą równe, groźne, czarne.

„Już minęli brzeg Achraju,
Na równinę wyszli z gaju,
Przed Trosachu ciasne wrota.
Znać się boją zdrad górali —
Obaj wodze rozkaz dali,
Staje jazda i piechota.
Mar z Morajem szlą łuczniki,
By przejrzeli wąwóz dziki.

XVII.

„Nagle powstał wrzask tak srogi,
Gniewu, zemsty, groźby, trwogi,
Jakby całe piekło wrzasło
Na powszechnéj wojny hasło.
I w przestrachu, wstecz z Trosachu,
Jak dym wiatrem popędzony,
Tłum łuczników, już bez szyków,
Wypadł, pierzcha w różne strony:

„W pomoc! w pomoc!“ — ciżba, wrzawa,
Jęki, szczęki, bitwa krwawa.
Tuż, tuż wali, tłum górali —
Chmura pledów, błyski stali:
„Śmierć Saxonom! sromota!“
Biegną, walczą, pomieszani
Ścigający i ścigani,
Gdzie kto może, śmierć miota. —
Téj ucieczce, téj pogoni,
Czyż się oprze, czy obroni
Jak mur wryta piechota? —
— „Wróg czy swoi, w tył!“ — Mar woła.
„Włócznie na sztych, w dół!“ —
Jak przed wichrem puszcza goła,
Jak na polu kłosów czoła,
Las się włóczni zgiął.
Chrzęszczą zbroje, szyk się zwęża,
Tarcz do tarczy, mąż do męża,
Jak z żelaza mur.
„Na tych włóczniach“ — dumnie krzyczą,
„Dzicz góralów buntowniczą
„Wtłoczym do ich gór!“

XVIII.

„Rot łuczników błahe szczęty
Prąc przed sobą — jako wzdęty
Wał po przedzie miece piany —
Pędzi Alpin niewstrzymany.
Za nim, nad nim, jakby chmura,
Wzdęte pledy, czarne pióra,

Mieczów, tarczy blask;
I jak w burzy morskie wały,
Wpadł na wroga, jak na skały —
Ciżba, łoskot, wrzask! —
Jęczą drzewca, jako w boru
Suche sosny od toporu;
Huczą zbroje, jakby razem
W sto kowadeł grzmiał żelazem;
Alpin wygra bój! —
Lecz ach! widzę chmurę pyłu —
Moraj jazdę ruszył z tyłu:
„Naprzód sztandar mój!
„Naprzód! woła, naprzód śmiało!“ —
Zabrzęczało, zatętniało,
Jeźdźcy lecą w skok;
Z dwóch stron razem, za rozkazem,
Z kopijami i żelazem,
Wpadli w pieszych tłok.
Jak jelenie wprost przez krzaki,
Wczwał tratują ich rumaki:
Widać tylko pył;
Miecz tnie z góry, spisa kole —
Próżno, próżno stawić pole!
Alpin pierzcha w tył.
Ale jeszcze, jeszcze w szyku —
„Gdzieżeś, gdzieżeś, o! Rodryku!“
Krzyczą dzieci twe:
„Twój głos chyba, twoje ramię,
„Wstrzyma popłoch, wroga złamie; —
„Gdzież jest Rodryk, gdzie?“ —

Do Trosachu tłum się wali:
Włócznie, pióra, błyski stali,
Widać z pyłu chmur;
Jeźdni, piesi, pomieszani,
Ścigający i ścigani,
Prą się w paszczę gór.
Jak w Braklinu otchłań mglistą,
Niezgłębioną, przepaścistą,
Wściekłéj wody szum:
Jak w podziemny wir bałwany:
W wąwóz ciasny, niedojrzany,
Zapadł wrzask i tłum.
A na polu, jak po burzy,
Widać tylko mgłę rozwianą;
Nikt nie został — prócz tych, którzy
Już na wieki nie powstaną.

XIX.

„Coraz daléj echem grozy,
Coraz ciszéj brzmią wąwozy; —
Nuże! bardzie, przyśpiesz kroków!
Pójdź oglądać grę wyroków,
Odzie się Trosach drugą stroną
W wód Katrinu patrzy łono,
I na wyspę ich zieloną! —

„Szczyt Benwenu’m wstecz przebieżał,
U stóp moich Katrin leżał.
 

„Słońce zgasło, chmury wstały —
Pełzną, dymią, po skał wierzchu;
Pod ich cieniem brzeg i wały
Leżą sine, jak o zmierzchu.
Wiatr to nagle świśnie w borze,
To zakręci po jeziorze,
To znów cisza; i jak wprzódy,
Milczą chmury, brzeg i wody. —

„Ja nie baczę chmur ni burzy,
Sroższą burzę Trosach wróży.
Słyszę tylko huk ponury,
Jakby z posad wstrząsał góry.
Nad wąwozu ciasną szyją,
Huczą wrzaski, jęki wyją,
I zmieszane grzmią ku niebu,
Jak dzwon trwogi i pogrzebu.

„Coraz bliżéj, coraz bliżéj,
Grzmi szczęk mieczów, trzask paiży —
Cóż to? nagle ustały! —
Słyszę tylko okrzyk mściwy:
Trzeszczą łuki, brzmią cięciwy —
Zaświstało — to strzały!
Czekam, patrzę — wtém z parowu
Wybiegają, pędzą znowu:
Lecz nie razem w natłoku.
Bo górale w pledach, w piórach,
Po urwistych pną się górach,
Szyk ściskają w obłoku;

A u dołu, nad jeziorem,
Saxon gęstym włóczni borem
Zaćmił brzegi potoku.

„Obie strony, z gniewną pychą
Grożąc wzajem, stoją cicho,
Jedna drugiéj znać strzegą. —
Każdy sztandar rozpostarty,
Jak śród burzy żagiel zdarty;
Nieład w szykach, lóźne konie,
Ścięte włócznie, krwawe bronie,
Świadczą dzieło dnia tego.

XX.

„Ruch w Saxonach: — krąg gromadzą,
Wodze w środku — znać że radzą;
Po jeziorze wzrok prowadzą.
Moraj wyszedł, wznosi włócznię,
Wskazał wyspę, i niezwłócznie
Gniewem zdjęty mówić pocznie:
„Patrzcie! wyspy nikt nie broni:
„Tam się plemię zbójców chroni,
„Tam swe skarby mają oni!
„Kiesę złota daję temu,
„Pławaczowi odważnemu,
„Co przebrnąwszy wpław przez wodę,
„Z czółnem wróci po nagrodę.
„Tém uskromim bunt téj dziczy:
„Wilk nam u stóp zaskowyczy,
„Po swych dzieciach, po zdobyczy!“ —

Młody łucznik wskok wybiega,
Zrzucił odzież, i wprost z brzega
W wodę nurka dał.

Gall i Saxon zamiar baczy:
Głos tryumfu, krzyk rozpaczy,
Wzniósł się z głębi skał.

Płacz niewieści i jęk w dali,
Poklask zbrojnych rąk po fali,
Na powietrzu wrzask górali,
Jedném echem brzmiał.

Jakby hasła czekał w chmurze,
Piorun błysnął, zagrzmiał w górze,
Wiatr zaświstał: — Katrin cały
Wre i kipi, jak śnieg biały.

Dla pławacza szczęściem fala,
Wziąć go na cel nie dozwala;
Bo wraz z deszczem Gallów strzały,
Jak deszcz gęsto, wkrąg padały.

Próżno, próżno! on uchodzi!
Wprost ku wyspie, wbrew powodzi,
Już dopłynął — sięga łodzi.

Wtém błysnęło; — błyskawica
Cały wyspy brzeg oświéca.
I ujrzałem — w porcie stała
Dunkragana wdowa śmiała,
W prawéj ręce stal błyszczała.

Pociemniało; — wtém zdaleka
Usłyszałem jęk człowieka.

Błysło znowu: — trup Saxona
Pływa z falą, a Matrona
Stoi nad nim, krwią zbroczona.

XXI.

„Zemsta! zemsta!“ Saxon wrzasnął,
Gall z tryumfem w ręce klasnął.
I z obu stron krzyk „do broni!“
I z obu stron miecz już w dłoni.
Zemsty chciwe, na krew skore —
Nie im burza! — w dół i w górę
Biegną, lecą… — Wtém ujrzałem,
Jeździec zdala pędzi czwałem;
W mgle od konia, jakby w chmurze,
Biały sztandar trzyma w górze;
Dwóch trębaczów posłał wprzódy,
Trąbią rozejm, hasło zgody;
Goniec w króla imieniu:
Każe wstrzymać bój śmiertelny.
Bo już Duglas, Rodryk dzielny,
Są u króla w więzieniu.“ —

Tu zmilkły nagłe i śpiew, i strón dźwięki,
I arfa z barda wymknęła się ręki. —
Często on patrzał, w ciągu swéj powieści,
Na twarz Rodryka, jak znosił jéj treści.
Z razu wódz, słysząc wojska pochód zbrojny,
Wzniósł dłoń, i zlekka znaczył takt spokojny.

Ruch ten wnet ustał; — lecz gwałtowne czucie,
Przy każdéj w twarzy zmieniało się nócie.
W końcu znać było, że w uchu stępioném
Pieśń niewyraźnym brzmi już tylko tonem.
Wtém twarz zadrgała — ścisnęły się palce,
Jakby w rozpacznéj z boleściami walce;
Ścięły się usta; obumarłe oko
W słup nieruchome stanęło wysoko;
I w téj postaci, bez mąk, bez jęczenia,
Rodryk ostatnie wyzionął westchnienia! —
Z drżeniem Allana cześć przejęła głucha,
Jakby czuł przejście potężnego ducha;
Ale wnet, patrząc na śmiertelne zwłoki,
Tak w smutnéj pieśni wydał żal głęboki.

XXII.
Pieśń.

„Takżeś skończył, zgasł poranu,
Słońce chwały Bredalbanu!
Gromie wrogów, tarczo klanu!
W więzach u nieprzyjaciela? —
Lecz tyś kochał pieśń minstrela,
Tyś przytulił ród Bottwela —
Cześć twa w pieśni żyć zaczyna:
Bard, ojczyzna, i rodzina
Nie zapomną dzieł Alpina.

„Co za boleść w rodzie Gallów,
Co rozpaczy, łez i żalów,

Co za wściekłość twych wassalów,
Zabrzmią w górach twego rodu! —
Legł bohater wpół zawodu,
Dzień nie dotrwał do zachodu! —
Gdzież dom taki, gdzie rodzina,
Coby nie dał ojca, syna,
By mógł ożyć wódz Alpina?

„Smutny, smutny kres twéj doli!
Szpak choć w klatce, życie woli,
Lecz dla orła — śmierć w niewoli. —
Duchu wielki! usłysz z góry
Pieśń, dziś głuchą między mury,
Pieśń samotną — lecz przy któréj,
Ta, coś kochał, mąk przyczyna,
Łzy lać będzie twa jedyna,
Słysząc cześć i śmierć Alpina!“

XXIII.

Tymczasem w trwodze o najdroższe głowy,
Helena w izbie czekała zamkowéj,
Gdzie blask słoneczny, tęczą barw zmieszanych,
Wpadał przez szyby okien malowanych.
Lecz próżno igrał z pozłocistym szczytem,
Z drogim marmurem i ścian axamitem:
Próżno naczyniem złotém nie leniwa
Służba, stół przed nią do uczty nakrywa:
Przepych komnaty, bogactwo zastawy,
Ściągnęły ledwo jeden wzrok ciekawy;

A i ten tylko w duszy zasmuconéj
Obudził pamięć téj wyspy zielonéj.
Tych dni szczęśliwych, gdy nieraz w poranku,
W myśliwskiéj sali, lub na wonnym ganku,
Luby jéj ojciec, do skromnego stołu
Z gościem Malkolmem zasiadał pospołu;
Gdy wierna Lufra, z niepokojem w oku,
Strzegła zawistnie miejsca przy jéj boku,
A Duglas w męzkich smakując rozmowach,
Wiódł rzecz z Malkolmem o wojnach i łowach:
Choć nieraz w ciągu odpowiedź wspak dana,
Zdradzała inny cel myśli młodziana.
Ci, co tych prostych rozkoszy doznali,
Czują ich wartość, gdy je czas oddali! —
Wtém patrz! podniosła w dół zwieszone skronie.
Wzrok gore ogniem, twarz rumieńcem płonie;
Wstrzymała oddech, nastawuje ucha.
Ku oknu zwolna zbliża się, i słucha! —
Czyjeż-to głosy, czyjéj pieśni echo,
Tak ją snąć nagłą natchnęły pociechą? —
Z małéj wieżyczki, z jéj okien widoméj,
Z za krat u okna, nócił głos znajomy.

XXIV.
Pieśń uwięzionego myśliwca.

„Smutny mój sokół skrzydłami bije,
Chart mój zamknięty skomli i wyje,
Koń się mój zżyma i rży przy żłobie,
I pan ich w więzach tęskni sam w sobie.

Kiedyż znów, kiedy, w dzikich dąbrowach
Będziem jelenie ścigać na łowach,
Na rączym koniu, z sercem wesołém,
Z swobodną myślą, z psem i sokołem!

„O! jak tu smutno liczyć czas życia
Na pogrzebowe zegarów bicia,
Albo go mierzyć, patrząc na mury,
Jak kirem po nich cień pełza bury! —
W polu skowronek głosił mi zorzę,
Hasło wieczoru gil świstał w borze: —
O! piękne lasy! o! czyste pola!
Tu choć król mieszka — dla mnie niewola!

„Kiedyż znów, kiedy, ujrzę blask świtu
Z oczu Heleny, z niebios błękitu?
Kiedyż znów, kiedy, wracając z boru,
Odetchnę wolno wonią wieczoru,
I witający, i powitany,
U nóg Jéj złożę łup pozyskany,
I znów jak niegdyś, wzrok Jéj dobroci —
Kiedyż, ach! kiedy, szczęście mi wróci?“ —

XXV.

Ledwo śpiew przebrzmiał ostatniemi słowy.
Słuchaczka jeszcze nie podniosła głowy,
Nie oschły jeszcze łzy lśniące w jéj oku.
Gdy usłyszała szmer bliskiego kroku —
Jakób Fitz-Jakób stanął przy jéj boku.

„O! witaj!“ — rzekła, śpiesząc się z rozmową,
Nimby głos więźnia ozwał się na nowo:
„Czémże ci zdołam, w méj doli sierocéj,
„Zawdzięczyć łaskę tak bratniéj pomocy?“ —
— „O! nie mów tego! — tyś mi nic nie winna.
„Los twój niestety! ma w mocy dłoń inna.
„Ja ci do króla wskazać tylko drogę,
„I do próśb twoich przyczynić się mogę.
„Nie jest on tyran — choć może gniew skory
„Nieraz krzywdzące rzucił nań pozory. —
„Śpieszmy, Heleno! — to właśnie godzina,
„Gdy król swych dworzan przyjmować zaczyna.“ —
Drżąca z bojaźni, na poły w omdleniu,
Jakby na brata wsparła się ramieniu.
On dodał męztwa, on otarł łez ślady,
I wiódł przez ganki i mroczne arkady,
Aż na znak jego, złociste podwoje
Królewskie przed nim otwarły pokoje.

XXVI.

Wszystko tam wewnątrz jasne, okazałe,
Bogate stroje, postacie wspaniałe!
Cały ten obraz lśniącego natłoku,
Razem w Heleny wydawał się oku,
Jak zwał obłoków nad zachodniém słońcem,
Połyskujących barw jego tysiącem,
W których złudzony wzrok łatwo dostrzeże
Strojne niewiasty i zbrojne rycerze. —
Drżąc, nieodstępna od Jakóba boku,
Nieśmiało naprzód pomykała kroku,

I wznosząc zwolna zapłonione czoło,
Lękliwym wzrokiem rzuciła wokoło,
Szukając Tego pomiędzy natłokiem,
Czyja chęć prawem, a słowo wyrokiem! —
Widziała wielu, z postaci, z pozoru,
Godnych być panem królewskiego dworu;
Widziała wielu strój i przepych drogi… —
I wtém struchlała z podziwu i z trwogi:
Bo wszyscy stali z nagiemi głowami,
Jeden Fitz-Jakób miał czapkę z piórami!
Na niego wszystkich oczy obrócone,
Ku niemu wszystkich czoła nakłonione;
Śród blasku złota i drogich kamieni,
On sam stał w prostéj myśliwskiéj zieleni,
Stał w środku, dworzan otoczon półkolem —
Jakób Fitz-Jakób był Szkocyi królem[72]!

XXVII.

Jak wianek śniegu, gdy słońce zabłyśnie,
Zsuwa się z skały, na któréj zawiśnie,
Biedna Helena, struchlała i zbladła,
U stóp monarchy na kolana padła.
Nie mogła mówić — głos zamarł w jéj łonie.
Podniosła pierścień, uderzyła w dłonie… —
O! ani chwili monarcha łaskawy
Nie zniósł jéj trwogi i kornéj postawy!
Podniósł uprzejmie — i zmarszczeniem czoła
Powściągnął uśmiech obecnego koła,
I na jéj głowę kładąc obie dłonie,
Z powagą ojca ucałował skronie,

I rzekł: „Tak, piękna! gość twój z obcém mianem,
„Jest królem twoim i Szkocyi panem.
„Do niego zanoś twe prośby i chęci,
„Król chce odkupić pierścień swéj pieczęci.
„Nie proś za ojcem; — od wczorajszéj chwili,
„On i król jego wiele przebaczyli:
„On poniósł krzywdę z potwarców przyczyny,
„Jam krzywd doświadczył od jego rodziny.
„Wzgardziłem tłumu niesfornemi wrzaski,
„Gdy się śmiał gwałtem domagać dlań łaski;
„Lecz sam, z pomocą rady mojéj wiernéj,
„Z walecznym De-Vaux i lordem z Glenkerny,
„Spokojnie całéj wysłuchawszy sprawy,
„Znieśliśmy wyrok śmierci i niesławy;
„I znów w osobie Duglasa-Bottwela,
„Tron ma podporę, a król przyjaciela. —
„Co? jeszcześ smutna? łzy twe widzę znowu? —
„Śmiesz-li nie wierzyć królewskiemu słowu? —
„Lordzie Duglasie! wystąp, i za karę,
„Świadectwem swojém zawstydź jéj niewiarę!“ —

XXVII.

Ukryty Duglas wystąpił z śród grona,
I córka w jego upadła ramiona.
Król patrząc na nich rozrzewnioném okiem.
Poił się władzy najsłodszym urokiem,
Gdy może głosem pociechy Anioła
Rzec smutnéj cnocie: „wstań, i bądź wesoła!“ —
Lecz nie zniósł długo, by obce źrenice
Śledziły świętych uczuć tajemnice:

„Dość, rzekł, Duglasie! czas twe szczęście skrócić!
„Bierzesz mi serce, com ja chciał nawrócić.
„Do mnie należy wyjaśnić rzecz całą,
„Jak nam tę Niebo pociechę zesłało. —
„Tak, wiedz Heleno! gdy przebrany chodzę
„Po życia niższéj, lecz szczęśliwszéj drodze,
„Przybieram zwykle znajome ci miano:
„Snowdunem Sztirling w dawnych czasach zwano,
„A dotąd jeszcze w Normandzkiéj mnie mowie
„Anglik Jakóbem Fitz-Jakóbem zowie.
„Tym ja sposobem, kosztem mego trudu,
„Czuwam nad prawem i słucham skarg ludu.“ —
Potém z uśmiechem szepnął jéj do ucha:
„Ty wiész, zdrajczyni! jak płocha otucha,
„Jak możne czary i cel sercu miły
„W góry mię wasze raz drugi zwabiły;
„Ale pamiętaj! że co bądź król winien,
„Nikt nigdy o tém wiedzieć nie powinien.“ —
I znowu głośno rzekł: „Nie myśl o dziękach!
„Talizman łaski masz dotąd w swych rękach.
„Mów, żadna wielka nie zda mi się cena. —
„Czego od króla chce piękna Helena?“ —

XXX.

Zgadła dziewica, że król z nią żartował,
I że jéj serca słabości próbował;
Lecz wraz z tą myślą, nie postrzegła sama,
Jak przyszła pewność o losy Grahama.

A sądząc raczéj, że król gniewem płonie
Przeciwko temu, co buntowne dłonie
Wzniósł przeciw prawu, w jéj ojca obronie:
Prosiła, idąc za głosem natchnienia.
Życia Rodryka i win przebaczenia.
— „Próżna twa prośba! sam chyba Król-króli
„Konającego z rąk śmierci wyzwoli.
„Znam jego serce, znam moc jego dłoni,
„Doznałem jego gościny i broni:
„Najlepsze hrabstwo państw moichbym łożył,
„By bohaterski wódz Alpinów ożył! —
„Lecz niktże inny, wart twojéj przyjaźni,
„O los swój w tobie nie wzbudza bojaźni?“ —
Nie śmiąc wznieść oczu, spłoniła się cała.
I ojcu pierścień królewski oddała,
Jakby żądając, aby on wymienił
Tajemny powód, co twarz jéj rumienił. —
„Tak? — więc mój zakład moc swoję utraca,
„I sprawiedliwość do praw swoich wraca!
„Malkolmie! wystąp!“ — i wnet u stóp pana,
Posłuszny Graham uchylił kolana.
„Nikt się za tobą przyczynić nie raczył,
„Sądź sam, czyś godzien, bym ja ci przebaczył?
„Ty, coś przez nasze wychowan staranie,
„Czarną nam zdradą wypłacił się za nie,
„I w pośród wiernych Grahamu mieszkańców,
„Śmiał szukać miejsca dla rodu wygnańców?…
„Nie! — słusznéj zemsty dosięgnie cię ramię! —
„Więzów i stróża trzeba ci, Grahamie“ —

Rzekł, i z swéj szyi, kunsztownéj roboty
Na pierś Malkolma rzucił łańcuch złoty,
Zacisnął klamrę, i przy ogniw brzęku,
Z uśmiechem pełnym dobroci i wdzięku,
Podał Helenie, i złożył w jéj ręku.



Arfo północna, żegnaj! — mrok osiadł w dolinach,
I purpurowe szczyty gór ciemność odziewa;
Gwiazdy w chmurach, świetliki błyszczą po gęstwinach,
Zwierz ukrył się w łożysku, i ptastwo nie śpiewa.
Zawieszam cię, zkąd wziąłem, na gałęzi drzewa:
Brzmij znów, jak brzmiałaś, z wiatrem nad cichym strumieniem!
Niech się z hymnem natury słodki głos twój zlewa:
Z dalekim szumem lasów i wód, i z kwileniem
Nocnéj fletni pasterza, i pszczoły brzęczeniem.

Żegnaj raz jeszcze, arfo wieszczów i minstreli!
Raz jeszcze przebacz słabe ręki méj władanie!
Nie trwoży mię sąd świata; ni zdziwi, jeżeli
Lekka pieśń w lekkiéj wadze u sędziów zostanie.
Dość miałem, gdym w rozpacznym duszy mojéj stanie,
Ból niewyjawny światu słodził twemi dźwięki;
Gdy po bezsennych nocach natrętne świtanie
Przymus tylko i nowe zwiastowało męki!…
Żem to zniósł, czarodziejko! jednéj tobie dzięki!

Lecz słyszysz! — ledwom odszedł, w ciszy uroczystéj
Jakiż duch niewidomy budzi strón twych brzmienie?
To raz jakby w nie skrzydłem bił Seraf ognisty,
To jakby na nie wiało płoche Sylfa tchnienie!… —
Dźwięk rozchodzi się, płynie — echo i milczenie
Chwytają naprzemiany błędne tony wieszcze.
Ucichły — i już tylko jak przedtém, strumienie
Szumią z gór, i po drzewach cichy wiatr szeleszcze. —
Arfo czarownych pieśni! żegnaj mi raz jeszcze!

KONIEC.


PIEŚŃ
OSTATNIEGO MINSTRELA.
POEMA
WALTERA SKOTTA.
W SZEŚCIU PIEŚNIACH.
WSTĘP.

Wiatr był północny, droga daleka,
Minstrel był stary, słaby kaleka;
Poważne lice, włos jego biały,
Widać, że lepsze dni kiedyś znały;
Arfę, jedyną jego osłodę,
Dźwigało za nim pachole młode.
Był to ostatni z szkockich Minstreli,
Co ze czcią niegdyś w kraju słynęli,
I głosząc dzieła praojców sławnych,
Uczyli młodych, iść w ślady dawnych.
Lecz się, niestety, wszystko zmieniło!
Współbracia jego śpią pod mogiłą;
On, biedny tułacz w ojczystéj ziemi,
Chciałby już tylko odpocząć z niemi.
Bo cóż po życiu, gdy wszystkie jego
Młode uroki serce odbiegą?
Nie jemu teraz, na rączym koniu,
Jak ptak swobodnie hasać po błoniu!

Nie jemu teraz, ach! już nie jemu,
Pożądanemu, szanowanemu,
W zamkach, na ucztach, śród grona gości,
Śpiewać cześć męztwa, urok miłości,
I w sercach mężów budząc wzruszenie,
Z oczu piękności czerpać natchnienie!
W Szkocji teraz wszystko inaczéj:
Ani tych biesiad, ni tych słuchaczy!
Z starymi ludźmi, zniknęły wszędy
Stare zwyczaje, stare obrzędy;
Przychodzień, z ciężkiém berłem w prawicy,
Na Sztuartowéj zasiadł stolicy;
Mroczny fanatyzm, grożąc pochodnią,
Pieśń i wesołość mieni być zbrodnią.
Wzgardzony śpiewak, płonąc od sromu,
Musi iść żebrać z domu do domu,
I dla motłochu arfę swą stroić,
Którejby dźwiękiem król się mógł poić.
Szedł, gdzie z śród cienia dębu i świerku
Wznoszą się błyszcząc wieże Newerku.
Bard zwrócił ku nim posępne oko,
Wspomniał swą przeszłość, westchnął głęboko;
Spójrzał dokoła — lecz nigdzie innéj
Nie było niższéj strzechy gościnnéj.
Drżącym więc krokiem, przez most zwodowy,
Szedł ku podwojom bramy zamkowéj,
Któréj żelazne rygle i brony
Odbiły nieraz szturm rozpędzony,
Lecz w któréj zawsze stojąc na straży,
Duch gościnności witał nędzarzy.

Księżna przez okno starca ujrzała[73];
Włos jego biały, postać nieśmiała,
Wzbudziły litość; — rzekła paziowi,
By go z czcią spotkać wyszli domowi.
Bo choć tak można, z krwią królów bliska,
Znała i ona losu igrzyska,
Gdy kochająca, w lat swych zaraniu,
Z dziką rozpaczą, przy rusztowaniu
Lubego męża, próżno na wroga
Wzywała pomsty ludzi i Boga.

Gdy zmordowane wędrowca siły
Skromnym posiłkiem nieco ożyły,
A widok chętnéj, dworskiéj względności,
Wzbudził w nim pamięć lepszéj przeszłości:
Z dawno doznaném czuciem wesela,
Zapłonął w duszy ogień minstrela.
Zaczął więc prawić o przodkach księżny,
Co był za rycerz dziad jéj potężny[74],
Jak gromił wrogów, jak w kraju słynął;
Jak, świeć mu Panie! ojciec jéj zginął.
Dodał, że jeszcze z dawniejszych dziejów
Wié różne czyny wielkich Buklejów;
I gdyby księżna, przez wzgląd na treści,
Chciała posłuchać starca powieści,

Choć dłoń mu skrzepła, choć głos oniemiał,
On — i dla czegóż wyznaćby nie miał? —
On czuje w sobie dość jeszcze ducha,
By śpiew zanócić godny jéj ucha.
Chętnie spełniono skromne żądania,
Paź go do księżny zawiódł mieszkania.
Lecz skoro wstąpił w gmach jéj wspaniały,
Gdzie z nią jéj dworskie damy siedziały,
Możeby raczéj wolał odmowę;
Tak uczuł w sobie wzruszenie nowe,
Tak mu się nagłe w myślach zmąciło
Wszystko co teraz, co dawniéj było;
Że gdy sam w sobie upokorzony,
Chciał dobyć z arfy dawne jéj tony,
Uczuł, że palce moc swą straciły,
Którą nadaje wiara w swe siły.
Księżna odgadła co się w nim działo.
A więc nie rażąc zbytnią pochwałą,
W słowach jednakże miłych dla ucha,
Dodała serca, zagrzała ducha,
Aż stróny, w które trącał powoli,
Zabrzmiały wszystkie w ton jego woli.
Wtedy rad z siebie ozwał się śmieléj,
Że pomni powieść dawnych minstreli,
Któréj już w życiu swém poniżoném
Nie miał nadziei śpiewać przed zgonem.
Bo nie dla gminu pieśń ta złożona,
Lecz dla dam wielkich, dla panów grona;
Sam ją przed królem śpiewał za młodu,
Na jednéj z świetnych uczt Holyrodu;

Pieśń tę powtórzyć chciałby w téj dobie,
Nótę jéj tylko przypomni sobie.
I zwolna ręką wodząc po strónach,
Coraz to w innych przebiera tonach;
I w czole widać walkę z pamięcią,
Którém raz po raz wstrząsał z niechęcią.
Aż gdy raz wzbudził znajome brzmienia,
Twarz zajaśniała blaskiem natchnienia,
Duch w oku starca zaiskrzył młody,
Dziwny rumieniec oblał jagody,
I harmonijny, choć w miarach zmienny,
Rozległ się odgłos pieśni wojennnéj. —
Miejsce, słuchacze, dola żebraka,
Wszystko zniknęło z myśli śpiewaka;
Zimna nieufność w sercu zbolałém.
Nagle przed wieszczym pierzchła zapałem;
I tak, gdy wszyscy wkrąg oniemieli,
Nócił ostatni z szkockich Minstreli.


PIEŚŃ PIERWSZA.

I.

Umilkł w Branksom gwar biesiady[75],
Do tajemnych komnat gmachu
Samotna odeszła Lady.
Do komnat, których drzwi potężne czary
Tajemniczemi zamknęły słowami: —
Słów tych nikt wspomnieć bez strachu,
Powtórzyć nie śmie bez kary: —
Jezus Marya zmiłuj się nad nami!
Nikt oprócz Lady, za żaden skarb ziemny
Nie śmiałby wstąpić w ten gmach jéj tajemny,

II.

W biesiadnéj sali gwarliwa drużyna,
To stoi kołem przed ogniem komina,
To znów pod ręce wzdłuż chodząc pospołu,
Ciągnie rozmowy zaczęte u stołu.

Na potrząśnionych gałęźmi kamieniach
Śpią psy myśliwe, i w sennych marzeniach
W głos gonić zwierza zdają się śród boru,
Z Tewiotstonu do Eskedalmoru.

III.

Dwudziestu dziewięciu szlachetnych rycerzy
Wciąż w zamku Branksomskim gościło;
Dwudziestu dziewięciu, w bogatéj odzieży,
Na rozkaz ich paziów służyło;
Dwudziestu dziewięciu rycerskiéj młodzieży
Rumaki ich w stajniach karmiło;
A wszyscy waleczni, ojczyzny nadzieja,
A wszyscy są krewni hrabiego Bukleja.

IV.

Dziesięciu z nich w kolej, na pierwszy znak trwogi,
Gotowych co chwila do boju lub drogi,
Z orężem u pasa, z ostrogą u nogi,
W dzień i w nocy nie zrzuca zbroicy;
Na swych twardych puklerzach,
W nierozpiętych pancerzach,
Chwilę ledwo snu dadzą źrenicy;
W rękawicach ze stali
Za stół nawet siadali,
Wino pili przez kratę przyłbicy.

V.

Dziesięciu giermków, wprawionych do broni.
Trzyma przed gankiem kopije rycerzy;
Trzydzieści zbrojne osiodłanych koni,
Dziesięciu w rękach wodzi masztalerzy;
Każdy koń z kitą piór strusich u skroni,
Za każdém siodłem buzdygan się jeży;
Sto innych w stajniach zostaje się w domu. —
Taki jest zwyczaj na zamku Branksomu.

VI.

Dla czegóż te konie pod siodłem tak stoją?
Dla czego rycerze czuwają pod zbroją? —
Czuwają, by w porę brytanów szczekanie,
By w porę posłyszeć strażników wołanie;
By zdala nad chmurą kurzawy wzniesiony
Świętego Jerzego krzyż dojrzeć czerwony[76];
By w porę pośpieszyć i bronić swych właści,
Przed Skropem, lub Percym, wsławionym z zdrad tylu,
I nie dać się ubiedz Howarda napaści,
Z Warkwortu, z Nawortu, z pięknego Karlilu.

VII.

Taki jest zwyczaj na zamku Branksomu. —
Mężni rycerze bronią go i strzegą:

Lecz on, pan zamku, wódz Buklejów domu!
Miecz jego straszny jak łyskanie gromu,
Rdzewieje nad grobem jego! —
Rok ledwo upłynął
Jak lord Walter zginał[77],
Gdy nie syt krwi bratniéj i mordu,
Niezgodę na nowo.
Straszliwą, domową,
Rozniecił Karr, baron z Cessfordu.
Gdy lud z nad granicy
Pierzchał ku stolicy,
Gdy Edymburg nawet krwią spłynął:
Tam w dymach pożogi,
Lord Walter bez trwogi,
Broniąc swoich, walczył i zginął.

VIII.

O! straszna wojno pychy rodowéj,
Wojno sąsiedzkiéj zawiści!
Kto cię rozbroi? kto z Kaimowéj
Zbrodni twych wodzów oczyści?…
Ach! — próżno razem w pielgrzymim stroju,
Do miejsc cudownych szli wszędy[78];
Próżno za dusze poległych w boju
Wspólne sprawiali obrzędy:
Póki w Cessfordzie włada dom Karrów,
Buklej w Etryku przewodzi:
Póty zawziętość odwiecznych swarów,
Z pamięcią rzezi, klęsk i pożarów,
Z ojca na syna przechodzi.

IX.

Lud wojowniczy załamywał ręce
Nad trumną lorda Waltera;
Niewiasty w łzami uroszone wieńce
Stroiły grób bohatéra.
Lecz łzy ni kwiatu pozostała wdowa
Nie uroniła na grobie;
Nadzieja pomsty i duma surowa
Dodały męztwa w żałobie.
Aż gdy wkrąg patrząc na twarze żałośne,
Syn mały w domu zawołał:
„Pomszczę się ojca, niech tylko podrosnę!“
Żal dłużéj kryć się nie zdołał,
Łkając go swemi okryła pieszczoty,
I łzy jéj wdowie zlały twarz sieroty.

X.

W stroju z rozpaczy starganym,
Na wiatr rzuciwszy włos,
Nad ojcem swym ukochanym
Anna płakała w głos.
Lecz prócz żałości dziecinnéj,
Był jeszcze powód łez inny:
Bojaźń o przyszły los.
Serce jéj gore miłością —
Przed nimby tylko z ufnością

Odkryła głąb tajemnicy;
Lecz twardéj matczynéj duszy,
Wié, że ni zmiękczy, ni wzruszy,
Prośba ni rozpacz dziewicy.
Lord Kranston jéj oblubieniec,
Cessfordów był pokrewieniec[79],
Herb jeden na ich sztandarach;
A wié, że matka jéj sroga,
Wprzód niż ją wydać za wroga,
Woli wprzód ujrzéć na marach.

XI.

Lady ród wiodła wysoki.
Ojciec jéj, mędrzec głęboki,
Szczep możnych Bethunów domu[80],
Za morzem szukał nauki,
I w Padwie uczył się sztuki
Niedozwolonéj nikomu.
Wieści krążyły u ludu,
Że czynił, czego bez cudu
Człek nie dokaże swą siłą;
I w dzień, gdy szedł w zamyśleniu,
Ni przed nim, ni za nim cieniu
Od ciała jego nie było[81].

XII.

Po ojcu, mówią, z dziecięcia
Lady tę sztukę posiadła,
Że na jéj straszne zaklęcia
Nadziemskie drżały widziadła[82]. —

I oto właśnie, w swéj niedostępnéj,
Zaczarowanéj wieży posępnéj,
Powstawszy z gniewem, słucha łoskotu,
Co się wzniósł nagle z fal Tewiotu.
Ryk-że to wody, co gdy przybierze,
Chce swe skaliste skruszyć nadbrzeże?
Szum-że to wichru, co między lasy
Z twardemi dęby idzie w zapasy?
Trzęsienie ziemi, czy łoskot gromu,
Co wstrzasł jak z posad mury Branksomu?

XIII.

Przerażone echem dzikiém
Psy zawyły z przestrachu;
Ćma puszczyków, z głośnym krzykiem,
Rozpierzchła się po gmachu.
Goście z miejsc się swych porwali,
Tłum ku oknu się spycha:
Myślą, burza! — patrzą z sali,
Lecz noc jasna i cicha.

XIV.

Lady odgadła powód łoskotu.
Nie był to łoskot fal Tewiotu,
Nie był to wicher burzy dalekiéj.
Nie grom to wstrząsnął Branksomu mury:
Lady poznała, że Duch to rzeki,
Przemawiał do Ducha góry.

XV.
duch rzeki.

„Śpisz-li bracie?“

duch góry.

— „Bracie, nie! —
Księżyc w pełni świeci mnie.
Na kobiercach moich z wrzosu,
Od Skelf-hillu do Craig-crossu[83],
Pod drzewami, nad zdrojami,
Tłumy Sylfów girlandami,
W przezroczystéj tańczą mgle.
Wstań, i obacz tan ich zręczny,
Wstań, i usłysz śpiew ich wdzięczny,
Luby bracie, odwiedź mnie!“ —

XVI.
duch rzeki.

— „Nurt mój mącą łzy dziewicy,
Pięknéj Anny z Branksomu,
Co swéj serca tajemnicy
Nie śmie zwierzyć nikomu.
Powiédz ty, co widzisz gwiazdy,
Prędkoż mordy i najazdy

Wezmą koniec na granicy? —
Co sądzono dla dziewicy? —
Gdzie jest kres jéj doli złéj?
Kto ma zostać mężem jéj? —

XVII.
duch góry.

— „We mgle krąży Wóz Artura;
Niedźwiedzica zamroczona
Patrzy groźno; czarna chmura
Stoi w pasie Oryona.
Wyższe gwiazdy w ćmie obłoków —
Nie wyczytać ich wyroków!
Lecz nie pierwéj wszystko wróży,
Wojnie koniec, ludziom zgodę,
Aż się pycha upokorzy,
A miłość zyszcze swobodę.“ —

XVIII.

Nadziemskie duchy mówić przestały,
I łoskot umilkł w przestworze;
Tewiot tylko pluska o skały,
I drzewa szumią na górze.
Ale w Branksomie jeszcze się szerzy
Echo ich głosów złowieszcze:
Bo brzmi dokoła zaklętéj wieży,
I w uchu Lady brzmi jeszcze.

Porywczo i śmiało,
Z postawą wspaniałą,
Postąpiła ku oknu i mówi:
„Góra wasza pęknie,
„Rzeka w ziemię wsięknie,
„Nim ja córkę oddam wrogowi!“ —

XIX.

I śpiesząc dąży przez samotne gmachy.
Gdzie śród domowych i gości,
Syn jéj, w pancerzu i w szyszaku z blachy,
Bawi się z krzykiem radości.
I małym w ręku wywijając kordem,
Na kiju biega po sali,
Krzycząc, że jedzie na wojnę z Cessfordem,
I zamki wrogów popali.
Starzy wojacy giestami i słowy
Dodają dziecku ochoty;
Serca ich twarde jak puklerz stalowy,
Wzrusza wesołość sieroty.
Patrzą, i wzajem szepcą wróżby ciche,
Że byle tylko rósł w zdrowiu,
Poniży kiedyś Jednorożca pychę,
Wskrzesi blask Gwiazdy i Nowiu[84].

XX.

Lady przez chwilę z matczyném wzruszeniem
Spójrzała na widok ten,
I wnet, wkrąg bystro rzuciwszy spójrzeniem,
Wyszła — wezwawszy za sobą skinieniem
Wiljama de Deloraine.

XXI.

Z tylu rycerzy, co w zamku gościło,
Nikt mu nie równał postawą i siłą;
Nikt na turniejach, ni w bitew natłoku,
Kopii zręczniéj nie ułożył w toku.
Od błot Tarrasu, do piasków Solwaju,
Nikt nie znał lepiéj mieszkańców i kraju,
Gdzie stokroć z łupem uchodząc przez jary,
Zmylił najlepsze Percego ogary[85].
W niczém dlań nigdzie nie było zapory:
Przez góry, rzeki, przez lasy i bory,
Wié wszystkie ścieżki, i ani się boi
Wczwał gnać po skałach, lub płynąć we zbroi.
Jedno dla niego czas lipca czy grudnia,
Ciemność północy, czy skwary południa;
Niczém dla niego jest mord i pożoga,
Gdy ma łup dostać, lub napaść na wroga.
Pięćkroć przez Szkocką wygnany królowę,
Unosił życie w kraj nieprzyjacielski:
I pięćkroć wracał, gdy na jego głowę
Cenę nałożyć król kazał Angielski.

XXII.

„Rycerzu! — rzekła Lady — téj nocy
„Trzeba mi twojéj wiernéj pomocy.
„Weź najlepszego konia ze stajni.
„I co najśpieszniéj, i co najtajniéj.
„Pędź do Melrozu! — Gdzie? zkąd? i po co?
„Milcz! — lecz pośpieszaj, byś przed północą
„Był tam, nim przebrzmią modły wilii! —
„Pytaj o mnicha Świętéj Maryi.
„Pozdrów i powiédz, żem cię przysłała:
„Że przyszła chwila, i że wam obu
„Poruczam dzisiaj zdobyć Skarb Grobu.
„Bo dziś Świętego wilja Michała:
„Gwiazdy zamglone, lecz księżyc czysty. —
„Czas wam i miejsce krzyż wskaże krwisty.

XXIII.

„Co ci mnich odda, strzeż i ukrywaj!
„Wracaj! — nie stawaj, ani spoczywaj!
„I czy to będzie pismo, czy księga,
„Niech do niéj twoje oko nie sięga;
„Bo gdybyś zajrzał, albo dochodził —
„Lepiéjby było, byś się nie rodził!“ —

XXIV.

— „O! nie bój się Lady! mój dzielny koń gniady
„Niech tylko się kopnie z kopyta,
„Za Bozką pomocą, tam dziś przed północą.
Tu staniem nim zorze zaświta.

„I szukać daremnie, lepszego odemnie
„Do spełnienia twojego rozkazu:
„Bo jako Bóg żywy! jam rycerz prawdziwy!
„Książki w ręku nie miałem ni razu.“ —

XXV.

Rzekł, dopadł konia, wzmocnił się w łęku,
Kopiję z giermka pochwycił ręku,
Ścisnął ostrogą — przez most zwodowy
Zagrzmiał jak piorun tentent podkowy.
Przez las, na prawo, szybkim zawrótem,
Puścił się drogą nad Tewiotem.
W bok Goldilandu granicznéj wieży,
Skalnych Bortwiku dotarł wybrzeży;
W mgle Moat-hillu szczyt ujrzał głuchy,
Gdzie dotąd błądzą Druidów duchy;
Z okien Hawiku, światła w pomroku
Jak wstęga tylko migły mu w oku;
I wnet jak widmo straszne dla gminu,
Przemknął około bram Hazeldinu.

XXVI.

„Kto? stój!“ — strażnicy z baszt zawołali.
— „Swój — rzekł — z Branksomu! — i pędził daléj.
Skręcił na północ brzegiem strumienia,
Na stromą górę wbiegł bez wytchnienia;
Aż nieznużony po trudach tylu,
Ujrzał półdrożną błoń Horslie-hillu.

Na lewo przed nim pasem leżała,
Odwieczna Rzymian droga wspaniała.

XXVII.

Tu wstrzymał konia, lecz się nie bawił:
Obejrzał oręż, siodła poprawił,
I wskok znów daléj! — Jasność księżyca
Olbrzymie Mintu skały oświéca,
Zkąd głośny w pieśniach, zbójca przemożny,
Czyhał przed laty na łup podnożny[86],
A trąbki jego dźwięk między skały,
Tysiączne echa w grom zamieniały.
Delorraine myśląc o nim, żałował
Że go dziś nié ma, by z nim spróbował!

XXVIII.

Szybko i prosto, jak grot do celu.
Przeleciał bujne pola Riddelu,
Gdzie Ail z jeziór i z gór wezbrany,
Wrąc z szumem tłucze o skalne ściany,
I jak wędzidła koń niecierpliwy,
Fal swych pieniste wydyma grzywy.
Ale dla gońca nié ma przeszkody!
Wprost, jak gnał czwałem, wskoczył do wody.
Nigdy mąż cięższy, w nocnym pomroku.
Nie walczył z szybszym nurtem potoku.
Koń się ponurzył: — jeździec bez trwogi,
Spiął go wędzidłem, dodał ostrogi;

Koń wzbił się na wierzch — nozdrza rozszerza,
Fala dosięga piersi rycerza,
Pryska nad głowę: — lecz w nim odwaga
Z niebezpieczeństwem równo się wzmaga.
Zwrócił na ukos, i z biegiem prądu
Kierując zręcznie, dobił się lądu.
Koń nie miał czasu parsknąć na brzegu,
Pan go znów bodźcem zmusił do biegu.

XXIX.

Przez Bowden-Moru pędząc bezdroże,
Halidon-Hillu obaczył wzgórze,
I westchnął z smutném wstrząśnieniem głowy. —
Bo w myślach jego stanął dzień owy,
Straszny dzień piérwszy wojny domowéj,
Krwawy początek dziedzicznych swarów,
Przyjaznych dotąd Skottów i Karrów[87].
Gdy król, w Duglasów tęskniąc przemocy,
Wiernéj Bukleja wezwał pomocy,
A wodze Karrów, w stanowczéj chwili,
Zwycięztwo jego w klęskę zmienili;
A śród pogoni, ciżby i mordu,
Legł z nich najpierwszy, baron z Cessfordu. —

XXX.

Z gniewem w bok konia topiąc ostrogi,
Deloraine mijał widok złowrogi;
Aż z góry we mgle ujrzał w oddali,
Cień wież Melrozu, błysk Twidu fali.

Olbrzymi naksztalt skały szerokiéj,
Gmach się kościelny dźwigał w obłoki,
A wkoło w massach skupione mury,
Zdały się gruzem zwalonéj góry.
W Hawiku słyszał hasło wieczoru,
Tu dzwon się ozwał z wieży klasztoru —
Księża na Laudes idą do choru.
„Ha! w sam czas!“ — jeździec krzyknął z pociechą.
I podwojone kopytów echo,
Jak grom się przed nim tocząc wzdłuż łanu,
Spotkało z świętym brzmieniem organu,
Co z bram kościelnych wiatr niósł na błonia. —
Deloraine w bramie zeskoczył z konia,
I przy ostatniéj nócie nieszpornéj,
Jak duch wpół widny we mgle wieczornéj,
Szedł ku podwojom fórty klasztornéj.


Tu stróny zmilkły; — z echem ich brzmienia,
Zgasł w duszy wieszcza zapał natchnienia.
Skromnie ku arfie pochylił czoło,
Nieśmiałym wzrokiem rzucił wokoło;
Znać, że w obecnych twarzy i oku,
O pieśni swojéj szukał wyroku:
I jakby nie śmiąc ufać pochwale,
Nieco o dawnym wspomniał zapale,
I jak w nim nędza i wiek zwątliły,
Lepsze za młodu pamięć i siły.

Księżna i wszystkie damy orszaku,
Umiały pojąć wieszcza w śpiewaku,
I z szczerém czuciem, głośno oddały
Jemu i pieśni winne pochwały.
Starzec ośmielon słodką ich mową,
Tak pieśń swą nócić zaczął na nowo.

KONIEC PIEŚNI PIERWSZÉJ.
PIEŚŃ DRUGA.

I.

Kto dziś Melrozu chesz zwiedzać ruiny[88],
Idź, gdy je nocy mrok ogarnął siny.
Wesoła jasność dziennego promienia,
Złocąc je, zda się urągać z zniszczenia.
Lecz gdy z za chmury wyjrzy księżyc blady,
A wzniosłe łuki i mroczne arkady,
Mdłém jego światłem bielejąc po wierzchu,
Czernią się spodem jak otchłanie zmierzchu;
Gdy każda ściana, w cieniach lub jasności,
Zda się z hebanu, lub słoniowéj kości;
A wkoło wieków wpół zatarte rysy,
Obrazy świętych, grobowe napisy,
Mówią z przeszłości: — a szum Twidu fali,
Albo huk sowy słychać tylko w dali; —
Wtedy, wędrowcze! idź, gdy ci się przyda,
Idź na gruz gmachu świętego Dawida,

I gdy czuć umiész, wyznaj, żeś ni razu
Tak uroczego nie widział obrazu!

II.

Ślepy na urok malownych scen,
Wielkiemi kroki szedł Deloraine,
I rękojeścią swego klajmoru
Bił, co miał siły, w fórtę klasztoru.
— „Kto tam?“ — głos z wewnątrz ozwał się groźno.
„Czemu tak głośno? po co tak późno?“ —
— „Goniec z Branksomu!“ — Ledwo domówił,
Drzwi się otwarły, stróż go pozdrowił.
Bo z dawien dawna Buklejów plemię
Prawa i właści Melrozu strzeże,
I hojne dary, skarby i ziemie,
Za dusze przodków święci w ofierze.

III.

Deloraine krótko cel swój wymienił.
Stróż nie rzekł słowa, lecz się nie lenił:
Zatlił pochodnię, i idąc wprzódy,
Przez kryte ganki, przez kręte wschody,
Ostróżnym krokiem, boso, w kapturze,
Sunął się cicho, jak cień po murze:
Gdy łoskot zbrojnéj rycerza stopy,
Krok w krok sklepione wtórzyły stropy.
Aż uchylając hełmu i szyi,
Wszedł w progi mnicha Świętéj Maryi,

I pozdrowiwszy skinieniem głowy,
Wznosząc przyłbicę, rzekł temi słowy.

IV.

„Lady z Branksomu tu mię przysłała:
„Mówi, że przyszła chwila, i obu
„Każe nam dzisiaj zdobyć Skarb Grobu.
„Bo dziś Świętego wilja Michała:
„Gwiazdy zamglone, lecz księżyc czysty. —
„Czas nam i miejsce krzyż wskaże krwisty.“ —

V.

Z twardéj pościeli, mnich ze snu zbudzony,
Zwlókł wyschłe członki, i stał cały drżący.
Wiek stuletniemi ubielił mu szrony
Poważną brodę i włos rzedniejący.
Stał, i na gońca obrócił źrenice,
W głębokich jamach tlące pode brwiami:
„Tyżbyś śmiał zgłębiać straszne tajemnice,
„Co Bóg i szatan chce ukryć przed nami? —
„Patrz na mnie! widzisz z mojego oblicza
„Com cierpiał: — skóra odpadła od kości,
„Od włosiennicy i ostrego bicza; —
„Przez lat sześćdziesiąt ciało moje pości,
„Żyjąc o chlebie i wodzie; — kolanem
„Starłem kamienie podłogi: — a przecie,
„Nie wiém, czy dotąd nie stoi przed Panem
„Grzech, com go z młodu popełnił na świecie,

„Chcąc przedrzeć chmurę, którą Bóg na ziemi
„Rozdzielił wiecznie duchów z śmiertelnemi! —
„Zważ więc! — lecz jeśli odrzucisz przestrogę,
„Jeśli wiek cały strawiwszy w pokucie,
„Chcesz drżeć o duszę w ostatniéj minucie: —
„Pójdź! — obiecałem, pokażę ci drogę.“ —

VI.

— „Pokut ja żadnych czynić nie myślę,
„Post chyba w głodzie zachowam ściśle.
„Trzepię, jak umiém, Pater i Ave,
„Gdy siadam na koń iść na wyprawę,
„Lecz piekłem sobie głowy nie suszę. —
„Czyń więc co trzeba, bo śpieszyć muszę.“ —

VII.

Znowu na niego mnich spójrzał zdumiały,
I patrząc westchnął głęboko.
Bo i on kiedyś był wojownik śmiały,
I w świecie słynął szeroko.
I wspomniał siebie, gdy w zbroi promiennéj,
Z krzyżem na piersiach, wesoły,
Na morzu z fali urągał bezdennéj,
Lub koniem ścigał sokoły.
Wspomniał — i kijem podpierając kroki,
Schylony, drżący, pokorny,
Wiódł gościa, kędy krużganek wysoki
Otaczał ogród klasztorny.
Cień mrocznych sklepień padał na ich głowę,
A stopą głazy deptali grobowe[89].

VIII.

Zioła i kwiaty, mgłą nocną obwiane,
Błyszczały rosą — a księżyc na ścianę
Padając z boku, oświécał dokoła
Podobneż w rzeźbie i kwiaty i zioła. —
Mnich stanął nagle, i trwożne źrenice
Zwrócił ku stronie północnéj:
Gdzie jak z wulkanu, skry i błyskawice
Tryskały z ciemności nocnéj.
I to jak race, śmigając ku górze,
To w bok, jak szmermle rozpierzchłe,
Czerwoną łuną, jak polarne zorze,
Oblały niebo zamierzchłe.
Mnich zdwoił kroku, i szepcąc akt skruchy,
Korzył się w częstych westchnieniach:
Bo on to poznał, że nieczyste duchy
Bujały na tych promieniach.

IX.

Przez kute z miedzi wązkie drzwi poboczne,
Weszli do środka kościoła.
Na lekkich słupach, szczyty jego mroczne
W ciemnościach nikły dokoła.
Gdzieniegdzie tylko promień księżycowy,
Przez okna padając z góry,
Oświécał obszar olbrzymiéj budowy,
I kształty wnętrznéj struktury.
Łuki rzucone wszerz bokowych skrzydeł,
Cud dłóta, podziw spójrzenia!

Gzymsy z potwornych masek i straszydeł,
Zdobiły kosze sklepienia.
A słupy cienkie, od góry do dołu
W trofeach między kwiatami,
Zdały się każdy pękiem dzid, pospołu
Pozwiązywanych wieńcami.

X.

Z ponurém echem wiatr wijąc przez szpary,
Wstrząsał chorągwie i stare sztandary.
Tkwiące przy wielkim ołtarzu.
Tam jedna tylko, ze srebrzystéj urny,
Bladawa lampa siała blask pochmurny,
Na groby wasze, wodzu Otterburny,
I Liddesdalski mocarzu! —[90]
O! marne szczęty wielkości światowéj:
Blask tylko lampy i kamień grobowy!

XI.

W oknach, przez które lśnił księżyc promienny,
Splot fantastyczny trelazy[91] kamiennéj,
Zdumiewał oczy patrzące;
Rzekłbyś że wróżka, z dziecinnéj swawoli,
Prątkami z trzciny, gałęzie topoli
Pogięła w węzłów tysiące,
I potém wreście, dla lepszych omamień,
Wiotką pleciankę zamieniła w kamień.

Srebrzysta jasność, w pośród ram tych krętych,
Na tle szyb w różnych kolorach,
Ukazywała Proroków i Świętych,
W różnobarwistych ubiorach.
W środkowém oknie stał Archaniół Michał,
Z chorągwią z krzyżem czerwonym,
Deptał szatana i w otchłań go spychał,
Godząc weń mieczem wzniesionym.
Przez tę chorągiew blask przechodząc z góry,
Krwawy znak krzyża rzucał na marmury.

XII.

Deloraine z mnichem usiedli na grobie. —
Był to grób króla szkockiego[92].
A mnich, znać było że gwałt czyniąc sobe,
Tak zcicha mówił do niego.
„Nie zawsze byłem, czém mię widzisz teraz;
„W krainach Maurów pogańskich.
„Z młodu za wiarę krew przelałem nieraz,
„Walcząc w szeregach hiszpańskich.
„Dziś wzrok mój ćmi się patrząc na twą zbroję,
„Szczęk twego miecza razi ucho moje.

XIII.

„Tam, w Salamance, zdarzenie mi dało
„Napotkać Michała Skotta[93].
„Świat drżał przed jego czarnoksięzką chwałą;
„Bo gdy go wzięła ochota,

„Dać tam swym uczniom dowody swéj siły,
„I laską powiódł po śpiżu:
„Z wież same dzwony na trwogę dzwoniły,
„I wieże drżały w Paryżu[94],
„Mag mi przez przyjaźń odkrył tajnie swoje,
„Pozwolił użyć wyrazu,
„Co szczyt Ejldonu rozszczepał na troje,
I przez Twid rzucił most z głazu[95].
„Lecz, wojowniku! powtórzyć go tobie,
„Byłoby zgubić twą duszę;
„A i tak nawet, żem go wspomniał sobie,
„Pokutę potroić muszę.

XIV.

„On téż na swojéj śmiertelnéj pościeli
„Poznał, że moc ta jest grzechem.
„Jam był najbliższy z jego przyjacieli,
„Kazał mi przybyć z pośpiechem.
„W Madrycie jego odebrałem hasło,
„Gdy słońce wstawało z morza;
„I, wojowniku! nim słońce zagasło,
„Stałem tu, u jego łoża.
„Co mi powiedział ostatniemi słowy,
„Nie pytaj! — straszna ich siła
„Na gróbby jego i na nasze głowy
„Sklep téj świątyni zrzuciła.

XV.

„Lecz jak mi kazał, złożyłem przysięgę,
„Pogrześć z nim razem jego Czarno-księgę,
„Nie okazując nikomu;
„Prócz gdyby chyba w gwałtownéj potrzebie,
„Dla swego klanu, lub samego siebie,
„Żądał jéj Buklej z Branksomu.
„Wtedy ją z grobu wziąć mogłem jedynie,
„Lecz pod przysięgą, gdy potrzeba minie,
„Że ją na nowo zagrzebię. —
„W nocy, przede dniem Świętego Michała,
„Tu go złożyłem w grób ciasny,
„Gdy z wieży pierwsza godzina zabrzmiała,
„A z okien księżyc lśnił jasny.
„Umyślnie na to wybrałem tę chwilę,
„Aby ów krzyż Archanioła.
„Świecąc wprost wtedy na jego mogile,
„Złe duchy płoszył dokoła.

XVI.

„Straszna to była noc! — Kościół ten cały
„Drżał jak od ziemi trzęsienia;
„Chorągwie same bez wiatru szumiały,
„A z za filarów, śród cienia,
„Słyszałem śmiechy i głosy złowieszcze. —
„Włos się na głowie méj jeżył;
„Jednak…“ — Mnich daléj chciał cóś mówić jeszcze,
Wtém zegar piérwszą uderzył. —

Deloraine dotąd nie wiedział co trwoga:
Na rzędy włóczni, na zastępy wroga,
Na śmierćby nawet szedł śmiało;
W téj chwili jednak dreszcz go przejął zimny,
I gdy za mnichem powtarzać chciał hymny,
Głosu mu w piersiach nie stało.

XVII.

„Teraz, rycerzu! teraz chwytaj porę!
„Krzyż lśni na grobie mocarza.
„Cudowna lampa wewnątrz jego gore,
„Któréj blask duchy odraża[96].
„Gore, i będzie goreć nieprzerwanie,
„Aż na sąd straszny pan jéj nie powstanie.“ —
Mnich rzekł, i wskazał na środku kościoła
Głaz niczém nieodznaczony.
Prócz że nań z góry sztandar Archanioła
Rzucał cień krzyża czerwony.
Deloraine idąc za mnicha rozkazem,
Znalazł w framudze drąg kuty żelazem,
I jak mógł krzepił ochotę.
Mnich bił się w piersi, i grób wkoło żegnał,
I jakby pewny że duchy odegnał,
Dał znak by zacząć robotę.

XVIII.

Z bijącém sercem, natężając siłę,
Ze wszech stron rycerz ciężką wzruszał bryłę,

I krwawym oblał się potem.
Dwakroć odpoczął: — lecz za trzecim razem,
Głaz zasadzoném podjęty żelazem
Na bok odwalił z łoskotem. —
O! wtenczas, chciałbym, żebyście tam były!
Bo czyż wam zdołam wystawić
Obraz téj chwili, gdy światło z mogiły
Buchnęło łuną błyskawic;
I w mgnieniu oka, jak blask meteoru,
Oblało ołtarz i ściany,
I kolumnadę krużganków i choru,
I sklep w trójkąty łamany? —
Z zbroi rycerza jak płomień wytrysnął.
Jak śnieg zaiskrzyło pióro.
Mnich prędko kaptur na oczy nacisnął,
I w ziemię patrzał ponuro!

XIX.

W całéj postaci Mag leżał przed niemi,
Jakby od wczoraj złożony do ziemi.
Do pasa długa, broda jego biała
Jak biały całun pierś mu okrywała;
Sto lat przeżytych znać było z oblicza,
Gdzie tchnęła jeszcze wielkość tajemnicza.
Strój miał pielgrzymi, bez żadnego znaku,
I pas w złociste godła zodyaku;
Srébrny krucyfiks trzymał w dłoni prawéj.
Pod lewą, gruba, żałobnéj oprawy,
Leżała księga na klamry zamknięta,
A u stóp lampa płonęła zaklęta.

Twarz była cicha i wypogodzona.
Mnich wniósł, że dusza być musi zbawiona.

XX.

Nieraz na polach krwią ludzką okrytych,
Deloraine koniem tratował zabitych,
I nie czuł zgryzot ni strachu:
Lecz go przejęły i strach i zgryzota.
Widząc otwarty grób Michała Skotta,
I ów blask nagły po gmachu.
Krew skrzepła lodem, i stał jak przykuty. —
Mnich bił się w piersi, i akty pokuty
Odmawiał głośno, żarliwie.
Lecz w grób już więcéj nie śmiał rzucić wzroku,
Bo czuł, że dłużéj nie zniesie widoku
Tego, co kochał tak tkliwie.

XXI.

I domówiwszy swojego pacierza:
„Czyń, co masz czynić!“ — krzyknął na rycerza,
„Śpiesz! albo biada nam obu! —
„Nie możesz widzieć — bo śmiertelne oczy
„Znieśćby nie mogły — tłumu, co się tłoczy
„Na brzeg otwartego grobu!“ —
Deloraine chwili nie tracąc daremno,
Przykląkł, i z grobu wziął księgę tajemną,
I nagle porwał się z trwogą:
Bo czy to światło, co wzrok oślepiało.
Czy strach go złudził: — dość, że mu się zdało,
Że martwy zmarszczył się srogo[97].

XXII.

Gdy kamień znowu pokrył wierzch mogiły,
Głębsze niż przedtém ciemności wróciły,
Bo księżyc zaszedł, a gwiazdy się śćmiły. —
Mnich z Delorainem przyśpieszając kroku,
Szli, i drzwi długo w nieprzejrzanym mroku
Nie mogli znaleźć z przestrachu;
Bo wciąż, długiemi powtarzane echy.
Nadludzkie głosy i szydercze śmiechy
Brzmiały za nimi po gmachu.
Rzekłbyś, złe duchy radośnym okrzykiem,
Tryumfowały z urąganiem dzikiém.
Że na świat idą ich czary. —
Co w tém jest prawdy? — gdybyście spytali,
Nie śmiałbym ręczyć; — lecz tak powiadali
Starcowie, co godni wiary.

XXIII.

„Teraz uciekaj! — rzekł mnich na podwórzu:
„A gdy już będziem na śmiertelném łożu,
„Wzywajmy Świętych opieki:
„By przez ich możną za nami przyczynę,
„Bóg litościwy odpuścił nam winę,
„I nie potępił na wieki!“ —
Rzekł, i sam jeden wrócił do swéj celi. —
Ale gdy w chórze nie widząc go rano.
Bracia w południe do drzwi jéj zajrzeli,
Już go w niéj martwym zastano.

Leżał na ziemi krzyżem rozciągnięty,
Lecz w twarzy jego jaśniał pokój święty.

XXIV.

Rycerz wyszedłszy z pod sklepień krużganku.
Odetchnął wolniéj świeżością poranku:
Dopadł rumaka, i pędząc co siły,
Rad był że minął klasztorne mogiły.
Bo mu na piersiach, jak ołowiu bryła,
Tajemna księga pod zbroją ciężyła.
I jakby własnym ożywione duchem,
Czuł, że jéj karty ciągłym drgały ruchem.
Lecz nabrał męztwa, gdy z wyższych gór szczytu
Ujrzał świecący piérwszy promień świtu;
I aby całkiem pokonać obawę.
Trzepał, jak umiał, swój Pater i Ave.

XXV.

Słońce rumieni szczyt Czewiotu,
Słońce na skalnym błyszczy Karterze;
I już niém iskrzy nurt Tewiotu.
I już niém tlą się Branksomu wieże.
Ptastwo się zewsząd chórem ozwało,
Wietrzyk odetchnął wonią poranną,
Kołysząc zlekka liliję białą,
Lub rozwijając różę rumianną.
I już piękniéjsza niż kraśne róże,
Choć od lilii bladsza od żalu,

Swoje bezsenne rzuciła łoże,
Królowa dziewic Tewiot-dalu.

XXVI.

Czemuż to piękna Anna z Branksomu
Wdziewa tak rano, strój tak powabny?
Czemu tak z drżeniem, tak pełna sromu
Sznuruje śpiesznie stanik jedwabny?
Czemu tak wkoło rzuca wzrok strachu,
Zbiegłszy na boczny dziedziniec gmachu?
Czemu tak czule brytana głaszcze,
Co już by szczeknąć otwierał paszczę?
Czemu, choć cała kwefem okryta,
Stróż jéj „kto idzie?“ w bramie nie pyta?
Gdzież to tak sama śpieszy w téj porze,
Gdy ledwo piérwsze zabłysło zorze? —

XXVII.

Anna z Branksomu stąpa tak z trwogą,
By ujść przed matki czujnością srogą.
Głaszcze brytana, bo wie, że ludzi
Głos jego gruby w zamku rozbudzi.
Strażnik jéj daje przechód bezpieczny,
Bo tym strażnikiem jest brat jéj mleczny;
A tak się rano z zamku wymyka,
By spotkać w gaju Lorda Henryka.

XXVIII.

I już pod cieniem drzew zielonych wianków,
Usiadła para szczęśliwych kochanków;

A pary siebie godniéjszéj wzajemnie,
Na świecie szukać byłoby daremnie!
On młody, raźny, szlachetnéj postawy,
Grom wpośród bitwy, i dusza zabawy;
A ona, ona! — gdy widok młodzieńca
Oblał jéj lice szkarłatem rumieńca;
Gdy każde tchnienie jéj piersi miotanéj
Zaokrąglało jéj strój sznurowany,
A wdół spuszczone błękitne źrenice
W łzach malowały serca tajemnicę:
Jakażby piękność w téj chwili, bez sromu
Śmiała na równi iść z Anną z Branksomu? —

XXIX.

O! teraz widzę, że moje pienie,
Szlachetne damy! serce wam wzrusza:
Ku mnie się zwraca wasze spójrzenie,
W każdém spojrzeniu lśni wasza dusza!
Czekacie pewnie tkliwéj powieści,
Tęsknéj rozkoszy, słodkiéj boleści,
Co pierś kochanków przejmuje;
Jak śmiały rycerz, w słowach płomiennych,
Czci niezachwianéj, uczuć niezmiennych
Świętość i zapał maluje;
I jak dziewica, z tęskném westchnieniem,
Wpół z przelęknieniem, wpół z rozrzewnieniem,
Słucha, i słuchać się boi;
I jak nakoniec, lekką zasłoną
Na wpół obwianą, skroń zapłonioną,
Oparła na jego zbroi;

I cichym głosem, ledwo słyszanym,
To raz naglonym, to przerywanym,
Rzekła: że byle w ich domu
Krwawa nieprzyjaźń była skończona,
Ręki swéj, oprócz Lorda Kranstona,
Nigdy nie odda nikomu.

XXX.

Ale niestety, szlachetne panie!
Próżne jest wasze oczekiwanie!
Widzicie ten szron starości.
Wiek mię oziębił, nędza mię tłoczy,
Arfa straciła dźwięk swój uroczy —
Nie śmiem już śpiewać miłości! —

XXXI.

Blizko pod dębem, na straży od błonia,
Karzeł Kranstona trzymał jego konia[98],
I włócznię, i hełm z piórami.
Karzeł, nie wiedzieć czy ze krwi i z ciała,
Jeśli prawdziwa wieść o nim biegała
Nad Tewiotu brzegami. —
Razu jednego Lord bawiąc na łowach,
W mało zwiedzanych Ridsdalu dąbrowach,
Nagle w gęstwinie usłyszał zdziwiony,
Okrzyk: „stracony! stracony! stracony!“

I wnet, jak piłka palantem podbita,
Postać wpół ludzka, wpół małpia, w kłąb zwita,
Na stóp trzydzieści trzy z głębi gęstwiny
Dała skok w górę, i w środku doliny
Upadła pod jego stopy.
Baron spiął konia i puścił wędzidło,
I gnał co siły; — lecz karle straszydło
Leciało za nim tuż w tropy.
I w tymże czasie, co koń jego milę,
Ubiegło pieszo cztéry razy tyle;
I gdy Lord Kranston, czyniąc krzyża znamię,
Wjeżdżał w swój zamek — spotkało go w bramie.

XXXII.

Czas, powiadają, i z czartem oswaja.
Baron i cala domowników zgraja
Nawykli zwolna do karła.
On nic nie robił, nic jawnie nie jadał,
Rad stronił wszystkich, i z nikim nie gadał;
Lecz gdy był jeden, machając ramiony,
„Wrzeszczał: „stracony! stracony! stracony!“
I śmiał się z całego gardła.
Był zły, gniewliwy, i mściwy niezmiernie,
Lecz baronowi pokornie i wiernie
Służył, i pełnił co kazał.
Mówią, że nawet ocalił mu życie:
Ostrzegł o zdradzie uknutéj nań skrycie,
I drogę ujścia pokazał.

XXXIII.

Bo gdy Lord Kranston raz do kaplicy
Słynnéj cudami Boga-Rodzicy,
Po nad Yarrowem, blizko granicy,
Szedł z nim, by ziścić swe śluby:
Nie wiedzieć jako, Lady z Branksomu
Miała wieść o tém, i pokryjomu,
Zwoławszy krewnych swojego domu,
Powzięła myśl jego zguby.
Z Newark-Lee[99], piérwsi wodzowie klanu,
Walter z Hardenu, Jan z Tirlestanu,
Deloraine piérwszy podżegacz planu,
Przez las, wzdłuż brzegów Yarrowu,
Trzysta trzy włócznie wiodąc za sobą,
By go tam napaść, szli nocną dobą,
I byli pewni połowu.
Ale paź-karzeł, mówią, przez czary,
Wiedział ich przyjście, odkrył zamiary —
Lord z nim przed świtem uszedł przez jary;
I gdy Skottowie przybyli,
W próżnéj wściekłości, z gniewu i sromu,
Mszcząc się zawodu na Bożym domu,
Obraz z kaplicą spalili[100].

XXXIV

W téj chwili karzeł, trzymając konia,
Czujny wzrok ciągle zwraca na błonia.
Nagle koń chrapnął, nastawił ucha —
Karzeł ku ziemi zgiął się i słucha:
I wywijając w górze ramiony,
Dał wnet kochankom znak umówiony. —
Nie było czasu długiéj rozmowy,
Przysiąg, pożegnań: — tentent podkowy
Słychać zdaleka. — Jak gołębica
Przed lotem ptaka, trwożna dziewica
Śpieszy do zamku: — Lord Henryk śmiało,
Słuchając echa co się zbliżało,
Stał jeszcze w miejscu: — lecz karła rada
Przemogła wreście; — na koń więc wsiada,
I w myślach na dół zwiesiwszy głowę,
Zwolna w cienistą jedzie dąbrowę.


Kiedy tak śpiewał wieszcz osiwiały,
Głos i natchnienie coraz słabiały.
Postrzegł to młody paź, i z uśmiechem
Wybiegł, i z czarą wrócił z pośpiechem:
Z czarą Welezu winnéj purpury.
Bard ze łzą w oku wzniósł ją do góry,
I drżąc polecał opiece świętéj
Dom, gdzie syn pieśni tak był przyjęty.
Młode dziewice kryły śmiech pusty,
Patrząc jak starzec chciwemi usty,

Z jaką rozkoszą chylił z puharu,
Ożywiające krople nektaru.
On zgadł ich myśli — i patrząc wkoło,
Wzajem się ku nim zaśmiał wesoło.
Bo czuł, jak coraz rosła w nim siła,
Jak coraz żywiéj krew w nim krążyła;
Aż coraz jaśniéj czując swe treści.
Tak ciągnął daléj wątek powieści.

KONIEC PIEŚNI DRUGIÉJ.
PIEŚŃ TRZECIA.

I.

Jażem powiedział, że mię los tak zgnębił;
Jażem powiedział, że czas tak oziębił
Serce me szronem starości:
Że nie śmiem śpiewać bóztwa, co udziela
Barw najświetniejszych marzeniom minstrela,
Że nie śmiem śpiewać miłości? —
Nie, nie! — dopóki w piersiach bije serce,
Póki choć jeszcze w ostatniéj iskierce
Tli zapał wieszczego ducha:
Na samą wzmiankę świętego imienia,
Serce się musi obudzić z uśpienia,
Natchnienie iskrę rozdmucha!

II.

Miłość w pokoju,
Stroi flet pasterzy;
Miłość śród boju,
Krzepi miecz rycerzy.

Miłość w pałacach,
Na ucztach przewodzi;
W chatach, po pracach,
Sen rolnika słodzi.
Ludziom nagradza
Trud ziemskich padołów;
W Niebie jéj władza
Jest szczęściem Aniołów.
Dzielona wzajem,
Niewinna z ufnością,
Świat czyni rajem,
Bo raj jest miłością.

III.

O niéj, jak sądzę, pochyliwszy głowę,
Dumał lord Kranston jadąc przez dąbrowę,
I w myślach z Anną przedłużał rozmowę. —
Wtem karzeł nagle świsnął i zawołał.
Lord spójrzał w górę — lecz ledwo co zdołał
Spuścić przyłbicę, już prosto nań z boku
Olbrzym nie rycerz gnał z kopią w toku.
Koń był śpieniony, okryty kurzawą,
Zbroja rycerza przyćmiona rdzą krwawą;
Sam chwiał się w łęku, i tak się zdawało,
Że musiał nie spać i jechać noc całą.
Nie spał i jechał — i nie dbał o sen:
Bo tym rycerzem był sam Deloraine.

IV.

Ale wnet znikły i ślady znużenia,
Gdy błyskający z pomiędzy drzew cienia,
Ujrzał hełm zdala, i poznał po godle.
„Broń się, bo zginiesz!“ zawołał tuż wpodle.
Kranston się raźnie umocnił na siodle —
I był to widok godzien oczu barda! —
Groźne pytanie i odpowiedź harda
Dały znak boju. — Obadwa ich konie,
Jakby dzieliły nienawiść, co płonie
W sercu ich panów, parskały i rżały,
Rzekłbyś patrzając, że się ośmielały
Ku przeczuwanéj potrzebie:
Gdy tocząc niemi między rzadkim gajem,
Jeden i drugi szukali nawzajem
Korzyści miejsca dla siebie.

V.

Kołem harcował koń dzielny barona,
On się pomodlił, westchnął pokryjomu:
Modlitwa była do jego Patrona,
Westchnienie było do Anny z Branksomu.
Deloraine zamiast westchnień i modlitwy,
Zgrzytał zębami z przewłoki gonitwy,
I zwarłszy konia, wprost pędził do bitwy. —
O! widzieć było, gdy w pędzie, z łoskotem,
Starli się — echo rozległo się grzmotem.

VI.

Deloraine z gniewem moc całą wysilił,
Kranston się zachwiał i na wznak pochylił.
Dosiedział jednak; pióra tylko letsze
Z kity się jego rozpierzchły na wietrze,
Gdy włócznia wroga, jako maszt o skały,
O tarcz się jego strzaskała w kawały.
Silniéj czy trafniéj wymierzył snać swoję,
Bo przebił tarczę, kolczugę i zbroję.
I w piersiach wroga załamał żelezca.
Jeździec nie upadł — lecz słabszy od jeźdźca
Koń się zatoczył, i jak martwe brzemię
Runał, i pana pociągnął na ziemię.
Kranston wstrząśniony gwałtownością ciosu,
Nie widział nawet przeciwnika losu.

VII.

Lecz gdy po chwili obaczył leżących,
Konia i jeźdźca, w krwi własnéj broczących,
Litość go zdjęła nad krewnym kochanéj;
Kazał karłowi opatrzyć mu rany,
I wieźć do zamku, by go wzięły straże.
„Śpiesz tylko, dodał, i spełń co ci każę!
„Mnie chwila droga; bom jeszcze nie gotów
„Iść na sąd Boży, by czekać na Skottów.“ —

VIII.

Rzekł, i wczwał daléj puścił się dąbrową. —
Paź patrzał za nim potrząsając głową;

Nie miał on nigdy chęci do dobrego,
Lecz rozkaz pana był prawem dla niego.
Kiedy więc zaczął oglądać rycerza,
Księgę stérczącą ujrzał z pod pancerza,
Zdziwił się mocno, że rycerz tak dzielny
Jeździ z książkami jak klecha kościelny;
Potém, nie dbając że ranny umiera,
Chciał naprzód wiedziéć co księga zawiera.

IX.

Lecz się z klamrami musiał biedzić długo:
Co odpiął jedną, i chciał odpiąć drugą,
Piérwsza znów mocniéj niż wprzód zaskoczyła.
Zgadł, że je broni czarnoksięzka siła,
I że trud próżny, bo jéj nie pokona,
Bez znaku krzyża, ręka nieochrzczona.
Lecz znalazł sposób na sztukę szatańską:
Krwią je z ran jeźdźca potarł chrześcijańską;
I gdy otworzył, z uwagą głęboką,
Trafił na rozdział, jak omamić oko[101]:
By zwierz człowiekiem, człek zdać się mógł zwierzem,
Rycerz dziewicą, dziewica rycerzém;
By sieć pajęcza w podziemném więzieniu,
Zdała się rzeźbą na złotém sklepieniu;
Obronnym zamkiem, lada chaty strzecha,
Nawą żaglowną, łupina z orzecha;
Słowem, by w żywym czy martwym przedmiocie,
Pozór był inny, niż przedmiot w istocie.

X.

Karzeł się bardzo ucieszył z nauki,
Śmiał się, i w myśli snuł przyszłe swe sztuki.
I już wytrzeszczał wzrok na rozdział wtóry: —
Wtém wiatr zaświstał, i policzek z góry
Spadł nań jak piorun; — wzrok mu się zamroczył,
Padł jak nieżywy i w kłąb się potoczył.
Powstawszy jednak, ogłuszony ciosem,
„No! starcze, bijesz!“ rzekł tylko półgłosem;
I choć ciekawość wrzała najgoręcéj.
Do strasznéj księgi nie śmiał zajrzéć więcéj:
Któréj téż klamry, straciwszy krwi plamę,
Znowu jak przedtém zamknęły się same.
Wziął ją jednakże i ukrył w swéj szacie. —
Lecz zkąd policzek? — jeżeli spytacie,
Nic nie śmiem twierdzić: ale raz tak dzielny,
Nie mógł pochodzić od ręki śmiertelnéj[102].

XI.

Karzeł tymczasem, choć wbrew swéj ochoty,
Do nakazanéj zabrał się roboty.
Podźwignął konia, jeźdźca złożył w łęku,
I sam za cugle prowadząc go w ręku,
Wiódł wprost do zamku; — straż oczarowana,
Widziała tylko że wjeżdża wóz siana. —
On wszedłszy w bramę, rycerza we zbroi
Niósł aż do Lady zaklętych podwoi,
I gdyby wnętrznych czarów się nie trwożył,
Na jéjby łożu niechybnie go złożył.

Lecz stanął w progu, i niemiłe brzemię
Podniósł nad głowę, i rzucił o ziemię; —
Bo ile razy miał porę po temu,
Zawsze coś złego chciał zrobić każdemu; —
I śmiał się dziko, potrząsając głową,
Gdy krew z ran płynąć zaczęła na nowo.

XII.

Wracając, ujrzał w dziedzińcu na dole,
Bawiące samo nadobne pacholę.
Wpadł zaraz na myśl, by nie tracąc czasu,
Zwabić je z sobą i uwieść do lasu;
I nie mógł wstrzymać dzikiego chychotu,
Myśląc co przez to narobi kłopotu.
Bo zły czyn każdy był jego żywiołem. —
Zdał się więc dziecku chłopięciem wesołém,
I wyjść za bramę namówił je społem.
Tuż przy ich drodze przedmostowa warta,
Widziała tylko brytana i charta.

XIII.

Karzeł swą zdobycz prowadząc przez niwy,
Różne mu w lesie obiecywał dziwy.
Aż gdy zabrnąwszy w głąb ciemnego gaju,
Przyszli nad brzegi bystrego ruczaju,
Bieg żywéj wody zniszczył nagle czary[103],
I karzeł wrócił do kształtu poczwary.
Gdyby w téj chwili śmiał iść za swą chętką,
Męczyłby dziecię; — lecz przypomniał prędko

Moc jego matki, i bojąc się kary,
Wstrzymał rad nie rad złośliwe zamiary.
Krzyknął więc tylko na biédną dziecinę,
I dał skok w górę, i zapadł w gęstwinę;
Głos przeraźliwy, ze śmiechem złączony,
Zabrzmiał: „stracony! stracony! stracony!“

XIV.

Dziecię przelękłe nadludzkim widokiem,
Nie śmiąc ni płakać, ni ruszyć się krokiem,
Drżało jak trzcina nad bystrym potokiem.
I gdy się wreście ozierając wszędy,
Chciało iść nazad, nieświadome kędy,
Na każdy szelest drzew albo powiewu,
Karzeł mu zdał się wyskakiwać z krzewu,
I śmiać się śmiechem szyderstwa i gniewu. —
Tak coraz bardziéj zbijając się z toru,
Zamiast do zamku, szło daléj wzdłuż boru;
Aż usłyszało, z głębi dzikich jarów,
Gończe szczekanie myśliwych ogarów.

XV.

Głos bliżéj, bliżéj — aż tuż w ślady sarny,
Zziajany z gęstwy wypadł ogar czarny,
I wzniósłszy paszczę wietrzącą po tropie,
Rzucił się obces na bezbronne chłopię.
Była to scena malowania warta:
Gdy chłopiec widząc psa tylko, nie czarta,
Poczuł w swém sercu godne ojców męztwo,
I niepamiętny na niebezpieczeństwo,

Z twarzą i okiem iskrzącém od gniewu,
Plecami tylko przyparł się ku drzewu,
I gdy nań ogar już zęby wyszczerzył,
Kijkiem co trzymał, tak zręcznie uderzył,
Że pies odskoczył, stanął, grzbiet najeżył,
I nie śmiąc kąsać, już tylko zdaleka
Szczekał zajadle, czekając człowieka.
Jakoż wnet, pełen zapału.
Myśliwiec nadbiegł, i psa gdy obaczył,
Pewny, że zwierza grubego osaczył,
Podniósł łuk jakby do strzału.
Wtém z drugiéj strony głos zabrzmiał strzelecko:
„Hop, hop, Edwardzie! nie strzelaj, to dziecko!“ —

XVI.

Mówca po chwili ukazał się z chróstu.
Łucznik angielski, wysokiego wzrostu:
Krótki do kolan strój jego zielony.
Czapka z piórami, włos krągło strzyżony;
Na czapce świecił krzyż, Anglii znamię;
Trąbka myśliwska wisiała przez ramię,
Oszyta skórą wilczą, a za pasem,
Sajdak z strzałami, obok z kordelasem.
W ręku łuk trzymał, co o pięćset kroków
Jaskółkę umiał zrzucić z pod obłoków,
I smycz, co grożąc gdy podniósł do góry,
Pies skomląc tylko, warował z pokory.

XVII.

Łucznik nic złego nie czyniąc dziecięciu,
W silném go jednak zatrzymał ujęciu,
I uspakajał w sposób przyjacielski.
Bo chłopiec widząc strój jego angielski,
Szarpał się strasznie: — a wtém téż z kolei
Młodszy towarzysz, Edward wyszedł z kniei.
„Hop, hop!“ — rzekł łucznik — „patrz, zdobycz nie marna;
„Lepiéj się może opłacić niż sarna.
„Patrz, jak się szarpie! — ręczę bez zawodu,
„Że to jest dziecię wysokiego rodu.

XVIII.

— „Pewnie że jestem! — chłopiec krzyknął groźno —
„Bo jestem Buklej, i dziedzic Branksomu.
„Puść mię! — bo będziesz żałował za późno.
„Puść mię, powiadam, lub odwiedź do domu!
„Bo gdy mię więzić chcesz, zbójco bez wstydu!
„Wszyscy Skottowie od Esku do Twidu,
„Szukać mię będą: i tu gdy przybiegą,
„Zaraz cię z twoim i psem i kolegą,
„Mimo tych waszych długich strzał i łuków,
„Każę powiesić na pastwę dla kruków!“ —

XIX.

— „Ho, ho, mój mały! dzięki za chęć twoję!
„Lecz ja tak bardzo wysoko nie kroję,

„Ale gdy wzrośniesz — ho! nasi strażnicy
„Będą co mieli robić na granicy! —
„Tymczasem lordek niech z nami pójść raczy,
„Lord Dacre[104] rad będzie, gdy ciebie zobaczy. —
„No cóż, Edwardzie! tęgi zuch z mołojca? —
„Nie lada zdobycz jest syn jego ojca!“

XX.

Rzekł, i nie bacząc na krzyki dziecięce,
Obaj z Edwardem wzięli go pod ręce,
I psa wołając poszli nazad w knieje. —
Lecz próżne były dziecięcia nadzieje,
Usłyszeć tentent pogoni z Branksomu:
Nikt tam nie wiedział, że baron znikł z domu.
Bo karzeł kończąc złośliwą swawolę,
Ptakiem do zamku powrócił przez pole,
Wziął jego postać, i grał jego rolę. —
Ale jak! — ludzie zachodzili w głowy,
Zkąd mu tak nagle tak dzikie narowy!
Na cały zamek wrzeszczał, gdy się bawił,
Swych towarzyszów bił, szarpał, pokrwawił,
Jednego nawet omal nie zadławił.
Starszym się także przykrzył nieskończenie:
Zdarł nową suknię ciotce Magdalenie;
Rycerzom octu namięszał do wina;
I gdy Sym stary grzał się u komina,
Wsadził mu węgiel w ładownicę z prochem,
Aż się gmach cały wstrząsł jednym popłochem.

Lecz któżby wszystkie złe jego spamiętał? —
Dość, że myślano, że go czart opętał.

XXI.

Lady od razu poznałaby czary,
I karzeł słusznéj nie uszedłby kary;
Ale on wiedział, i ztąd był tak śmiały,
Że Delorainem zajęta dzień cały.
Skoro go bowiem ujrzała na progu,
Piérwsza myśl była o nieziemskim wrogu,
Jeśli, choć czytać nie umiał wyrazów,
Śmiał zajrzeć w księgę wbrew danych rozkazów.
Lecz fałsz posądzeń uznała widocznie,
Postrzegłszy w piersiach załamaną włócznię.

XXII.

Zlekka ją zatém wydobywszy z rany,
Krew utuliła swemi talizinany;
I ani dłużéj postała przy łożu:
Lecz go przy wiernym zostawiwszy stróżu,
Narządzie rany wziąwszy tylko z sobą,
Poszła skuteczniéj czuwać nad chorobą.
W gmachu, gdzie ludzkie oko nie dościgło,
Z żelezca naprzód zmyła krew zastygłą,
I wióry z drzewca strugając żelazem,
Kładła do wody; a za każdym razem,
Deloraine z bolu jęczał nieprzerwanie,
Jakby mu nożem wiercono po ranie[105].

Lady nakoniec wyrzekła, że chory
Będzie zdrów całkiem od pory do pory;
Lecz nie przestała swych sztuk czarnoksięstwa,
Nie chcąc z uwagi spuścić bezpieczeństwa,
Męża tak znanéj wierności i męztwa.

XXIII.

Tak dzień przeminął — i słońce bez chmury,
Za błękitnawe spuściło się góry,
Szczyt ich malując szkarłatem purpury.
Wieczór był cichy, powietrze łagodne,
Ziemia wesoła, i niebo pogodne.
Księżyc się zwolna wyiskrzał od wschodu,
Wietrzyk orzeźwiał tchem woni i chłodu;
W nieporuszonym wód rzeki krysztale,
Zamek się z brzegu odbijał wspaniale.
Najdzikszy nawet z zbrojnych towarzyszy,
Czuł w sercu urok pogody i ciszy:
Jakże więc Anny tkliwe serce młode,
Błogosławiło ciszę i pogodę,
Gdy sama jedna, na wysokim ganku,
Patrząc po niebie, marząc o kochanku,
Trącała zlekka swojéj arfy stróny:
Lub w dal bez celu szląc wzrok zamyślony,
Czekała zda się, aż błyśnie z za wzgórzy,
Miłéj kochankom, wschód wieczornéj zorzy!…
— Cóż jéj ta gwiazda dobrego wywróży? —

XXIV.

Onaż to, ona? — co nagle tak w zmierzchu
Na Penchrist-Penu wyiskrzą się wierzchu,
I jak kometa w powietrza przezroczy
Roztacza wstęgi czerwonych warkoczy? —
Nie! — to nie promień kochankowéj gwiazdy!
To sygnał wojny! to mord i najazdy! —
Arfa z rąk Anny jak z jękiem wypadła,
Gdy chcąc zbiedz na dół struchlała i zbladła,
Wzrok się jéj zaćmił — i mdłość nią owładła.

XXV.

Ledwo straż światło ujrzała promienne,
Z wszystkich wież trąby zabrzmiały wojenne.
I widzieć było, w godowniczéj sali,
Jak się rycerze porwali od stołu!
I słyszeć było, chrzęst, łoskot, szczęk stali,
Gdy wszyscy na dół zbiegali pospołu! —
Wkrąg na dziedzińcu, przy bramach, wzdłuż szańców,
Wpół w cieniach nocy, wpół w świetle kagańców,
Migają hełmy, kołyszą się kity,
Konie parskają i biją kopyty;
Drzewce o drzewce trącają w natłoku,
Jak zmarzłe trzciny w zimowym potoku.

XXVI.

Seneszal[106] w środku, z ubielonym włosem,
Prędkiém skinieniem, podniesionym głosem,
Daje rozkazy: — a sędziwe lica
Jaskrawa jasność pochodni oświéca.
„Na Penchrist-Penie sygnał się pali[107],
„Trzy na Priesthawie; — na koń więc, daléj!
„Na koń za Branksom![108] — Janie z Altonu!
„Spiesz zbudzić mężów klanu Dżonstonu!
„Do Liddesdalu nie ma potrzeby
„Posyłać gońców; dość jest ażeby
„Ujrzeli sygnał: — któż z Eliotów,
„Któryż z Amstrongów zawsze nie gotów,
„Śpieszyć, na pomoc braci swych Skottów? —
„Na koń Todrygu! patrz wzdłuż granicy,
„Czy na swych miejscach stoją strażnicy. —
„Z was, gdzie kto może niech się przemyka,
„Byle o wrogu dostać języka! —
„Gilbercie! zapal oba sygnały;
„Wróg się znać zbliża w sile nie małéj —
„Śpiesz! niech do broni kraj staje cały!“

XXVII.

Rzekł — zamek jedném rozległ się echem:
„Na koń, za Branksom!“ — Gońcy z pośpiechem

Wpadli na siodła: — każdy w swą stronę,
Pędzą za bramy; — mosty zwodzone
Brzmią jedném echem: — a trąby grają,
A straże krzyczą, konie chrapają —
Szczęk, łoskot, hałas, huk nakształt gromu,
Zbudził z omdlenia Annę z Branksomu.

XXVIII.

Młody paź rześko poskoczył na wały,
Z dwóch wież narożnych dwa błysły sygnały.
Z drew suchych wybuch czerwonych płomieni
Oświecił zamek i niebo rumieni.
Po nad ogniami dym w kłęby kręcony,
Czarny i gęsty, od spodu czerwony,
Wije z wież obu, jak sztandar podwójny,
Złowrogie godło żałoby i wojny. —
I w mgnieniu oka, jak wzrok sięgnie zdala,
Ogień się widać po ogniu zapala:
Na ostrych skałach, na lesistych górach,
Gdzie orle gniazda kołyszą się w chmurach;
Na piramidach grobowych kurhanów[109],
Gdzie śpią snać prochy dawnych kraju panów.
Rzekłbyś, na niebie rodzące się gwiazdy:
Każdy przeraża, zwiastując najazdy,
A jednak każdy ośmiela i cieszy,
Wróżąc, że bratu brat w pomoc pośpieszy.
Aż po nad Soltrą i Dumpender-Lawem,
Edymburg światłem przeraził się krwawém;
Aż okrzyk zbudził echa Lothianów[110]:
„Na koń! na odsiecz pogranicznych klanów“ —

XXIX.

W zamku Branksomu do zorzy porannéj,
Wciąż, jak z wieczora, trwał gwar nieustanny,
Czujność, i zapał, i trwoga.
Słychać jak toczą kamienie do bramy,
Widać na wieże jak windują tramy,
By je ztąd spychać na wroga.
Kapelan kazał uderzyć we dzwony.
Dźwięk ich przeciągły, żałobnemi tony
Jęczy nad lasem i górą;
Zbudzone echem ciągłego rozruchu,
Psy niecierpliwe rwąc się na łańcuchu,
W dziedzińcach wyją ponuro.

XXX.

Lady podziela trudy Seneszala,
Młodszych zachęca i męztwo wychwala;
Z starszymi radzi i słucha wysłańców.
Wrócili wszyscy bez wieści i brańców:
Nikt nie wie pewno, kto? zkąd? gdzie są wrogi?
Jaka ich liczba, ni jaki cel drogi? —
Jedni twierdzili, że dziesięć tysięcy;
Drudzy przeciwnie, że to jest nic więcéj,
Jak zwykły podjazd rabusiów z Tyndalu,
Po czarny haracz[111]; i że z Liddesdalu,
Sami mieszkańcy wypędzić go mogą. —
Tak między ciągłą nadziéją i trwogą,
Przeszła noc straszna; i wszyscy we dworze
Z radością nowe powitali zorze.


Tu śpiewak umilkł; — w ciągu powieści,
Częste przemiany tonu i treści,
Którym podrażał arfy swéj brzmieniem,
Znużyły siłę; — z ciężkiem westchnieniem
Wsparł się na arfie. — Wzruszone damy
Pytały tkliwie: czemu tak samy
Błądzi po świecie? Nikogoż nié ma,
Coby przytulił starca-pielgrzyma?
Nie maż-li córki, któréjby tkliwość
Słodziła nędzę, wsparła sędziwość?
Nié ma-li syna, coby staranny,
Zapewnił ojcu chleb nie żebrany? —
— Ach! miał był kiedyś! — żal stłumił mowę,
Ku arfie białą pochylił głowę,
I widać było łzy, co po zbladłéj
Twarzy, kroplami na pierś mu spadły.
Aż uroczystym tonem boleści.
Tak ciągnął daléj rym swéj powieści.

KONIEC PIEŚNI TRZECIÉJ.
PIEŚŃ CZWARTA.

I.

O Tewiocie! już dziś wzdłuż twych brzegów
Nie płoną hasła bratobójczéj wojny;
Pól twych nie wstrząsa czwał zbrojnych szeregów,
Echa twych gajów drzemią sen spokojny.
Prócz wierzb twych szmeru i fali mruczenia.
Nic uroczego nie mąci milczenia
Twych wzgórz, łąk, łanów twych plennych;
Jak gdybyś nigdy, prócz fletni pasterskiéj,
Nie słyszał głosu, ni trąby rycerskiéj,
Ni szczęku mieczów wojennych!

II.

Nie tak się dzieje z rzeką życia ludzi:
Jakkolwiek nurt się jéj wije,
Łzy co ją zmąci, krwi co raz ją zbrudzi,
Żadna z niéj siła nie zmyje.

Im bliżéj ujścia swojéj wiecznéj bramy,
Tém czarniejszemi pokrywa się plamy:
Zgryzoty, żalu, lub winy.
Tyle lat temu! a dotąd tak żywo
Pomnę, jak wczoraj, tę chwilę straszliwą,
Gdy poległ syn mój jedyny!
Gdy Hannowerskich muszkietów wystrzały
W ręku Górali ich broń druzgotały,
A na ich czele walczył Dundee śmiały!…[112]
Czemużem razem nie zginął? —
Stało się! — poległ godny ojców męztwa,
Obok z Grahamem, na polu zwycięztwa:
Obok z nim będzie téż słynął!

III.

Na pograniczu w dolinach i górach,
Wzdłuż i wszerz straszna rozbiegła się trwoga;
Po grzązkich bagnach, po zamierzchłych borach,
Lud rzucał domy i krył się od wroga[113].
Na rozkaz Lady, noc całą i rano
Stada i trzody do zamku spędzano.
Niewiasty z dziećmi szły płacząc, gdy męże
Na ich obronę chwytali oręże,
Z wałów Branksomu widziano, jak bury
Dym tu i ówdzie wzbijał się do góry,
I blask na niebie odbijał czerwony: —
Znak, że wróg krwawe rozpuścił zagony.

IV.

„Otóż i wieści o nieprzyjacielu!“ —
Krzyknął stróż; — „widzę zdaleka,
„Jak w bród przez rzekę, Watt Tinlinn z Liddelu[114],
„Tu, znać przed wrogiem ucieka.
„Nie jest to napaść niesfornéj gromady,
„Gdy jéj Watt Tinlinn sam nie mógł dać rady.
„Stawiłbym szyję, że nie to wróg liczny,
„Lecz że dowodzi sam Lord nadgraniczny.“ —

V.

Ledwo domówił, ujrzano na błoniu,
Watt Tinlinn pieszo szedł obok przy koniu.
Konik był mały, kosmaty i czarny,
Lecz z kęp na kępy, przez bagna i tarny,
Sadził wezwał zręczniéj od kozy lub sarny.
Teraz niósł panią z dwojgiem małych dzieci:
Pieszo za niemi szedł służalec kmieci.
Pani rumiana, czarnobrewa, biała,
Dumna ze srebrnych błyskotek co miała[115],
Ręką znajomych z uśmiechem witała.
Łucznik był chudy, wysokiego wzrostu;
Stalna misiurka, ukuta po prostu,
I tarcz powłoką obwiedziona skórną,
Składały całą jego broń odporną.
Na krzyż przez plecy miał sajdak szeroki,
I w ręku włócznię, od świeżéj posoki

Znać zrumienioną; a zaś łuk śmiertelny,
Jeżył się w ręku połowicy dzielnéj.

VI.

Tinlinn zdał sprawę o nieprzyjacielu.
„Wiliam Howard i Lord Dacre potężny[116],
„Idą tu sami na czele dzid wielu,
„Prowadząc w pomoc Niemców huf zaciężny[117],
„Co stał w Askerten na zimowych leżach,
„Najwyćwiczeńszy w mordach i łupieżach.
„Wczoraj przez Liddel w bród przeszli o zmroku,
„I dom mój naprzód spaliła dzicz wściekła. —
„Czart niech ich za to spiecze na dnie piekła!
„Nie był spalony już przeszło od roku! —
„Przy blasku jego iskrzystéj pożogi,
„Przez grzązkie bagna, przez las i rozłogi,
„Uchodząc z dziećmi, szukałem méj drogi.
„I ledwom uszedł od pogoni krwawéj:
„Fergus z Grahamu i Jan z Akeszawy,
„Tuż tuż w ślad za mną ścigali noc całą.
„Cierpiałem długo, lecz jak rozedniało,
„Wzięli za swoje; — w Priest-Scrogg, na zawrócie,
„Konie ich naprzód postrzelałem w błocie.
„Potém Fergusa, gdy uciekał z siodłem,
„Dopadłszy, dzidą na wylot przebodłem.
„Żal mi jest nieco biednéj jego wdowy —
„Lecz już się stało! — spór nasz był nie nowy —
„Ostatnich zapust zabrał mi dwie krowy.“ —

VII.

Wkrótce stwierdziły Tinlinna nowiny,
Co tchu z stron różnych czaty wracające;
A wszystkie głoszą, że za trzy godziny,
Stanie pod zamkiem wrogów trzy tysiące.
Lecz i zamkowi nie braknie obrońców! —
Na blask sygnałów, na wezwanie gońców,
Z gajów Ettriku, z nad Ailu brzegów,
Wzdłuż Tewiotu brzmi tentent szeregów.
Wszędzie mężowie siodłają swe konie,
Wszędzie niewiasty podają im bronie;
Bo każdy śpieszy ku odsieczy bratniéj,
Bo biada temu, kto przejdzie ostatni!
Szyderstwo dziewic i pogarda braci,
Kownie lenistwo, jak tchórstwo zapłaci. —

VIII.

Przede wszystkimi, bohater klanu,
Z gór i zamierzchłych Gamesklu jarów,
Zastęp swych włóczni, Jan z Tirlestanu[118]
Przywiódł pod cieniem świetnych sztandarów.
Na tarczy jego, zaszczyt i chluba,
Lśni herb królewski: — króla Jakóba
Darto pamiętny; — gdy nikt z wassali,
Z obozujących nad brzegiem Fali,
Nikt, oprócz niego, nie chciał iść daléj

Na wojnę, z cichych namiotów.
Odtąd na hełmie swym zamiast kity,
Nosi pęk włóczni laurem obwity;
Odtąd na tarczy napis wyryty:
„Jam gotów, zawsze jam gotów“ —

IX.

Sędziwy starzec z okiem sokolém,
Zbrojno na koniu huf przywiódł bitny.
Na tarczy jego ze złotém polem,
Świecą Trzy Gwiazdy i Nów błękitny.
W krąg Oakwudu i Owru wieży,
Ciągną się jego pola przestronne;
Z po nad Bortwiku skalnych wybrzeży,
Jeżą się jego zamki obronne.
Tam, w lesistego głębiach parowu,
Rażąc powietrze echem swych ryków,
Pasą się trzody — nie jego chowu,
Lecz łup to wzięty z wrogów Anglików. —
Wódz napastniczy! jego zabawa:
Ranna potyczka, nocna wyprawa!
Ani go wdzięki Róży Yarrowu,
Zdołały z młodu wstrzymać od boju;
Ani wiek syty prac i obłowu,
Mógł mu dać uczuć słodycz pokoju.
Choć z pod szyszaku włos świeci biały,
Jak śnieg na skalnym szczycie Benwenu,
Sam pięciu synów, na polu chwały,
Uczy przykładem; — a gdzież tak śmiały,
Gdzie tak potężny, jak Lord z Hardenu[119]?

X.

Skottów z Eskdalu lud wojowniczy,
Z gór Todshaw-hillu przybieżał społem:
I mężny Hedschaw, wódz nadstrażniczy,
I chyży Whistlade, zwany sokołem.
Lecz któż wyliczy wszystkich, co śmieli,
Od Yarrow-Klejgu, do Czester-Glenu,
Od Hindhaw-Sweru, do Wudhouselie,
Szli, mając hasłem: „błoń Bellendenu?“[120]
I nigdy lepszych włóczni i mieczy,
I nigdy śmielszych serc i prawicy,
Ni ku napaści, ni ku odsieczy,
Nie było widać na téj granicy. —
I serce Lady wzniosło się w pychę,
Patrząc na dzielne konie i męże:
Tak, że rzuciwszy zaklęcia ciche,
Wolała w ziemskie ufać oręże.
Każe więc przywieść syna-dziedzica,
By wcześnie uczeń Marsowéj szkoły,
Poznał przyjaciół swego rodzica,
I nawykł walczyć z nieprzyjacioły.
„Widziałam, rzecze, jak krucze gniazda
„Zbijał strzałami z wierzchołków skały;
„Na piersiach wrogów czerwona gwiazda,
„Pewniejszym celem będzie dla strzały.
„Ty go, Whistladzie, wesprzyj twą dłonią,
„Gdzie mu dziecinne siły nie starczą:
„Ty go ucz władać ojcowską bronią,
„I w razie zasłoń ojcowską tarczą!“ —

XI.

Łatwo jest zgadnąć, że świadom swéj zdrady,
Karzeł nie życzył iść przed oczy Lady.
Udał więc trwogę i fochy dziecięce:
Tupał nogami, załamywał ręce,
Wrzeszczał, i jęczał, i łez lał potoki.
Aż przerażone piastunki i świadki,
Z trwogą oznajmić przybiegły do matki,
Że nań ktoś widać złe rzucił uroki. —
Lady niemiłéj wysłuchawszy wieści,
Spłonęła ogniem wstydu i boleści:
„Precz z nim! — krzyknęła — precz z zamku Branksomu,
„Nimby klan stał się świadkiem mego sromu! —
„W zamku Bukleju, nad brzegiem Ranglbornu,
„Tam niech nikczemnik żyje po klasztornu! —
„Ty, Watt Tinlinnie, bądź mu przewodnikiem,
„Ni się daj wzruszyć prośbami ni krzykiem! —
„Bóg mię snać skarał w surowości swojéj,
„Że się nikczemnik narodził z krwi mojéj.“

XII.

Stokroć Watt Tinlinn przeklinał swą dolę,
Gdy przyszło na koń brać wściekłe pacholę.
Posadził jednak; — lecz koń przerażony,
Czując na sobie szatańskie straszydło,
Rżał, parskał, wierzgał, leciał jak szalony,
Nic nie pomogły ni bicz ni wędzidło.

Aż gdy przez pole przemknąwszy w zawody,
Trafił pod lasem na żywy zdrój wody,
Pierzchnęły czary; — i paź w oka mgnieniu,
Zmienił się w potwór, jak obraz w marzeniu.
Zeskoczył z siodła, i kręcąc ramiony,
Wrzasnął: „stracony! stracony! stracony!“
Lecz jak bądź szybko uciekał po brzegu,
Strzała Tinlinna dościgła go w biegu,
I aż po pióra zagrzęzła we grzbiecie. —
Nie mógł on umrzeć: lecz żyjąc na świecie,
Czuł ból po ludzku; — więc bieżąc po niwie,
Na czém świat stoi wrzeszczał przeraźliwie.
Łucznik, jak gdyby rażony od gromu.
Gnał wstecz co siły do zamku Branksomu.

XIII.

I już był stanął na wierzchołku góry,
Zkąd widać u stóp i rzekę i mury,
Gdy nagle z głębi lesistych rozłogów,
Usłyszał hasła zbliżania się wrogów:
Dźwięk kobz, piszczałek, i wojennych rogów,
Zmieszany z bębnów łoskotem, i czasem
Ze rżeniem koni i ludzi hałasem.
I wnet nad niższe zarośle wzniesione,
Powiały z wiatrem chorągwie czerwone;
I widać było, gdzie gąszcz rzedniejąca,
Jak broń i zbroje błyskały od słońca.

XIV.

Przednia straż naprzód, na rączych koniach,
Rozpierzchłym szykiem hasa po błoniach,
Śledząc zasadzek i wrogów:
Za nią Kendalscy dzielni łucznicy,
Cali w zieleni, z łukiem w prawicy,
Mierzą krok z taktem swych rogów.
Tuż po za nimi, rzędem jak ściana,
We zbrojach Dakra jazda dobrana,
Szła z krzyżowemi sztandary:
Co niegdyś z Akry zdobytéj szańców,
Wionęły grozą w hordy pohańców.
Męztwem w rycerzy swéj wiary.
Zbroje na piersiach krzyżem znaczone,
Na krzyż przez piersi szarfy czerwone,
Twarz za kratami przyłbicy;
A przed ich szykiem, gronem minstrele,
Z kobzami w ręku, grają na czele:
„Lord Dacre, stróż naszéj granicy!“[121]

XV.

Po za angielską jazdą i piechotą,
Szedł Niemców hufiec zaciężny;
Konrad z Wolfsteinu, zuchwały i mężny,
Krew ich frymarczył za złoto.

Tłuszcza bez prawa, bez kraju i domu,
Niedbała o nic, niekarna nikomu,
Gwoli piérwszemu, co lepiéj zapłaci,
Gotowa przelać krew wroga lub braci[122].
Broń ich też inna, niż noszą Anglicy:
W górę z ramienia tkwi rura rusznicy;
Z bawoléj skóry marszczone kaftany,
Ściąga w pół ciała pas klamrą spinany;
Z lewego boku, zwieszona z pod pachy,
Wisi u szarfy ładownica z blachy;
Prawe kolano jest nagie, ażeby
Łatwiéj na mury iść w razie potrzeby;
A wszyscy razem, w zwartym idąc szyku,
Śpiewali pieśni w swym twardym języku.

XVI.

Lecz zgiełk się wzmaga — i głośniéj, i śmieléj,
Brzmią trąby, surmy, i kobzy minstreli,
Gdy na kraj pola, okutą we zbroje,
Lord Howard z lasu wywiódł jazdę swoję:
Straż tylną w szyku, lecz piérwszą na boje! —
Nie jeden młody ochotnik bez trwogi,
Szedł z nią, by złote zasłużyć ostrogi,
I na ognistym harcując rumaku,
Godłem swéj damy wstrząsał na szyszaku.
Szli dwaj za dwóma, aż nad lasu brzegiem,
Długim, podwójnym stanęli szeregiem,
I „Święty Jerzy za Anglią!“ wkoło
Okrzyk z ust wszystkich rozległ się wesoło.

XVII.

Oczy Anglików, jak strzały, łakomie
Utkwiły wszystkie w warownym Branksomie,
Co tak już blisko, że słuch przenikliwy
Dosłyszy każde brząknienie cięciwy. —
Na wałach wkoło jeżą się błyszczące,
Ostrza halabard i włóczni tysiące;
Na wieżach stoją mosiężne haubice,
Gotowe ciskać grom i błyskawice;
Słupem z nadbramnych baszt, dym i popioły
Wieją z pod kotłów smażącéj się smoły:
Deszcz to ognisty na nieprzyjacioły!
A od czerwonych promieni ogniska,
Śród kłębów dymu stal krwawo połyska.
Anglicy patrzą; — wtém most się odwala,
I z bram wyjeżdża rycerz, w którym zdala
Poznali wszyscy, starca Seneszala.

XVIII.

W pełnéj byli zbroi, prócz hełmu, a biała
Broda poważnie na pierś mu spływała.
Niezgięty wiekiem, prosto siedział w łęku:
Wodze rumaka w lewym ściąga ręku,
I coraz bodźcem łechtając po bokach,
Zmusza go zwolna iść w ciągłych podskokach.
Na znak rozejmu, w prawicy nad głową
Trzymał do góry gałązkę wierzbową;

A za nim giermek, w bawolim kirysie.
Niósł rękawicę zwieszoną na spisie[123]. —
Skoro się zbliżył, wnet Angielscy wodze,
Lord Dacre i Howard, by spotkać na drodze,
Wyszli na czoło wojsk swoich, ciekawi,
Co im ów goniec z Branksomu objawi.

XIX.

„Lordowie!“ — starzec rzekł — „Lady z Branksomu,
„Pyta was przez mię: przecz i przeciw komu,
„Gwałcąc przymierze, co wiąże dwa kraje,
„Wiedziecie Niemców najemnicze zgraje,
„Kendalskie łuki i Gilslandzkie włócznie? —
„Lady wam radzi cofnąć się niezwłocznie;
„A jeśli dobra nie pomoże rada,
„Przez usta moje to wam zapowiada:
„Że niechaj tylko tłum łupu łakomy,
„Spali nam w polu choć jedno źdźbło słomy;
„Niech tylko hałas lub szczęk broni waszéj,
„Jedną jaskółkę z wież naszych wystraszy;
„Jako Bóg żywy! na zbójeckiéj bandzie,
„Ogniem i mieczem pomścim w Kumberlandzie!“ —

XX.

Dacre z gniewu ledwo dosłuchać go zdołał,
Lecz spokojniejszy Lord Howard zawołał:
„Cny Seneszalu! proś twéj pani saméj,
„Niech raczy zstąpić do zewnętrznéj bramy,

„Tam jéj przez usta Herolda powiemy,
„Z czémeśmy przyszli, i z czém wrócić chcemy.“ —
Seneszal wrócił, i wnet z Lady samą,
Stanął na murze, nad zewnętrzną bramą;
A wkoło klanu przedniejsi wodzowie,
Chciwi usłyszeć co Herold opowie. —
W barwach Howarda, zbliżył się przez pole,
Wiodąc za rękę nadobne pacholę. —
O! widok matce straszniejszy od gromu!
Poznała syna, dziedzica Branksomu! —
Herold ją grzecznym witając ukłonem,
Wskazał na dziecię, i rzekł śmiałym tonem.

XXI.

„Lord Dacre i Howard, przeciw pięknéj damie,
„Z boleścią serca muszą zbroić ramię;
„Ale im dłużéj znosić nie przystoi,
„Widząc jak krewni i lennicy twoi,
„Wzdłuż granic naszych puszczając zagony,
„Lud nasz mordują i łupieżą plony,
„A ty, o pani! z ujmą czci imienia,
„Zbójcom w swym zamku udzielasz schronienia.
„Żądają zatém, by im był wydany
„Rycerz, Wiljamem Delorianem zwany,
„Na słuszną karę, jaka się domierza
„Na gwałcicielach wspólnego przymierza.
„Niedawno bowiem, jak o tém wié każdy,
„Złupił Stapleton na czele swéj jazdy,

„I depcąc Bozkie i rycerskie prawa.
„Sam zabił brata Ryszarda Musgrawa.
„Gdy więc, jak widać, kobiécie i wdowie
„Trudno powściągnąć to złe: Milordowie,
„Chca, abyś w pomoc, w zamku twego progi,
„Przyjęła dwieście angielskiéj załogi.
„Inaczéj, szturmem wziąwszy jego wały,
„Pługiem zaorzą te miejsca, gdzie stały:
„A syn twój, pani, w prostych paziów rzędzie,
„Na dwór Londyński odesłany będzie.“ —

XXII.

Umilkł — lecz chłopiec lejąc łzy dziecięce,
W górę ku matce wzniósł drobne swe ręce,
I po imieniu zwał wiernych lenników,
By go wyrwali z przemocy Anglików. —
Serce się Lady ścisnęło boleścią.
I oko matki zaszło łzą niewieścią.
Bystro po wodzach spojrzała wokoło:
Każdy stał smutny, opuściwszy czoło.
A więc zamknąwszy na dnie męzkiéj duszy,
Żal swój, co łkaniem chciał ulżyć katuszy,
Nieporuszona na pozór i śmiała,
Wyniosłym głosem tę odpowiedź dała.

XXIII.

„Idź, powiedz panom twym, co tak wspaniali
„Wojnę niewiastom i dzieciom wydali;

„Że się Deloraine, cel ich nienawiści,
„Albo przysięgą z zarzutów oczyści[124],
„Lub na sążd Boski, zgodnie z ludzkiém prawem,
„Stanie sam na sam do walki z Musgrawem. —
„Ze krwi i z męztwa Deloraine, z pierwszymi
„Równać się może lordami waszymi;
„Z ręki Duglasa wziął rycerstwa znamię,
„Gdy krew angielska wzbierała w Ankramie[125];
„I sam Dacre, gdyby nie rączość sokola
„Konia, co wtedy unosił go z pola,
Dacre samby widział, czém w dniu tym bez trwogi
Deloraine złote okupił ostrogi. —
„Co do młodego dziedzica Branksomu:
„Bóg niech go strzeże! — lecz ja w jego domu,
„Ja, póki żyję, nie dopuszczę sromu,
„By przyjaciela wydać w ręce wrogów;
„Lub wrogom naszym dać wstęp do mych progów! —
„Idź więc i powiédz dumnym twoim panom,
„Że gdy się dobrym nie cofną sposobem,
„Trąby wnet nasze zabrzmią śmierć ich klanom,
„A ten nasz przekop stanie się ich grobem.“ —

XXIV.

Rzekła, i z dumą spójrzała dokoła. —
Tirlestanowi gniew iskrzy się z czoła,
Walter z Hardenu zatrąbił — i razem
Cały gmach nagłe zabrzęczał żelazem.
Z wież sto chorągwi rozwiło się w górze,
Tysiące mieczów błysnęło na murze,

I okrzyk w niebo wzbił się nakształt gromu:
„Święta Maryo! za Lorda Branksomu!“ —
Hasło angielskie ozwało się echem:
Jazda w tok włócznie złożyła z pośpiechem,
Łucznicy z trzaskiem cięciwy napięli,
Zabrzmiały trąby i kobzy minstreli
Pieśń, hasło szturmu i mordów:
Wtém — nim ostatni znak dano do boju,
Ujrzano gońca: — w kurzawie i znoju
Przypadł, i mówi do Lordów.

XXV.

„Przebóg, Lordowie! o! biada wam, biada!
„Pochód wasz wrogom odkryła snać zdrada.
„Co tu czynicie pod temi murami,
„Twierdza przed wami, a wojna za wami? —
„W nieprzyjaciołach już się radość nieci,
„Że lew angielski dał się złowić w sieci.
„Z gór Ruberslawu, pod dzielnym Duglasem,
„Równina włóczni pokryła się lasem;
„Nieprzeliczony tłum Lorda z Maxwelu,
„Tył wam zabiera od brzegów Liddelu.
Z Dżedwudu[126], Esku, i Tewiotdalu,
„Angus zastępy prowadzi;
„Z całego Mersu, i z niw Lauderdalu.
Hom ochotników gromadzi,

„Ja jestem Anglik, wygnaniec z méj ziemi,
„Ale Anglicy są braćmi mojemi;
„Ciche schronienie mam śród Liddesdalu,
„Lecz klęsk ojczyzny nie zniosę bez żalu;
„Co tchu więc stało pędziłem tu w nocy,
„By wam oznajmić o wrogów przemocy.“ —

XXVI.

— „Niech przyjdą — krzyknął Dacre — „na zgubę swoję!
„Znamię to ojca mojego i moje,
„Co niegdyś godłem zwycięzkiéj nadziei
„Wiało z wiatrami na brzegach Judei,
„Wnet z wież Branksomskich wzdymając się groźno,
„Urągać będzie z przybyłych za późno! —
„Łucznicy! naprzód! — zdwójcie krok i meztwo!
„Kto Anglik, za mną! — śmierć albo zwycięztwo!“ —

XXVII.

— „Stój! — rzekł mu Howard — „przyjm radę przyjaźni,
„Ani sądź, proszę, że mówię z bojaźni;
„Bo i któż widział, by kiedy Lew Biały[127]
„Zadrżał przed wrogiem, lub zszedł z pola chwały? —
„Ale tak na szwank stawić kwiat rycerstwa,
„Naprzeciw siłom całego królestwa;

„Chcieć w trzy tysiące zbić dziesięć tysięcy:
„Czyn taki byłby szaleństwem, nic więcéj.
„Przetoż me zdanie jest przyjąć układy,
„Nim wieść odsieczy wzmoże duch osady.
Musgraw swe spory niech kończy orężem:
„Jeśli zwycięży, my przezeń zwyciężem;
„Gdy się zaś szczęście odwróci od niego,
„Będzie to strata — lecz tylko jednego.
„Zresztą spokojnie, bez szkody i sromu,
„Jakeśmy przyszli, wrócimy do domu.“ —

XXVIII.

Nie w smak Dakrowi szły takie wyrazy,
Wstrzymał się jednak, i zmienił rozkazy.
Ale już odtąd, dawni przyjaciele
Nie stali razem na wojsk swoich czele;
I mówią ludzie, że ten powód gniewu
Był potém źródłem bratniéj krwi rozlewu.

XXIX.

Herold na nowo zbliżył się pod wały, —
I dźwięki trąby znów wodzów przyzwały.
Herold z obrzędem rycerskiego prawa,
Czynił wyzwanie w imieniu Musgrawa;
U stóp ich zbrojną rękawicę złożył,
I w takich słowach rzecz swoję wyłożył:

„Gdy Musgraw palmę zwycięztwa odbierze,
„W zakładzie u nas zostanie lord młody;
„A za doznane gwałty i łupieże,
„Klan wasz nam wróci ubytki i szkody.
„Jeśliż Deloraine Musgrawa pokona,
„Puścimy wolno dziedzica Branksomu;
„A w każdym razie, ta i owa strona,
„Nie szkodząc drugiéj, ani uszkodzona,
„Lud swój wojenny rozpuści do domu.“ —

XXX.

Nikt z wodzów blizkich posiłków nie świadom,
Każdy więc w sercu rad był tym układom.
I próżno Lady dwuznacznemi słowy
Chciała przewłóczyć lub zerwać umowy;
Bojąc się wydać z wiedzą tajnych rzeczy,
I sztuki wyższéj nad rozum człowieczy,
Przez którą miała wieść pewnéj odsieczy:
Przystała w końcu, że nazajutrz rano,
W polu szrankami plac oznaczyć miano,
Gdzie z Delorainem Musgraw przed wieczorem,
Stoczą bój pieszo, z szablą i toporem.

XXXI.

Wiém, że niejedni minstrele bajali,
Iż się bój taki, we zbrojach ze stali,
W szrankach odbywać zwykł konno:
Z kopią w toku, w całym pędzie koni,
I z mieczem w zapas, gdyby włócznie w dłoni
Prysły o tarczę ochronną.

Lecz mistrz mój w pieśniach — on lepiéj to wiedział[128],
I jak wam mówie, tak mnie opowiedział
Wszystkie téj walki obrzędy;
On, co tak prawa rycerskie Duglasów[129],
I tak znał dziéje najdawniejszych czasów,
Jakby sam zawsze był wszędy!
To téż nie ścierpiał, by żart czy zuchwałość,
Fałsz pieśniom jego lub niedoskonałość
Zarzucać śmiały przed światem;
I gdy raz wspólnie spełniali kielichy,
Za taki zarzut, w gniewie swojéj pychy,
Wszczął spór z Reullem współbratem.
Nad Tewiotem, w samotnéj ustroni,
Spokojne echa zbudził szczęk ich broni,
I Reull poległ w złą chwilę.
Mistrz mój, gdy ostygł gniew co go zaślepił,
Polany łzami krzew głogu zaszczepił
Na przeciwnika mogile.

XXXII.

Mamże wspominać pod jak krwawym ciosem
Legł sam, mistrz pieśni, z ubielonym włosem,
Jak osądzili go ludzie? —
Próżno głos jeden współziomków boleści,
I Ousenamskich dziewic płacz niewieści,
Błagały za nim w Dżedwudzie.
Umarł! — uczniowie jego po jednemu,
Płacząc tu po nim, już poszli ku niemu;

Ja tylko jeszcze, starzec nad mogiłą,
Stoję i płaczę, wspomniawszy co było;
I że już ucho moje nie usłyszy,
Zajrzanych nieraz pieśni towarzyszy; —
Bo zawiść moja zgasła razem z niemi,
A żal mi tylko został na téj ziemi.


Umilkł — i znowu łza błysła w oku,
Którą wnet skrycie otarł na boku.
Lecz księżna uczuć przenikła skrytość:
I na wpół szczerze, na wpół przez litość,
Ona i damy, co go słuchały.
Jedna przed drugą pieśń uwielbiały.
Księżna się zdała dziwem przejęta,
Że tyle rzeczy wié i pamięta,
O rodach, co już dawno wymarły,
O czynach, co się w dziejach zatarły;
O zbrojnych zamkach, gdzie las dziś wzrasta,
Albo o lasach, gdzie teraz miasta;
O zapomnianych tylu zwyczajach,
I tylu mężach, w obu tych krajach,
Co je na własnych dźwigali siłach,
A tyle wieków śpią już w mogiłach,
Że już od wieków, zwodnicza chwała
Imion ich nawet pozapomniała,
I na skroń młodszych dała czcicieli,
Wieniec, za który krew swą przeleli.
Nic jestże dziwną pieśń, co tak budzi
Z grobu przeszłości, czasy i ludzi? —

Wieszcz się uśmiéchnął: — bo gdzież pochwała
W uchu poety próżno zabrzmiała?
Ród prosto-duszny! cel ich i pycha,
Czyjś krótki uśmiech, czyjaś łza cicha!
Temu z nich każdy, zapał młodzieńca,
Temu swe męzkie siły poświęca;
I gdy wiek nawet oziębi ducha,
Jeszcze pochwała iskrę rozdmucha,
I wyobraźnia, jak zgonu bliska
Lampa, raz jeszcze kołem zabłyska.
Wieszcz się uśmiéchnął — i tak z uśmiechem
Śpiewał, wtórując cichém strón echem.

KONIEC PIEŚNI CZWARTÉJ.
PIEŚŃ PIĄTA.

I.

Nie zwijcie płonném marzeniem minstrela,
Jeśli wam powié, że po zgonie wieszcza,
Natura płacze swojego czciciela,
I żal swój po nim widomie obwieszcza.
Że mroczne lasy i skaliste góry,
Z głębi swych pieczar wznoszą jęk ponury;
Że w kir obłoków stroją się niebiosy;
Że kwiaty nad nim sączą łzy swéj rosy;
Że wiatr po lubych gajach jego wzdycha,
A szelest liści wtóruje mu zcicha;
Albo że woda wezbrana w strumieniach,
Jak gdyby łkała, brzęczy po kamieniach.

II.

Nie by w istocie, po śmierci człowieczéj
Smucić się mogły nieżyjące rzeczy:

Lecz ze wiatr, woda, las, przepaść i góra,
Niebo i ziemia, i cała natura,
Są echem żalu tych, co zapomniani
Na ziemi, w pieśniach żyli jeszcze dla niéj,
A z śmiercią Barda, ich pamięć u ludzi
Kona raz drugi, i już się nie wzbudzi. —
Tkliwéj dziewicy cień, która boleje
Że czystych uczuć jéj zaginą dzieje,
Na grób śpiewaka, i z kwiatów ich wonie,
I świéżą rosę westchnieniem owionie.
Duch wojownika, widząc kres swéj chwały,
Którą rozumiał że wieki czcić miały,
Ze wstydu w czarnych zawiwszy się chmurach,
Jęczy z wiatrami po lasach i górach.
Feudalny mocarz, poznając jak licha,
Jak marna była potęga i pycha,
Dla któréj kraje zamieniał w pustynie,
A któréj z Bardem ślad nawet zaginie:
Wyje z wściekłości po przepaściach ziemi,
I wody w zdrojach wzdyma łzami swemi.
A wszyscy w Barda lutni oniemiałéj,
Płaczą swéj własnéj pamięci i chwały.

III.

Ledwo co hasło cofniono bojowe,
I obie strony stwierdziły umowę,
Gdy z wież Branksomu, z Tewiotu brzegów.
Ujrzano przednią straż nowych szeregów.
Kurz tumanami kłębił się po błoni,
I słychać było głuchy tentent koni;

Ostrza sztandarów i włóczni tysiąca,
Jak gwiazdy w górze błyskały od słońca;
A rozwinione chorągwie znaczyły,
Gdzie który z wodzów, i jakie wiódł siły.

IV.

Cóż nada klany zwać po imieniu,
Z jakich szły grodów, gór, albo lasów?
Dość, że na przedniéj straży znamieniu
Jaśniało Krwawe Serce Duglasów[130];
Że w środku Siedem Lanc z Wedderburn’y[131],
Dosiadło siedmiu orłów-dzianetów;
Że odwodowy hufiec poczwórny,
Wiódł Swinton, pogrom Plantagenetów![132]
Lecz któż wyliczy wszystkich rycerzy,
Imię ich klanu, godło sztandaru:
Których z niw Mersu, z Twidu wybrzeży,
Wiódł młody Hepburn, i Hom z Dunbaru[133]? —
Tłum różno-barwny szedł różnym szykiem,
Aż z gór ujrzawszy wieże Branksomu,
Zatrząsł powietrze jednym okrzykiem:
Hom! Hom! za Branksom! naprzód Lord Homu!“ —

V.

Z zamku tłum gońców, giermków i rycerzy,
Na dzielnych koniach, w godowéj odzieży,
Czwałem przebiega równinę:

Klanom za pomoc dziękować uprzejmie,
Wodzom oznajmić o zaszłym rozejmie,
I ofiarować gościnę. —
Ale chcąc uczcić wodzów przyjacielskich,
Nie zapomniano i Lordów angielskich:
Seneszal, w obrzednym stroju,
Stanął przed nimi, i w imieniu Lady,
Wzywa, by chętnym podziałem biesiady,
Stwierdzili układ pokoju. —
Lord Howard, który, jak w sztuce szermierskiéj,
Nie miał równego w grzeczności rycerskiéj,
Przyjął gościnność; lecz Dacre ku ochocie
Nie skory, wolał pozostać w namiocie.

VI

Terazbyś, Księżno, spytać może rada,
Jak się przeciwne dwa wojska spotkały,
Myśląc zapewne, że trud był nie lada,
Utrzymać pokój zaledwo nastały,
Gdy wojsko z wojskiem, na téj saméj błoni,
Zawziętość w sercu, a broń mają w dłoni? —
Z mlekiem wyssana dziedziczna nienawiść,
Wzajemne krzywdy, i sąsiedzka zawiść,
Wszystko ich dzieli przez wieki;
Lecz się w téj chwili, układów świadomi,
Schodzą, witają, jak dobrzy znajomi,
Zszedłszy się w ziemi dalekiéj.
Z uprzejmą twarzą, z rozjaśnioném czołem,
Wkrąg na murawie zasiadają społem,
W ufności, w zgodzie braterskiéj;

Z rąk do rąk krąży napełniona flasza,
Jeden drugiego woła i zaprasza
Na podział uczty żołnierskiéj.
Tani dwaj gdy wzajem podnieśli przyłbice,
Sąsiad sąsiada poznał o granicę,
Śmieją się, podają dłonie;
Młodzież gra w piłkę z palantem, lub w kości[134],
A wszędzie wrzawa i gwar wesołości
Napełnia lasy i błonie.

VII.

A jednak wiedzcie, że gdyby w téj chwili
Trąby do boju znak dały:
Z tych samych, którzy jak bracia bawili,
Co razem z sobą igrali i i pili,
Wrogiby wzajem powstały.
Wesołe echa po nad Tewiotem,
Nagleby zbrojnym zabrzmiały łoskotem,
I chórem jęków i krzyków;
A sztylet, który w prawicy bezbrojnéj,
Pomagał krajać na uczcie spokojnéj,
Sam piłby krew biesiadników. —
Nagły ten przechód od uczt do zapasów,
Tak bywał częsty za tych dawnych czasów,
Że nie był dziwny nikomu[135].
Tą razą jednak, spokojnie i zgodnie
Przeszedł dzień cały, i słońce pogodnie
Zaszło nad zamkiem Branksomu.

VIII.

Mrok nigdzie miłéj nie przerwał zabawy:
I wkrótce słupy światłości jaskrawéj,
Z sal biesiadniczych, przez okna zamkowe,
Sięgając rzeki, padły na dąbrowę.
I słychać w zamku, jak coraz weseléj
Brzmi gwar biesiady i pieśni minstreli,
Którym, jak gdyby przeciągłemi echy,
Wtórują z zewnątrz obozowe śmiechy,
Żołnierskie śpiewy, lub wybuch hałasów,
Na wiwat imion: Dakrów lub Duglasów.

IX.

Ale im ciemniéj, tém ciszéj i ciszéj
Brzmi ruch i gwary — aż całkiem ustały.
Z wałów Branksomu nic ucho nie słyszy,
Prócz szmeru rzeki, gdy pluska o skały.
I na równinie milczenie dokoła:
Prócz że gdzie niegdzie straż hasło zawoła;
Prócz że z tchem wiatru, z dalekiego boru,
Kiedy niekiedy zabrzmi szczęk toporu;
Gdzie robotnicy, wysłani z wieczoru,
Całą noc drzewo sposobią do szranek,
By stanąć mogły na jutrzejszy ranek.

X.

Anna nie bacząc na groźny wzrok Lady,
Powstawszy wcześnie od stołu biesiady,

Odeszła do swych pokoi;
Ani widziała, ile tkliwych oczu,
I ile westchnień, tajonych w uboczu,
Szło za nią na próg podwoi.
Nie jeden bowiem sprzymierzeniec młody,
W sercu jéj słodkiéj pożądał nagrody,
Za wierną przyjaźń dla domu;
Nie świadom o tym, co jak w myślach dziennych,
Sam tylko teraz w jéj marzeniach sennych,
Zajmował Annę z Branksomu. —
Marzenia były ciężkie i zwikłane:
Więc uprzedzając świtanie rumiane,
Wstała, szukając im przerwy.
Z tyluset, którzy tu wczoraj zasnęli,
I z przyjacieli, i z nieprzyjacieli,
Najlepsza, wstała najpierwéj!

XI.

Wstała, i patrzy na dziedziniec próżny,
Który zalegał cień wieży narożnéj,
I na dalekie rozłogi.
Wszystko w śnie twardym i ciszy ponuréj,
Gmach i obozy: — a wtém się o mury
Odbił brzęk zbrojnéj ostrogi.
Jezus Marya! sen-że to czy jawa? —
Oddech jéj w ustach stłumiła obawa,
I serce w piersiach ustało.
To on! Lord Kranston! jak gdyby w swym domu,
Stąpa sam jeden w dziedzińcach Branksomu,
Stąpa spokojnie i śmiało! —

Mogłaż go duma lub ufność tak złudzić?
Gdy dość jednemu paziowi się zbudzić,
Dość by straż słowo wyrzekła:
Za wszystkie perły Królowéj Maryjéj,
Za wszystkie droższe od pereł, ach! łzy jéj,
Śmierćby się jego nie zwlekła.

XII.

Lecz Kranston pewien był swoich zamiarów:
Karzeł albowiem nauczył go czarów,
Jak przybrać na się kształt cudzy:
I gdy przechodził przez bramę Branksomu,
Znanego wszystkim przyjaciela domu
Widział w nim strażnik i słudzy. —
Ale jakiegóż potęga uroku
Zaćmi przenikłość w kochającém oku,
Przeczucie w duszy młodzieńczéj? —
Anna poznała — lecz drżąca i blada,
Nie wie co czynić; — i nim przyszła rada,
Lord Kranston u nóg jéj klęczy.

XIII.

Nie raz myślałem, jaki cel prawdziwy
Mógł mieć w istocie ów karzeł złośliwy,
Gdy to ułatwiał spotkanie? —
Miłość szczęśliwa a czysta zarazem,
Nazbyt jest nieba na ziemi obrazem,
By znaleźć pomoc w szatanie.

Wpadam więc zawsze na ten domysł, czyli
Nie myślał raczéj, że w uniesień chwili,
Namiętność popchnie do grzechu;
A wtedy widząc jéj łzy i sromotę.
I jego rozpacz, i żal, i zgryzotę.
Miałby dość przyczyn do śmiechu. —
Lecz podłe duchy pojąć nie są w stanie,
Co jest prawdziwe, szlachetne kochanie:
Drogi dar Niebios, który przed innemi
Bóg zesłał ludziom na osłodę ziemi.
Nie jest to wietrzny ogień wyobraźni,
Co póty gore, dopóki się draźni;
Nie z ziemskiéj żądzy swéj mocy nabiera,
Nie przez nią żyje, i nie z nią umiera.
Lecz jest to związek ducha z duchem, który,
Spaja się tajném ogniwem natury,
I łączy węzłem niezrywnéj jedności,
Dwa serca w życiu, dwie dusze w wieczności! —
— Ale zostawmy szczęśliwych kochanków,
A przejdźmy, gdzie się tłum kupi do szranków.

XIV.

Trąby z obozów zabrzmiały po łanach,
Wojska się ze snu porwały ochoczo;
Hufce po hufcach, i klany po klanach,
Jeden przed drugim ku szrankom się tłoczą;
Włócznie się jeżą nad głowami tłuszczy,
Jak nagie sosny w wypalonéj puszczy.
A wszystkich oczy zwrócone ku drodze,
Zkąd zapaśnicy i przedniejsi wodze

Z zamku przybędą za chwilę;
A każdy tego lub owego sławi,
Wróży mu tryumf, i zakłady stawi
Na jego męztwie i sile.

XV.

W zamku tymczasem toczyły się spory.
Walter z Hardenu i Jan z Tirlestanu,
Za Deloraina, co jeszcze był chory,
Obaj chcą bronić czci jego i klanu.
Obaj uparci: — już jeden i drugi
Liczy swe prawa, wspomina zasługi,
Już gniew zaiskrzył w ich oku;
Słowo — a z sporu przejść mogą do zwady!
Próżne jednania przyjaciół i Lady: —
Gdy wtém — o! dziwny widoku!
On sam, Deloraine, już w zbroję odziany,
Zdrów, jakby nigdy nie odebrał rany,
Wszedł — sam chce bronić swéj chwały.
Lady zdumiała nad skutkiem swych czarów,
Między wodzami znikł powód do swarów,
I trąby wyjścia znak dały.

XVI.

Lady jechała na czele orszaku,
Lord Howard pieszo szedł przy jéj rumaku,
Ręką trzymając za wodze;
Z częstych uśmiechów i skinienia głowy,
Znać, że uprzejme i wdzięczne rozmowy
Wiedli nawzajem po drodze.

Lord zamiast zbroi godowe miał szaty:
Brabanckie tkania i perskie bławaty
Zdobiły kaftan bawoli;
Na zwierzchnim płaszczu haft połyskał drogi,
Złoty miał łańcuch, i złote ostrogi,
I kołpak z polskich soboli.
Miecz Toledański, formy starożytnéj,
Wisiał w szkarłatnéj pochwie aksamitnéj,
U pasa cudnéj roboty.
Wassale widząc ten strój od przepychu,
Jeden drugiemu szeptali po cichu
Dawniejsze Lorda zaloty.

XVII.

Tuż po za Lady, krokami wolnemi
Stąpał koń Anny; — strój długi do ziemi
Igrał z tchem wiatrów nieśmiałych;
Twarz obwiewała przejrzysta zasłona,
Włos utrefiony spadał na ramiona,
Ujęty wieńcem z róż białych.
Gdyby nie Duglas idący koło niéj,
Cuglów utrzymać nie mogłaby w dłoni,
Tak drżała w sobie i w ręku.
Duglas rozumiał, że blizki bój krwawy
Trwoży dziewice: i koił obawy,
Zlekka wstrzymując ją w łęku.
 Ale prawdziwa przyczyna katuszy
Nieodgadniona została w jéj duszy,

I znać ją całkiem owładła:
Gdy wszedłszy ledwo na wysoki ganek,
Pod baldachimem wzniesiony u szranek,
Miéjsce przy matce zasiadła.

XVIII.

Z boku, w obliczu obustronnych szyków,
Stał młody Buklej, pod strażą Anglików,
I cały w oku, z ciekawém obliczém.
Znać, że prócz bitwy nie myślał o niczém,
W szrankach Hom z Dakrem, na koniach, wezbroi,
Bacznie, jak sędziom potyczki przystoi,
Plac rozmierzają od końca do końca,
Dzieląc korzyści powietrza i słońca.
I z ich rozkazu woźny, przy trąb dźwięku,
Głosi, by podczas walki zapaśników,
Nikt wzrokiem, ręką, ani niczém w ręku,
Nie dawał znaków, nie wydawał krzyków,
Pod karą śmierci z prawa i zwyczajów.
Skończył — i cichość nastała dokoła;
A Heroldowie obu wojsk i krajów
Wyszli na środek, i każdy tak woła.

XIX.
herold angielski.

„Tu stoi Ryszard Musgraw, rycerz prawy,
„Mąż dzielny, z zacnéj, wolnéj krwi szlacheckiéj;

„I Deloraina, za mord brata krwawy,
„Za łupież podczas napaści zbójeckiéj,
„Ogłasza zbójcą bez czci i bez sławy,
„Zdrajcą przymierza i zgody sąsiedzkiéj.
„A co rzekł, mieczem poprze w każdéj porze:
„Tak mu dopomóż sprawiedliwy Boże!“ —

XX.
herold szkocki.

— „Tu stoi Wiljam Deloraine, mąż dzielny,
„Rycerz i wolny szlachcic; — i powiada:
Że Ryszard Musgraw jest kłamca bezczelny,
„Że żadne podłe morderstwo i zdrada
„Nie plamią jego czci nieskazitelnéj;
„I niechaj potwarz na potwarce spada!
„A co rzekł, mieczem poprze w każdéj porze:
„Tak mu dopomóż sprawiedliwy Boże!“ —

lord dacre.

— „Bóg niech rozstrzyga! Do broni, rycerze!
„Trębacze! hasło!“ —

lord hom.

— Bóg niech prawdy strzeże!“ —

Rzekł — i wnet echa po nad Tewiotem,
Trąb przeraźliwych i broni łoskotem
Zabrzmiały wszystkie zarazem:

Gdy się śród szranek dwaj współzawodnicy,
Z zapałem w sercu i gniewem w źrenicy,
Starli — żelazo z żelazem.

XXI.

Nie przed damami śpiewać przystoi,
Jak ostrza siekier grzęzły we zbroi,
Jak po nich krwawe płynęły strugi:
Bo siła równa i bój był długi.
Lecz gdybym śpiewał wobec rycerzy,
Mógłbym opisać wszystko najszczerzéj: —
Bom i ja widział starcie puklerzy!
Bom i ja widział, jak się łamały
Włócznie o zbroje, i jak bryzgały
Krwią ludzką końskie kopyty!
A przecież nigdym nie cofnął kroku,
I nieraz ze mną wróg, oko w oku,
Zwarł się, i pierzchnął odbity.

XXII.

Stało się, stało! — hełm przeszła siekiera,
Zachwiał się, we krwi uśliznął na trawie,
Padł! — próżno jeszcze ostatek sił zbiera —
Już ci nie powstać Ryszardzie Musgrawie!
Krew pluszcze z rany: — przyskoczyli swoi,
Przecięli węzły u hełmu i zbroi,
Chcą podnieść z ziemi — daremne staranie!
Twarz coraz bladsza; — śpiesz, śpiesz kapelanie!

Niech szczera spowiedź i serdeczna skrucha,
W drogę wieczności usposobią ducha!

XXIII.

Sługa pokoju bieży na plac bitwy,
Nad konającym odmawiać modlitwy.
Z wiatrem w pośpiechu ulata włos biały,
Nagie się stopy krwią zafarbowały,
Gdy miejsce walki przebywał;
Ukląkł, i bacznie nastawiając ucha,
Niezrozumiałych słów spowiedzi słucha,
Którą jęk często przerywał.
Słucha — i w górze przed jego oczyma,
Godło mąk ludzkich i zbawienia trzyma,
I budzi żałość za grzechy;
Każe zapomnieć nienawiści wroga,
Uczy jak ufać w miłosierdziu Boga,
I krzepi słowem pociechy.
Umierający wzniósł jeszcze powieki,
Oczy w krzyż wlepił — i zamknął na wieki.

XXIV.

Jakby wysilon spracowaniem bitwy,
Lub jakby z mnichem odmawiał modlitwy,
Zwycięzca stoi jak wryty;
Szyszaku nawet nie zdejmuje z czoła,
Głuchy na okrzyk, co brzmi dookoła,
Zimny na chwały zaszczyty.

Wtém nowe krzyki podziwu i trwogi,
Wzniosły się razem od zamkowéj drogi,
Między Szkockimi widzami;
Tłum się rozpierzcha: — człowiek, czy widziadło?
Wpół nagi, z usty i twarzą wybladłą,
Z rozczochranemi włosami:
Bieży — przeskoczył zagrodę — i oczy
Wpół obłąkane na około toczy…
Cóż to jest? jawa czy sen? —
Gwar przerażenia dokoła się szerzy:
Patrzają wszyscy, nikt oczom nie wierzy: —
To Wiljam de Deloraine! —
Lady się szybko porwała z siedzenia,
Sędziowie szranek skoczyli z strzemienia,
„Ktoś ty jest?“ razem spytali,
„Coś Deloraina wziął postać i lice,
„I w imię jego przyjął rękawicę?“ —
Zwycięzca milcząc odsłonił przyłbicę —
Lord Kranston! — milczą zdumiali.
On rzekł: „walczyłem w obronie dziecięcia!“ —
I syna Lady przywiódł w jéj objęcia.

XXV.

Przemogło dumę uczucie matczyne,
Całując łzami oblała dziecinę:
Bo i w śród boju, jak bądź sobą władła,
Widziano nieraz jak drżała i bladła.
Lecz na Kranstona nie zwróciła wzroku,
Choć klęcząc u stóp snać czekał wyroku.

Długoby mówić, co za nim w téj chwili
Hom, Duglas, Howard, i drudzy mówili,
Prosząc i radząc, by wspólne niechęci
Rzucić nawzajem na wiatr niepamięci,
I by wzgląd słuszny na miłość i męztwo,
Zjednał im łaskę i błogosławieństwo.

XXVI.

Lady spójrzała na rzekę i góry,
Przypominając ich duchów wyrocznie;
I na Kranstona wznosząc wzrok ponury:
„Bóg, nie tyś przemógł! — Niebo chce widocznie
„Wrócić nam pokój i zgodę.
„Obyż się całkiem ziścił wyrok Boży!
„Przed wolą Jego pycha się ukorzy,
„Miłość mieć będzie swobodę.“ —
Rzekłszy, dłoń Anny, co jak listek drżała,
Wzięła, i w ręce Kranstona oddała:
„Oto masz twoję nagrodę!
„Bądź zawsze wierny dla mnie i dla moich,
„Jak ja być pragnę dla ciebie i twoich:
„I niech Bóg czuwa nad wami!
„Bo dzisiaj jeszcze jest wasze wesele
„A wszyscy nasi zacni przyjaciele
„Zechcą podzielić je z nami.“ —

XXVII.

W drodze do zamku, Lady przez połowę
Pojęła przeszłych wypadków osnowę,

Długą z Kranstonem prowadząc rozmowę:
O jego karle, gdzie i jak go zoczył;
O bitwie, którą z Delorainem stoczył;
O księdze, którą paź zabrał mu skrycie;
I jak przez wziętych z niéj nauk użycie,
Dziś go do zamku wprowadził o świcie.
Jak ukradł potém Deloraina zbroję,
W którą się Kranston przyodział na boje,
Za brata Anny ważąc życie swoje. —
Co było więcéj — ukrył w tajemnicy,
I konia zwolna zwrócił ku dziewicy.
Lady z swéj sztuki nie szukała chwały,
Ani ją śmiała okazać w dzień biały;
Lecz w myśli swojéj, nim minie pół nocy,
Przysięgła użyć wszelkiego sposobu,
By dać karłowi uczuć gniew swéj mocy,
I księgę nazad odesłać do grobu.

XXVIII.

Na cóż się przyda powtarzać do słowa,
O czém szła tkliwa kochanków rozmowa:
Jak Niebu dzięki czynili i śluby,
Że ich tak cudem zbawiło od zguby;
Jak Anna, jeszcze bledniejąc z przestrachu,
Opowiadała, co czuła w téj chwili,
Gdy go dziś rano ujrzała w swym gmachu,
I gdy patrzała, jak w szrankach walczyli? —
Na co odkrywać serc ich tajemnice,
Wzruszeń, uniesień, szczęścia i wesela?…

Same to kiedyś poznacie, dziewice!
Gdy i wam wasza zaświta niedziela.

XXIX.

Deloraine jeszcze pozostał śród szranek.
Ledwo go ze snu obudził poranek,
Gdy z trwogą i przerażeniem,
Zewsząd oznajmić przybiegli mu swoi,
Że się ktoś w jego postaci i zbroi,
Zjawił pod jego imieniem,
I walczy w szrankach. — Na te straszne wieści,
Deloraine z gniewu zapomniał boleści:
I tak jak leżał w chorobie,
Pędził — i wszystkich przestrachu nabawił:
Myśleli bowiem, że szatan się zjawił
W żywego człeka osobie[136]. —
Z razu z nowego nie rad sprzymierzeńca,
Widząc w nim jednak Anny oblubieńca,
Rękę mu podał serdecznie;
Bo jak bądź dziki, zawziętéj urazy
Nie chował nigdy za rany i razy.
Byle zadane walecznie.
Nie skory nawet byt do krwi rozlewu:
Chyba w potyczce, lub w zapale gniewu,
Lub mszcząc się śmierci krewnego.
I teraz właśnie, nad martwym Musgrawem,
Patrząc nań okiem wpół gniewném, wpół łzawém.
Tak zcicha mówił do niego.

XXX.

„Toż i na ciebie, Ryszardzie Musgrawie,
„Przyszła godzina, żeś stanął przed Bogiem!
„Równieśmy sobie dokuczyli prawie,
„Tyś mnie, jam tobie był śmiertelnym wrogiem.
„Ja tobie brata, a ty mnie siostrzeńca
„Zabiłeś mieczem; i gdym wpadł w niewolę,
„Tyś tysiąc marków wziął za okup jeńca,
„I miesiąc w wieży przetrzymał na dole.
„Przysiągłem tobie nienawiść do grobu,
„Ścigałem wszędzie ogniem i żelazem,
„Ścigałbym zawsze, pókiby z nas obu
„Nie poległ jeden, albo oba razem.
„Lecz już to przeszło! — odpoczywaj z Bogiem!
„Nikt szlachetniejszym nie może być wrogiem;
„Nikt śród gór waszych i naszych rozłogów,
„Nie ścigał dzielniéj jeleni i wrogów! —
„Cud było patrzéć, gdyś konno za psami,
„Ślad w ślad je głosem poduszczał za nami[137],
„A dźwięk twéj trąbki, na każdym zawrócie,
„Najśmielszym skrzydeł dodawał w odwrocie! —
„Dałbym połowę mych lasów i błoni,
„Gdybyś żył jeszcze — lub poległ z méj dłoni!“

XXXI.

Rzekł, i stał jeszcze: — aż Lord Dacre z namiotu,
Wojsku swojemu dał znak do odwrótu. —

W twarzach rycerzy tchnął smutek głęboki,
Gdy brali z ziemi towarzysza zwłoki,
I przy rozwitych nad niemi znamionach,
Na tarczy w kolej nieśli na ramionach.
Przodem minstreli słychać śpiew pogrobny,
Z tyłu kapłani, w odzieży żałobnéj,
Nócą Requiem i Ave Maria,
A dym kadzideł ku niebu się wzbija.
Po bokach jeźdźcy, krokami wolnemi,
Jadą, ostrz włóczni schyliwszy ku ziemi. —
I tak go nieśli śród swoich szeregów,
Skróś Liddesdalu, do Lewenu brzegów,
I w Holm-Koltramskiéj świątyni dalekiéj,
Obok z przodkami złożyli na wieki.


Śpiew zmilkł — lecz jeszcze strón dźwięk marsowy
Przedłuża, zda się, marsz pogrzebowy.
To brzmi głośniejszém, to cichszém echem,
Jakby wiał zdala z wiatru oddechem;
To się rozlega, jakby na górach,
To głuchnie, jakby w dołach i borach;
To słychać, zda się, pieśni minstreli,
To jakby cichy jęk przyjacieli;
Aż smutną nótę psalmu kapłanów,
Skończył poważném brzmieniem organów.
Gdy muzyk spoczął — księżna go bada:
Czemu, gdy arfą tak cudnie włada.
Woli kraj, w którym fanatyzm dziki
Wyklął jak zbrodnię urok muzyki[138],

I gdzie prócz tego ubóstwo ludu,
Nie ma czém godnie nagrodzić trudu;
Gdy na Południu[139] każdy ochoczy
Wspiérałby mistrza arfy uroczéj? —
Starzec, jakkolwiek miłą mu była
Arfa, co resztę dni mu słodziła,
Nie lubił jednak, gdy jéj zalety
Ceniono wyżéj niż rym poety;
Mniéj znosił jeszcze, gdy kto kraj inny
Kładł wyżéj jego ziemi rodzinnéj;
Więc dumę, którą poczuł w swém łonie,
Tak wydał w pieśni słowach i tonie.

KONIEC PIEŚNI PIĄTÉJ.
PIEŚŃ SZÓSTA.

I.

Jest-że gdzie człowiek, sąż gdzie samoluby,
Co nigdy w sercu, nigdy w myślach swoich,
Nie rzekli z czuciem miłości i chluby:
„To jest ojczyzna, to kraj ojców moich!“
Którychby łzami nie zaszły powieki,
Gdy wspomną o nim w pielgrzymce dalekiéj?
Którychby serce nie, wrzało płomieniem,
Gdy go znów własném obaczą spojrzeniem? —
O! gdy na świecie jest gdzie taki który:
Patrzcie nań, jakby na potwór natury!
I niechby błyszczał choć w mitrze książęcéj,
Niechby miał w skrzyniach tysiące tysięcy:
Mimo tych blasków, tytułów, i złota.
Dział jego będzie: wzgarda za żywota,

I śmierć podwójna — gdy z ciałem pospołu,
I pamięć jego zarzucą do dołu,
Bez czci, bez żalu, bez pieśni nagrobnych,
Na przykład kaźni do niego podobnych!

II.

O Kaledonjo! posępna i dzika,
Piastunko marzeń wieszcza-samotnika!
Ziemio skał mrocznych i lasów zielonych,
Przejrzystych jezior i rzek zapienionych,
Ziemio mych ojców! — jakażby potęga
Zerwać zdołała łańcuch co nas sprzęga,
Dziś, gdy odwieczne twe drzewa i skały
Jedne już tylko na ziemi zostały,
W których mi jeszcze żyje przeszłość wspólna,
Gdym ja szczęśliwy, a tyś była wolna!
I których moją nie znudzę żałobą,
Nie zdziwię łzami, — nad sobą i tobą?
O! wy Yarrowu lesiste rozłogi!
Choćby nikt przez was nie wskazał mi drogi;
O! wy Ettriku rozłożyste gaje!
Choć już w was dzisiaj nikt mię nie poznaje;
O! Tewiocie! choć na twoim brzegu
Darń jest mi tylko łożem do noclegu;
Nie pójdę od was, cudzéj żebrać strzechy,
Cudzéj pomocy, ni cudzéj pociechy!
Choćbym zbłąkany zaginąć miał z głodu,
Choćby krew skrzepła od nocnego chłodu:

Znajdą się przecież, co rękami swemi
Rzucą na oczy garść rodzinnéj ziemi,
W któréj odpocznę z przyjaciółmi memi! —

III.

Nie tak wzgardzeni, jak dziś ja, minstrele,
Przybyli zewsząd na Anny wesele;
Z blizka i z dala przybyli wezwani,
Wojny i biesiad weseli kapłani! —
Żadne się bez nich nie działy obchody:
Z godów na bitwy, i z bitew na gody,
Szli po kolei, i zmieniając nótę,
Krzepili męztwo, rzeźwili ochotę. —
Przed chwilą jeszcze na czele swych klanów,
Jątrzyli każdy gniew swych współziemianów;
A oto wspólnie wobec pary młodéj,
Sławią wdzięk cichéj miłości i zgody.
Jedni na kobzach, ci na arfach grają,
Młodsi tańcują, sędziwsi śpiewają,
Aż się ich echem mury rozlegają.

IV.

Długoby było wyliczać wam z rzędu,
Wszystkie przepychy ślubnego obrzędu:
Jak się w zamkowéj zebrali kaplicy,
Damy, Rycerze, Szkoci i Anglicy;
Jakie na szatach drogie aksamity,
Atłasy, hafty, lub złotogłów lity;
Jakie na głowach pióra albo kity,

Ze strusich, czaplich, albo rajskich skrzydeł,
Pływały w górze, w mgle dymu kadzideł.
Jak po ciosowych kamieniach podłogi,
Brzęczały miecze i złote ostrogi,
Gdy czyniąc miejsce przechodzącéj parze,
Każdy w ślad za nią chciał biedz przed ołtarze.
Lub jak Lord Kranston płomienne źrenice
Zatapiał z dumą w narzeczonéj lice:
Lub jak jéj uśmiech, rumieniec lub bladość,
Zdradzały w koléj: wstyd, bojaźń i radość! —

V.

Byli, co potém głosili, że Lady,
Zajęta wrzkomo przyborem biesiady,
W rzeczy zaś nie śmiąc stanąć przed ołtarze,
Nie była razem; — to fałsz i potwarze!
Lady się wcale nie miała powodów
Obawiać świętych ni miejsc, ni obchodów.
Bo nie przez zgubną moc Magii czarnéj,
Lecz przez rachubę liczby planetarnéj[140],
Wiedziała tylko sposoby, przez które
Mogła zniewalać Duchy i Naturę.
Mówię co prawda — choć zgoła nie chwalę,
Że się w te rzeczy wdawała zuchwale.
Lecz że w kaplicy była — ręczę za to.
Okryta czarną aksamitną szatą,
Na głowie miała, ze strusiemi pióry,
Tok aksamitny, jaskrawéj purpury,

Szyty rzędami pereł, a u krajów,
Obramowany pasem gronostajów.
Na pięści sokół, w szkarłatnym kapturku,
Siedział, trzymany na jedwabnym sznurku[141].

VI.

Obrzęd skończony: — gromada wesoła
Parami nazad wracała z kościoła.
W sali podłużnéj, sklepionéj w arkady,
Stał zastawiony stół świetnéj biesiady.
Marszałek, podług wieku i godności,
Laską swą miejsca wskazywał dla gości;
Młodzi paziowie, z nożami ze stali,
Na znak krajania po rogach czekali.
Nad czaplą, głuszcem, bażantem, żórawiem,
I w samym środku wznoszącym się pawiem,
Z złoconym dziobem i odzianym w pióra[142],
I nad łabędziem z Maryi jeziora[143]:
Nad głową dzika z Kaledońskich borów,
Śród chorągiewek różnych barw i wzorów[144];
Nad żubrem, sarną, i inną zwierzyną,
Ksiądz błogosławił krzyżem i łaciną. —
Wtenczas to z gwarem i wrzawą u stołu,
Zgiełk, hałas, łoskot zabrzmiały pospołu,
Zewnątrz i wewnątrz, i z góry i z dołu!
Bo tuż przy oknach, na zewnętrznym ganku,
Trąby i kotły grzmią wciąż bez ustanku;
Starzy wojacy, na przekór ich echu,
Podnoszą coraz ton głosu i śmiechu;

Młodzi tém śmielsi, że nikt ich nie słucha,
Młodym dziewicom szeptają do ucha.
Sokoły w górze, pod sklepieniem gmachu,
Słysząc tę wrzawę i kracząc z przestrachu,
Brzęczą dzwonkami i skrzydłami biją,
Wtórując chartom, co skomlą i wyją.
Tymczasem Reńskie i Burgundzkie wino,
Z flasz w roztruchany potokami płyną;
Jeden drugiemu ochoty dodawa:
Wszędzie śmiech, żarty, pijatyka, wrzawa.

VII.

Karzeł Kranstona, jak żadnéj zręczności
Nie mijał nigdy do psoty i złości,
Widząc w téj chwili pijaną ochotę,
Rozpoczął swoję szatańską robotę.
I obiegając w krąg stołu biesiady,
To jątrzył żarty, to poduszczał zwady:
Aż wreście Konrad z Wolfszteinu, z natury
Skory do gniewu i zawsze ponury,
Dziś jeszcze bardziéj, że mu w nocy z błonia
Skradł ktoś w obozie najlepszego konia:
Słowo za słowo, uniósł się do tyla,
Że rękawicą uderzył Hunthila,
Rycerza z dumnych Ruterfordów domu:
Na słowo karła, co mu pokryjomu
Szepnął, że Hunthil wié sprawców kradzieży. —
Hom, Duglas, Howard, i inni z rycerzy,

Skoczyli zaraz, by w piérwszym zarodzie
I koniec krwawéj położyć niezgodzie.
Hunthil nic nie rzekł, lecz z twarzą surową
Zgryzł rękawicę, i potrząsnął głową[145]. —
Miesiąc nie minął — a już jak wieść niesie,
Ciało Konrada znaleziono w lesie,
Skrzepłe we własnéj krwi, i już bez broni. —
Nikt nie mógł dociec, jak, z czyjéj legł dłoni,
Lecz słychać było z powieści sąsiedzkiéj,
Że Hunthil odtąd miecz nosił niemiecki.

VIII.

Karzeł się bojąc, aby oko Lady
Złośliwéj jego nie dostrzegło zdrady,
Wemknął się, skrycie opuściwszy salę,
Gdzie godowali giermki i wassale,
Niemniéj wesoło, hucznie i wspaniale.
Watt Tinlinn grając gospodarza rolę,
Uprzejmie gości częstował przy stole,
I pił, śród gęstych i głośnych okrzyków,
Zdrowie Howarda i mężnych Anglików.
Red Roland, wzajem za gościnność domu,
Wzniósł toast Szkotów i Lady Branksomu.
A każdą razą, z wielkich dzbanów, w kolej,
Szumiało piwo, płynące jak olej.
Wszyscy twierdzili, że równéj biesiady
Nie było w zamku od przenosin Lady.

IX.

Karzeł poznawszy łucznika, któremu
Poprzysiągł zemstę od wczorajszéj doby,
I widząc teraz że pora po temu,
Jął mu dokuczać różnemi sposoby.
A naprzód w słowach dojadł do żywego:
Mówiąc, jak Armstrong bawił żonę jego;
Jak sam z pod Solway uciekł z pola bitwy,
I gnał co siły, i trzepał modlitwy.
Potém się czając, i choć nie bez strachu
Chroniąc się ręki potężnéj zamachu:
To go uszczypnął wpoiwszy paznokieć,
To oblał piwem trąciwszy pod łokieć,
To mu z pod ręki skradł talerz z posiłkiem;
Aż pod stół wreście wcisnąwszy się chyłkiem,
Ostrem żelezcem, snąć w jadzie zmaczaném,
Nogę mu na wskroś przebił pod kolanem:
Bo mimo leków różnego sposobu,
Ból ztąd i blizna zostały do grobu. —
Porwał się Tinlinn zgrzytając zębami,
I stół przewrócił do góry nogami.
Ściany się dzikim zatrzęsły hałasem:
Każdy klął, krzyczał — a karzeł tymczasem
Wrócił do sali, i w kąt utajony,
Mruczał: „stracony! stracony! stracony!“

X.

Lady by zabiedz wznawianiu się kłótni,
Przyzwała bardów i mistrzów na lutni.

Albert Groem, starzec, z powagą w obliczu,
Bard klanu swego, co na Pograniczu
Sam pan swój tylko, na swe hojne stoły
Brał równie szkockie jak angielskie woły[146]:
Powstał, i arfę trzymając na łonie,
Nócił pieśń prostą w układzie i tonie.

XI.
albert groem.

„Była Angielka cudnéj urody,
(Gdzie Karlil błyszczy od słońca w lecie);
Czułe jéj serce Szkot zyskał młody,
Bo miłość wszystkiém rządzi na świecie.

„Jasno dzień ślubu wschodził ich oku,
(Karlil się błyszczy od słońca w lecie);
Lecz z nim ich szczęście zgasło o zmroku,
Choć miłość wszystkiém rządzi na świecie.

„Ojciec ją darzył bogatym strojem,
(Karlil się błyszczy od słońca w lecie);
Brat podał tylko czarę z napojem,
Gniewny, że miłość rządzi na świecie.

„Brat jéj zazdrościł bogactw i złota,
(Karlil się błyszczy od słońca w lecie);
Nie chciał by posag szedł w ręce Szkota,
By miłość wszystkiém władła na świecie.

„Wypiła kroplę — i twarz jéj zbladła;
(Karlil się błyszczy od słońca w lecie);
U nóg kochanka bez życia padła,
Jak dlań żyć tylko chciała na świecie.

„Kochanek mieczem przebił jéj brata.
(Karlil się błyszczy od słońca w lecie);
Wszystkim należy taka zapłata,
Co szczerą miłość dzielą na świecie.

„Potém z rozpaczy, próżen nadziei,
(Karlil się błyszczy od słońca w lecie);
Wziął krzyż, i walcząc zginął w Judei,
Żyć bez niéj dłużéj nie chcąc na świecie.

„O wy! co kochać umiecie szczerze,
(Karlil się błyszczy od słońca w lecie);
Z westchnieniem za tych zmówcie pacierze,
Co dla miłości giną na świecie!“ —

XII.

Gdy Albert skończył skromną pieśń swych krajów,
Powstał bard Anglik, bratniego języka,
Niegdyś z swych ballad, sonetów i lajów,
Słynny szeroko na dworze Henryka.
Tam twoję złotą arfę, Fitztrawerze!
Wielbiły damy, lubili rycerze,
I Surrey — Surrey! niestety!
Komuż jest obcą cześć tego imienia?…
Rycerz bez skazy, poeta z natchnienia,
Kochanek z sercem poety[147]!

XIII.

Z nim razem błądząc po dalekich krajach,
Nieraz gdy gwiazdy zabłysły na niebie,
Obaj w mirtowych lub w oliwnych gajach,
Pieśniami wzajem pocieszali siebie.
A tak był wdzięczny chór zlanych ich głosów,
Że nieraz wieśniak hiszpański lub włoski.
Brał je za echo, co płynąc z niebiosów,
Nad grobem Świętych brzmi hymn chwały Boskiéj:
Choć treść obudwu ich pieśni jedyna,
Była Surreja luba, Geraldyna.

XIV.

O Fitztrawerze! któż znając twą duszę,
Wysłowić zdoła rozpacz twego serca,
Gdy przyjaciela, na śmierć i katusze
Skazał bezbożny Tudor przeniewierca? —
Gardząc tyrana łaskami i gniewem,
Głos barda mściwym odezwał się śpiewem;
I opuściwszy blask miasta i dworu,
On sam, z zielonych ogrodów Windsoru,
Szedł szukać ulgi w żalach swoich rzewnych,
W pośród Surreja przyjaciół i krewnych,
I dziś przy wodzu rodziny Howardów,
Był druhem jego, i przewódzcą bardów.

XV.
fitztrawer.

„Było to na Zaduszny Dzień; — serce Surreja
Drżało gwałtownie: — północ wybiły zegary.
W sercu jego z bojaźnią walczyła nadzieja:
Mistrz Kornelius, mędrzec, obiecał przez czary,
Choć go z kochanką morza dzieliły obszary,
Ukazać mu jéj postać, i dać poznać razem,
Czy mu wiernie raz danéj dochowuje wiary. —
Surrey ufał — lecz poszedł za mistrza rozkazem,
By wzrok i serce lubym nasycić obrazem.

XVI.

„Ciemna była komnata, osklepiona głazem,
Gdzie czarodziej rycerza wiódł z licem wybladłém.
Jedna tylko gromnica, z mistycznym wyrazem,
Na ołtarzu, okrytym kiru prześcieradłem,
Tląc się blado przed mroczném, wysokiém zwierciadłem,
Rzucała blask na czarne dwóch tablic marmury:
Talizmany, z tajemném wschodniém abecadłem;
Na magiczne narzędzia, koła i figury,
Śród których z laską w ręku stanął mistrz ponury.

XVII.

„Nagle w głębi zwierciadła, jakby białe chmury,
Jak mgły wznoszą się z dołu, spływają się z boków;

Skróś nich światło, jak gwiazda spadająca z góry,
Błysło w środku — i laską skinął mistrz uroków.
We szkle, jak z pod zasłony rozwianych obłoków,
Widać pańską komnatę: — w oknach blask księżyca,
Wpadając słupem, walczy z ćmą wieczornych mroków;
W głębi lampa złocistą alkowę oświeca,
Na rzędach kolumn; — resztę okrywa ciemnica.

XVIII.

„Wszystko piękne — lecz stokroć piękniejsza dziewica,
Na łożu z perskiéj tkani, jakby wpół uśpiona,
Duma: — na śnieżnéj dłoni smutne wsparła lica,
Włos niedbale rzucony spływa na ramiona,
I na tunikę białą; — przed nią rozłożona
Księga w drogiéj oprawie; — w niéj zda się przyczyna
Ciężkich westchnień, co gwałtem wznoszą się z jéj łona: —
To księga pism Surreja! — to jego jedyna,
Wiernie po nim tęskniąca, piękna Geraldina!

XIX.

„Surrey chciał biedz: — wtém obraz cofać się zaczyna,
Jak gdyby się zatapiał w przezrocza otchłanie,
I znowu tło zwierciadła mgła powlokła sina. —
Tak złość twoja i zawiść, bezbożny tyranie!
Zaćmiły dni Surreja! — Niebo niech ci za nie
Odpłaci! — kara jego na twych synów syny,
Przeklęstwo niechaj spadnie na twe panowanie:

Za twe łoże zbroczone krwią ofiar bez winy,
Za morderstwo Surreja, i łzy Geraldiny!“ —

XX.

Zgodne oklaski Anglików i Szkotów,
Zabrzmiały echem piorunnych łoskotów;
Bo wszystkim wspólna nienawiść Henryka,
Jako tyrana i wiary zmiennika. —
Wtem z grona bardów powstał Harold młody,
Bard Lorda Saint Clair, co bawiąc z przygody
Gościem na uczcie u barona Homu,
Z nim razem przybył na odsiecz Branksomu.
Harold się rodził, gdzie jakby w okowy,
Między Orkadzkie ujęty ostrowy,
Ocean, wiecznie burzące się wały
Pieniąc się z rykiem roztrąca o skały.
Gdzie ród Saint-Clairów, potężny przez wieki[148],
Rozciągał berło władzy i opieki,
I gdzie dziś jeszcze sterczące na skale,
Pokonywając czas, wichry i fale,
Gruzy ich zamku jaśnieją wspaniale.
Tam Harold pnąc się na skaliste wzgórza,
Po dniach i nocach, nad brzegami morza,
Dumał, lub okiem ścigając za łodzią,
Drżał, gdy się z wzdętą łamała powodzią,
A fal i wichru wściekłość rozdąsana,
Były rozkoszą wieszczego młodziana,

XXI.

I wiele wzniosłéj, uroczéj osnowy,
Miały dla barda te dzikie ostrowy!

Tu niegdyś w czasach zamarłych dla gminu.
Grzmieli orężem synowie Lochlinu;
Ztąd brzmiała echem wieków powtarzana,
Trąba Fingala, i pieśń Ossyana.
Tu na skrzydlatych Oceanu Smokach[149],
Królowie Morza, w mgły nocnéj obłokach,
Srożsi niż burza i ocean razem,
Szli szukać łupu, z ogniem i żelazem! —
Niejedna dotąd zapadła dolina
Pomni hymn Skaldów na chwałę Odina;
Niejeden w runach kurhan tajemniczy,
Spłynął krwią ofiar bałwochwalczéj dziczy;
Niejedna saga, żyjąca w podaniu,
Przewodniczyła Harolda dumaniu.
Aż napojony duchem ich powieści,
Mglistéj, posępnéj, cudotwornéj treści,
Przybył do zamku Roslinu, gdzie wonne,
Zielone smugi, i pola przestronne,
Milszym wzrok jego czarując obrazem,
Pieśń łagodniejszą natchnęły zarazem.
Zawsze się jednak z rzewnemi jéj nóty,
Łączył ton dawny ponuréj tęsknoty.

XXII.
harold.

„Słuchajcie, słuchajcie! nie głośnéj powieści
Dzieł sławnych, rycerskich minstreli:
Lecz tęsknéj, jak ciche westchnienie boleści,
Któréj godzien jest los Rozabelli.

„Patrz, starcze sterniku! jak nieba się chmurzą!
„Patrz młoda, nadobna ty pani! —
„Przyjm w zamku nadbrzeżnym gościnę przed burzą!
„Sterniku, zwiń żagle w przystani!

„Na głębiach już fala pianami się bieli;
„W poświstach dziś wichru o świcie,
„Rybacy słyszeli, krzyk Ducha topieli,
„Co blizkie zwiastuje rozbicie.

„I nasi wieszczbiarze od wczoraj już wróżą
„Śmierć komuś w bezdennéj otchłani.
„Więc, piękna dziewico! wyjdź na brzeg przed burzą!
„Sterniku, zwiń żagle w przystani!“ —

— „Nie przeto, że młody Lord Lindsay w Roslinie
„Z orszakiem dziś bawi od rana:
Lecz śpieszę, że we łzach o każdéj godzinie
„Wygląda mię matka stroskana.

„Nie przeto, że jutro turnieje w Roslinie,
„I że Lindsay lubi turnieje:
„Lecz ojciec mój smaku nie będzie czuł w winie,
„Gdy nie ja mu kielich naleję.“ —

I nawa szła daléj, wbrew wichru i fali,
Po ryczącéj morza topieli:
Tak na nic niepomna, tak niczém niezłomna
Była młoda chęć Rozabelli.

„Nad zamkiem Roslinem dnia tego z wieczoru,
Blask dziwny śród niebios obwodu,
Zajaśniał — jaśniejszy niż blask meteoru,
Czerwieńszy niż księżyc u wschodu.

„I pałał noc całą, nad zamkiem i skałą,
Nad głębią wąwozu i jaru;
Z okolic Drydenu, i z skał Hawthorndenu,
Widziano jak łunę pożaru.

„I w zamku się wszystko zdawało w płomieniach,
Dziedziniec, i baszty, i wieże;
I kościół, gdzie w dawnych grobowych sklepieniach,
Śpią dawni Roslinu rycerze.

„I w środku kościoła, jak ogniem dokoła
Iskrzył ołtarz, i strop, i kolumny:
I w grobach rycerzy, blask bił od pancerzy,
Leżących we zbrojach, bez trumny[150].

„Pan zamku i pani, i goście zebrani,
Noc w modłach spędzili w Roslinie:
Bo rzecz to nie nowa, że jasność takowa
Śmierć wróży w Saint-Clairów rodzinie.

„Dwudziestu baronów z Saint-Clairów rodziny,
Śpi w grobach zamkowéj kaplicy;
Lecz otchłań głębiny, i całun wód siny.
Są grobem nieszczęsnéj dziewicy!

„Każdego z baronów, dźwięk pieśni i dzwonów
Prowadził do wiecznéj pościeli;
Lecz świst huraganu, i ryk oceanu,
Głosił tylko zgon Rozabelli!“ —

XXIII.

Piosnka Harolda tak zajęła gości,
Że nikt nie zważał niezwykłéj ciemności,
Co zwolna gmachu osiadła sklepienie.
Nie zmrok to jeszcze, nie słońca zaćmienie,
Nie mgła: — a jednak tak gruba pomroka,
Że obok blizcy stracili się z oka,
Że nikt swéj ręki nie dojrzał u czoła. —
Cisza przestrachu obeszła dokoła,
I w sercu Lady wzbudziła się skrucha:
Poczuła przemoc silniejszego ducha!
Karzeł na ziemię padł, i przerażony
Jęczał: „znajdziony! znajdziony! znajdziony!“ —

XXIV.

A wtém śkróś stropu, z piorunowym trzaskiem,
Strzał błyskawicy, gzygzakowym blaskiem,
Rozdarł ciemności; — wszystko w oka mgnieniu
Zdało się w iskrach i krwawém płomieniu.
Błysły na stole srebrzyste talerze,
Błysły na ścianach wiszące puklerze;

Wszystko co było, od góry do dołu,
Zalśniło ogniem i zgasło pospołu.
Piorun przeleciał wzdłuż po nad wszystkiemi,
I padł — gdzie karzeł, z jękami głuchemi,
Gryzł wściekle ręce, i wił się po ziemi.
Każdy, jak siedział, skamieniał z przestrachu.
Gęsty dym siarki rozszedł się po gmachu,
Blask z okien oblał doliny i wzgórza,
Łoskot się rozległ od morza do morza;
W zamku Karlilu, na wałach Berwiku,
Straż z bronią w ręku wybiegła do szyku.
Aż gdy się wreście wszystko uciszyło,
Pierzchły ciemności — lecz Karła nie było.

XXV.

Wielu słyszało głos w sali Branksomu,
Wielu, przy świetle błyskawicy gromu,
Widziało widok nie ziemskiéj natury.
Głos ten straszliwy zawołał jak z góry:
„Sam tu, Gylbinie!“ — a gdzie karzeł w trwodze
Jęczał, i piorun spadł nań na podłodze:
Śród kłębów dymu, wiejących po gmachu,
Jedni widzieli, jakby dłoń w zamachu,
Drudzy kraj szaty; innym się zdawało
Widzieć twarz ludzką, z długą brodą białą.
A każdy niemy, bez tchu i bez ruchu,
Drżąc bił się w piersi i korzył się w duchu.
Ale nikt nie był jak Deloraine, który,
Tak śmiały niegdyś z wprawy i z natury,

Teraz, jakgdyby sam rażony gromem,
Z zjeżonym włosem, z okiem nieruchomém,
Z ustami naścież, i twarzą wybladłą,
Stał jak ten, który obaczył widziadło,
I czyj się rozum z przestrachu obłąkał.
Aż zapytany, przerywanym głosem,
Słowo po słowie zaledwo wyjąkał:
Że widział starca z ubielonym włosem,
W pielgrzymim stroju, bez żadnego znaku,
I w pasie w złote godła zodyaku;
I choć nie mówił zkąd mógł sądzić o tém,
Przysiągł, że starzec był Michałem Skottem.

XXVI.

Słuchali wszyscy blednąc z przerażenia,
Ale nikt nie śmiał przerywać milczenia.
Aż powstał z miejsca Duglas znamienity,
I bogobojnych obyczajem czasów,
Uczynił votum do Świętéj Brygitty,
Patronki domu i rodu Duglasów;
Że nie wracając do domu, z obozu
Wprost na pielgrzymkę pójdzie do Melrozu,
I mszę zakupi za Michała duszę.
Wnet wszyscy inni, w pokorze i skrusze,
Czyniąc znak krzyża i wstając od stołu,
Każdy z osobna, i wszyscy pospołu,
Brali na świadki swych świętych Patronów,

Że razem pieszą pielgrzymkę odprawią,
I przy odgłosie organów i dzwonów,
Obrzęd żałobny za Michała sprawią.
Lady tymczasem, z uchyleniem czoła,
Czyniąc akt wnetrznéj pokory i skruchy,
Przysięgła w imię Boga i Kościoła,
Zerwać na zawsze z czarami i duchy.

XXVII.

Mamże wam daléj śpiewać o weselu,
Co tak przerwane, po dniach ledwo wielu
Święcono znowu, z książęcym przepychem,
Tańcem, pieśniami, arfą i kielichem? —
Ja tam nie byłem, ale ci co byli,
Długo w swych pieśniach weselnego tonu,
Sławili zgodnie i błogosławili
Kwiat Tewiotu i Lorda Kranstonu. —
Właściwsze dla mnie są posępne nóty,
Które pielgrzymom brząkali minstrele,
Gdy nócąc hymny i psalmy pokuty,
Szli do Melrozu, z Duglasem na czele.

XXVIII.

Z rękami na krzyż, włosieniem odziani,
Boso, powrozem grubym przepasani,
Szli zwolna jeden za drugim.
Prócz echa psalmów, ni gwaru, ni śmiechu,
Ni słów, ni kroków, ni prawie oddechu,
Nie słychać w rzędzie ich długim.

Rycerska śmiałość i książęca pycha
Znikły z ich czoła: a pokora cicha
Wzrok ich schyliła ku ziemi.
Szli, i nikt chwili nie wytchnął ze znoju,
Nikt źdźbła pokarmu, nikt kropli napoju
Nie dotknął usty śpiekłemi.
I do kościoła, o północy głuchéj,
Weszli, posępni, milczący jak duchy,
W białych kapicach, wybladli;
I przed wielkiego ołtarza stopniami,
Jeden za drugim, jak stali parami,
Twarzą na ziemię upadli.
Nad nimi dawnych znamiona rycerzy,
W grobach pod nimi proch ich ojców leży;
W lampach z ołtarza jaśnieje krzyż Zbawcy,
A w świetle jego, Święci i Wyznawcy,
Jak w blasku chwały wiekuistéj, biali,
W ściennych framugach nieruchomi stali.

XXIX.

A wtém z ubocza, naprzeciw ołtarzy,
Z głębi dalekich, mrocznych korytarzy,
Po dwóch, szeregiem, z klasztoru:
Przy dzwonów, dzwonków, i kadzielnic brzęku,
Z krzyżem na czele, z gromnicami w ręku,
Kapłani idą do choru.
Na białych komżach ich czarne kaptury,
Krok ledwo znaczny, ton śpiewu ponury,

Twarz światłem gromnic pobladła;
Rzekłbyś, że ciemne otwarły się groby,
I że po sobie obrządek żałoby
Same sprawują widziadła. —
Opat w tyarze, z pastorałem w dłoni,
W mgle przezroczystéj dymiących się woni,
Po ukończonych modlitwach,
Błogosławieństwem powitał rycerze:
By niezachwiani w jedności i wierze,
Niezłomni byli na bitwach! —
Równo ze świtem, śpiewaną mszą świętą
Wielki, żałobny obrzęd rozpoczęto
Za duszę Michała Skotta.
Z wieży kościelnéj wciąż bito we dzwony,
Księża śpiewali msze i antyfony,
Aż echem sklepień ponuro wtórzony
Śpiew pogrzebowy i nóta:
„dies irae, dies illa,
„solvet saeclum in favilla,“
Zabrzmiały z dźwiękiem poważnych organów.
I gdy się godzi, świętemi ich słowy
Skończyć pieśń ziemskiéj i błahéj osnowy,
Te były słowa kapłanów:

XXX.
hymn za umarłych.

„Straszny dzień sądu Twojego, Panie!
Gdy się otworzą grobów otchłanie,

Gdy wszelkie ciało z martwych powstanie,
Któż gniew twój wtedy wytrzyma, Panie?

„Gdy jak pargamin spalone zwoje,
Niebiosa zwiną błękity swoje,
Gdy ziemia z jękiem pęknie na dwoje:
Przy czémże grzesznik ja się ostoję?

„Lecz Tyś jest Bogiem, Ty Ojcem, Panie!
W tobiem ja złożył moje ufanie:
Ty racz nademną mieć zlitowanie,
W straszny dzień sądu Twojego, Panie!“ —


Bard skończył powieść; — lecz czyliż znowu,
Gajem Ettriku, brzegiem Yarrowu,
Poszedł, jak przedtém, pod gołém niebem
Spać, i żebranym karmić się chlebem? —
Nie! — tuż przy bramie zamku Newerku,
W gajowym cieniu dębu i świerku,
Wzniosła się barda ustroń wesoła.
Skromna lepianka: — ale dokoła
Kwitł bujny sadek, grodzony głogiem,
Siedzenie z darni było przed progiem,
W środku kominek — przed którym codzień,
Nie jeden zwykle grzał się przychodzień,
Lub gospodarza chętnéj rozmowy
Słuchał, zasiadłszy w wieczór zimowy. —
Bowiem udzielać innym gospody,
Któréj sam żebrać musiał był wprzódy,

Była to starca rozkosz jedyna.
I nieraz wtedy kieliszek wina,
Nieraz zmięszany ze łzą wdzięczności,
Za zdrowie księżnéj przepił do gości.
Tak przechodziła zima; — lecz z wiosną.
Gdy gaj brzmiał ptasząt wrzawą radosną:
Gdy smug Harhedu, Bowhillu wzgórza,
Krasiły kwiaty, wieńczyły zboża,
A szum wód rwących lodu okowy,
Łączył się z szumem Blandro dąbrowy:
Wtenczas na pięknych brzegach Yarrowu,
Duch wieszczy w starcu ożywał znowu;
Wtedy znów śpiewał rycerskie dzieje,
Wesołe uczty, świetne turnieje,
Miłość, zabawy, łowy i bitwy,
Lub swój ojcowski żal i modlitwy.
Przechodnie stając w milczeniu głuchém,
Echa słów chciwém łowili uchem;
Starcy słuchając wspomnień przeszłości,
Rzeźwieli w sercu ogniem młodości;
Młodzi rzucając płoche zabawy,
Ssali z nich żądzę podobnéj sławy;
A wszyscy zewsząd ze czcią bieżeli,
W dom Ostatniego z Szkockich Minstreli.

KONIEC.


ZAMEK KADYOW.
BALLADA
Z WALTERA SKOTTA.
Poświęcona przez Autora
pannie hamilton.

Gdy Hamiltonów możne pradziady
Żyły, panując na Kadyowie;
Brzmiały na zamku głośne biesiady,
Szli na wyścigi głośni bardowie.

W dziedzińcach jego grzmiały gonitwy,
Rycerska młodzież biegła z okoła;
Po salach jego, zwycięzców z bitwy
Wabiła w taniec piękność wesoła.

Dziś Kadyowu gmach w gruzach leży,
Grobowy pomnik dawnego stanu;
Wiatr tylko szumi w ruinach wieży,
I szemrze spodem fala Ewanu.


Ty jednak każesz, o jego dawnych
Dniach wspaniałości, uczt i wesela,
O jego panach wielkich i sławnych,
Śpiewać dawnego tonem minstrela.

Bo dusza twoja lubi na chwilę
Wzgardzić światowym zgiełkiem i pychą,
I na przeszłości świętéj mogile
Dumać, i ze czcią łzę wylać cichą.

A więc, dziewico! niech się tak stanie!
Wzrok twój zapałem wieszcza przenika;
Na twoich brzegach, kręty Ewanie!
Przeszłość powraca, obecność znika.

Patrz! kędy gruzów zwalone stosy
Przed chwilą trawa i mech krył szary:
Ostrza się wieżyc wznoszą w niebiosy,
Na nich herbowe wieją sztandary.

Patrz! gdzie skaliste rzeki nadbrzeże,
Piętrząc się dziko, cień ściele bury,
Powstają rzędem baszty i wieże,
I czarnym pasem ciągną się mury! —

Noc jest; — w przejrzystych rzeki kryształach
Drży postać zamku, tło ich mrocząca;
Strażnicze ognie, płonąc po wałach,
Rumienią bladą jasność miesiąca.


Miesiąc zachodzi — zorze się płoni —
Wszystko się w zamku rusza i budzi;
Słychać w dziedzińcach parskanie koni,
Skomlenie psiarni, i gwary ludzi.

Padł most zwodowy — brzęczą łańcuchy,
Brzmią głucho deski — tłoczy się zgraja;
A każdy jeździec pełen otuchy,
Bodźcem rumaka zapał podwaja.

Przede wszystkimi sam wódz na przedzie,
W myśliwskim stroju hasa na koniu:
A koń, na którym Hamilton jedzie,
Wiatry wyścigać umié po błoniu.

Sarna się kryje w najgęstsze łomy,
Jeleń w najdalsze ucieka bory,
Bo już straszliwy, głos im znajomy,
Głos trąb napełnił lasy i góry.

Lecz coż to? słyszysz! wzdłuż rzeki brzega,
W gęstwinie dębów wiekami żywych,
Trzask drzew i głuchy ryk się rozlega,
Głośniéj od wrzasku rogów myśliwych.

Najpotężniejszy z mocarzów lasu,
Czarno-brodaty żubr Kaledonu[151],
Wypadł jak piorun, śród psów hałasu,
Pędzi, gdzie stoi wódz Hamiltonu.


Chyląc ku ziemi czoło straszliwe,
Krwią zaszłe oczy ciska na wrogów,
Ryczy, i jeżąc rozlotłą grzywę,
Szarpie darninę ostrzem swych rogów.

Dobrze wymierzył wódz niezmięszany,
Śród piersi byka grot utkwił cały.
Runął, krwawemi rzygając piany,
A trąby wkoło tryumf zagrały. —

Już jest południe: — pod gęstym dębem
Myśliwy orszak skrył się przed spieką;
Dym między drzewa wije się kłębem,
W lesie im ucztę warzą i pieką.

Z dumą wódz patrzał, leżąc na ziemi,
Na orszak krewnych, na stosy plonów. —
Czemuż nie widzi razem z drugiémi,
Najmężniejszego z krwi Hamiltonów? —

 — „Gdzie jest, rzekł, Bottwell nasz z Bottwellawy,
Piérwszy na naszych ucztach i łowach?
Czemu nie dzieli naszéj zabawy,
Naszej biesiady w leśnych dąbrowach?“ —

Ponurym głosem rzekł Klaud z Paslei:
„Minęły czasy jego wesela!
Nigdy za stołem, nigdy śród kniei
Nie zobaczymy więcéj Bottwella!


„Kilka dni temu, jego spokojny
Zamek brzmiał echem szczeréj radości,
Gdy do swych ognisk wróciwszy z wojny,
Częstował ucztą krewnych i gości.

„Kilka dni temu, piękna i tkliwa,
Marya jego, w dni swoich kwiecie,
Szczęśliwa żona, matka szczęśliwa,
Swe pierworodne karmiła dziecię.

„Lecz nagle rozkaz Murraja wroga,[152]
Z ogniem i mieczem nasłał żołnierzy;
Na dachy jego spadła pożoga,
Zastęp obrońców pod gruzem leży.

„A jego żona! — szydząc z jéj jęku,
I urągając z krzywdy i sromu,
W nocy, wpół nagą, z dzieckiem na ręku,
Z przywłaszczonego wypchnęli domu!…

„Cień jéj dziś tylko, w mglistych osłonach,
Gdzie fala Esku szumi przez gaje,
Niesiony wiatrem, z dzieckiem w ramionach
Co noc bolesne jęki wydaje.

„Widzą go ludzie, słyszą rozpacze,
Jak woła imię swego Bottwella,

Jak nad umarłém dzieckiem swém płacze,
I żąda pomsty z nieprzyjaciela!“ —

Skończył — struchleli żalem i gniewem,
Jeden krzyk zemsty zatrząsł dąbrową.
Skoczył Hamilton wsparty pod drzewem,
I mieczem z pochwy błysnął nad głową…

Wtém zatętniało pole kopyty —
Ktoś prosto ku nim pędzi przez błonia;
A w ręku jego sztylet dobyty,
Zamiast ostrogi bodzie nim konia.

Twarz jego blada, włos rozczochrany,
Wzrok słupem na przód patrzy bez celu;
Jeździec i rumak krwią obryzgany —
„To on! to Bottwell! — witaj Bottwellu!“ —

Wołają, biegną, trzymają strzemię —
On z gorączkowym w twarzy zapałem,
Zskoczył, i z wzgardą rzucił na ziemię
Muszkiet dymiący świeżym wystrzałem.

I rzekł ponuro: — „Wiém, że wam miło
Myśliwskie trąby brzmiały dziś z rana;
Lecz miléj stokroć mnie słyszeć było
Ostatnie jęki wroga, tyrana!

„Żubr co go wasze zwaliły strzały,
Z dumą dziś jeszcze deptał po puszczy;
Lecz dumniéj stokroć Murraj zuchwały
Jechał na czele dwornéj swéj tłuszczy.


„Przez Linlitgowu kręte ulice,
Tłum go zebrany wiódł z okrzykami;
Z okien i z ganków, ręce kobiéce
Przed nim i za nim siały kwiatami.

„Wracał zalawszy krwią Pogranicze,
Jarzmo swéj władzy narzucił klanom;
I upojone dumą oblicze
Ku swym przybocznym zwracał dworzanom.

„Lecz co mi znaczy wroga potęga?
Co mi straż jego, orszak i pycha?
Gdy wiém, jak zdala muszkiet mój sięga,
Gdy w sercu mojém zemsta oddycha! —

„Ja i mój muszkiet weszliśmy w radę.
Obrałem miejsce w ciemnéj ustroni;
Ztamtąd widziałem całą gromadę,
Całą tę ciżbę ludzi i koni.

Morton zausznik, dzid szkockich borem[153],
Z konnicą drogę torował panu;
W tyle, z dobytym w ręku klajmorem,
Szedł gęstym szykiem klan Makferlanu.

„Po bokach Duglas, i Lord z Glenkerny,
I Knox się swoją świętością puszył[154];
I dziki Lindsay,[155] zdrajca niewierny,
Co się królowéj płaczem nie wzruszył.


„Między tym dworzan i wojsk natłokiem,
Z pod piór Murraja hełm złoty błyskał;
Koń jego ledwo stąpić mógł krokiem,
Tak wkoło niego lud się naciskał.

„On skinął czołem, i wzrok ponury,
Z pod brwi nawisłych, wodził po tłumie;
I swą buławę podniósł do góry,
Jakby wskazywał, że dzierżyć umie.

„Lecz było w twarzy zwątpienie ducha,
Próżno chciał udać uśmiech wesela;
Zły duch snąć jemu szeptał do ucha:
„Skrzywdziłeś, bój się zemsty Bottwella!“ —

„Zagrzmiał mój muszkiet — krzyknęła zgraja.
Wspiął się do góry rumak książęcy:
Chyli się na bok pióro Murraja
Runął o ziemię, by nie wstać więcéj.

„Jak kochankowi, gdy wzajemności
Słowo z ust lubéj posłyszy przecię;
Jak myśliwemu, szarpiąc wnętrzności
Wilka, co niegdyś pożarł mu dziecię:

„Tak, i sto razy miléj mi było,
Widzieć, jak zdrajca w prochu się tarzał;
Słyszeć, gdy życie z krwią uchodziło,
Jak próżno nędznik jęki powtarzał.


„Ujrzałem mojéj Maryi ducha,
Cieszył się z śmierci nieprzyjaciela;
Konającemu szeptał do ucha:
„Czujesz, morderco! zemstę Bottwella!“……

„A więc do broni, krwi Hamiltona!
Wszystkim jak krzywda, zemsta nam wspólna.
Dziś czas rozwinąć wojny znamiona —
Murraj zabity, Szkocya wolna!…“ —

Wszyscy z zapałem rwą się do broni,
Brzmi trąb odgłosem puszcza okolna:
„Chwała Bottwellu! chwała twéj dłoni!
Murraj zabity, Szkocya wolna!…“ —

Lecz patrz! zniknęło barda widzenie,
Ucichł mu w uszach okrzyk wojenny;
Ewanu tylko słychać mruczenie,
I po ruinach wiatr dmie jesienny.

Runęły wieże, spadły sztandary,
Chwast na ich miejscu powiewa znowu;
I znów jak przedtém mech okrył szary
Leżący w gruzach gmach Kadyowu.

I pieśń minstrela znikła gdzieś z echem,
Wiatr tylko jęczy resztą jéj tonów;
A obok niego, z łzą i uśmiechem,
Stoi ostatnia z krwi Hamiltonów!…


Szczęśliwy śpiewak! czyja pieśń umie,
Wzbudzić łzę żalu, uśmiech wesela;
Szczęśliwa dusza! która rozumie
Urok przeszłości, pieśni minstrela!…


przypiski do ballady zamek kadyow.

Zamek Kadyow, niegdyś baronialna stolica rodziny Hamiltonów, nad rzeką Ewan, w Szkocyi, zburzony został w wojnach domowych, za czasów Maryi Sztuart. Hamiltonowie byli najwierniejszymi stronnikami nieszczęśliwéj królowéj, gdy naturalny jej brat, Jakób Murraj, przemocą złożył ją z tronu, i uwięziwszy w zamku Loch-Lewen, do dobrowolnéj niby abdykacyi przymusił; poczém sam, pod tytułem Rejenta i opiekuna małoletniego jéj syna, Jakóba VI, władzę królewską w Szkocyi sprawował. Panowanie jego było ciągiem prześladowaniem stronników Maryi, którzy téż ze swojéj strony, nie przestawali używać wszelkich sposobów przywrócenia jéj na tron. Śmierć Murraja, będącą przedmiotem niniejszéj ballady, w tych słowach opowiada historyk szkocki, Robertson:
„Zabójcą Murraja był jeden z rodziny Hamiltonów, Bottwell z Bottwellawy, a to z następującego powodu. Po przegranéj bitwie stronników Maryi, pod Langside, Bottwell, z wielu innymi, skazany był na śmierć, i lubo potém przebaczenie życia otrzymał, większa cześć dóbr jego oddaną została jednemu z dworzan Rejenta. Ten ostatni opanowawszy gwałtem zamek Bottwella, żonę jego, ledwo co po połogu będącą, nago podczas zimnéj nocy, wraz z dzieckiem wypędzić kazał. Gwałtowne pomięszanie zmysłów, i wkrótce śmierć jéj i dziecka, były skutkiem tego nieludzkiego postępku. Zniewaga i strata ulubionéj żony, połączona z dawną niechęcią, sprawiły, iż pałający zemstą Bottwell, śmierć Rejenta poprzysiągł. Barbarzyńskie maksymy owego wieku, usprawiedliwiały wszelkie najgorsze środki pomszczenia się nad nieprzyjacielem. Długo Bottwell śledził w skrytości obroty Rejenta, nim upatrzył sposobną porę wykonania swego zamiaru. Murraj poskromiwszy zbuntowane klany na pograniczu Szkocyi, wracał do Edymburga przez małe miasteczko, zwane Linlitgow. Tam Bottwell czekać go przedsięwziął. Uzbroiwszy się w muszkiet, obrał sobie stanowisko na krytym krużganku, mającym okno na ulicę, w domu jednego z rodziny Hamiltonów, stryja swojego; podłogę okrył pierzynami, aby kroków słychać nie było; ściany zawiesił suknem czarném, aby cieniu jego nie dojrzéć; i po tych wszystkich ostrożnościach, spokojnie oczekiwał przejazdu Rejenta, który w niedalekim domu nocował. Doszły były Murraja wieści i ostrzeżenia o jakiémś grożącém mu niebezpieczeństwie, choć o niém nikt z pewnością nie wiedział. Postanowił więc był z rana, nie przejeżdżać przez miasto główną ulicą, lecz wrócić do téj saméj bramy, przez którą był wczoraj przyjechał, i miasto polem ominąć. Ale że wielki tłum ludu, przed domem jego zebrany, zagradzał mu tę drogę, a raczéj że był mężny i śmiały z natury, udał się ulicą przez miasto. Tenże sam natłok ludu, co mu wstecz jechać nie dopuścił, był przyczyną, że koń jego musiał iść bardzo powoli. Korzystając z tego zabójca, wziął go tak dobrze na cel, iż kula przeszła przez sam środek piersi, i zabiła konia pod Duglasem z Parkhedy, jadącym obok Rejenta. Murraj upadł; dworzanie jego i straż wpadli do domu, zkąd wystrzał pochodził, lecz nim zdołali przebyć zaryglowaną bramę i wszystkie drzwi domu, Bottwell wymknąwszy się tajemném przejściem, dosiadł przygotowanego już konia, i bodąc go sztyletem zamiast ostrogi, uszedł przed ich pogonią; wpadł do zamku Kadyowu, gdzie mieszkał naczelnik rodziny i klanu Hamiltonów, i tam jak zbawca Szkocyi, w tryumfie przyjętym został. Prześladowanie przez Murraja nieszczęśliwéj królowéj Maryi Sztuart i jéj stronników; okropność krzywdy wyrządzonéj Bottwellowi, a nadewszystko stronnicza nienawiść i obyczaje owego wieku, usprawiedliwiły w ich oczach popełnione zabójstwo. Stało się to w r. 1596.


WIECZÓR PRZED ŚWIĘTYM JANEM.
BALLADA
Z WALTERA SKOTTA.

Groźny baron Smajlhomu,[156] przede świtem sam w domu
Siodła konia, i jedzie za mury.
Obejrzał się: nikogo! — ścisnął konia ostrogą,
I jak wicher zapuścił się w góry.

Nie w tę stronę gdzie wojna, gdzie Duglasa dłoń zbrojna
Grzmi piorunem i lśni błyskawicą;
Gdzie ojczyzny nadzieja, dzielne hufce Bukleja
Stoją murem nad szkocką granicą.


Przecież od stóp do głowy, cały w zbroi stalowéj,
I koń cały okryty żelazem;
I bojowy miecz w ręku, i zwieszony na łęku
Lśni buzdygan i topór zarazem.

Gdzie pojechał, nikt nie wié; wiedzą tylko, że w gniewie
Był straszliwym przed samą swą drogą.
Lecz nikt przyczyn nie zbadał; Baron z nikim nie gadał,
Słowa o nic nie pytał nikogo.

Dnia czwartego z za góry, nasępiony, ponury,
Baron wraca; — twarz dzika i blada.
I koń widać podbity, kurzem, znojem okryty,
Drży pod jeźdźcem, i omal nie pada.

Baron wraca do dworu — ale nie z Ankram-Moru[157],
Gdzie pamiętny zwycięztwem i mordem,
Stoczył bój Duglas mężny, i Lord Buklej potężny,
Z Sir Ewersem, angielskim milordem.

Zkądże ten znak przy znaku, na puklerzu, szyszaku,
Od brzeszczotu, czy włóczni żelezców?
Ha! i topór stępiony, we krwi widać zbroczony —
Lecz nie we krwi angielskich najeźdźców!


Most przejechał zwodowy, i u bramy zamkowéj
Zsiada z konia, i gwizdnął trzy razy.
Jakby czekał już wprzódy, na to hasło paź młody,
Przybiegł skokiem na pańskie rozkazy.

„Słuchaj, paziu mój młody! twéj wierności dowody,
„Wiész, że łaską odpłacam wzajemnie.
„Mów więc śmiało, licz na niéj: mów, gdzie była twa pani?
„I kto był u twéj pani beze mnie?“ —

— „Lady codzień o zmroku, boczną fórtką u stoku,
„Wychodziła, gdy wszyscy już spali;
„I szła prosto na góry, gdzie od pory do pory
„Podczas wojny nasz sygnał się pali.

„Dnia pierwszego, mgły sine okrywały równinę,
„Krok w krok za nią więc mogłem iść blizko.
„Szła z pośpiechem i trwogą; lecz na górze, nikogo!
„Samo jedno gorzało ognisko.

„Dnia drugiego, przed zmierzchem, w szparze skały pod wierzchem
„Siadłem skrycie, by schadzki dośledzić.
„Nagle spójrzę — aż stoi, młody rycerz we zbroi;
„Lecz zkąd przyszedł? — nie umiem powiedzieć.

„Lady przyszła niedługo, i godzinę i drugą
„Rozmawiali z żywością wzajemnie.
„Lecz deszcz padał kroplami, wiatr szeleścił liściami,
„Nastawiałem więc ucha daremnie.


„Wczoraj wreście, pogoda! niebo czyste jak woda,
„Wietrzyk nawet poprzestał oddychać.
„Znów się skryłem w ustroni, zkąd mi jakby na dłoni
„Było wszystko i widać, i słychać.

„I słyszałem z ust Lady, jéj układy i zdrady,
„Jak mówiła, ściskając młodziana:
— „„O! mój luby, mój drogi! jutro do mnie bez trwogi,
„„Przychodź jutro, przed świętym dniem Jana.

„„Mąż z Duglasem na wojnie: w zamku wszystko spokojnie;
„„Ja ci fórtkę u stoku otworzę.
„„Przede świętym dniem Jana, straż i czeladź bez pana,
„„Będzie piła i spała we dworze.“ —

— „„Nie! Janie mogę przyjść; nie! mnie nie wolno przyjść;
„„Nie! ja nie śmiem przyjść jutro do ciebie! —
„„Mnie przed świętym dniem Jana, straż gdzie indziéj wskazana,
„„Aż świt piérwszy zabłyśnie na niebie.“ —

— „„Któż cię zmusza? kto każe? Gdy się ja tu przyjść ważę
„„Tyżbyś dla mnie nie ważył się na to? —
„„Przyjdź! noc będzie pogodna; chwila szczęścia swobodna
„„Stanie sercu za wiosnę i lato!

„„Ja przekupię wprzód straże, ja psów spuszczać nie każę,
„„Ja gałęźmi potrząsnę podłogi.

„„Przyjdź! zaklinam więc ciebie, w imię Boga na Niebie!
„„Przyjdź, przyjdź do mnie! mój luby! mój drogi!“ —

— „„Choć stróż będzie zjednany, choć przykute brytany,
„„Choć gałęźmi potrząśniesz podłogę;
„„Wiész, że ksiądz śpi przy wchodzie; on mnie pozna po chodzie,
„„Każe w dzwony uderzyć na trwogę.““ —

— „„Ksiądz na rozkaz przeora, już w Drajburgu od wczora,
„„Pogrzebowe odprawia modlitwy,
„„Za jakiegoś rycerza, co bez skruchy, pacierza,
„„Niespodzianie legł wczoraj śród bitwy.“ —

„Rycerz podniósł twarz smutną, a był blady jak płótno,
„I roześmiał się dziko i srogo:
— „„Cha, cha, cha! — rzekł — te modły, co tam księdza wywiodły,
„„Cha, cha, cha! czyż być za mnie nie mogą? —

„„O północy, jak skoro, duchy mocy nabiorą,
„„Jak zaklęłaś, tak będę u ciebie!““ —
„I to rzekłszy ponuro, znikł gdzieś nagle za górą,
„I Milady wróciła do siebie.“ —

Baron milczał i słuchał, z oczu, z twarzy żar buchał,
Porwał sztylet, i krzyknął w zapędzie:
„Któż on? kto on? mów! jaki, był herb, zbroja i znaki?
„Ja czy on, jutra widzieć nie będzie!“ —


— „Hełm i pancerz złocony, miecz na szarfie czerwonéj,
„Po nad hełmem trzy pióra sokole;
„Na puklerzu wyryty, sokół strzałą przebity,
„A u góry trzy gwiazdy w półkole.“ —

— „Paziu! kłamstwo w twéj mowie! Ha! i biada twéj głowie!“ —
Krzyknął Baron, i porwał się z gniewem.
„On być nie mógł na górze! on już nie żył w téj porze;
„0n już leżał w mogile pod drzewem.“ —

A paź ręce załamał: „Karz mię, zabij, gdym skłamał!
„Bo widziałem, słyszałem ja sam,
„Jak go Lady ściskała, jak go Lady nazwała
„Sir Ryszardem de Koldingham.“ —

Baron pobladł jak chusta, wlepił oczy, ściął usta,
I stał niemy, aż przemógł swą trwogę.
„Nie! grób jego głęboki; skrzepłe były już zwłoki;
„Nie! nie mogę wierzyć, nie mogę! —

„Gdzie około Melrozu, z gór ciasnego wąwozu
Twid się w szersze rozlewa koryto,
„Tam na dzikiém rozdrożu, na Ejldońskiém tam wzgórzu,
„Koldinghama śród nocy zabito.

„Olśniło cię ognisko, wiatr ci przyniósł nazwisko,
„Jeśli wreście uwierzyć ci muszę;
„Bo już trzy dni zań w chórze, tam w Drajburskim klasztorze,
„Księża psalmy śpiewają za duszę.“ —


To rzekł, i krok za krokiem, w zadumaniu głębokiém,
Szedł na zamek, gdzie sala wspaniała;
Tam jak maju pogoda, jasno-lica i młoda,
Żona jego u okna siedziała.

Lecz w jéj licach nie radość; czarny smutek a bladość!
Siedzi sama, i patrzy tęskniąca:
Na równiny, doliny; na Mertunu las siny,
Na blask Twidu przy świetle miesiąca.

Baron wszedłszy pozdrowił, ale słowa nie mówił,
Wzrok w nią tylko zatapia ciekawy.
Ona drżąca powstała, ona piérwsza spytała
O nowiny z wojennéj wyprawy.

„Dobre, dobre nowiny! Ankram-Moru równiny
„Trupy wrogów jak mostem zasłały.
„Buklej razem z Duglasem, proszą ciebie tymczasem
„Dawać baczność na nasze sygnały.“ —

Lice Lady Smajlhomu, krwią zabiegło od sromu.
Słowa więcéj nie rzekli oboje;
Lecz przez kręte w słup wschody, i przez długie przechody,
W swe sypialne odeszli pokoje.

Ale sen był daleki, od obójga powieki.
Próżno Baron powtarzał sam w sobie:
„Nie! to próżna obawa! kto raz umarł, nie wstawa;
„Na wiek wieków zwodziciel śpi w grobie!“ —


Noc przed świętym dniem Jana, krótka, chociaż niespana,
Przeszła prędko; — aż koło poranka,
Sen ogarnął Barona; lecz obawą dręczona,
Oka złożyć nie mogła kochanka.

Wzniosła głowę i słucha: — wkoło cisza, noc głucha,
Cały zamek w pomroce i we śnie.
Życie daćby gotowa, by dziś rycerz mógł słowa
Nie dotrzymać — nie przyszedł niewcześnie.

Nikt nie skrzypnął podłogą; — a wtém nagle — o! trwogo!
Rozsunęły się poły firanek;
Lady spójrzy — aż stoi, tuż u łoża, we zbroi —
O! nieszczęsna! — to on! jéj kochanek!

Przed oczyma ściemniało, serce w piersiach ustało,
Ręką tylko wrkazała na łoże —
„O! wiém ja, rzekł, w téj dobie, kto spoczywa przy tobie;
„Lecz się nie bój! on powstać nie może.

„Nie otworzy powieki — on dziś, a ja na wieki;
„On w swém łożu, ja w zimnéj mogile! —
„Trzeci dzień dziś upłynął, z ręki jego jam zginął,
„Księża za mnie się modlą w tę chwilę.

„Lecz sąd Boga surowy! Gdzie nas słodkie rozmowy,
„Gdzie nas miłość łączyła szczęśliwa:
„Duch mój żalem przykuty, czas czyścowéj pokuty
„U sygnału na górze odbywa.


„Ale nie miałbym mocy, przyjść aż tutaj śród nocy,
„Bez twych zaklęć na święty dzień Jana. —
„Teraz, żegnaj na wieki! — mnie czas w kraj mój daleki,
„Gdzie mnie zorza nie spłoszy poranna!“ —

W Niéj miłości odwaga, nad przestrachem przemaga:
— „O! Ryszardzie! o! powiédz mi słowo!
„Jest-żeś ty tam zbawiony? czy na wieki zgubiony?“ —
Rycerz westchnął, i tylko wstrząsł głową.

— „Kto tu przelał krew braci, krwią na sądzie zapłaci;
„Niechaj o tém wié Baron twój mściwy.
„A że miłość nieprawa, tam za grzech się uznawa,
„Przyjm odemnie ten dowód straszliwy!“ —

Rzekł, i dłonią swą lewą, wsparł się o łoża drzewo,
„A prawicą dotyka jéj ręki.
Lady wstrząsła się, zbladła — i jak martwa upadła.
W całym zamku rozległy się jęki.

I nazajutrz tam rano, w drzewie łoża ujrzano
Wypalonych pięć palców ognistych.
Lecz z ust Lady ni słowa; — prawą tylko dłoń chowa,
U stóp męża w łzach tonie rzęsistych. —

W górach blisko Melrozu, w mrocznéj głębi wąwozu,
Jest mnich wieczném związany milczeniem;
Jest w Drajburgu, w tajemnym, ciemnym lochu podziemnym,
Mniszka drżąca przed słońca promieniem.


Ten pustelnik ponury, jak milczące wkrąg góry,
Ta jak noc, pokutnica posępna:
To jest Baron Smajlhomu, mściciel krzywdy i sromu —
To jest jego małżonka występna.



LENORA.
BALLADA
Z BÜRGERA.

Z ciężkich snów, o bladym ranku,
Lenora rwie się i płacze:
„O! Zbigniewie! o! kochanku!
Kiedyż cię, kiedy zobaczę?“ —
On z potęgą króla Jana,
Bronił Wiedeń od Sułtana;
Ona w ciągłéj boleści.
Bo ni listu, ni wieści.

Długo polski miecz zwycięzki
Strach w pohańczych tłumach szerzył,
Aż ciężkiemi zlękły klęski,
Bisurmanin mir uderzył.

Całe wojsko z brzękiem, dźwiękiem,
Z hukiem kotłów, broni szczękiem,
W laurach, z bitew pogromu,
Wraca spocząć do domu.

I na drogi, na rozłogi,
Z wiosek, z miasta, z okolice,
Lud naprzeciw wybiegł mnogi,
Dzieci, starce, i dziewice.
Tu rodzina, tu drużyna
Wita brata, ojca, syna;
Lenora tylko jedna,
Niepowitana biedna.

Bieży szukać wpośród szyków:
Lecz cię nie ma, o! Zbigniewie!
Bieży pytać wojowników:
„Gdzie mój Zbigniew?“ — żaden nie wie.
Aż gdy przeszło wojsko całe,
Ona tłukąc piersi białe,
Łzami zalana, zbladła,
Z żalu na ziemię padła.

Widząc to matka przybieży:
„Ach! córko! co ci się dzieje?“ —
Żałośnie w dłonie uderzy,
I oko łzami zaleje. —
— „Matko! matko! gdzież mój luby?
Próżne modły! próżne śluby!

On zginął! Matko droga!
Ach! nie ma, nie ma Boga!“ —

— „Stój! stój! nieszczęsna! — O! Boże!
Bluźnierczéj przebacz żałości! —
Proś Boga, On cię wspomoże,
On ojciec pełen litości.“ —
— „Cóż On mi zrobił dobrego?
O cóż mam prosić u niego?
On się światem nie trudzi,
Śmieje się z płaczu ludzi.“ —

— „Porzuć ten zbrodniczy lament,
Biada! kto Bogu złorzeczy.
Weź Przenajświętszy Sakrament,
On cię z szaleństwa uleczy.“ —
— „Daremnie, matko! daremnie!
Precz twe namowy ode mnie!
Sakrament mąk nie skróci,
Umarłych nie ocuci.“ —

— „Lecz zkądże pewność, jeżeli
Zbigniew nad brzegiem Dunaju,
Z inną już łoża nie dzieli,
Niepomny ciebie i kraju? —
Córko! posłuchaj co radzę,
Niech żal ustąpi zniewadze;
Zapomnij go, a w Niebie
Bóg się pomści za ciebie.“ —


— „On rycerz! zdradzić nie może
Ani kochanki, ni kraju! —
W grobie on chyba ma łoże,
Albo gdzie na dnie Dunaju.
Tam chyba znajdę wesele,
Gdy z nim to łoże podzielę.
Lecz cóż mi pacierz nada? —
O! biada mi! o! biada!“ —

— „O! Boże! Boże litości!
Nie racz jéj karać w twym gniewie;
Ona dziś w zbytku żałości
Sama rzeczonych słów nie wié! —
Córko! znoś ziemskie cierpienie,
Pomnij na Boga, zbawienie!
Tam wiecznéj chwały wieniec,
Tam wieczny oblubieniec!“ —

— „O matko! cóż mi zbawienie?
O! matko! cóż mi jest piekło? —
Z nim dla mnie tylko zbawienie,
Bez niego wszędzie mi piekło! —
Zbigniewie! byle przy tobie,
Niebo dla mnie w zimnym grobie,
Niebo w piekle; bez ciebie,
Piekło mi nawet w Niebie!“ —

Tak ogniem dzikiej rozpaczy
Paląc się, Bogu złorzeczy;

Próśb nie słucha, rad nie baczy,
Targa włosy, pierś kaleczy,
I ręce łamie bez końca;
Od samego wschodu słońca,
Aż do późnego mroku,
Jęk w ustach, łza na oku.

Noc była — nagle po błoniu
Zahuczał tentent podkowy,
I rycerz na czarnym koniu,
Wbiegł na dziedziniec zamkowy.
Zskoczył z konia, szabla szczękła,
Rumak parsknął, klamka brzękła,
Przeze drzwi głos surowy,
Z temi się przedarł słowy:

— „Ha! Lenoro! jak się miewasz?
Jak myślisz o mnie po wojnie?
Śmiejesz się, czy łzy wylewasz?
Czuwasz-li, czy śpisz spokojnie?“ —
— „Tyż to! Zbigniew! Czy nie we śnie?
Zkąd powracasz tak niewcześnie?
Dawno ciebie czekałam,
Nie spałam i płakałam!“ —

— „My tylko jeździm z północy! —
Późnom się wybrał od siebie:

Leciałem co koń miał mocy,
A przyjechałem po ciebie.“ —
— „Co? po mnie? dziś? o téj porze? —
Zimny wiatr świszczę na dworze.
Do mnie! do mnie, kochanku!
Poczekajmy poranku.“ —

— „Nie mogę; nie, moja droga!
Nie dbaj na zimno, na ciemno;
Koń parska, brzęczy ostroga.
Muszę jechać — siadaj ze mną!
Siadaj ze mną! dziś przededniem
Musimy stanąć pod Wiedniem.
Nie zwłócz chwili daremno,
Dziewczyno! siadaj ze mną!“ —

— „Czyż to podobna do wiary,
Sto mil dziś ubiedz, mój miły? —
Słyszysz! jeszcze brzmią zegary,
Co jedénastą wybiły.“ —
— „Nic to! nic to! — księżyc świeci,
Nocny jeździec prędko leci!
Nim ranne błyśnie zorze.
Staniesz na moim dworze.“ —

— „Gdzież twój dwór?“ — „O! ztąd daleko!
Bez próżnych wystaw, bez pychy;

W zieloném polu, nad rzeką,
Ciasny, posępny — lecz cichy.“ —
— „Będzież tam miejsce przynamnie?“ —
— „Dosyć dla ciebie i dla mnie!
Śpiesz się! droga daleka,
Tłum gości na nas czeka.“ —

Niepewną, bladą i drżącą,
Zbigniew na ganek prowadził,
I wpół niechcącą, wpół chcącą,
Przy sobie na koń posadził.
A wiatr szumi, gwiazdy świecą,
Oni lecą, oni lecą;
Coraz daléj z pod stopy
Grzmiące tętnią galopy.

Jak mgła nikną, z każdéj strony,
Łąki, pola, wsie i grody;
Leci rumak rozogniony,
Wprost przez lasy, wpław przez wody.
— „Ha! drżysz? — księżyc świeci blado!
O! umarli prędko jadą! —
Nie strach umarłych tobie?“ —
— „Wieczny im pokój w grobie!“

Cóż to tam słychać za jęki,
I czarne kruki łopocą?
To śpiew śmierci, dzwonów brzęki! —
Kogóż to chcą grzebać nocą? —

Niosą trunę, koło truny
Blade lampy i całuny;
Przodem, czarno ubrani,
Pieją smutnie kapłani.

— „Dość tych jęków, przyjaciele!
Późniéj ciało złóżcie w grobie;
Teraz do mnie, na wesele!
Młodą żonę wiozę sobie.
Za mną, za mną! wszyscy wkoło,
Zanóćcie mi pieśń wesołą;
Księże! mów słowo Boże,
Żegnaj małżeńskie łoże!“ —

Rzekł Zbigniew, i na te słowa
Wszystko znikło, wszystko ścichło,
Cała tłuszcza pogrzebowa
Tuż, tuż za nim śpieszy rychło.
A wiatr szumi, gwiazdy świecą,
Oni lecą, oni lecą;
Coraz daléj z pod stopy
Grzmiące tętnią galopy.

Jako woda, po nad niémi
W tył się zdaje płyną chmury;
Tak przed niémi, tak pod niémi,
Nikną pola, lasy, góry.
„Ha! drżysz? — księżyc świeci blado!
O! umarli prędko jadą! —

Nie strach umarłych tobie?“ —
— „Wieczny im pokój w grobie!“ —

— Patrz tam, patrz! na górze, w lasku,
W długie się wiążąc łańcuchy,
Przy mdławym księżyca blasku,
We mgle ciche tańczą duchy,
„Do mnie, do mnie, przyjaciele!
Do mnie, do mnie, na wesele!
Tańczcie wszyscy wokoło,
Zanóćcie pieśń wesołą!“ —

I wnet z hukiem, i wnet z szumem,
Z jakim w puszczy wiatr szeleszcze,
Za rycerzem lecąc tłumem,
W dłoń posłuszna zgraja pleszcze.
A wiatr szumi, gwiazdy świecą,
Oni lecą, oni lecą;
Coraz daléj z pod stopy
Grzmiące tętnią galopy.

Wkoło nich, w świetle księżyca,
Nikną pola, góry, drzewa.
Tuli się drżąca dziewica,
Do zimnéj piersi Zbigniewa.
— „Ha! drżysz? — księżyc świeci blado!
O! umarli prędko jadą! —
Nie strach umarłych tobie?“ —
— „Ach! daj im pokój w grobie.“ —


— „Koniu mój, koniu! kur pieje,
I rosa błyszczy po błoniu;
Czuje, już ranny wiatr wieje.
Prędzéj, prędzéj, prędzéj koniu!“ —
Koń się wzmaga, nozdrzem pryska,
Noga w niebo piasek ciska.
— „Ha! ot i dom Lenoro!
Umarli jeżdżą skoro.“ —

Wnet widać żelazną bramę,
Któréj twarde rygle strzegły;
Rycerz dotknął, pękły same,
Drzwi się na oścież rozbiegły.
Przebóg! cóż to za zjawienie?
Wkoło krzyże a kamienie!
A mdławy blask miesiąca
O groby się roztrąca.

Rumak ogniem parsknął z garła,
Wspiął się, zarżał, jak grom ryknął,
Ziemia się pod nim rozwarła,
Ogień buchnął, rumak zniknął.
Nagle słychać szelest głuchy,
Z grobów, z góry, tłumne duchy
Wstają, lecą i płyną: —
Cóż ty teraz, dziewczyno?

W dłoni tuląc blade czoło,
Na kochanka piersi mdleje;

A chór duchów tańcząc wkoło,
Tę jéj zcicha piosnkę pieje:
„Cierp, choć z żalu serce pęka.
Straszna Boga zemsty ręka!
Tu zwłoki zginąć muszą —
Boże! miéj wzgląd nad duszą!“


PRZYPISEK DO BALLADY LENORA.

Treść poprzedzającéj ballady wziął autor z powieści gminnéj, upowszechnionéj w Niemczech, a z małą co do szczegółów różnicą, i naszemu pospólstwu znajoméj. W obu narodach musiała być kiedyś wierszem ułożoną, co zdają się potwierdzać małe z niéj dotąd pozostałe ułamki, co dziwna, że też same w obu językach. I tak np. u nas, między innemi są cztery następujące wiersze:

„Miesiąc świeci,
Martwieć leci,
Sukieneczka szach, szach,
Panieneczko, czy nie strach!“

a które zupełnie prawie odpowiadają niemieckim:

„Der Mond, der scheint so helle,
Die Todten reiten so schnelle,
Graut Liebchen auch dir nicht!“

Słowa te podały Bürgerowi pierwszą myśl jego ballady. Późno raz bowiem przy blasku księżyca powracając do domu, napotkał śpiewającą je kobiétę; a zastanowiony piękną ich prostotą, wypytawszy się o resztę powieści, napisał z niéj w 1772 r. Lenorę, która, przez znakomitego krytyka Schlegela, królową ballad nazwana, obudzając licznych naśladowców, nadała stały charakter balladom niemieckim, który po dziś dzień noszą.



MYŚLIWIEC.
BALLADA
Z BÜRGERA.

Pan lasów bije w róg grzmiący,
„Daléj konno! daléj pieszo!“
Rwie się, hasa rumak rżący,
Wkoło zbrojno strzelce śpieszą:
Pan siadł — kopnął rumak skory,
Przez ciernie, ściernie i bory,

Ledwie piérwszy świt niedzielny
Złotem oblał krzyż kościoła,
Świętych dzwonów brzęk weselny
Na modlitwę wiernych woła:

Zdala wdzięczne brzmi śpiewanie,
Biegną tłumnie chrześcijanie.

Przez rozdroże szybko, żwawo,
Hasa na myśliwców przedzie. —
Lecz patrz! lecz patrz! w lewo, w prawo,
I ztąd, i ztąd rycerz jedzie.
Koń prawego jak śnieg biały,
Lewego jak żar roztlały.

Kto rycerz prawy? kto lewy?
Domyślam się coś, lecz nie wiém.
W czarnéj zbroi jechał Lewy,
Wzrok piekielném tlał zarzewiem;
Prawy w śnieżystém odzieniu,
Promień wiosny niósł w spójrzeniu.

„Witam ciebie! witam ciebie!“
Rzekł pan zdjąwszy czapkę z głowy —
„Ni na ziemi, ni na niebie,
Nie ma zabawy nad łowy!“ —
Rzekł, spiął konia, i w dłoń klaszcze,
I w róg trąbi, i psy głaszcze.

Na to Prawy rzekł do niego:
„Źle się zgadza trąba w boru
Z brzękiem dzwonów, z śpiewem choru!
Nie spolujesz nic dobrego;

Wierz mi, wróć się, porzuć łowy,
I złych aniołów namowy! —

— „Poluj, poluj pośród boru,
Przerwał Lewy — „poluj dłużéj!
Cóż ci dzwony? co bek choru?
Trąba za wtór im posłuży!
Na mnie się zdaj, o! młodzieńcze!
Bezpieczeństwo ja ci ręczę.“ —

— „Oto mowa godna męża!
Dobréj radzie chęć ma sprzyja.
Komu straszny szczęk oręża,
Niech trzepie Ave Maria.
Marne groźby! próżne gniewy!
Daléj, daléj, mężu Lewy!“ —

I hop, hop, hop, rumak skory,
Hasa, leci, śród trąb wrzawy,
Z dolin w doły, z gór na góry,
Obok rycerz Lewy, Prawy.
Wtém, jak śnieg biały, z gaika
Na pole jeleń wymyka.

„Na tu! na tu! daléj dzieci!
Prędzéj konny, prędzéj pieszy!“ —
Pan na czele jak wiatr leci,
Za nim strzelców orszak śpieszy;
I z smycz lotne mknęły charty.
Hasa rumak kolcem sparty.


Hasa, leci w chmurach pyłu:
Patrzaj, patrzaj! w jednéj chwili,
Strzelce z przodu, strzelce z tyłu,
W koło źwierza oskoczyli.
Koń pod jednym na kieł chwyta,
Jeździec zleciał pod kopyta.

— „Mniejsza! krzyknął pan rozżarty,
Bierz go djabeł! niech się wali!
Na tu! na tu! heżha charty!
Na przód, na przód! daléj, daléj!“ —
Hasa, leci rumak żwawy,
Obok rycerz Lewy, Prawy.

Źwierz na zbożne pędzi łany,
Złotym pływające kłosem.
Patrz: wieśniak łzami zalany,
Błagającym woła głosem:
„Panie! miéj litość! przez Nieba!
Nie wytłaczaj biednym chleba!“ —

Skoczył Prawy i ostrzega:
— „Wróć się, wróć się, mężu młody!“ —
Lecz Lewy umysł podżega
Do zabawy z cudzéj szkody.
Pan pogardził radą zdrową,
Za Lewego szedł namową.

„Co? — krzyknął gniewem rozżarty,
Śmiesz mię spędzać z twego pola?…

Precz ztąd! lub wnet spuszczę charty.
Towarzysze! za mną! hola!
Daléj za mną!“ — Tak pan wrzasnął,
I z harapa na wiatr klasnął.

„Na tu! na tu! heco! heco!“
Warczą rogi, brzęczą bronie;
Przez płot sadzą, w ogród lecą,
Pan i strzelce, psy i konie:
Trąbią, lecą przez zasiewy,
Obok rycerz Prawy, Lewy.

Przed blizkiemi jeleń sfory
Lekką stopą wiatr wyściga;
Z dolin w doły, z gór na góry —
Tuż zziajana psiarnia ściga.
Źwierz chcąc chytrze ujść od szkody,
Wpadł i skrył się między trzody.

Lecz przez góry, lecz przez bory,
Lecz przez łąki i przez błonie,
W zdradzające zwierza tory,
Lecą strzelce, psy i konie. —
Pasterz padłszy na kolana,
Tak ze łzami błaga pana:

„Panie! cofnij twoje łowy,
Użal się mojéj biedoty!
Nie jednéj tu krówka wdowy,
Nie jednéj jagnie sieroty;

A ich wszystkiém, jest to jedno.
Ocal, panie, trzodkę biedną!“ —

Skoczył Prawy i ostrzega:
— „Wróć się, wróć się, mężu młody!“ —
Lecz Lewy umysł podżega
Do zabawy z cudzéj szkody,
Pan pogardził radą zdrową,
Za Lewego szedł namową.

— „Precz mi z prośbą! precz mi z radą!
Ty mi dawać śmiész nauki? —
Precz! lub wnet ciebie i stado
Psy me rozerwą na sztuki!
Daléj za mną!“ — Tak pan wrzasnął,
I z harapa na wiatr klasnął.

„Na tu! na tu! heco! heco!“
Za przykładem, za rozkazem,
Strzelce, konie, i psy lecą,
Walą zębem i żelazem.
Rzną się, warczą charty wściekłe,
Szarpiąc sztuki krwią ociekłe.

Ledwie wymknął z pośród tłuszczy,
Coraz słabszym jeleń lotem;
Krwią zbryzgany, zlany potem,
Znów się chroni w gęstwach puszczy:
Śród drzew miga, w głębi znika,
Wpadł do chatki pustelnika.


Szybko, żwawo, z biczów klaskiem,
Z hukiem i tententem koni,
Z brzękiem, dźwiękiem i trąb wrzaskiem,
Zjadła psiarnia źwierza goni. —
A wtém z chatki, w szacie białéj,
Wyszedł starzec osiwiały.

„Niebaczny! szanuj te progi,
Nie leć w przepaść zgubnéj matni!
Jeszcze moment do przestrogi,
Jeden tylko — i ostatni! —
Wróć się, nie gardź radą zdrową,
Miecz zemsty nad twoją głową!“ —

Troskliwie Prawy nalega:
— „Wróć się, wróć się, mężu młody!“ —
Lecz Lewy umysł podżega
Do zabawy z cudzéj szkody.
Pan pogardził radą zdrową,
Za Lewego szedł namową,

— „Rad mi żadnych nie potrzeba,
Groźba mię nie przejmie trwogą;
Choćbyś był z trzeciego Nieba,
Gardzę tobą i przestrogą! —
Próżne słowa! marne gniewy!
Daléj, daléj, mężu Lewy!“ —

W dłonie klasnął, w róg uderzył —
„Daléj, daléj!“ — konia śpina. —

Wtém — o! dziwy! któżby wierzył?
Starzec, chatka, psy, drużyna,
Wszystko razem w oka mgnieniu
Znikło, jak sen przy ocknieniu.

Przerażony, w martwéj ciszy,
Chce zatrąbić — trąba niema;
Krzyknął — sam siebie nie słyszy;
Tchu ni głosu w piersiach nie ma.
Spójrzy — wkoło mgłą okryty;
Chce uciekać — koń jak wryty.

A wtém z dołu, z góry, z boków,
Mgła się zgęszcza, ściemnia, chmurzy:
Pod nim zda się szum potoków,
Nad nim zda się szelest burzy;
Aż ze świstem wichru z chmury,
Głos, jak piorun, zabrzmiał z góry:

„Bezbożny! coś w bliźnim brata,
Stwórcy nie uczcił w stworzeniu;
Zaślepiony pychą świata!
Poznaj w wieczném zatraceniu,
Że Bóg wszystkich stworzycielem,
Wszystkich ojcem — i mścicielem.

„Uciekaj przez wieków wieki,
Szczwany od czartów i piekła,
Dla przykładu w czas daleki,
Wszystkim, których chuć zaciekła,

Nie znając ni praw, ni granic,
Ludzi i Boga ma za nic!“ —

Głos zmilkł — a wtém z trzaskiem gromów,
Ziemia wstrząsa się, rozpada,
I z bezdennych jéj rozłomów
Leci czarnych psów gromada,
I z ognistym biczem w dłoni.
Czarny jeździec do pogoni.

„Na tu! na tu! heco! heco!“
Klaskiem, wrzaskiem, huczy puszcza;
Gończe skomlą, charty lecą,
Jeździec głosem je poduszcza.
Tuż, tuż, z tyłu — już dopada —
„Uchodź, uchodź! albo biada!“

Pan się porwał, śpiął rumaka,
Rumak skoczył — i w podskoku
Zawisł w górze — i w obłoku,
Pędem wichru, lotem ptaka,
Leci, leci — a tuż wściekła,
Ślad w ślad za nim, psiarnia piekła.

Już, już, zda się, już go chwyta —
Z paszcz dym bucha, ogień świeci;
Już chce szarpać — wtém z kopyta
Koń się pomknie, i znów leci —
I nie stanie w pędzie wiecznym,
Aż na sądzie ostatecznym.


Ztąd ten hałas dzikiéj tłuszczy,
Który to w nocy, to we dnie,
Brzmiąc po skałach Czarnéj Puszczy,
Przeraża strony sąsiednie. —
Nie wierzysz? spytaj! te dziwy
Każdy rad stwierdzi myśliwy.


PRZYPISEK DO BALLADY MYŚLIWIEC.

Ballada ta, nosząca w oryginale tytuł: Der wilde Jäger (dziki strzelec), należy do najsławniejszych utworów Bürgera. Podanie znajome w Niemczech, na którém się ono opiéra, jest następujące. Niejaki Falkenburg, dozorca lasów królewskich, całkiem oddany polowaniu, tak przytém był rozwięzły i srogi, że urągając się z religijnych obrządków, w niedziele, lub inne dni poświęcone modlitwom, wyjeżdżał zwykle na łowy, najdzikszych nad swymi poddanymi dopuszczając się okrucieństw. Po jego śmierci lud przyjął powszechne mniemanie, że za karę, przez zbytnią chęć do łowów popełnionych zbrodni, Bóg go potępił na wieczne polowanie po śmierci. Częstokroć w głębi ciemnych lasów w Niemczech, a zwłaszcza w pasmie gór, Czarnym Lasem, lub Czarną Puszczą (Schwarzwald) zwanych, dają się słyszeć jakieś hałasy. Pochodzą one, jak mi jeden uczony niemiecki naturalista powiadał, z krzyku ptastwa zwanego Scolopax Galinago, które się tłumnie po tych lasach znajduje; gmin jednak pragnie w nich rozróżniać znany głos Falkenburga, szczekanie psów i trąb dźwięki, i ztąd słyszany szelest łowami Dzikiego Strzelca nazywa.
Razu pewnego, młody jeden myśliwy, zbłąkany nocą śród lasu, usłyszał blisko siebie ten hałas, a chcąc doświadczyć prawdy, „Glück zu! Falkenburg! zawołał! — „Dzięki ci!“ odpowiedział głos gruby — „za dobre życzenie, podzielmy się zdobyczą;“ — i kawał przegniłéj zwierzyny upadł pod nogi zuchwałego młodzieńca, który wkrótce utracił dwa najlepsze konie, i nigdy z doznanego przestrachu przyjść do siebie nie mógł. Powieść ta, jakkolwiek od różnych różnie powtarzana, jest przedmiotem wiary gminu w całych prawie Niemczech.



GRAF HABSBURG.
BALLADA
Z SZYLLERA.

W Akwisgranie, w zamkowych komnatach,
Namaszczalna cesarska biesiada.
Cesarz Rudolf, w obrzędnych swych szatach,
Tron wzniesiony u stołu zasiada.
Falcgraf Reński na złocie mu kraje,
Puhar z winem Król Czeski podaje;
Wszyscy siedmiu wyborcy cesarza,
Jak wkrąg słońca chór planet niebieskich,
W złotych mitrach, w purpurach królewskich,
Stoją kołem przy tronie mocarza.

I z dziedzińców, z krużganków pałacu,
Z dźwiękiem muzyk, jak grom nieprzerwany,
Okrzyk tłumów skupionych na placu
Bije echem o okna i ściany.

Bo przeminął czas klęsk i swawoli,
Pychy możnych, a ludu niewoli,
Pan i sędzia jest znowu na ziemi.
Nie śmie szaleć bezkarnie gwałt zbrojny,
Nie drży słaby, zaufał spokojny,
Że jest moc i opieka nad niemi.

Cesarz puhar do góry wzniósł złoty,
I powłócząc wkrąg okiem radości:
„Nic tu nie brak do naszéj ochoty,
„Wpośród takich i uczty, i gości.
„Lecz nie widzę śpiewaka-Minstrela.
„Pieśń natchniona jest duszą wesela,
„I duch wyższy na serce z niéj wionie.
„Cześć mą dla niéj wyssałem już z mlekiem,
„A com czuł będąc prostym człowiekiem,
„Czuć i uczcić potrafię na tronie.“ —

Ledwie skończył — z za tłumu rycerzy
Wyszedł mąż — z białym włosem na skroni,
W długiéj, nakształt zakonnéj odzieży,
Złotą arfę trzymając we dłoni.
„W strónach arfy jest cały świat ducha,
„W miarę tego, kto śpiewa, lub słucha,
„Jak pieśń wieszczą pojmuje, lub stwarza.
„Wiém, co duszę podnosi i krzepi,
„Lecz ty, Panie, sam powiédz najlepiéj,
„Co jest godne słuchacza-cesarza.“ —

Na to Cesarz z łagodném wejrzeniem:
„O! na taką się pychę nie ważę.

„Wyższy Pan rządzi wieszcza natchnieniem,
„Co mu samo i cel swój pokaże.
„Bo jak wicher na morskim rozlewie
„Zkąd i dokąd ma zawiać, nikt nie wie,
„Jako woda z swych źródeł podziemnych:
„Tak pieśń wieszcza wynika mu z duszy,
„Aż ją porwie za sobą i wzruszy
„Czucia śpiące w jéj głębiach tajemnych.“ —

Z oczu starca jak światło wypadło,
I strón dźwięki zmięszały się z słowy:
„Przez Szwajcarską dolinę zapadłą,
„Możny Graf jechał konno na łowy.
Dzielny koń, niecierpliwym poskokiem,
„Sadził wczwał po nad wzdętym potokiem,
„Na dźwięk trąbki już brzmiącéj śród boru.
„Wtém głos dzwonka się rozdał rozłogiem —
„Był to kapłan, co szedł z Panem Bogiem,
„Poprzedzony chłopięciem od choru.

„Rycerz z wiarą i czcią chrześcijańską,
„Zskoczył z konia i ugiął kolano,
„Wielbiąc Ciało i świętą Krew Pańską,
„Dla zbawienia naszego wylaną. —
„Ksiądz tymczasem nad brzegiem strumienia,
„Zrzucał obów i zwierzchnie odzienia,
„By w bród łatwiéj mógł na brzeg przejść drugi.
„Bo most woda zerwała przed dobą,
„A tam grzesznik złożony chorobą
„Czekał jego ostatniéj posługi.


„A wtém rycerz przystąpił ku niemu,
„Sam mu konia za cugle prowadzi,
„Zmusza na nim nieść pomoc choremu,
„Trzyma strzemię, na siodło go sadzi,
„I sam pieszo zapuszcza się daléj. —
„Kapłan przebył bezpiecznie nurt fali,
„Błogosławiąc rycerza po drodze.
„I nazajutrz, o wschodzie jutrzenki,
„Do bram zamku, z winnemi podzięki,
„Odwiódł konia, trzymając za wodze.

„Ale rycerz powitał go słowy:
— „„Strzeż mię Boże! bym kiedy dla siebie
„„Użył konia na boje lub łowy,
„„Co niósł Zbawcę i Pana na Niebie.
„„Gdy być twoją własnością nie może.
„„Niech zostanie przy waszym klasztorze,
„„Na pobożne zakonu posługi.
„„Bogu memu w ofierze go składam,
„„Bo od Niego, co tylko posiadam,
„„Dzierżę z łaski — nie z własnéj zasługi.““ —

— „Niechże Pan, który widzi w skrytości,
„Dar twój tobie odpłaci w swéj porze!
„Niech cię wsławi i tu, i w wieczności,
„Jakeś ty mu hołd oddał w pokorze.
„Tyś Graf możny w szwajcarskiéj krainie,
„Dom twój z cnót i z hojności w niéj słynie,
„Sześć cór kwitnie w nim pięknych i skromnych.

„Niechże każda — rzekł kapłan w natchnieniu —
„Wniesie berło twojemu plemieniu,
„Ród twój wsławi u wieków potomnych!“ —

Cesarz słuchał i dumał głęboko,
Jakby dawne obudzał wspomnienie.
Wtém na starca iskrzące wzniósł oko,
I z ócz jego słów pojął znaczenie.
Był to kapłan spotkany przed laty —
Cesarz krajem obrzędnéj swéj szaty
Zakrył śpiesznie łez rzewnych potoki. —
Lecz pojęto w orszaku cesarskim,
Że to on był tym Grafem Szwajcarskim,
I niebieskie wielbiono wyroki.



ŚWIETLANA.
BALLADA
Z ŻUKOWSKIEGO.

Raz ciekawe przyszłéj doli,
Różnemi kabały,
Dziewice wilją Trzech Króli[158],
Przyszłość zgadywały.
To policzoném ziarenkiem
Gołąbki karmiły[159];
Biegły słuchać pod okienkiem[160],
Biały wosk topiły[161].
To w kielich wodą nalany,
Kładły pierścień pozłacany,
Każda z prawéj ręki[162]:
Nad nim dzierżąc obrus biały,
Wszystkie razem w takt śpiewały
Godowe piosenki. —


Noc już była — księżyc blady
Świeci przez tumany.
Wtém najweselsza z gromady
Rzecze do Świetlany.
„Siostro! masz-li wiecznie łzami
Zlewać twarz rumianą?
Tańcuj z nami, śpiewaj z nami,
Kochana Świetlano!
Wróci wkrótce twój młodzieniec,
Wij mu z róży, z ruty wieniec,
Złoty pierścień z ręki
Rzuć do czary, potém w koło
Skacząc z nami, nuć wesoło
Godowe piosenki!“ —

— „Lube siostry! nie zmuszajcie
Śpiewać mię ni skakać;
Wy szczęśliwe, wy śpiewajcie,
Mnie pozwólcie płakać!
Rok już minął, żadnéj wieści
O miłego bycie;
We łzach gorzkich i boleści
Młode wlokę życie.
Zginął-li? — czy mię niepomny,
W obcéj ziemi, wiarołomny,
Z łez mych czyni śmiechy? —
Ja się modlę, ja łzy leję;
Utul boleść, wróć nadzieję,
Aniele pociechy!“ —


Wtém patrz! za starszych poradą,
Niosą stół dziewice;
Na nim dwa talerze kładą,
Palą cztéry świéce.
Stawią zwierciadło na stole,
Biało podesłane;
Piszą koło, i w tém kole
Sadzają Świetlanę.
„Siedź, i nic się nie bój wcale:
W czystym zwierciadła krysztale
Obaczysz kochanka.
Gdy z wieży północ uderzy,
Siądzie z tobą do wieczerzy,
Zabawi do ranka.“ —

Już w izbie nie ma nikogo.
Naprzeciw zwierciadła,
Drżąca, blada, z tajną trwogą,
Dziewica usiadła.
Na najmniejszy szelest trzyma
Wytężone ucho;
Nie śmié w tył rzucić oczyma —
Wkoło ciemno, głucho.
Płomyk tylko świéc nie jaśnie
To wybuchnie, to przygaśnie,
Zwęża się, to szerzy.
Wtém wiatr świsnął po dolinie,
Smutnie świerknął świerszcz w szczelinie,
Północ bije z wieży. —


Północ! — Nagle w martwéj ciszy,
Strwożona dziewica,
Lekki klamki brzęk usłyszy.
Pot wybił na lica,
Srogie zimno ją przepadło,
Pierś się trwogą wzdyma —
Któż to patrzy we zwierciadło
Bystremi oczyma? —
W zbladłych ustach mdleje mowa;
A wtém ciche, miłe słowa
Głos wymówił znany:
„Po co bojaźń? po co trwoga?
Tom ja z tobą, moja droga!
Płacz twój wysłuchany!“ —

Obejrzy się — ku niéj miły
Wyciągając ręce:
„Łzy twe Niebo umodliły,
Koniec wspólnéj męce! —
Śpiesz Świetlano! już w kościele
Kapłan na nas czeka;
Śpiesz, kochanko, na wesele,
Droga niedaleka!“ —
Za odpowiedź wzrok wzajemny.
Idą przez dziedziniec ciemny,
Na szeroki ganek;
Gdzie dwa konie niecierpliwe,
Brzęcząc cugiem, jeżąc grzywę,
Czekają u sanek.


Siedli; — konie w szybkim biegu
Zda się nie tkną ziemi;
Z pod kopytów chmura śniegu
Wzniosła się nad niemi.
Ciemno wkoło, pusto wkoło,
Step w oczach Świetlany;
I księżyca blade czoło
Omgliły tumany. —
Zimny strach jéj serce chwyta;
Z trwogą dziewica zapyta:
Blizkiż koniec jazdy?“ —
Ni pół słowa odpowiedzi:
Miły cichy, smutny siedzi,
Wzrok wlepiony w gwiazdy. —

Konie lecą śród bezdroży,
Po górach, po błoniu.
Patrz! samotny kościół Boży
Stoi na ustroniu.
Wicher drzwi otworzył z trzaskiem,
I widać w kościele,
Ołtarz rzęsnym płonie blaskiem,
Wkoło ludu wiele.
W środku katafalk ubrany,
I słychać, z jękiem zmieszany,
Smutny śpiew pogrzebu. —
Strach dziewicę zdjął na nowo:
Konie mimo — On surowo
Pogląda ku niebu. —


Nagle świsnął wiatr z za chmury,
Śnieg zrywając z ziemi;
Czarny kruk szumnemi pióry
Wije się nad niemi.
Coraz bliżéj, coraz niżéj —
Polękane konie,
Coraz daléj, coraz chyżéj,
Lecą wprost przez błonie —
W mrocznéj dali ogień błyska,
I wnet widać, chatka niska
Kryje się w ustroni.
Coraz ciemniéj gwiazdy świecą,
Coraz prędzéj konie lecą,
Lecą prosto do niéj.

Przyleciały wnet przed ganek —
I ach! — cud niezwykły! —
Konie, sanki i kochanek
W oka mgnieniu znikły. —
Sama jedna w pośród nocy,
Sama w pośród wiei:
Zkąd ratunku, zkąd pomocy,
Zkąd czekać nadziei? —
Wracać? — śnieg już zawiał ślady. —
W izbie błyska płomyk blady,
Tam więc wsparcia szuka.
Uzbrojona znakiem krzyża,
Powoli się ku drzwiom zbliża,
Zlekka w nie zapuka.


Z cichym szmerem się otwarły.
Lecz trwoga po trwogach!
W środku trumna, w niéj umarły,
Krzyż i lampa w nogach. —
Wejść czy nie wejść? stojąc w progu
Dziewica się chwieje;
Weszła wreście, ufne w Bogu
Złożywszy nadzieje.
We łzach cała, drżąca, zbladła,
Z trwogą na kolana padła
W pełnéj serca wierze;
Potém wziąwszy krzyż do ręku,
Poszła, siadła przy okienku,
Kończyć swe pacierze.

Księżyc zaszedł, brzask nie dnieje,
W izbie lampa blada,
Coraz słabsze światło sieje,
Coraz głębiéj spada.
Wszędzie ciemno, pusto, głucho,
Wszystko w martwéj ciszy;
Przebóg! lecz dziewicy ucho
Jakiż szelest słyszy?
Spójrzy trwożna — ku niéj z góry,
Gołąbeczek śnieżno-pióry
Przylatuje zcicha;
Przyleciał, siadł na ramieniu,
W jasném się jego spojrzeniu
Nadzieja uśmiécha.


Ciemno znowu, głucho znowu —
Lecz ach! — czy się zdaje,
Czy z pod czarnego pokrowu
Umarły powstaje? —
Powstał nagle, z mar zeskoczy,
Blade podniósł czoło,
Wpół otwarte, błędne oczy
Rzucając wokoło.
Pierś się zdaje znów oddychać,
Twarz czerwienieć; w ustach słychać
Jęk niezrozumiały;
Ku dziewicy się przysuwa —
Ach! cóż ona? — drży — lecz czuwa
Gołąbeczek biały.

Z szumem szybki lot roztoczył
Stróż dziewicy biednéj,
Umarłemu na pierś wskoczył —
I wnet, w chwili jednéj,
Gasną oczy, blednie lice,
W tył się cofnął krokiem,
I zaiskrzył na dziewicę
Pełném grozy okiem.
I padł na wznak. — Lecz, dla Boga!
Co za rozpacz, co za trwoga
Nieszczęsną przejęła!
Na jego skroni jéj wianek!
Umarły, to jéj kochanek! —
Ach! — wtém się ocknęła.


Gdzież? — śród izby, u zwierciadła,
Za stołem wieczerzy.
Patrzy wkoło, zlękła, zbladła,
Widzi i nie wierzy.
A już trzykroć świt różany
Kogut wita pieniem;
Wszystko jasne!... myśl Świetlany
Mroczna snu widzeniem.
„Straszne widmo! cóż mi wieści?
W grobie-ż tylko kres boleści?
Z śmiercią-ż tylko śluby? —
Czy się Niebo płaczem wzruszy? —
Gdzieżeś, duszo mojéj duszy!
Gdzieżeś, o! mój luby?“ —

Wstała — pierś jéj wzdyma trwoga —
Patrzy w dal Świetlana:
Z okien długa, długa droga
Widna, mgłą owiana,
Już się ranne słońce pali
Siejąc blask ukośny;
Wszystko cicho — nagle w dali
Brzęczy dzwonek głośny.
Po gościńcu, we mgłach śniegu,
Lecą konie w szybkim biegu,
Prosto przed jéj ganek;
Przyleciały wnet, i staną.
Gość wysiada — patrz, Świetlano!
Kto gość? — twój kochanek!


Cóż, dziewico? sen widziany
Złą ci wróżył dolę? —
Patrz, twój miły! żadnéj zmiany;
Też oczy sokole:
Tenże uśmiech, ten rumieniec,
Też słodkie rozmowy!... —
On to, on twój oblubieniec,
I żywy i zdrowy! —
Rozweselcież smutne czoła.
Otwierajcie drzwi kościoła,
Stańcie przed ołtarze!
Niechaj puhar wkrąg obiega,
Niech się z każdych ust rozlega:
„Chwała pięknéj parze!“ —



RÓŻA.
POWIEŚĆ
Z SOUTHEY’A.

I.

Witaj mi, córo wiosny! kwiatów jéj królowo!
Strojna krasą jutrzenki, czy bielą śniegową,
Równieś miła poety i sercu i oku!
Niechby inne powaby wziąwszy czas zazdrośny,
Ciebie tylko zostawił zdobić berło wiosny:
Jeszczeby wiosna warta zwać się Różą roku!

II.

Miło jest, pod rozkwitłym spoczywając krzewem,
Gdy wkoło chłodném skrzydłem lekki wiatr powiewa,
Słuchać, jak pod zieloném utajony drzewem,
Słodką ci, jak twe wonie, słowik piosnkę śpiewa!

Chwała tym, co go tobie za kochanka dali!
Sam słowik chyba godnie wdzięk róży pochwali.

III.

Zbiegają się dziewice z koszykami w ręku,
Napawać się jéj wonią, napatrzyć się wdzięku.
Pójdźcie do mnie, dziewice! — Po co ten rumieniec? —
Niech mi każda obieca kraśny upleść wieniec,
Lub dać kwiatek od piersi; ja wam na podziękę,
Albijońskiego barda powtórzę piosenkę,
A w niéj powieść o róży: jak niezwykłym cudem,
Po raz piérwszy na ziemi, przed zdumionym ludem,
Płoniące się ku słońcu rozwinęła krasy. —
Bard ten biegły w podaniach, znał dawniejsze czasy,
Znał dawniejsze przygody; wiele ziem przebywał,
W nich usłyszał tę piosnkę i kochance śpiéwał.

IV.

Żyła w Betleem, Izraelskiéj ziemi,
Dziewica sławna wdzięki anielskiemi,
Zillah ją zwano: a Judea cała,
Chwałą cnót Zillah i piękności brzmiała.
Głos chwały nęci, ciekawość zapala:
Liczni młodzieńcy zbiegali się zdala.
Cnota cześć budzi, miłość niecą wdzięki:
Liczni młodzieńcy pragnęli jéj ręki.
Biedni młodzieńcy! — daremnie, daremnie’.
Zillah was kochać nie może wzajemnie.

Zillah z cnót tylko szukająca chluby,
Bogu dziewicze poprzysięgła śluby! —
Poszli młodzieńcy — a w ciężkiéj tęsknocie,
Płacząc na srogość, dziwili się cnocie.

V.

Przyszedł z innymi Hamuel bogaty,
Miał mnogie skarby, miał kosztowne szaty,
Pragnął mieć Zillah. — Daremnie, daremnie!
Zillah go kochać nie może wzajemnie.
Srogość na twarzy, ponurość w źrenicy,
Trwożyły serce nieśmiałéj dziewicy. —
Nie próżna trwoga, przeczucia to wieszcze;
Wzrok on miał dziki, duszę dzikszą jeszcze.
I wnet rojona popchnęła go zawiść,
Z miłości w rozpacz, z rozpaczy w nienawiść.

VI.

Czemuż, niestety! obrażony w dumie,
Człowiek się w zemście powściągnąć nie umie? —
Hamuel zemstę poprzysiągł zbrodniczą,
Oczernił Zillah, i chwałę dziewiczą. —
O! biada temu, kto potwarze szerzy!
O! hańba temu, kto potwarcom wierzy!
Wierzono jednak: a Judea cała
Czczonéj wprzód Zillah obelgami brzmiała —

Hamuel możny, sam w świetnym urzędzie,
Zakupił świadki, pouwodził sędzię,
A ci bezbożni, skazali niegodnie,
Wzór niewinności, na karę za zbrodnie.

VII.

Był plac pod miastem, naprzeciw kościoła,
Żelazną kratą ogrodzon do koła,
Plac pełen zgrozy: gdzie przestępne głowy
Sprawiedliwości karał miecz surowy.
Tam, jak się zdało, od ludzi i Boga
Wzgardzoną Zillah, śmierć czekała sroga. —
Już wkoło słupa stos złożono suchy,
Już na tym stosie, twardemi łańcuchy
Niewinną Zillah przykuto do pala.
Już kat śmiertelną pochodnię zapala…
Ona spokojna — jakby ją wnet mieli
Na złotych skrzydłach w Niebo wznieść anieli —
W skromném milczeniu dokoła powłoczy
Świtem już nieba śmiejące się oczy.
Widząc ten pokój, widząc blask spójrzenia,
Lud przestał wierzyć w prawdę przewinienia

VIII.

Z inném uczuciem Hamuel stał blisko:
Zemsta go wiodła na to widowisko.
Nie długi tryumf! — bo wnet rozpacz wściekła,
Bo wnet zgryzota, poprzedniczka piekła,
W mściwe się cisnąć zaczynały serce.

Oczy dziewicy padły na oszczercę.
Wzrok był łagodny: a jednak się zdało,
Że piorunową przeraził go strzałą.
Wzrok był łagodny — cóż w nim trwogę budzi?
O! ty Aniele Stróżu w sercach ludzi,
Sumienie!… twoja to święta powinność,
W chwilach cierpienia, pokrzepiać niewinność,
W chwilach tryumfu, być mścicielem zbrodni!…

IX.

Przebóg! przy stosie błysnął blask pochodni.
Lud bieży ku niéj. — Ach! stójcie, szaleni!
Przygaście pożar rosnących płomieni,
Zbawcie niewinność! — Próżno! nikt nie słucha.
Wznoszą się ognie, dym kłębami bucha.
Ach! ty sam chyba, sprawiedliwy Boże!
Twoja dłoń tylko ratować ją może!…

On płacz dziewicy usłyszał z wysoka,
Ujrzał niewinność; tchnął, i w mgnieniu oka,
Przed Jego tchnieniem płomień się uniża:
I jak piorunu błyskawica chyża,
Jak wąż ognisty, od stosu odstrzelą
Na głowy sędziów i oskarżyciela.

Struchlała głazem oniemiała rzesza…
Lecz cóż znów ciszę uroczystą miesza? —
Wzniosły się w niebo okrzyki radości:
„Cześć Wszechmocnemu! chwała niewinności!“

Jakiż cud nowy? — Stos się w krzew zamienił,
Pękły okowy, słup się zazielenił,
I w kształcie wieńca, nad dziewicy czołem,
Dwubarwne róże zakwitnęły społem.

Tak po raz piérwszy od utraty raju,
Róża w śmiertelnym zakwitnęła kraju;
Kraśna jak skromność, jak niewinność biała,
Niebieskie wonie w powietrzu rozlała.


PRZYPISEK AUTORA

„Między miastem a kościołem w Betleem, jest pole nazwane Campus Floridus, pole kwitnące, a to z następującego powodu. Piękna dziewica, oskarżona niewinnie o przestępstwo, skazaną została na spalenie żywcem w tém miejscu; i kiedy już stos podpalać zaczęto, ona wzniósłszy oczy ku niebu, błagała Boga, aby jako świadomy jéj niewinności, wybawić ją raczył od tak srogiéj a niezasłużonéj kary; i to rzekłszy na stos pałający spokojnie wstąpiła. Lecz w mgnieniu oka zagasły płomienie, rozzieleniły się na wpół spalone głównie, a na nich zakwitły róże czerwone i białe: były to pierwsze, które widziano na ziemi. A tak niewinna dziewica za łaską Boga uwolnioną została.“

(Wyjątek z Podróży Jana Maundeville)


WIERNOŚĆ.
BALLADA
Z BÜRGERA.

Kto chce mieć kochankę dla siebie jedynie,
Rad stroni od miasta i dworu.
Pan dworski raz w pięknéj kochał się dziewczynie.
I chcąc ją dla siebie zachować jedynie,
Strzegł w zamku dalekim śród boru.

Nie zważał na trudy, nie zważał na pory,
Bo miłość trud płaci sowicie.
Jak skoro mrok zapadł — przez góry, przez bory,
Do zamku, gdzie miła, niósł jego koń skory,
I stawał u celu o świcie.

Mgłą nocną obwiany i rosą oblany,
Gnał raz Pan co siły zdaleka.
Już widać, już widać cel drogi żądany:
„Pośpieszaj! pośpieszaj, mój koniu kochany!
Gdzie szczęście i rozkosz nas czeka!“ —


Już blizko, już blizko cel drogi żądany —
Jak ranna u wschodu jutrzenka,
Tak w oknach zamkowych świt błyszczał rumiany.
„Ach! nie śpiesz, słoneczko! ach! nie budź kochanéj!
Ach! nie świeć w méj miłéj okienka!“ —

I przybył pod zamku cieniste ogrody,
I konia zostawił zdaleka,
Gdzie łączkę rozkwitłą przepływał zdrój wody;
A sam biegł skwapliwie przez tajne przechody,
Gdzie mniemał, że rozkosz go czeka.

Wszedł cicho — lecz jakąż przejęty był trwogą!
Ach! jakże w nim serce zadrżało!
Gdy w zimném łóżeczku nie znalazł nikogo.
Któż porwał? zawoła, kochankę mą drogą?
Ach, przebóg! ach! co się z nią stało?“ —

I z izby do izby wołając przebiega,
Lecz wszystko w ponuréj śpi ciszy; —
A echo się tylko po salach rozlega,
I mdlejąc powoli, po gmachu przebiega —
Wtém nagle podziemny jęk słyszy.

To stary murgrabia był w sklepie zamknięty,
Któremu straż zamku zlecona.
— „Gdzie moja kochanka? mów, starcze przeklęty!
Mów! co się tu stało, żeś w sklepie zamknięty?
Gdzie ona? — mów prędzéj! gdzie ona?“ —


— „Ach! wielkie się, panie, nieszczęście zdarzyło!
Młodzieniec tu jakiś nieznany,
Wpadł w nocy na zamek, ze zbrojną swych siłą,
Mnie wtrącił do sklepu, i porwał twą miłą,
I twoje dwa wierne brytany.“ —

Aż zimny mróz Pana po ciele przeszywa,
A z oczu mu szczery żar świeci;
A w sercu mu zemsta zawrzała straszliwa;
Z okropném przeklęstwem miecz z pochew dobywa,
I wpada na konia, i leci.

Nie trudno zgadł jaką ubiegli ztąd drogą,
Po śladach na rosie, po błoniu.
Więc leci, i konia w bok kole ostrogą:
„Ach! daj się mi pomścić za krzywdę tak srogą,
Pospieszaj! pośpieszaj, mój koniu!

„Ach! będę ich ścigał, choć na kraj gdzie świata! —
Pośpieszaj! pośpieszaj, mój koniu!
Sowita cię za to nie minie zapłata:
Bez pracy, bez trudu, wieść będziesz twe lata
Przy złotym obroku, na błoniu!“ —

Tak woła, i w górze miecz wstrząsa dobyty.
A koń się wyciągnął jak strzała.
Aż jakby z pod ziemi skry krzesze kopyty,
Aż echem piorunu grzmi tentent odbity,
A w jeźdzcu aż kipi krew cała.


Wtém kiedy na wzniosły pagórek wybiegą,
Przy świetle bladawém jutrzenki,
Młodzieńca z dziewicą w dolinie spostrzegą;
A wierne brytany do Pana przybiegą,
I łasząc się skaczą do ręki.

„Stój! zdrajco bezczelny!“ — Pan gniewny zawoła
A w sercu wre zemsty chęć wściekła;
„Jeżeli masz śmiałość nadstawić mi czoła,
Pójdź do mnie, psie podły! a miecz mój podoła
Dziś jeszcze cię wtrącić do piekła!“ —

Młodzieniec nie łatwo dostępny był trwodze,
Miał męztwo i siłę straszliwą.
Na takie obelgi, gniew zawrzał w nim srodze;
Bystremu koniowi zawściągnął więc wodze,
I skoczył ku Panu co żywo.

I jeden i drugi miecz wstrząsa nad głową,
I obaj zskoczyli wnet z koni;
I z okiem iskrzącem, i z twarzą surową,
Spotkali się, zwarli; — szczęk huczy dąbrową,
A iskry się sypią z ich broni.

I jeden i drugi nastaje i siecze,
Już obu krew broczy pancerze;
Jak ognie się jakie krzyżują ich miecze,
Z obudwu znój ciężki, z obudwu krew ciecze,
Obadwaj są równi rycerze.


Wtém kiedy już obaj osłabli na sile,
Zawołał Młodzieniec: „O! panie!
„Jeżeli się zgodzisz, przestańmy na chwilę!
Nie bój się podstępu! odpoczniem na sile,
A ja ci otworzę me zdanie.“ —

Pan utkwił miecz w ziemię, i czekał spokojnie
Co powie Młodzieniec nieznany.
— „Daremnie, o! panie! walczymy tu zbrojnie,
Gdy możem rzecz całą załatwić spokojnie,
Chciéj tylko! bez bitwy, bez rany.

„Na lepsze krew winni oszczędzać rycerze.
Niech spór nasz rozstrzyga sąd damy.
Lecz słowem rycerskiém zaręczmy się szczerze,
Że kogo z pomiędzy nas sobie wybierze,
Bez sprzeczki ją temu oddamy.“ —

Pan przypadł na układ, i myślał sam w sobie:
„Mnie przenieść powinna nad niego!
Ach! czyżem jéj w każdéj nie wierny był dobie?
Ach! czyżem ją kiedy naraził ku sobie?
Czyż kiedy zabrakło jéj czego? —

„Mnie przenieść powinna!“ — tak myślał Pan zcicha,
I zdał się na słodką nadzieję.
Lecz ona dość piła z jednego kielicha —
A ja was, panowie, ostrzegam nie zcicha,
Że miłość zdawniała nie grzeje.


Niedługo się Dama w namyśle wahała,
Bo gdy się rycerze zbliżyli,
Nowego, młodszego, wnet sobie wybrała,
I białą mu rękę z uśmiechem podała,
I usta tu niemu nachyli.

Więc pana żegnali, i daléj jechali,
Młodzieniec nieznany z dziewczyną.
Pan ścigał ich wzrokiem, aż znikli w oddali;
Gniew szarpie za serce, twarz wstydem się pali,
A z oczu mu gęste łzy płyną.

Sprzecznością tych uczuć i myśli miotany,
Daremnie chciał przemódz swe bole;
I upadł zemdlony pomiędzy brytany;
Te skaczą wokoło, i liżą mu rany,
I liżą znój ciężki na czole.

To znowu mu w oko dzień wniosło stracony,
I życie po członkach rozlało.
Wiernością brytanów do głębi wzruszony,
Przypomniał z żałością na skarb swój stracony,
Bo jeszcze go serce kochało.

Aż kiedy łzy smutku ulżyły mu brzemię,
Co z oczu płynęły jak rzeka,
Chciał wracać do domu; więc podniósł się z ziemie —
Lecz nogę zaledwie postawił na strzemię,
Gdy słyszy wołanie zdaleka.


Więc spójrzy, aż oto Młodzieniec nieznany
Przybiega doń w pyle i znoju.
— „Dziewica, od któréj dziś jestem wybrany,
Przysyła mię po twe dwa wierne brytany,
Lub oddaj, lub stawaj do boju!“ —

Pan wsparł się na mieczu, i słuchał spokojnie
Co mówił Młodzieniec nieznany.
— „Daremnie, młodzieńcze! chcesz walczyć wnet zbrojnie,
Gdy możem rzecz całą załatwić spokojnie,
Chciéj tylko! bez bitwy, bez rany.

„Na lepsze krew winni oszczędzać rycerze.
My spór nasz na wolę psów zdamy.
Lecz słowem rycerskiém zaręczmy się szczerze,
Że który którego za pana obierze
Bez sprzeczki go temu oddamy.“ —

Rad przypadł na układ Młodzieniec nieznany,
I skrycie się cieszył z umowy;
Albowiem w swéj myśli był pewnym wygranéj,
Nie wątpił, że zwabić potrafi brytany,
I wabił je ręką i słowy,

I woła, i cmoka, i bije w kolana,
Słodkiemi łakotki przynęca;
Lecz wierne brytany przyskoczą do Pana,
I skaczą wokoło, i liżą kolana,
A zębem swym straszą Młodzieńca.



BAŚŃ
O UŚPIONÉJ KRÓLEWNIE I O NAJŚMIELSZYM KRÓLEWICU.
Z ŻUKOWSKIEGO.

Był sobie król i królowa.
On zdrów, młody — ona zdrowa;
Przecież rok, drugi i trzeci,
Jak nie ma, tak nie ma dzieci.
Król w myślach smutkiem się trawi,
Komu swe berło zostawi;
Królowa także się troska.
Lecz cóż? taka wola Boska!
Dręczyli się, umęczyli,
W końcu się uspokoili.

Aż królowa raz wieczorem,
Poszła dumać nad jeziorem,

Dumać zawsze o tém jedném,
O sierocém życiu biedném,
I przez jakąby ofiarę
Odwrócić tę Niebios karę.
Idzie, duma — aż z jeziora,
Płynie wielki rak — potwora,
Z wąsem jak som, a w kirysie,
Jakby jaki rycerz lśni się:
I kiwnąwszy zlekka głową,
Tak się ozwie: „O! królowo!
„Dobre tobie niosę wieści:
„Koniec troskom i boleści!
„W trzy ćwierć roku od téj pory
„Będziesz matką pięknéj córy.“ —
— „Ach! ty raku mój nad raki!
„Zkądże tobie rozum taki,
„Byś mógł wiedzieć co się stanie?“ —
Rak jéj na to zapytanie
Nic nie odrzekł, lecz się zwinął,
Plusnął w wodę, i gdzieś zginął.

Snem królowéj to się zdało;
Lecz jak mówił, tak się stało.
W trzy ćwierć roku od téj pory
Była matką pięknéj córy,
A tak pięknéj, chociaż małéj,
Że jéj równéj, na świat cały
Ludzkie oczy nie widziały.
Król niezmiernie rad z dzieciny,
Sprosił cały kraj na chrzciny,

A nasamprzód, państwa stróżek,
Jedénaście możnych Wróżek.
Byłać wprawdzie i dwunasta,
Ale stara, zła niewiasta;
Téj nie prosił; — nie dla tego,
Że stara i nic dobrego —
Lecz był powód. —

W dworskich składach,
Po królewskich pra-pradziadach,
Był, osobliwszéj roboty,
Serwis cały szczerozłoty,
Jak raz na dwanaście osób.
Król bez niego w żaden sposób
Nie chciał nigdy dać obiadu. —
Aż tu kłopot! — Czy ze składu,
Czy z kredensu, dość, że skrycie
Ktoś dwunaste skradł nakrycie;
Lecz kto? lecz jak? gdzie i kiedy?
Ani śladu! — Król więc tedy
Rada w radę z swym Marszałkiem;
I wolał nie prosić całkiem
Téj dwunastéj Wróżki staréj,
Niż dać serwis nie do pary.

Baba co nie pękła z złości. —
A tymczasem tłumy gości,
Co na bal proszeni byli,
Zebrali się, jedli, pili,

I nakoniec, jak w tym kraju
Było zdawna w obyczaju,
Czy kto krewny, czy nie krewny,
Niósł podarki dla królewny.
A po krewnych i za drużbą,
Przyszły Wróżki z dobrą wróżbą,
I przez rymy, przez zaklęcia,
Zarzekały los dziecięcia:
„Będziesz cudem tego świata,
„Będziesz można i bogata,
„Będziesz cudna jasnolica,
„Znajdziesz męża królewica,
„Będziesz wiek wesoło trawić,
„Lud cię będzie błogosławić,
„Będziesz miła, będziesz tkliwa,
„Będziesz dobra i szczęśliwa!“ —
Takie, w kolej od dziesięciu
Wróżek, wróżby szły dziecięciu.
Jedénasta z wróżbą nową
Idzie także: — lecz nim słowo
Wyrzec mogła: — sen czy mara?
Jedną razą Wróżka stara
Zjawiła się przy kolebce,
I już rym swych zaklęć szepce:
„Mnie na ucztę nie proszono,
„Nie karmiono, nie pojono,
„A jać dar mój niosę przecie. —
„Krótko tobie na tym świecie,
„Królewiątko! żyć radośnie.
„W siedemnastéj życia wiośnie,

„Zaraniwszy dłoń wrzecionem,
„Zaśniesz na śmierć wiecznym zgonem.“ —
To wyrzekła, w dłoń klasnęła,
Zaśmiała się, i zniknęła. —
Lecz jak zmienić groźby wieszcze? —
Szczęściem Wróżka, która jeszcze
Nie darzyła niemowlęcia,
Tak skończyła rym zaklęcia:
„Kłamiesz! to się tak nie stanie!
„Będzie to sen, nie skonanie.
„Sen ten będzie trwał lat dwieście,
„Lecz nie wiecznie; — aż nareście,
„Zjawi się najśmielszy z ludzi,
„Co ją znajdzie i obudzi.
„Z nim, i z królem, i z królową,
„Odrodzi się jak na nowo;
„Będzie widzieć wnuków wnuki,
„I dopóty żyć, dopóki
„Sama zechce.“ —

To skończywszy,
Królowi się pokłoniwszy,
Wróżki poszły. — Król w rozpaczy,
Różnie słowa ich tłómaczy,
Wzdycha, płacze, mizernieje.
I cóż za dziw? nie śpi, nie jé,
Myśl złą wróżbą wciąż zajęta:
O dobrych ani pamięta,
A choć wspomni, to nie wierzy.
Myśli wciąż, jak zapobieży

Téj u niego jednéj pewnéj,
Co wróży śmierć dla królewny.
Aż ktoś z dworzan tak doradza:
„Królu panie! twoja władza!
„Zakaż w kraju lnu i przędzy,
„I drwij z przeklęstw staréj jędzy.“ —
W myśl królowi poszła rada.
Więc nie tracąc chwili, siada,
I do swojéj Rady Tajnéj
Pisze ukaz nadzwyczajny.
„Ja król, pan wasz, chcę i każę:
„By w całym państw mych obszarze,
„Nikt — ni szlachta, ani chłopi,
„Nie sieli lnu, ni konopi;
„A kto będzie siał, ten zwije
„Sam z nich stryczek na swą szyję.
„Zabrania się téż prząść nici,
„I zaleca się policji,
„Przez wszelkie jakiebądź środki,
„Zniszczyć wszystkie kołowrotki,
„A nadewszystko wrzeciona. —
„Wola moja niecofniona,
„Kto ją słyszy, niech wykona!“ —
Po wydaniu téj ustawy,
Król zbył troski i obawy,
Znów jadł, pił, spał, żył radośnie.
A tymczasem córka rośnie,
Rośnie — matki już dorasta,
I już wiosna siedemnasta!… —
Cóż się stanie z wróżbą ową? —

Dnia jednego, król z królową,
Gdzieś w gościnę, na czas pewny,
Pojechali bez królewny.
Smutno było to królewnie.
Napłakawszy się więc rzewnie,
Co tu począć? myśli sobie.
Nudno! — „Aha! wiém co zrobię.
„Co mam w domu sama siedzieć?
„Pójdę — rzekła — pałac zwiedzić!“ —
Jakoż poszła. — Ochmistrzyni,
Kilka Frejlin idzie przy niéj.
Idą naprzód do tronowéj,
Od tronowéj do balowéj,
Z tamtéj znów do innéj sali;
I tak coraz daléj, daléj.
Przyszły wreście do narożnéj,
Do okrągłéj wieży próżnéj,
Gdzie jak zamek zamkiem, pewno
Nie był nigdy król z królewną.
W środku tam nic szczególnego.
Mur z kamienia ciosowego,
Kręte wschody, tuż przy murze,
Wiodą w górę; a na górze,
Widać drzwiczki do ganeczka. —
Królewiątko, jak sarneczka,
Skik, skik, w górę — wbiegła sama.
Ochmistrzyni, wielka dama,
Leźć po wschodach nie tak rada.
Frejlinom téż nie wypada

Iść wprzód, zwłaszcza kiedy gniewna.
Więc zostały; — a królewna
Już tymczasem na wierzchołku.
Wbiega, patrzy — aż na stołku,
U nizkiego okieneczka,
Siedzi sobie staruszeczka,
Niziuteńka, siwiuteńka,
Jak gołąbek; — prawa ręka
Na powietrzu, palce w ruchu,
I coś kręci na fartuchu.
Co takiego? — kawał drewna,
Nakształt strzałki! — Więc królewna,
Cicho, cicho, choć w obawie,
Podkrada się — i ciekawie
Patrzy, co to za narzędzie?
A staruszka kądziel przędzie.
I to liźnie lewą rękę,
To coś mruczy jak piosenkę.
„Wrzecioneczko, wij się, wij się!
„Kądziałeczko, nie tak rwij się!
„Praca nasza nie igraszka,
„Wiążem sidło, złowim ptaszka!“ —
A królewna z udygnieniem
Spyta jéj: — „Za pozwoleniem,
„Co to robisz, proszę?“ — „Przędę.“ —
— „Naucz-że mnie, i ja będę!“ —
I już ręką wyciągnioną
Sięga nici: — wtém wrzeciono,
Ach! — ukłuło; — krew z paluszka
Wytrysnęła — a zła Wróżka

Zaśmiała się w głos, i znikła. —
A w królewnie mdłość niezwykła
Rozlewa się — wzrok się klei —
I usnęła. — Tuż z kolei,
Sen ogarnął Ochmistrzynię,
I Frejlinę po Frejlinie;
I co żyło w całym dworze,
Wpadło w letarg. —
W téjże porze
Król powraca. — Co to znaczy?
Ni doboszów, ni trębaczy,
By go witać za powrótem!
Cały odwacht śpi pokotem.
Straż przy bramie, choć stojąca,
Lecz pijana, czy drzemiąca,
Z zwisłą głową i rękoma,
Stoi martwa, nieruchoma.
Co to znaczy? — Król się gniewa,
Chce coś fuknąć — a wtém ziewa,
Ziewa, ziewa — i w pół słowa
Zasnął mówiąc — I królowa,
I jéj dama honorowa,
I szambelan z całą świtą,
Nawet laufer przed karétą,
Z podniesioną, jak biegł, nogą:
I woźnica z miną srogą,
Z zamachniętym biczem w dłoni,
I forysie, i sześć koni,
Jak jechali, tak w pół placu
I zasnęli. — I w pałacu,

Jak kto gdzie stał, tak śpi: — straże,
Prezentując broń; kucharze,
Kręcąc rożen; — nawet płomię,
Choć nie zgasło, nieruchomie
Stoi w górę: — i u góry,
Dym jak buchał, tak w kłąb bury
Zwił się, i śpi: nad kominy
Stercząc tylko jak słup siny.
A jak pałac, tak z nim cała
Okolica zadrzemała,
I powoli, czas za czasem,
Pokryła się gęstym lasem,
Czarnym borem; — a do boru,
Ani drogi, ani toru,
Ni przystępu, ani zblizka!
Wszędzie głogi, a bagniska.
Żaden wiatr tam nie dowiewa,
Nie zaszumią nigdy drzewa;
Żaden ptaszek nie zapiśnie,
Żaden zwierz się nie przeciśnie;
Nawet chmura kiedy płynie,
To go zawsze bokiem minie;
Nawet słońca jasność słodka
Nie ma kędy wejść do środka,
Tak jest gęstą mgłą objęty.
Słowem, był to bór zaklęty.

A tymczasem, jak dzień po dniu,
Tak szedł tydzień po tygodniu,
Tak szedł miesiąc po miesiącu,
Rok po roku — aż i w końcu

Sto lat przeszło. — Z razu ludzie
Rozprawiali o tym cudzie,
Potém coraz mniéj wierzyli,
Potém całkiem zaprzeczyli.
Została się wieść niepewna,
Że w tym borze śpi królewna,
I że kto najśmielszy z ludzi,
Ten ją znajdzie i rozbudzi.

Z razu było dość młodzieży,
Z książąt, grafów i rycerzy,
Co przed laty, jak wieść niesie,
Szli próbować szczęścia w lesie.
Ale jedni, pełni trwogi,
Powrócili od pół drogi,
To nie mogąc znaleźć toru,
To nie śmiejąc wejść do boru.
Było jednak i tych wiele,
Co przez głogi i topiele
Przedarli się w las; lecz z lasu
Nikt nie wrócił. — Czas od czasu,
Coraz to mniéj, coraz rzadziéj
Było takich, coby radzi,
Dla niepewnéj tam królewny,
Narażać się na zgon pewny.
W końcu nie ma i nikogo.

A czas zawsze swoją drogą
Jak szedł, tak szedł; — aż nareście
Upłynęło i lat dwieście.

Czasby ocknąć się królewnie.
Już jéj o tém śni się pewnie…
Lecz przyjdzież najśmielszy z ludzi,
Co ją znajdzie i obudzi? —
Nie potrzeba o to bać się,
Co ma stać się, musi stać się.
Posłuchajcie!

Dnia jednego,
Wiosennego, wesołego,
Syn królewski — (Król już nowy
Był w tym kraju) — lubiąc łowy,
Z wielką psiarnią, z wielkim dworem,
Przyjechał tam, i wieczorem
Jakoś zbłądził. — Jedzie, jedzie,
Przez noc całą; aż na przedzie,
Widzi — czarną mgłą okryta,
Stoi puszcza nieprzebyta.
Nigdzie drogi, nigdzie toru,
Ni przystępu! — Więc wzdłuż boru
Jedzie, jedzie — aż spotyka
Staruszeczka, Pustelnika.
Więc go wita, więc go pyta.
Co za puszcza nieprzebyta? —
A staruszek wstrząsłszy głową,
Zaczyna mu słowo w słowo
Opowiadać, co sam pewnie
Wié od starszych: o królewnie,
Co w królewskim wielkim dworze
Śpi zaklęta w owym borze:

Śpi lat dwieście, i śpiąc czeka,
Na kochanka, na człowieka,
Co najśmielszy będzie z ludzi,
Co ją znajdzie i rozbudzi.
Opowiadał potém daléj,
Jak już byli tak zuchwali,
Co jéj szukać próbowali:
Lecz jak jedni wejść nie śmieli,
A co weszli w las — zginęli.
A królewic słucha, słucha —
Był to młodzian pełen ducha,
Pełen serca. — Jednym razem
Wstrząsł się cały, i żelazem
Jak nie zepnie swego konia!
A koń wichrem, wprost przez błonia.
Jak nie skoczy!… w oka mgnieniu
Wpadł do boru, i w drzew cieniu
Zniknął z jeźdzcem. —

Cóż tam w borze? —
Dziwy dziwów! cuda Boże!
Raj nie gaj, nie puszcza dzika,
Oczom jeźdźca się odmyka.
Zamiast głogów — róż ogrody;
Zamiast bagnisk — żywe wody
Połyskują, szumią, brzęczą.
Rój motylów jasną tęczą
Leci nad nim; ptaszki zgrają,
Lecą przed nim, a śpiewają.

Kwiaty pachną — wszędzie wonność,
Wszędzie jasność a zieloność!
A koń leci, ani staje;
A przed koniem same gaje
Rozchodzą się, czynią drogę;
A królewic nie już trwogę,
Ale taką czuje radość;
Że i w niebie jéjby zadość!
A tymczasem konia bodzie,
Leci, leci — aż na przodzie,
Widzi pałac — cud struktury!
Z alabastru białe mury,
Dach się błyszczy jak ze złota,
Wrota na ścież — więc we wrota,
Pędzi prosto do pałacu.
Wjechał na plac: — aż na placu,
Tłumy ludzi w różnych strojach,
W złotogłowach, w jasnych zbrojach,
Stoją, siedzą, leżą — ale
Żaden się nie ruszy wcale,
I czy stoi, czy kto leży,
Śpi i chrapie jak należy.
A wśród placu, jakby wryta,
Stoi pyszna kocz-karéta,
Z herbem dworskim, sześcią koni.
Nasz królewic zajrzał do niéj.
Lecz nie widząc, jak był pewny,
Młodéj, ładnéj — więc królewny,
Wprost pod pałac gnał w zawody.
Przebył ganek, wbiegł na wschody.

Wszedł do sali — do tronowéj,
Ztamtąd prosto do balowéj,
Ztamtąd znów do innéj sali;
I tak coraz daléj, daléj,
Doszedł wreście do narożnéj
Owéj wieży — już nie próżnéj —
Bo tam właśnie Ochmistrzyni,
I Frejliny obok przy niéj,
Przed wschodami śpią na ziemi.
Spójrzał bystro między niemi,
Czy nie znajdzie téj, co szuka.
Lecz nie! serce nie oszuka,
A tu mówi, że jéj nie ma.
A więc rzucił wkrąg oczyma.
Patrzy, widzi wschody kręte,
I u góry wpół przeniknięte
Małe drzwiczki; — coś widocznie
Tam go ciągnie; — lecz cóż pocznie?
Przejść nie sposób! Ochmistrzyni
Leży wzdłuż, Frejliny przy niéj,
Chyba deptać. — Lecz poradził,
Krok w tył — skoczył, i przesadził.
Dopadł drzwiczek, popchnął, wbiega,
I postrzega — cóż postrzega?
O! radości! — „Tak! to pewna!
„To jest ona! to Królewna!“ —
Tak, to ona! — bo gdzież w świecie
Taka druga? —
Jakby dziecię,
Spokojniutka, miła, cicha,
Drzemie zlekka: — pierś oddycha;

Usta drgają, jak śród krzewu
Listek róży od powiewu;
Po przez rzęsy jasność oczek
Lśni jak gwiazdka przez obłoczek.
Włos w pierścieniach oblał szyję,
W twarzy róże a lilije.
Na wysmukły, cienki stanik,
Rzucon lekki półkaftanik,
Purpurowy, złotem tkany,
Gronostajem bramowany.
Zresztą w bieli, lekkiéj, mglistéj,
I w zasłonie wpół przejrzystéj.
W dole tylko z pod fartuszka,
W koturniku, drobna nóżka
Lśni się złotem. — Cudo dziewic!
Śpi jak anioł! — a królewic,
W zadumieniu, w zachwyceniu,
Cały w sercu a spójrzeniu,
Nieruchomy stał — i ona
Spała przed nim niewzruszona.

Lecz jak przerwać sen zaklęty? —
Od miłości on natchnięty,
Skoczył ku niéj, zgiął kolano,
Wlepił oczy w twarz rumianą.
Usta drgnęły jak uśmiechem,
Pierś jéj żywszym tchnie oddechem;
W licach zakwitł kwiat rumieńca,
Jakby czuła wzrok młodzieńca.

A młodzieniec! w uniesieniu,
W upojeniu, w omamieniu —
O! któżby się pohamował? —
Schylił się — i pocałował.

A wtém nagle izba cała
Blaskiem słońca zajaśniała.
I królewna się ocuca!
Błędném okiem wkoło rzuca,
I ujrzawszy królewica,
Rumieni się i zachwyca.
A tymczasem, jak w pałacu,
Tak na ganku i na placu,
Jak kto gdzie spał, tak się budzi.
Znów gwar, hałas, ciżba ludzi.
Ochmistrzyni jeszcze ziewa,
Na Frejliny już się gniewa.
Dobosz widząc że król jedzie,
Bije werbel; a na przedzie,
Laufer jak stał bieży daléj,
Furman z kozła z bicza pali,
I zajeżdża. — Król, królowa,
I jéj dama honorowa,
I szambelan z resztą świty,
I hajduki z za karéty,
Wysiadają, dłoń podają,
Króla we drzwi wprowadzają.
Straże bronie prezentują,
W kuchni znowu jeść gotują.
Kuchmistrz miechem w ogień dmucha,
Ogień trzaska, dym znów bucha.

Słowem, wszystko się ruszyło,
Odrodziło się, ożyło,
A wszystko jak dawniéj było.
Prócz nowego tylko gościa,
Królewica jegomościa,
Co z królewną wraca z wieży,
Król naprzeciw niego bieży,
Królowa tuż za nim kroczy,
Za królową dwór się tłoczy,
A u wszystkich wielkie oczy!…
A królewic im rzecz całą
Opowiada, jak się stało. —
Słysząc to król i królowa,
Ledwo mogli przyjść do słowa,
By mu wdzięczność swą objawić,
I z królewną błogosławić.

Cóż wam jeszcze mówić daléj? —
Kochankowie się pobrali.
Król znów sprosił gości wiele,
Sprawił ucztę, a wesele,
Lusztyk, bal! — I ja tam byłem,
Miód i wino z gośćmi piłem.
A com od nich się dowiedział,
Tom wam, jak mógł, opowiedział.



BAŚŃ
O ZŁOTYM KOGUTKU
Z PUSZKINA.

W trzydziewiątém wschodniém państwie,
W trzydziesiątém gdzieś sułtaństwie,
Żył był sobie Sułtan Dadom.
Straszny kłótnik! ni sąsiadom,
Ni poddanym, ni w swym domu,
Nigdy, nigdzie i nikomu,
Nie dał chwili żyć spokojnie.
Albo wojnę wiódł po wojnie,
Albo lud ciemiężył w kraju,
Lub w Dywanie i w Seraju,
Żartem, śmiechem, różną próbą.
Kłócił, jątrzył miedzy sobą

Odaliski, Muftych, Baszów,
Aż do pięści a pałaszów.
Bo najmilsza dlań zabawa,
Był harmider, hałas, wrzawa,
Nigdzie ładu ni porządku! —
Jednak z czasem — czy z rozsądku,
Czy z lenistwa — dość że z wiekiem
Sułtan cichszym stał się człekiem,
I nakoniec ku starości,
Sam zapragnął spokojności.

Aż tu kłopot! bo sąsiedzi,
Widząc że on cicho siedzi,
Nuż na niego! nuż wojować,
Napastować a rabować,
I wet za wet, żuk i żaby,
Deptać wroga, kiedy słaby! —

A więc Sułtan, by swe właści
Zabezpieczyć od napaści,
Musiał trzymać wojsk bez liku.
Wojsko ciągle w zbrojnym szyku
Dzień i noc pod bronią stało:
Lecz i to nie pomagało.
Bo naprzykład: wojsko w nocy
Strzeże granic od północy;
Aż tu goniec: „Marsz na prawo!
„Wróg od wschodu.“ — Wojsko żwawo
Daléj na wschód! — Aż znów goniec:
„Marsz na zachód!“ — Z końca w koniec

Wojsko ciągle tak biegało,
Aż mu w końcu nóg nie stało.

Krew ze złości wre w Sułtanie,
Aż się tarza po dywanie.
Nie śpi, nie jé, wychudł srodze.
Co po życiu w ciągłéj trwodze? —
Więc rad nie rad, rady słucha,
Szle do Mędrca, do Eunucha,
Do sławnego Astrologa,
By mu pomógł zwalczyć wroga.

Astrolog się téż nie leni,
Przyszedł, stanął, i z kieszeni
Dobył złotego kogutka.
„Padyszachu! rada krótka,
„Każ przynieść żerdź, na téj żerdzi
„Ten kogutek się przytwierdzi.
„Żerdź każ zatknąć w środku placu,
„Przed oknami, przy pałacu.
„A będzie to stróż twój wierny,
„Twego państwa jak odźwierny.
„Póki pokój, mój kogutek
„Będzie siedział spokojniutek;
„Ale niechże zkądbądź kiedy
„Przyjdzie wojna: zaraz wtedy
„Mój kogutek się strzepoce,
„Krzyknie, skrzydłem załopoce,
„I obróci się w tę stronę,
„Zkąd twe państwo zagrożone.“ —


Sułtan cieszy się, dziękuje,
Złote góry obiecuje.
A Astrolog Sułtanowi
Pokłonił się, i tak mówi:
„Padyszachu! mnie nie trzeba
„Ani złota, ani chleba.
„Tylko łaski twéj źrenicy,
„I téj jednéj obietnicy,
„Że najpiérwszą prośbę moję,
„Spełnisz jakby wolę swoję.“ —
Sułtan przyrzekł — i spokojny,
Jadł, pił, przestał bać się wojny,

A kogutek na swéj tyce,
Strzegł stolicę i granice.
Póki pokój, póty cicho.
Lecz jak tylko jakie licho
Zagroziło z któréj strony:
Wnet kogutek jak szalony,
Obracał się, kręcił, miotał,
I trzepotał i łopotał:
A co wrzasku, a co krzyku!
„Kukuryku! kukuryku!“
Nie ma rady! wszystkich głuszy,
Póki wojsko nie wyruszy,
Nie wyruszy w tamte strony,
Gdzie on dziobkiem obrócony.
I znów potém cicho siedzi. —

Dowiedzieli się sąsiedzi,
I raz, drugi, w pień wycięci,
Poskromili chciwe chęci.

Rok, i drugi, nie ma wojny!
Kogutek i kraj spokojny.
Sułtan nabrał sił i mocy.
Aż tu raptem jednéj nocy
Słyszy — stuk, stuk, do pałacu.
„Co tam? kto tam?“ — a na placu
Hałas, tertes! — wpada Basza:
„Padyszachu! zguba nasza!
„Ratuj! kogut krzyczy znowu.“ —
Sułtan z łoża, z złotogłowu,
Chyc, wyskoczył — patrzy z ganku.
A kogutek bez ustanku
Trzepoce się, kręci, wije,
Na wschód zwrócił dziób i szyję:
„Kukuryku! kukuryku!“ —
A więc na koń, i do szyku!
I najstarszy sam Sułtanic,
Poszedł z wojskiem bronić granic. —
Kogutek się uspokoił,
Sułtan znowu pił i poił.

A tymczasem dni mijały,
Jeden, drugi, tydzień cały,
A o wojsku ani słychu. —
Bają różnie, lecz po cichu:
Jeden przeczy, drugi twierdzi. —
Aż tu znowu krzyk na żerdzi. —

E! źle! — co tu rady długie? —
Sułtan zebrał wojsko drugie,
A z niém młodszy syn ostatni,
Poszedł na ratunek bratni.

Kogutek znów skrzydła zwija,
Znów dzień, drugi, tydzień mija,
A o wojsku ani słychu. —
A więc już i nie po cichu,
Dzieci skwiérczą, żony płaczą,
Że swych mężów nie zobaczą. —
A kogutek znowu wrzeszczy,
Jeszcze mocniéj! — Strach złowieszczy
Przejął Baszów i Dadoma.
A więc nie czas siedzieć doma.
Kto mógł oręż dźwigać w dłoni,
Na koń, na koń, i do broni! —
Sułtan konno sam na przedzie,
Na wschód trzecie wojsko wiedzie.

Wiedzie, wiedzie, dniem i nocą,
By wczas synom przyjść z pomocą.
Sam na czele czat swych przednich,
Szuka śladu wojsk poprzednich.
Nigdzie żadnych! — ani szańców,
Ni bojowisk, ni mieszkańców,
Aby powziąć choć języka. —
Okolica pusta, dzika!
Trzy dni idą samym borem,
Trzy dni polem; — aż wieczorem

Dnia siódmego, wchodzą w strome,
Góry dzikie, nieznajome.
Weszli, przeszli. — Z drugiéj strony,
Jak wzrok zajrzy, smug zielony;
I u wyjścia z gór rozbity,
Stoi namiot złotolity.

Spójrzy Dadom, i w dłoń klaśnie. —
Gate wojsko, jak śpi właśnie,
Na równinie trupem leży. —
Do namiotu Sułtan bieży.
Aż tu przed nim — o! żałoba!
Widzi synów — martwi oba.
Bułat w ręku, ostrz bułata
Tkwi nawzajem w sercu brata. —
„O! wy dzieci moje, dzieci!
Ryknął Dadom: „Wpadły w sieci
„Sokolęta przed sokołem!“ —
I uderzył w ziemię czołem. —
Całe wojsko, jak tam stało,
Jednym płaczem zapłakało.
Zapłakały echem góry! —

Wtém z namiotu — słońce z chmury!
Twarz huryski! postać pańska!
Sułtanówna Szachmachańska
Wyszła — idzie — wpół się sroma,
Wpół uśmiécha do Dadoma…
Jak przed słońcem ptastwo nocy,
Dadom zamilkł; nie ma mocy

Wyrzec słowa; głowę kłoni,
I już myśli tylko o niéj.
Ona w namiot go wprowadza,
Obok siebie za stół sadza,
I z uśmiechem spocząć wabi
Na łabędzi puch jedwabi. —
Dadom nie już o żałobie,
Lecz zapomniał sam o sobie;
I dzień za dniem, tydzień równo,
Przeucztował z Sułtanówną.

Ale pora wracać doma!
Wojsko woła na Dadoma.
Więc w kolasce, przy Dziewicy,
Wraca z wojskiem do stolicy.
W kraju już się rozgłosiło,
Co było i co nie było.
Więc kto żyje, co tchu stanie,
Wybiegł z miasta na spotkanie,
I tłum cały biegł ulicą,
Za Dadomem i Dziewicą.
Sułtan z okiem pełném łaski,
Kłania, wita lud z kolaski.
Aż przed zamkiem, w szacie białéj,
Sam jak łabędź osiwiały,
Mędrzec Eunuch stoi w progu.
„A! jak się masz, Astrologu!
„Cóż to się tak nam przyglądasz?
„Zbliż się, powiédz, czego żądasz? —

— „Padyszachu!“ mędrzec rzecze,
„Co się zwlecze, nie uciecze.
„Za podany ci ratunek,
„Musim skończyć nasz rachunek. —
„Patrz! kogutek tkwi na tyce.
„A więc, pomnisz obietnicę,
„Że najpiérwszą prośbę moję
„Spełnisz, jakby wolę swoję?“ —
— „Zgoda! Dadom odpowiedział,
„Spełnię wszystko, bylem wiedział
„Co chesz; ufaj łasce pańskiéj!“ —
— „Chcę Dziewicy Szachmachańskiéj.
„Sam bezemnie jéjbyś nie miał.“ —
Sułtan pobladł i oniemiał.
„Co ty? kto ty? czyś szalony?“
Krzyknął wreście zapérzony.
— „Padyszachu! a umowa!“ —
— „Obiecałem — ani słowa!
„Lecz wszystkiemu jest granica.
„I na djabłaż ci dziewica? —
„Wiész kto jestem! proś więc u mnie
„Co chcesz, ale proś rozumnie.
„Chcesz? dziel z nami kassę naszą;
„Chcesz? mianuję ciebie Baszą;
„Wreście dam pół państwa mego.“ —
— „Nie potrzeba mi niczego,
„Prócz twéj dawnéj obietnicy,
„Szachmachańskiéj Jasnolicéj.“ —
Tu już Sułtan jak za młodu,
Wobec miasta i narodu,

Zapędził się, wzniósł kułaki:
„Ach! ty taki! ty owaki!“
Zawrzeszczał na czém świat stoi.
Nie chciałeś mieć łaski mojéj,
„Figa-ż tobie, djable stary! —
„I nie ujdziesz mi bez kary,
„Czarowniku! — héj! powrozy!
„Wiąż go, łapaj, i do kozy!“ —
A staruszek się opiéra,
Szamoce się, z rąk wydziéra,
I kryje się pod kolaską.
A wtém Sułtan grubą laską
Jak nie machnie — w samo ciemię!…
Ani jęknął — bryk o ziemię.

Sułtan zląkł się, i stolica
Przelękła się; a Dziewica
Aż zachodzi się od śmiechu,
Jakby z żartu, a nie grzechu.
Sułtan już się zaczął krzywić,
Lecz się nie śmiał jéj przeciwić,
I wysiada pod przysionek…
Wtém coś brzęczy jakby dzwonek.
Kogutek się zerwał z tyki:
„Kiki-riki, kiki-riki!“
Coś inaczéj jak na wojnę. —
Wszystkich oczy niespokojne
Patrzą — nowość niesłychana!
A kogutek do Sułtana

Obces w oczy — dziub go w ciemię!…
Aż i Sułtan, hrym o ziemię.

A ta znowu w śmiech nie w smutek. —
„Py-li, py-li!“ — i kogutek
Jakby swojski leci do niéj.
Zwinął skrzydła, siadł na dłoni.
A ona wtém — jak siedziała,
Smyk w górę! — i poleciała.

A w stolicy żal i trwoga.
Sułtana i Astrologa
Pochowano obok siebie.
Był pogrzeb, a po pogrzebie
Stypa. — I ja na niéj byłem,
I płakałem, i miód piłem. —
A miód jak baśń: pijesz — miło;
Skończysz — jakby nic nie było.




KORSARZ.
POWIEŚĆ
LORDA BYRONA.

— „I suoi pensieri in lui dormir non ponno.
Tasso. Canto. X. Gerusallemme Liberata.



PIEŚŃ PIERWSZA.[163]

— „Nessun maggior dolore,
„Che ricordarsi del tempo felice
„Nella miseria........
Dante
I.

„Na modrych głębiach jasnéj morskiéj wody,
Jak ona z wiatrem, buja duch swobody;
Jak burza nad nią, grzmi nasza potęga.
Gdzie wiatr, gdzie fala, gdzie miecz nasz dosięga,
Tam dom nasz, państwo, łup naszéj odwagi!
Mórz i flot berłem jest maszt naszej flagi.
Nam w dzikiem życiu czuć wciąż, niespodzianie,
W każdym dniu nowość, rozkosz w każdéj zmianie! —
O! i któż pojmie? — nie ty zniewieściały!
Cobyś mdlał patrząc na wzburzone wały;
Nie ty pieszczochu! co wiek w zbytkach trawisz,
Śpiąc nie spoczywasz, bawiąc się nie bawisz;

O! i któż pojmie? — prócz tych samych, którzy
Pląsali z falą rozigranéj burzy:
Tę pełność życia, ten war krwi co pali
Serce żeglarza na bezdrożnéj fali;
Tę żądzę bojów, tę pewność zwycięztwa,
Ten szał, tę rozkosz śród niebezpieczeństwa?…
Gdzie trwożni rozpacz — my tryumf znajdujem;
Gdzie słabi mdleją — my żyjem i czujem:
Czujem, jak w piersiach krzepi się i wzmaga
Duch i nadzieja, siła i odwaga!…
Nie strach nam śmierci — byle wprzód lub razem,
Wróg u stóp naszych skonał pod żelazem:
Byle wprzód z życia rozkosz wyssać w życiu! —
Gdy ginąć — cóż ztąd, w bitwach czy w rozbiciu? —
Niech bojaźliwy zakochaniec świata
Woli w niemocy długie jęczeć lata,
I w puch przed śmiercią kryje się, nim skona!
Nam łożem piasek lub trawka zielona.
Gdy strach zeń duszę dzień po dniu wywleka:
Nam cios, strzał jeden — duch wolny ucieka!
Jemu niech dziedzic pyszną złoci trumnę,
Radzi że umarł, niech stawią kolumnę;
Po nas łzy płyną — krótko, ale szczerze,
Gdy nas w swe głębie ocean zabierze.
Nam ku czci nawet w biesiadniczém kole
Puhar pamięci zaiskrzy na stole;
Nagrobkiem dla nas zabrzmi chwała męztwa:
Gdy pozostali dzieląc łup zwycięztwa,
Wspomną poległych, i rzekną ze łzami:
„Szkoda, że mężni nie dzielą go z nami!“ —

II.

Taka pieśń brzmiała na wyspie korsarzy,
Wkrąg przy ogniskach ponadbrzeżnéj straży,
I bijąc echem o chropawe głazy,
Jak one twardy był ton i wyrazy,
Leżąc na piasku rozrzuconą zgrają,
Ci ostrzą bronie, ci piją lub grają,
Próbują strzelby, handlują łupami,
Nie patrząc nawet na krew, co je plami.
Brzmią szczeki siekier ciosających łodzie:
Ów marząc patrzy po dalekiéj wodzie,
Ów czyha rychło ptak mu w sidła wleci.
Mokre na słońcu rozwieszają sieci:
A każdy coraz pogląda ku morzu,
Czy gdzie nie dojrzeć żagla na przestworzu,
Lub wspominając ostatnią wygraną,
Radzą zkad znowu świeży łup dostaną. —
Zkąd? wódz niech myśli! — im tylko przystało
Ufać, iść za nim, i uderzać śmiało. —
Któż jest tym wodzem? — Od brzega do brzega
Imię się jego jak piorun rozlega,
To dość — o resztę nie troszczy się rzesza.
W bitwach on tylko z ich tłumem się mięsza,
Zresztą sam zawsze; — krótkie jego słowa,
Lecz wnet co wyrzekł, dłoń spełnić gotowa.
Nie lubi gwaru; nigdy z nimi społem
Nie zasiadł wesół za biesiady stołem,
Śmiech ni żart nigdy ust mu nie umili:
Lecz mężny — męztwu hardość wybaczyli.

Próżno go kolej pełnego kielicha
Wabi w Przechodzie: on z wzgarda odpycha;
A jego uczta! — najlichsi z czeladzi
Wzajemby z wzgardą odepchnąć ją radzi.
Jadło, chleb suchy; napój, czysta woda.
Zbytkiem nie częstym, owoc lub jagoda,
A i tych nawet ze wstrętem dotyka,
Jakby związany ślubem pokutnika.
Ale im żądze zmysłów trzyma srożéj,
Rośnie w nim dusza, i siła się mnoży.
„Płyń tam!“ — wnet płyną; — „rób to!“ — wnet zaczęto;
„Za mną, i naprzód!“ — poszli, i łup wzięto.
Tak skory rozkaz, skorsza jego ręka:
Każdy drżąc słucha, lecz pytać się lęka.
Szyderczy uśmiech, wzrok i twarz surowa,
Karcą zuchwalca za niewczesne słowa.

III.

„Patrz! żagiel, żagiel! — Nastawcie lunety! —
„Zkąd? — czyja flaga? — czy zdobycz?“ — niestety!
Nie zdobycz — jednak cieszą się weseli:
Z masztu czerwoną chorągiew ujrzeli.
„Nasza łódź, nasza! powraca z wyprawy! —
Dmij w pełne żagle, dmij wietrze łaskawy!
Nim słońce zajdzie, zawinie do brzegu. —
„Patrz, patrz, jak lekka! zda się pląsa w biegu.
Jak wzdyma skrzydła! — jak buja wspaniale!
Z szumem przed sobą prze kipiące fale.
Weszła w zatokę — patrz! idzie jak żywa,
Zda się żywioły do walki wyzywa!

Możeż się lękać burz, bitew, lub trudu,
Pan takiéj łodzi, wódz takiego ludu?“ —

IV.

Skrzypią powrozy, krzyczą robotnicy,
Opadły żagle — łódź drga na kotwicy.
Spuszczają czółno: — w podwójnym szeregu
Siedli wioślarze i pędzą do brzegu.
Wkoło na piasku tłum zebrany czeka,
Poznaje, woła, i wita zdaleka.
O! słodkie głosu przyjaznego dźwięki!
O! słodki uścisk przyjacielskiéj ręki!
Gdy wita w porcie żeglarza z wyprawy,
Gdy na bezpieczny brzeg wiedzie go z nawy;
Słodkie łzy, uśmiech, słodkie zapytania.
Gdy pocałunek odpowiedzi wzbrania!…

V.

Wieść się rozbiegła, tłum rośnie z pośpiechem,
Gwar, ciżba, wrzawa, przerywana śmiechem,
I głosy kobiét znać w cichszéj rozmowie:
Imię kochanka, męża, w każdém słowie.
„Czy zdrów? czy żyje? czy na brzeg wysiądzie?
Czy dziś, czy jutro zabawi na lądzie?
Gdzie był? co robił? czy bił się walecznie?
Mniejsza, co zyskał? gdy wrócił bezpiecznie;
Lecz czy nie ranny? dla czego nie z wami?
Czyż on nie wiedział że czekam ze łzami?“ —

VI.

— „Gdzie jest wódz? — ważne przywozim nowiny.
Śpieszmy! czas nagli, drogie są godziny. —

Dzięki wam, bracia, żeście braciom radzi!
Lecz niech nas Żuan do wodza prowadzi.
Wrócim za chwilę — zostańcie tu bliscy,
Wnet, co kto zechce, dowiecie się wszyscy.“ —
I poszli, kędy na najwyższéj górze
Zamek ich wodza wzbija się nad morze,
Śród bujnych krzewów i kwiatów pachnących,
Gdzie tysiąc zdrojów, świeżością dyszących,
Srebrzy się szemrząc po złomach granitu.
Poszli pod górę — dochodzą do szczytu.
Któż to nad brzegiem przepaścistéj skały,
Wsparty na mieczu, spogląda na wały? —
To on! wódz! Konrad! — sam, jak zwykle — myśli.
„Idź naprzód, Żuan! powiedz żeśmy przyszli.
Okręt nasz widzi; — powiédz, że go prosim
O posłuchanie, ważną wieść przynosim.
Idź! my nie śmiemy; wiész jak się wnet zżyma,
Gdy mu kto nagle stanie przed oczyma. —

VII.

Przystąpił Żuan — Konrad spójrzał srogo,
Wysłuchał, skinął, że się zbliżyć mogą.
Przyszli — ukłonem witają zdaleka.
Powitał wzajem — na słowa ich czeka.
„Wodzu! przynosim list od Greka szpiega,
Co nas o łupach i wrogach ostrzega.
Ważność tych wieści sam wódz niech oceni.
My téż…“ — „Już dosyć!“ — zmilkli zawstydzeni.
Wziął list — ciekawi poglądają z boku,
Wrażenia wieści dójrzeć w jego oku.

Zgadł myśl — czytając twarz zwrócił na stronę,
Może by ukryć uczucia wzburzone.
Skończył — na świstku coś pisze. — „Żuanie!
Gdzie jest Gonzalwo?“ — W łodzi. — „Niech zostanie!
Nieś mu ten rozkaz! — Wy nie stójcie dłużéj,
Każdy na miejsce, gotów do podróży!
Na waszéj nawie sam z wami dziś płynę.“ —
— „Dziś, wodzu? w nocy? — „Dziś w dzień, za godzinę.
Wiatr będziem mieli. — Minuty nie zwlekać!
Wziąć mój płaszcz, pancerz — u portu mię czekać!
„Ty weź mą trąbkę i strzelbę opatrzyj!
Zamek źle spuszcza — oczyść go i natrzyj!
Wezwać płatnerza! niech mój miecz bojowy
Natoczy ostro i da mu hart nowy.
Rękojeść zwłaszcza niech szerzéj rozkuje:
Ta broń mię gorzéj niż bitwa morduje. —
Śpieszcie! na hasło że czas już odpłynąć,
Dać ognia z działa i żagle rozwinąć!“ —

VIII.

Kazał — posłuszni odeszli w pokorze. —
Nie w smak im znowu puszczać się na morze,
Gotowi jednak: — Konrad sam prowadzi.
Dokąd? — któż pyta gdy on co uradzi? —
Dziwny ten człowiek dumy i milczenia,
Którego nigdy śmiechu ni westchnienia
Nikt z nich nie słyszał; którego zdaleka
Sam widok, twarz ich bladością powleka:
Rządzi ich duszą, z tą sztuka władania,
Co zmusza, mami, lecz sądzić zabrania.

Cóż jest ten urok, że mu nikt z korsarzy,
Choć szemrze, zajrzy, oprzeć się nie waży?
Co w nich dlań wzbudza tę cześć, posłuszeństwo? —
Potęga myśli, duszy czarnoksięstwo!
One go wzniosły, gdy i los mu sprzyja.
Tém on ich wolę pod rząd swéj podbija.
Walczy ich ręką, sam jak mistrz sprężyny:
Gmin dziełem jego własne mniema czyny.
Jest, było, będzie — to bieg świata tego,
„Wielu pracować musi dla jednego.
Lecz niech nieszczęśnik, co w trudach umiera,
Nie zajrzy temu, co owoc z nich zbiera!
Niechby znał ciężar, co wielkość nań zwala —
O! jakże lżejsza niższych cierpień szala! —

IX.

Nie na wzór świata dawnego mocarzy,
Szatanów w czynach, lecz bogów na twarzy,
Konrad nic w sobie nie ma nad człowieka.
Blask czarnych oczu ćmi smutna powieka.
Twarz ogorzała, skroń wzniosła i blada,
Włos kruczy bujno pierścieniami spada.
Krzepki w ramionach, lecz kształt nie olbrzymi,
Ani się wzrostem wyniósł nad innymi.
We wszystkiém jednak biegły wzrok badacza
Znajdzie coś, co go od gminu odznacza.
Patrząc nań, wszyscy dziwią się i śledzą,
Że tak jest, czują; lecz czemu? nie wiedzą. —
Nieraz z brwi groźnych, z drżenia ust, lub z czoła,
Znać dumę, któréj poskromić nie zdoła.

Głos jego wdzięczny, serce jednak ziębi:
Więcéj niż mówi, znać że tai w głębi.
Szybka gra rysów nagle się mieniących,
Wabi ciekawość, lecz miesza patrzących,
Jakby w tym duszy posępnym pomroku
Kryły się czucia zbyt straszne dla wzroku. —
Tak o nim sądzą — prawdy nieświadomi.
Wzrok jego śmiałość dostrzegacza gromi,
A i któż wzajem oka mu dotrzyma,
Gdy nań raz w pełni zaiskrzy oczyma? —
Umie on sztukę — gdy ciekawość skryta
Mniema że z twarzy myśl jego wyczyta —
Umie on sztukę, że wnet zamiar zgadnie,
I sam w ciekawca duszy brodzi na dnie,
Aż zadrżeć musi, by go wzrok Konrada
Nie przejrzał całkiem, niż on coś w nim zbada.
W szyderczym jego, chociaż głośnym śmiechu,
Jakby sam szatan śmiał się w jego echu,
Jest coś, co w sercu słyszących go ludzi
I gniew, i trwogę, i nienawiść budzi.
Wzrok jego gniewny, zabija Nadzieję,
Przed groźbą jego, Miłosierdzie mdleje.

X.

Wstręt ma iść na jaw złéj myśli katusza,
Wewnątrz to, wewnątrz — tam pracuje dusza!
Miłość jest szczera, śmieje się, czy wzdycha:
Ale nienawiść, lecz zbrodnia, lecz pycha,
Drgnieniem ust chyba, uśmiechem goryczy,
Zdradzą ci przepaść głębi tajemniczéj.

Z gry chyba rysów, z mieniącéj się twarzy,
Poznasz namiętność, gdy się w piersiach żarzy.
Lecz kto chcesz dójrzeć jéj pełnię lub zmiany,
Wtenczas patrz chyba, gdyś sam nie widziany! —
Patrz! gdy wódz w nocy, z rozognioném czołem,
Załamał ręce, szybkiém chodzi kołem,
I nagle stanie, i zadrży — czy w ciszy
Śledzącéj zdrady kroków nie dosłyszy? —
Patrz, jak się dziko groźna brew nachmurza,
Gdy każdym nerwem wnętrzna miota burza.
Patrz w jego wzroku na szaleństwo ducha!
Iskrzy, mgli, krzepnie, i znów ogniem bucha.
Patrz — jeśli zniesiesz widok téj katuszy,
Jaki los jego! jaki pokój duszy!
Jak cel zawiści gminu, śród ukrycia
Pożywa owoc występnego życia!
Patrz! tam go poznasz; — lecz któż tak z badaczy
Przejrzy człowieka? — kto ducha obaczy? —

XI.

Lecz nie natura stworzyła w Konradzie
Srogiego wodza zbojeckiéj gromadzie.
Zmienił on duszę, wprzód nim czyny swemi
Wyparł się nieba, wojnę wydał ziemi.
Z młodu pan siebie, więzów świata jeniec,
Mędrzec w swych słowach, lecz w czynach szaleniec,
By drżeć, zbyt mocny; by uledz, zbyt hardy;
Za chęć być dobrym — cel szyderstw lub wzgardy:
Zamiast nawzajem wzgardzić zgrają podłą,
On przeklął cnotę, jak swych cierpień źródło.

Z urągowiskiem wbrew stając obłudzie,
Choć znał, zapomniał że są lepsi ludzie,
Dla których lepiéj darów swych używszy,
Znalazłby szczęście, i stał się cnotliwszy. —
Lżony, gardzony, bez zgryzot nawzajem
Serce swe z ludzkim rozbratał rodzajem,
I obrał sobie, za swój cel na ziemi:
Za winy kilku, mścić się nad wszystkiemi. —
Czuł się występnym — lecz dumny, rozumiał
Że nikt nie lepszy, choć nim zdać się umiał,
I gardził dobrym, jak tym, co w obawie
Czyni to skrycie, co mężny na jawie. —
Nienawidzony, wiedział, że u ludzi
Nienawiść jego strach i zgrozę budzi:
Przestawał na tém; — zimny, dziki, hardy,
Nie dbał o miłość, gdy nie bał się wzgardy.
Stronić, drżeć przed nim, potępiać go, skarżyć,
Kląć, może każdy — lecz nikt lekceważyć!
Depcą robaka — lecz któż bez bojaźni,
Kto nie pomyśli, nim węża rozdraźni?
Robak się zwinie, i nie mszcząc się kryje,
Wąż zginie, ale i wroga zabije.
Sam się nań rzuci — łamie się, passuje,
Choć nie pokona — krew jadem zatruje.

XII.

Nikt nie zły całkiem: — i w duszy Konrada
Jedno tajemnie słodsze czucie włada.
Szydzi on z drugich, że ich wikła w sieci
Namiętność godna szaleńców lub dzieci;

Sam, próżno rozum przeciw niéj wytęża —
W nim nawet miłość wolę przezwycięża.
Tak! jest to miłość — wzajemna — płomienna.
Jedyna dotąd, i niczém niezmienna! —
Tłum się mu branek na oczy nawija:
On ich ni stroni, ni szuka — lecz mija.
Nie jedną piękność w mocy swojéj trzyma:
Żadnéj słodszemi nie uczcił oczyma.
Tak, jest to miłość! — jeżeli myśl tkliwa,
Stateczna w probach, w każdéj chwili żywa,
Któréj samotność, świat, szyderstwo ludzi,
Ani, co większa, sam czas nie ostudzi;
Któréj ni zmienne fortuny igrzysko
Nie zaćmi smutkiem — póki Ona blisko;
Która w boleści, w gniewie, ni w niedoli,
Cierpkiego na Nią słowa nie dozwoli,
I bez pociechy woli znieść katusze,
Niż ich podziałem zasmucić Jéj duszę:
Jeśli myśl taka, niezmienna, nie płocha,
Jest tém, co zowią kochaniem — on kocha!
Występca, zbrodzień, z każdéj cnoty zboczył,
Przeciw téj jednéj w niczém nie wykroczył;
Ona, gdy wszystkie zgasły po kolei,
Świeci mu jeszcze, jak gwiazda nadziei.

XIII.

Zaczekał nieco — brew marszczy ponuro,
Aż śpiesząc z braćmi Żuan znikł za górą.
„Straszna wieść! — tylem niebezpieczeństw przebył,
Cóż jest, żem nigdy jak dziś smutny nie był? —

Źle wróży serce — ale się nie boi,
Ni mię tak ujrzą towarzysze moi. —
„Idziem śmierć spotkać: — lecz gdybym tu zwlekał,
Pewniéjbym śmierci i hańby doczekał.
Dziś, gdy plan pójdzie, los wzmoże w potrzebie,
Przybędzie płaczu na naszym pogrzebie! —
„O! niech spokojnie, niech śpią rozmarzeni,
Przyśpieszę dla nich świt takich promieni —
Wiej tylko wietrze! — tak jasnych i ciepłych,
Że aż krew zawre w ich sercach zakrzepłych! —
„Czas do Medory! — Milcz, milcz serce moje!
Nie mogąc siebie, czyż ją uspokoję? —
Jednak jam śmiały! — Lecz tu wszyscy śmieli,
Gad, gdy się broni, równą śmiałość dzieli.
Zwierząt nie ludzi godna jest odwaga,
Gdy ją strach śmierci lub chęć łupu wzmaga.
Gardzę jéj chwałą! — Cel godny méj dumy
Był, uczyć garstkę, jak zwyciężać tłumy.
Wódz ich, nie dałem krwi ich marnie płynąć. —
„Lecz dziś! — dziś trzeba zwyciężyć, lub zginąć. —
Ha! to los wojny! — i nie to mnie smuci. —
Lecz wieść tam wszystkich, zkąd żaden nie wróci,
Albo tu drzemiąc dać się ująć w pęta?…
Czyż pamięć wodza nie będzie przeklęta,
Co przywiódł na to: że aby się zbawić,
Na jedną kartę trzeba wszystko stawić?… —
Losie mój, losie! czuję dłoń twą groźną.
Zbaw, jeśli możesz — jeszcze nie za późno!“ —

XIV.

Tak dumał w sobie, aż idąc ponury
Doszedł do wieży na wierzchołku góry.
Wstrzymał się u drzwi; — głos się ozwał w ciszy,
Głos, co choć często, zawsze on rad słyszy;
I taką piosnkę posępnéj czułości
Nócił z za kraty jego „Ptak piękności.“

„Żyje w méj duszy myśl — tajemnica,
„Drży mi na ustach, gore w spojrzeniu,
„Gdy obok ciebie patrzę w twe lica:
„I znów się w dawném kryje milczeniu.

„Jak lampa w grobie, skryta przed okiem,
„Myśl ta w mém sercu błyska i tleje,
„Smutek jéj blasku nie ćmi swym mrokiem,
„Choć sam jéj blaskiem nie rozjaśnieje.

„Przyjdź, gdy ja umrę, do méj mogiły,
„Pomódl się za mnie, łzę wyléj po mnie!
„Téj tylko myśli znieść nie mam siły,
„Że ty, mój luby, zapomnisz o mnie! —

„Nie wstyd jest płakać zeszłych ze świata.
„Raz piérwszy proszę — łzy i wspomnienia.
„Będzie to piérwsza, jedna zapłata,
„Mojéj miłości, mego cierpienia!“ —


Porwał się Konrad, pchnął drzwi, i z pośpiechem
Wszedł — stróny arfy brzmiały jeszcze echem.
„Smutna, Medoro, jest twoja ballada!“ —
— „Chciałżbyś wesołéj, gdy nié ma Konrada? —
Gdy ciebie nie ma, a żal miota duszą,
Tęskne się myśli w pieśniach zdradzić muszą.
Każdy ton, serca uczucia wydaje;
Lecz choć pieśń milczy, boleść nie ustaje. —
„Ach! ileż nocy, na bezsenném łożu,
Marzę jak we śnie, o skałach, o morzu!
Zmierzcha — ja myślę że niebo się chmurzy;
Wiatr ledwo szemrze — mnie słychać szum burzy.
Cóż, gdy posępném odezwie się wyciem?
Zda się, że jęczy nad twojém rozbiciem! —
Zrywam się, patrzę, czy stróże niekarni
Nie dali zgasnąć portowéj latarni,
I o pogodę gwiazd pytam oczyma.
„Nastał poranek — ciebie jeszcze nié ma!… —
Jak wtedy zimno na me serce wiało,
Jak przez łzy słońce mgliste się zdawało! —
Patrzę i patrzę dzień cały — daremnie.
Konrad gdzieś jeszcze daleko odemnie! —
Wreście — postrzegam maszt, okręt — tu płynął,
Witam go, czekam; — zbliżył się — i minął.
Znów drugi! — twój był. — Powróciłeś z boju.
„O! mój Konradzie! mam-że w niepokoju
Zawsze tak czekać? — nigdyż serca twego
Nie ujmie powab szczęścia spokojnego? —
Masz dosyć skarbów — ach! więcéj niż trzeba;
Znajdziem kraj milszy, pogodniéjsze nieba.

Pójdźmy! — O siebie wiész że się nie boję. —
Lecz twoje szczęście — lecz ach! życie twoje!…
Dziwne twe serce! gdy dla mnie tak tkliwe,
Tak razem srogie dla drugich, tak mściwe!…“ —
— „Tak, moja luba! dziwne jest to serce.
Zwiedli je zdrajcy, zelżyli oszczerce,
Jak płaz zdeptane, lecz mści się jak żmija:
Ludzie w nie wleli jad, co ich zabija! —
„Bez żadnéj zniskąd pociechy, prócz ciebie,
Bez celu w życiu, bez nadziei w Niebie,
W duszy się mojéj tak wiąże i splata
Miłość dla ciebie z nienawiścią świata,
Że gdy się jedna, wnet druga ostudzi:
Przestałbym ciebie, gdybym kochał ludzi! —
„O to się nie bój! — przeszłość moja cała
Ręczy, że przyszłość nie będzie się chwiała.
Lecz uzbrój serce! — raz jeszcze, Medoro!
Dziś — muszę jechać — ale wrócę skoro.“ —
— „Jechać! dziś jeszcze? — ach! jam to przeczuła!…
Tak znikły wszystkie sny, com sobie snuła,
Sny moje złote!… — Lecz dziś? — być nie może!
Łódź ledwo przyszła, maż znów iść na morze?
Nie czekać drugiéj? — Znużeni jéj ludzie
Muszą choć chwilę odpocząć po trudzie!… —
Nie! ty, mój luby, chcesz przez to udanie
Poznać, nauczyć, jak mam znieść rozstanie.
Igrasz z mém sercem! — ono ci wybaczy,
Lecz z takich żartów blisko do rozpaczy! —
„Milcz, milcz, Konradzie! — nie jedziesz dziś! — wierzę.
Pójdź dzielić ze mną twą skromną wieczerzę!

Nikt prócz mnie nie śmiał tknąć jéj, ni zastawić.
Lekki trud wprawdzie ucztę ci przyprawić!
Owoc ten rwałam z najwyższego drzewa,
Im bliższy słońca, tém prędzéj dojrzewa.
Trzy razy górę obiegłam, nim w cieniu
Najświéższą wodę znalazłam w strumieniu.
Pójdź! niech cię sorbet orzeźwi po skwarze:
Patrz, jak się iskrzy w kryształowéj czarze!
Wina ty nigdy skosztować nie raczysz,
Drżysz jak Muzułman gdy puhar obaczysz. —
Nie sądź, że ganię — o! nie! — to mnie cieszy,
Że i w tém nawet różnisz się od rzeszy.
„Lecz pójdź! stół gotów; ja okna zasłonię.
Srebrna ta lampa, patrz, jak jasno płonie!
Wezwę mych dziewic — niech zaczną w około
Lub raźny taniec, lub piosnkę wesołą! —
Lubisz mą arfę — czy chcesz? — wnet nastroję.
Lub jeśli wolisz, będziemy oboje
Czytać z Arjosta Olimpii żale.
Gdy zdrajca śpiącą zostawił na skale[164]. —
Po tobie jednak mnie byłoby smutniéj!
Gdybyś dziś jechał, zrobiłbyś okrutniéj,
Okrutniéj nawet niż Tezeusz zdradny! —
„Wiém, ty się śmiejesz, gdy ci Aryadny
Wyspę niekiedy wskazuję z wysoka,
A mnie myśl smutna łzy pędzi do oka:
Gdyby mnie kiedy Konrad tak porzucił? —
Aleś ty lepszy! tyś do mnie powrócił!“ —
— „Wróciłem, luba, i powrócę znowu,
Zawierz miłości i Konrada słowu.

Wrócę, i rychło; — lecz teraz już chyża
Chwila rozstania na skrzydłach się zbliża.
Gdzie? po co jadę? — szkoda chwil na słowa,
Gdy je ma skończyć najgorsze: bądź zdrowa!
Odkryłbym jednak — lecz już czas zbyt drogi.
Nie bój się! wcale nie straszne są wrogi.
Tu ci zostaje straż silna, podwójna,
Będziesz bezpieczna — o mnie bądź spokojna!
Nie baw samotna, gdym ja oddalony.
Jadących ze mną poruczam ci żony.
W tém miéj pociechę, że po tém zwycięztwie,
Nagrodę trudów znajdziem w bezpieczeństwie. —
„Słyszysz! dźwięk trąbki? — ha! łódź już gotowa. —
Jeden wzrok, uścisk! — raz jeszcze! — bądź zdrowa!“

Łkając na szyi zawisła rękami,
Drżące w nim serce czuje pod ustami.
On nie śmiał podnieść, nie śmiał znieść widoku
Bladości w twarzy i rozpaczy w oku. —
W całéj dzikości bezładnego wdzięku,
Włos jéj po jego rozesłał się ręku;
Stłumiony oddech i mdłe serca bicie
Świadczą w niéj tylko cierpienie i życie…
Zagrzmiał huk działa — odjazdu godzina!
Słońce zachodzi — on słońce przeklina.
Strzał drugi, trzeci; — ścisnął z uniesieniem
Niemą od żalu, proszącą milczeniem,
I drżącym krokiem zaniósł ją na łoże.
Spójrzał z rozpaczą — raz ostatni może!
Dreszcz przebiegł serce: — uczuł, że dla niego
Prócz niéj na świecie nic nié ma miłego.

Dotknął ust, zimne; — spotkał wzrok, wpół zgasły. —
Zwrócił się nagle — drzwi z łoskotem trzasły.

XV.

„Co? już go nié ma?“ — straszliwe pytanie,
Gdy kto tak nagle samotnym zostanie!
Myśl nie śmie wierzyć, że oczy nie mylą —
Przed chwilą jeszcze tu stał — był przed chwilą —
Gdzież jest? — Wybiegła obłąkanym krokiem,
Aż łzy jéj wreście lunęły potokiem,
Bujne, gorące; — myślą za nim woła:
„Bądź zdrów!“ — wymówić nie śmie, i nie zdoła.
Ach! bo w tém słowie — choć się chcą uśmiéchać
Wiara, Nadzieja — Rozpacz tylko słychać.
W bladych jéj rysach, jak w twarzy z kamienia,
Tchnie dziki wyraz wiecznego cierpienia;
Oczy jéj modre, szkliste, bez promieni,
Jak gwiazdy we mgle błądzą po przestrzeni.
I ach! dostrzegły — to on! — już daleki!…
Wtedy raz jeszcze z pod łzawéj powieki
Błysły, jak słońce z za deszczowéj chmury.
Próżno! nie spójrzał, znikł w zaroślach góry.
„Poszedł!“ — Jak posąg blada, nieruchoma,
Łkające piersi przyciska rękoma.
Spójrzała jeszcze — port przed jéj oczyma:
Bielą się żagle i morze się wzdyma.
Nie patrzy więcéj — w drzwiach błysła jéj postać —
„Prawda więc! — jedzie! — saméj kazał zostać!“ —

XVI.

Szybko wprost z góry, na głaz skacząc z głazu,
Biegł Konrad — nazad nie spojrzał ni razu.
Lecz drżał ilekroć ścieżka przed nim boczy,
By na zakręcie nie wpadła mu w oczy
Samotna jego, lecz miła mu wieża.
Zawsze go piérwsza witała z nadbrzeża,
Jak on ją z morza! — i ona w niéj, ona!
Burzliwéj duszy gwiazda niezamglona! —
Jeden wzrok jeszcze — a moc w nim rozbroi.
Nie śmié go ujrzéć; pomyśléć się boi,
Że mógłby zostać; — chciałby — któż mu broni? —
Zostać? — by zginąć od katowskiéj dłoni? —
Nie, nie! — Raz jednak, chciał stanąć, chciał wrócić,
Na los zdać wszystko, zamiar na wiatr rzucić —
Nie! — myśl niegodna! — nie! — prawego męża
Płacz niewiast miękczy, ale nie zwycięża. —
Ujrzał swą nawę — zważa wiatr przychylny,
Zwrócił myśl ku nim — i znów w sobie silny,
Znów chyżéj naprzód; — i gdy z brzegu słyszy
Wesołą wrzawę mężnych towarzyszy,
I łoskot fali, co pod wiatrem rosła,
I hasła majtków, i szybki szum wiosła:
Gdy widzi okręt — maszt niebu urąga,
Rozskrzydlił żagle, kotwicę wyciąga: —
Gdy widzi czółna, w których ludzie zbrojni
Płyną na okręt — jak wszyscy spokojni!
Choć jak śnieg biało i gęściéj od śniegu
Chustki żon ku nim powiewają z brzegu;

Gdy widzi zwłaszcza, jak z masztu zwieszona
Igra z wiatrami chorągiew czerwona —
Sam się zadziwił, że był słabym tyle,
W wielkim zamiarze zachwiać się na chwilę.
Żar w jego oczach, dzikość w jego duszy,
Uczuł sam siebie — nic go już nie wzruszy.
Pośpiesza, bieży — aż zbiegł gdzie równina,
Co skałę kończy a brzeg rozpoczyna.
Tam zwolnił kroku; — świeżość bliskiéj głębi
Krzepi znużenie, ogień lica ziębi;
Lecz stanął raczéj, by zimną odwagę
Wrócił swéj twarzy, swym krokom powagę,
Wprzód nim go ujrzą. — Konrad sztukę umie,
Jak tając dumę, tłum zhołdować dumie.
Wyniosłość lica, i zimną postawę,
Co stroniąc niby obudzą obawę;
I wzrok, i uśmiech, co choć serc nie zraża,
Hamuje płochość i śmiałość przeraża;
Wszystko ma w mocy, by zgraję zaślepić,
Rozbroić opór, i władzę ukrzepić.
Lecz gdy chce ująć — z ufnością przyjaźni
Każdy wnet pierwszéj zapomni bojaźni,
Niewolnik, z duszą na rozkaz gotową.
Nad dary drugich, droższe jego słowo,
Gdy jakby z serca głębi tajemniczéj
Zagra do serca głos tęsknéj słodyczy. —
Lecz rzadko słodycz w parze z jego duszą:
Nie dba czy zechcą, gdy co każe, muszą.
Czy podłość drugich, czy dumy szaleństwo —
On depce miłość — by mieć posłuszeństwo.

XVII.

Wkoło broń straży brzękła czcią wodzowi.
Zbliżył się Żuan. — „Czy wszyscy gotowi?“ —
— „Już są w okręcie; ostatnie przy lądzie
Czółno to czeka, póki wódz nie wsiądzie.“ —
„Miecz mój, płaszcz, trąbkę!“ — Miecz przypiął z niechcenia,
Trąbkę ma w dłoni, płaszcz zwiesił z ramienia.
„Zawołać Pedra!“ — Przyszedł — Konrad wita,
Pierwszemu z wodzów grzeczność należyta.
„Weźmij ten papier! — zawiera rozkazy.
Ważne — bacz pilnie na wszystkie wyrazy.
Anzelmo także, jak skoro przybędzie,
Ma je wykonać. — Straż podwoić wszędzie!
Za trzy dni, jeśli — jeśli wiatr posłuży —
Powrócę. Bądź zdrów!“ — i nie zwłócząc dłużéj,
Podał dłoń, ścisnął — skinął na wioślarzy,
I skoczył w czółno z wyniosłością w twarzy.
Ruszyły wiosła — jak gwiazd droga mléczna,
Iskrzy za niemi jasność fosforyczna.[165]
Dopłynął nawy — stoi na pokładzie.
Gwiznięto z góry — ruch w całéj gromadzie.
On zważa okręt, jak lekki na fali,
Jak słucha steru — uważa, i chwali.
„Gdzie jest Gonzalwo?“ — Zbliżył się młodzieniec,
W skłonionéj twarzy radości rumieniec.
Uprzejme słowo wódz już w ustach trzyma —
Czegóż się wezdrgnął? czy się gniewem zżyma? —
Ach nie! — on ujrzał swą wieżę na skale,
Wspomniał rozstanie, zgadł Medory żale,

Jeśli na okręt spogląda w tę chwilę, —
Nigdy on, nigdy nie kochał jéj tyle! —
Lecz nim noc minie, wiele zrobić trzeba.
Odwrócił oczy, spójrzał w błękit nieba,
I wnet z Gonzalwem zszedłszy na spód nawy,
Odkrywa cele i środki wyprawy.
Przed nimi mappa i lampa na stole,
I kompas; w ręku cyrkiel i półkole.
Północ — czuwają; twarz obudwu groźna.
Bezzsennym oczom któraż chwila późna? —
Tymczasem w żagle dął wiatr pożądany,
Okręt jak sokół leci przez bałwany;
Sto wysp minęli sterczących granitem:
Cieszą się — celu dopłyną przed świtem.
Już przez szkła nocne liczą bez obawy,
W ciasnéj zatoce natłoczone nawy
Baszy Seida; widzą, jak niedbali
Stróże przy ogniach gasnących czuwali!… —
Okręt ich kołem obiegł czaty przednie,
Wszedł, gdzie bezpieczny skryłby się choć we dnie.
Przy pustym brzegu, za skałą wysoką,
Straży ni szpiega nie dójrzy go oko. —
Konrad na pokład zgromadził swych ludzi,
Do powinności — lecz nie ze snu, budzi.
Wsparł się na poręcz, rozkazy objawia,
Rozmawia zimno — choć o krwi rozmawia. —

KONIEC PIEŚNI PIÉRWSZÉJ.
PIEŚŃ DRUGA.[166]

„Conoscete i dubbiosi desiri?“
Dante
I.

W zatoce Koron las masztów się jeży,
Na zamku Koron lampy błyszczą z wieży,
Tam Seid Basza częstuje żołnierzy.
Święci swój tryumf — jutro spodziewany —
Gdy zbójców zgromi i — pojmą w kajdany.
Tak na Allaha przysiągł swemu Panu.
Wierny przysiędze i słowom firmanu,
Zwołał swe nawy; — coraz w liczbę rosną,
Tłum coraz większy tryumfuje głośno.
O łup, o branki, przed wzięciem się kłócą,
Jeszcze nie wyszli, już pewni że wrócą.
O świcie dosyć niech pod żagle wsiędą,
Przed zmrokiem zbójców port i łup zdobędą! —

Tymczasem straże mogą spać bezpiecznie.
Nie dość jest bić się — niech marzą walecznie!
Lub gdy sen komu nie cięży w powiekach,
Może ramienia próbować na Grekach!…
O! godne czyny barbarzyńskiéj dłoni!
Katować więźnia, gdy się sam nie broni;
Napaść dom Greka, sprzęt skruszyć pod nogą,
Bić — byle tylko nie zabić nikogo! —
Dziś są łaskawi — nie chcą, czy nie mogą.
Gdzie niegdzie tylko słychać jęk i razy.
Lecz to żart! — Basza zakazał obrazy.
Wzdłuż brzegu wszędzie śmiech, muzyka, wrzawy:
Kto kochasz głowię, śmiej się, dziel zabawy!
Bo dziś muzułman wesół — choć bez wina,
Wytężył dowcip — łaje i przeklina.

II.

W biesiadnéj sali, w lśniącym złotogłowiu,
W białym zawoju, wsparty na węzgłowiu,
Seid śród gości spogląda wesoły.
Skończona uczta, odstawione stoły.
Twarz jego płonie, ogień iskrzy z oka:
Pije on, mówią, napój nie Proroka.
Nie śmieją drudzy; prawowierni, trzeźwi,
War wonnéj mokki myśl w nich tylko rzeźwi.
Z długich cybuchów dym bucha wokoło,
Gdy Almy w środku tańcują wesoło[167].
Jutro na bitwę! — lecz dziś, w nocnéj porze.
Nie dość bezpiecznie puszczać się na morze!

Na wzdętych falach sny nie tak powabne,
Jak gdy ich łoże kołysze jedwabne! —
Więc się dziś bawią; — jak błyśnie świtanie,
Pójdą, bo muszą — nadzieja w Koranie!
Choć widok floty i gwar tłumnéj rzeszy,
Ziemską nadzieją niemniéj dumę cieszy.

III.

Ze czcią bojaźni, od wnętrznych podwoi,
Idzie niewolnik, co w nich stróżem stoi.
Schylił się, czołem uderzył podłogę,
Nim w drżących ustach głos rozwiązał trwogę.
„Derwisz podróżny, zbieg z więzów korsarzy,
Przybył, i czeka czy się wejść odważy?“ —
W skinieniu Baszy zgadł znak jego woli.
Odszedł. — Wszedł Derwisz — zbliża się powoli.
Skromnie na piersiach krzyżuje ramiona,
Krok jego słaby, źrenica spuszczona.
Trudów, nie wieku, starość znać z postawy,
Twarz jego blada z postów, nie z obawy.
Poświęcon Bogu włos spada szeroko,
Okryty czapką okrągłą, wysoką.
Długa, powiewna, rozpuszczona szata,
Obwija piersi — oziębłe dla świata.
Pokorny, jednak pan siebie, bez strachu
Spotyka oczy iskrzące wzdłuż gmachu.
Nikt nie śmie pytać, lecz wszyscy ciekawi
Co wnet spytany przed Baszą objawi.

IV.

„Zkądeś Derwiszu? — „Przez zbójców pojmany,
Uszedłem z więzów.“ — „Gdzie? kiedy zabrany?“ —
— „Do wyspy Scio z portu Skalanowy
Płynął nasz okręt, wiózł towar handlowy.
Nie szczęścił Allah — wola jego święta!
Napadli zbójcy, nawa nasza wzięta,
Towar złupiony — myśmy poszli w pęta.
Nie miałem bogactw, śmierci się nie bałem,
Lecz tracąc wolność, straciłem co miałem. —
Długo mię gniotła przemoc świętokradzka;
Aż dziś noc ciemna i łódka rybacka
Tu mię zbawiły — tu, w opiece twojéj,
Potężny Baszo! któż się zbójców boi?“ —
— „Jakże ci zbójcy? jak zbrojni? czy śmieli?
Myślisz że opór stawićby mi chcieli?
Czy wiedzą o mnie, że z jutrzejszą gwiazdą
Mam zniszczyć ogniem skorpijonów gniazdo?“ —
— „Baszo! wzrok we łzach nie wiele dostrzega,
Trudna więźniowi przenikliwość szpiega.
Słuchałem tylko morskich fal łoskotu,
Ptastwu morskiemu zazdroszcząc przelotu;
Widziałem tylko — ach! przez kraty ciasne,
Niebo — zbyt czyste, słońce — zbyt mi jasne;
I żeby inném czém zająć mą duszę,
Czułem że wolność wprzód odzyskać muszę. —
Lecz z méj ucieczki znać że się nie strzegą,
Że się nie muszą obawiać niczego.

Sposobność ujścia próżnoby mi znikła,
Jeśliby brzegów strzegła czujność zwykła.
Niebaczność straży, jak mojéj podróży,
Równie zbliżeniu twéj floty posłuży. —
„Lecz Baszo! głosu i sił mi już braknie,
Trud odpoczynku, głód posiłku łaknie.
Pozwól, bym odszedł. — Pokój, pokój z wami!
Odchodzę za was modlić się ze łzami.“ —
— „Stój, stój Derwiszu! mam cię jeszcze badać.
Stój! — słyszysz? każę — musisz — odpowiadać.
Usiądź! wieczerzę przyniosą ci słudzy,
Nie będziesz pościł, gdzie ucztują drudzy.
Powiész mi potém, jak naoczny świadek,
Krótko i jasno — nie lubię zagadek.“ —
Nie wiedzieć czemu, Derwisz drgnął — i srogo
Z pod brwi zmarszczonych spojrzał jakby z trwogą.
Łaska w nim Baszy nie budzi wdzięczności,
Ni go snać wzrusza cześć obecnych gości,
Bo przygryzł wargę, i bladość niezwykła
Jak błysk po licu przebiegła i znikła.
Usiadł w milczeniu, i w rychle na nowo
Przybrał wzrok zimny i postać surową.
Przynieśli ucztę — wykwintne potrawy.
Jakby w nich jadu lękał się zaprawy,
Zadrżał na widok, ze wzgardą odpycha —
Dziwna w zgłodniałym wstrzemięźliwość mnicha! —
— „Co ci Derwiszu? — jedz! — ust ci nie splami
Psie jadło Giaurów; tuś nie ze zbójcami. —
Co? sól odpychasz? — zgody zakład święty,
Co podzielona koi gniew zawzięty,

Sprzysięgłe na się łączy pokolenia,
I serc nieprzyjaźń w braterstwo przemienia?…“
— „Sól jest przysmakiem; — pożywieniem mojém
Są polne zioła, woda mym napojem.
Prawa zakonu i ślub mój przed Bogiem[168]
Bronią mi łamać chleb z bratem, czy z wrogiem.
To cie zadziwia — i może obruszy,
Lecz względy ziemskie nie zbawią méj duszy.
Ty, ni sam Sułtan nie zmusi mię niczém,
Bym dotknął uczty przed ludzi obliczem,
Bo gdy raz zgrzeszę, gniew mi Mohammeda
Do świętéj Mekki pielgrzymować nie da.“ —
—„Dobrze, Derwiszu! gdyś tak bogobojny,
Powiédz mi tylko — odejdziesz spokojny —
Ilu ich? — Cóż to? ha! to nie jest zorze!
Co za meteor? co za blask na dworze!
Patrzcie! nad portem jakby ognia morze! —
Pożar! do broni! śpieszcie! pożar! zdrada!
Flota się pali! a jam tu — o! biada!
Przeklęty Derwisz! — przyszedł w sidła zwabić,
Giaur, szpieg przebrany! — pojmać go i zabić!“ —

Porwał się Derwisz na wybuch płomieni,
Nagłą w nim zmianą zbledli przerażeni.
Porwał się Derwisz — nie już w mniszym stroju,
Lecz jak wojownik gotowy do boju.
Rozdarł swa szatę, czapkę zerwał z skroni:
Pancerz na piersiach, szabla błyszczy w dłoni!
Hełm nizki, lśniący, nad nim czarne pióro.
Twarz się zczerniła, oczy ogniem gorą.

Jak na zjawisko piekielnego ducha
Pierzchły z serc Turków męztwo i otucha.
Tłoczą się, biegną, śród zgiełku, śród gwaru —
Tu blask pochodni, tu łuna pożaru!
Krzyk, hałas, groźby, przeklęstwa i jęki,
Huk trąb i bębnów, i oręża szczęki
Grzmią po powietrzu — jakby z mocą wściekłą
Całe na ziemię wsparło się piekło.
Zlękłe, zdumione, obłąkane straże,
Patrząc na morze, na niebo w pożarze,
Nie widzą pana — nie słyszą, co każe.
Próżno wre Baszy wściekłość rozdąsana:
„Pojmajcie szpiega! pojmajcie szatana!“ —
On ujrzał popłoch — cofnął krok rozpaczny,
Którym się na śmierć miotał nieobaczny,
Gdy pośpiech braci, wcześniéj niż zalecił,
Niż wydał hasło, pożarem zaświecił.
On ujrzał popłoch — trąbkę do ust złożył,
Dźwięk krótki, ostry, trzykroć się powtórzył.
Odpowiedziano. — „Wy tu, bracia mili!
Mogłżem posądzać, w niebezpiecznéj chwili
Że mię umyślnie samym zostawili?…“ —
Rzekł, miecz i ramię puścił w krąg szeroki,
Jakby chciał piérwszéj powetować zwłoki.
Przestrach we wrogach, męztwo w nim podwaja. —
Pierzchła przed jednym rozpłoszona zgraja.
Toczą się głowy po krwawéj podłodze,
Nikt nie śmie dostać: żołnierze i wodze,
Nieufni w dłoni, zaufali w nodze.

Seid ostatni w pierzchających tłumie,
Grozi, klnie, błaga — wstrzymać ich nie umie.
Mężny — sam jednak spotkania unika:
Strach uolbrzymił siłę przeciwnika.
Spójrzał z rozpaczą gdzie flota się pali,
I rwąc swą brodę, wściekły wybiegł z sali[169].
Nie czas już czekać: — przełamano wartę,
Bramy pałacu runęły wyparte.
Wpadają zbójcy. — Próżno trwoga blada,
Próżno pokora na kolana pada,
U nóg zwycięzców próżno składa miecze:
Przeszli — krew wrząca strumieniami ciecze.
Pędzą, gdzie znowu brzmi trąbka Konrada,
I jęk ginących tryumf zapowiada.
Wpadli — okrzykiem witają weseli:
Śród stosu trupów zwycięzcę ujrzeli!
Miecz trzyma w górze, ogniem iskrzą oczy,
Jak syty tygrys w krwi rozlanéj broczy. —
Krótka rozmowa: „Flota już w perzynie!“ —
— „Dobrze! Lecz Seid musi zginąć.“ — Zginie!“ —
— „Za mną, i naprzód! z ogniem i żelazem!
Płonie port — czemuż i miasto nie razem?“ —

V.

Skorzy na rozkaz — każdy żagiew chwyta,
Miasto i zamek jedną łuną świta.
Z dziką rozkoszą Konrad się uśmiecha:
Wezdrgnął się nagle — jakież słyszy echa?
Ha! to jęk niewiast! — jak dzwon na pogrzebie
Wstrząsł sercem jego — tak twardém w potrzebie.

„Harem się pali! — za mną! do obrony!
Śpieszcie! pomnijcie — i my mamy żony.
Na nie ach! spadnie krew niewiast; — pomnijcie!
Nie krzywdzić żadnéj, kto stoi o życie!
Śmierć nieść mężczyznom — lecz pomoc kobiécie! —
Ach! jam zapomniał! — lecz czyż Bóg przebaczy
Sprawcy niewinnych śmierci i rozpaczy? —
Idź kto chcesz za mną! ja choćby sam, idę
Odeprzeć od nas téj zbrodni ohydę!“ —
I skoczył w ogień po wschodach runących,
Wyłamał otwór we drzwiach gorejących;
Po rozpalonych kamieniach podłogi,
Śród kłębów dymu i iskier pożogi,
On, i w ślad za nim śpieszący bez trwogi,
Wpadli — porwali — każdy na swych rękach
Unosi jedną — nie myśląc o wdziękach,
Ośmiela, cieszy, błaga, uspakaja.
Zna cześć piękności Konradowa zgraja.
Nie iść w ślad wodza najdzikszy się sroma,
Ratuje słabość — krwawemi rękoma.
Lecz któż jest? któż jest ta piękna i blada,
Ta najpiękniejsza w objęciach Konrada? —
Postać niebianki, tronu godne lica,
Anioła godne! — Któż jest ta dziewica? —
Pani haremu — Baszy niewolnica.

VI.

Krótko wódz spojrzał na wdzięki Gulnary[170],
Krótko ośmielał niosąc przez pożary,
Krótko pożegnał; — nie czas stać spokojnie! —

Gdy litość chwilę sfolgowała wojnie,
Wróg nieścigany zaczął się ozierać,
Zwalniać krok, stawać, zwracać się, opierać —
Widzi to Seid — widzi i poznaje,
Przed jaka garstką pierzchły jego zgraje.
Wstydzi się błędu — wstyd wściekłość w nim drażni,
Ody widzi dzieło zbyt skoréj bojaźni.
„Alla il Alla!“ okrzyk zagrzmiał w gminie,
Każdy jak wściekły, pomści się, lub zginie.
Ogień za ogień, krew za krew niech płaci! —
Lecą do boju, po trupach swych braci.
Znów szczęk, wrzask, ciżba — wre bitwa straszliwa.
Szczęście jak nagle wezbrało — odpływa.
Zwycięzcy tłuszczą ściśnieni zuchwalczą,
Już nie o tryumf, o swe życie walczą.
Ujrzał wódz — pojął, zgadł niebezpieczeństwo.
Słabnie przed tłumem siła — choć nie męztwo.
„Jeszcze raz, za mną! rozbić zgraję trwożną!“ —
Kupią się — biegną — uderzyli — próżno!
Wszystko stracone! — wróg ciaśniéj otacza,
Nikt ujść nie zdoła, lecz nikt nie rozpacza.
Jeszcze są w szyku! — ha! już przełamani,
Już rozpierzchnieni, ujęci, zrąbani!…
Kto został, milcząc passuje się w gminie,
Aż z trudu raczéj niż z rąk wroga zginie;
Aż choć raz jeszcze, w konwulsyjnéj pięści,
Na czaszce wroga mściwy miecz zachrzęści.

VII.

Lecz nim tłum dziki wszcząwszy bój zażarcie,
Sam się na wstępne odważył natarcie,
Wraz ze swą panią, dziewice Gulnary,
W domu mieszkańca jednéj z niemi wiary,
Z rozkazu wodza umieszczone skrycie,
Przestały bać się o sławę i życie.
Z łez i Gulnary oschło czarne oko,
Lecz smutna, milczy i duma głęboko.
Tkwi w jéj pamięci wybawca z płomienia,
Dźwięk jego głosu, blask jego spójrzenia.
Dziw jéj, że zbójca, śród boju dzikości,
Zdał się być czulszym, niż Seid w miłości.
W pieszczotach nawet Baszy niewolnica
Czuć musi łaskę, jaką pan zaszczyca;
Korsarz niósł pomoc, osłodę boleści,
Jak hołd należny godności niewieściéj!…
„Źle jest — co gorsza — wiém, że próżno żądać.
Chciałabym jednak — muszę go oglądać.
Winnam mu życie moje i tych branek. —
Zapomniał o niém mój pan — mój kochanek!“ —

VIII.

I wnet go widzi — gdzie bój najzaciętszy,
Jęk najgłośniejszy, i tłok coraz gęstszy.
Sam wpośród trupów szczęśliwszych już braci,
Cofa się, groźny w licu i postaci.

Każda piędź ziemi krwią za nim przesiękła.
Miesza się pogoń, ustaje zalękła —
Aż w krwi ślizgocie krok się jego zwinął.
Zachwiał się, upadł — chce zginąć, nie zginął,
Wzięty! — Ha! zbrodnia nie ujdzie bezkarnie,
Niech tylko zemsta wymyśli męczarnie! —
Tamują rany — śmierć nie czyni zadość.
Kroplą po kropli przelać krew, to radość,
Jęki po jękach słyszeć, gdy je wyda.
To będzie rozkosz dla Baszy Seida! —
Obyż mąk rodzaj wynaleźć, wykonać,
By wciąż w nich konał, nigdy nie mógł skonać! —

Widzi Gulnara — tenże to syn męztwa,
Przed chwilą jeszcze wódz i pan zwycięztwa,
Którego słowo lub ręki skinienie
Tysiącom niosło śmierć lub przebaczenie? —
On to! — bezbronny, lecz mężny w złéj doli,
Życie go tylko, że je ustrzegł, boli.
Rany ma lekkie, choć sam ciosy wabił,
Choćby całował miecz coby go zabił.
Niktże z tysiąców — jednego potrzeba —
Nie chce go posłać — mniejsza! czy do nieba?
Samże on z braci ma zostać na ziemi,
On, co śmierć spotkać śpieszył przed wszystkiemi?… —
Czuł on, co człowiek czuje, gdy na czoło
Ze szczytu upadł pod Fortuny koło:
Czuł złe, co zbroił; czuł blizkie katownie,
Czuł hardość wroga — czuł gorzko, gwałtownie;

Ale taż duma, co go w głąb strąciła,
Wzmogła w nim serce, i boleść pokryła.
Wzrok pogardliwy i twarz obojętna,
W jeńcu, zwycięzcy jeszcze noszą piętna.
Ranny, znużony — lecz gdzież są w téj chwili
Coby spokojniéj i mocniéj patrzyli? —
Słucha bez gniewu, jak stojąc zdaleka
Podła nań tłuszcza urąganiem szczeka;
Mężni, co zblizka w boju go widzieli,
Szanują w więzach dłoń, przed którą drżeli.
Ledwo nań który z wiodącéj go straży,
Żaden beze czci spójrzéć się nie waży.

IX.

Posłany lekarz — nie litość posyła —
Ma rzec, co w mękach zniesie jeńca siła.
Znalazł jéj dosyć, by dźwigać kajdany;
Znalazł dość czucia, by czuć ból zadany;
Jutro więc, jutro, gasnąc na gór szczycie,
Słońce obaczy piérwsze na pal wbicie,
A rano z morza w zwykłéj wstając mocy,
Ujrzy jak dotrwał w mękach całéj nocy.
Z mąk to najsroższa, najdłuższe z cierpienia;
Z bólem konania łącząc żar pragnienia,
Śmierć, jedną ulgę, z dnia na dzień oddala,
Gdy już ćma sępów kracze wkoło pala.
„Ach! wody! wody!“ — Zemsta się naśmiewa,
Wskazuje puhar — zbliża — i rozlewa.
Próżno nieszczęśnik usta ku niéj kwapił:
Skończyłby cierpieć, gdyby się raz napił.

To wyrok jego. — Odeszli strażnicy,
On został — jeden, w kajdanach, w ciemnicy.

X.

Któż uczuć jego pojąłby męczarnie,
Gdy on, ofiara, sam ich nie ogarnie?
Noc, wojna, zamęt, w myślach jego duszy:
Wszystkie w niéj siły mdleją od katuszy,
Wszystkiemi jego uczuciami miota
Nieżałująca, rozpaczna zgryzota,
Ów wróg nasz mściwy, co milcząc w potrzebie,
Po czasie woła: „ostrzegałem ciebie!“ —
Próżno! — pierś mężna, jadem jéj zatruta,
Klnie albo milczy — dla słabych pokuta!
Przed chmurą ciosów, czyż obwód jéj tarczy
Okryciu serca wielkiego wystarczy? —
W téj nawet chwili, gdy na wpół jak w grobie,
Całe swe życie czuje, widzi w sobie,
Żadna w niém zbrodnia nad inne grożąca,
Żadna namiętność, ni myśl panująca,
Nie ćmi się przed nim tak, aby swym cieniem
Resztę przynajmniéj skryła przed wspomnieniem.
Nie! — okiem ducha patrzy on od razu
Na całą przestrzeń dzikiego obrazu:
Widzi rozpierzchłe sny dumnéj wielkości,
Skażoną chwałę, łzy, rozpacz miłości,
Znikłe nadzieje szczęścia, czcze zamiary,
Tryumf swych wrogów, kaźń swéj blizkiéj kary!… —
Przeszłość się czerni, jak otchłań bezdenna,
Przyszłość, jak chmura gromami brzemienna;

Czyny i słowa, złe myśli i chęci,
Co jak ćma nocna kryły się w pamięci:
Błędy wesołe lub miłe w swym czasie,
Lecz z których dzisiaj każdy zbrodnią zda się;
I wszystkie krzywdy, któremi przewinił,
Co choć utaił, sam wié że uczynił,
Których naprawić nie ma już sposobu:
Wszystkie, jak duchy z otwartego grobu,
Wznoszą się z serca, okryte żałobą,
I groźnym palcem wołają za sobą…
Wszystko on widzi — nim zwierciadło duszy
Ockniona duma porwie i rozkruszy.
Tak! duma pokryć, odwaga znieść śmiało
Potrafi wszystko — wszystko co się stało;
Lecz któż bez trwogi? — cóż ztąd że ukryta?
Godzien jest tylko chwały hipokryta:
Nie nędznik, co się wprzód chełpiąc, ucieka,
Lecz ten, co nawet widzi śmierć — i czeka;
Lub gdy weń godzi grot niechybny losu,
Bieży w pół drogi na spotkanie ciosu.

IX.

W warownéj izbie, na najwyższéj wieży,
Okuty Konrad na posłaniu leży.
Pałac spalony — ta wieża zamyka
Baszę, kobiéty, dwór i niewolnika.
Nie wini Konrad o srogość zwycięzcę,
Sam mu los równy gotował po klęsce.
Duma sam w sobie: — strach, zgryzotę przemógł;
Lecz jest myśl jedna, któréj uśpić nie mógł,

Któréj pomyśléć nie śmiał: — jak te wieści
Przyjmie Medora? jak zniesie boleści?… —
Wtenczas — raz tylko wtenczas — z cichym jękiem
Porwał się z miejsca, i z kajdanów brzękiem
Wzniósł nagle ręce — jakby zerwać żądał
Więzy, na które z wściekłością poglądał. —
Lecz udał męztwo, czy się w nie uzbroił:
Zaśmiał się gorzko, i gniew uspokoił.
„Teraz niech przyjdą! — niech znajdą katusze
Gorsze! niech znajdą!… — Lecz odpocząć muszę.“ —
Rzekł, padł na loże, zamknął skrzące oko,
I co bądź marzy — znać że śpi głęboko.

Noc jeszcze — północ już była minęła,
Gdy pożar floty i bitwa się wszczęła.
Jak Konrad w planach, godna wodza rzesza
Skora w pełnieniu i w pracy pośpiesza.
Nie było złego, choć w tak krótkiéj chwili,
Coby go mogąc, wrogom nie zrobili.
W godzinie Konrad — korsarz na pokładzie,
Na lądzie rycerz, derwisz na biesiadzie,
Odkryty, blizki śmierci, ocalony.
Zwycięzca, tyran, zbawca, zwyciężony,
Jeniec, w kajdanach, jak zbrodzień po wojnie
Skazany na śmierć — i usnął spokojnie!

XII.

Śpi — uśmiech w ustach, łza lśni z pod powieki,
Oddycha lekko — oby spał na wieki! —

Któż się to zbliża z łzawemi oczyma?
Wrogi odeszli, przyjaciół tu nié ma!
Seraf-li, niebios utaiwszy blaski,
Niesie mu we śnie zwiastowanie łaski? —
Nie! — choć anielska w licu piękność świta,
Ziemski to tylko jest anioł — kobiéta!
Wzniesioną lampę w jednéj trzyma dłoni,
Drugą jéj światło przed uśpionym chroni,
By blask niewczesny nie padał na oczy,
Co z snu otwarte, wnet znów śmierć zamroczy.
W powiewnéj bieli, postać jéj w milczeniu,
Jak duch wiejący, posuwa się w cieniu.
Lekka, wysoka — pierś tylko i lica
Mdłe światło lampy zaledwo oświéca.
Włos rozpuszczony — na białéj odzieży
Jak smug ciemności, wpół na piersiach leży,
Wpół spływa z ramion; — stopa jak śnieg biała,
I jak śnieg cicho na ziemię spadała. —
Któż ona? — Sama, w nocy, mimo straży,
Jak tu wejść mogła? — jak się wchodzić waży? —
O! spytaj raczéj, przed jaką przeszkodą
Zadrży kobiéta, gdy jéj duszę młodą
Czułość i litość, jak Gulnarę wiodą? —
Nie mogła usnąć — i gdy Basza we śnie,
Marząc o klęsce, klnie, jęczy boleśnie,
Marząc o jeńcu, nakazuje męki: —
Wstała, i sygnet zdjęła z jego ręki,
Znak jego woli: który gdy okaże,
Wszelkie wnet przed nią rozstąpią się straże.

Przeszła bezpiecznie — nikt o nic nie bada.
Znużeni bojem strażnicy Konrada,
Zazdroszcząc więźnia spoczynkowi, sami
Wpół senni ziemie zalegli sprzed drzwiami.
Ujrzeli pierścień — mało się kłopocą
Kto go przynosi, gdzie idzie, i po co? —

XIII.

Patrzy zdumiona — „On śpi? — gdy z rozpaczą
Tysiące po nim, lub na niego płaczą?…
Ja sama nawet!… — Jakaż czarów siła
Tak mi go nagle drogim uczyniła? —
Zbawił mi życie, poświęcił sam siebie —
Mamże go wzajem opuścić w potrzebie? —
Nie! — chcę mu pomódz — nie dbam o sąd ludzi. —
Lecz cicho! — westchnął — poruszył się — budzi!“ —
Podniósł wzrok — blaskiem zaślepione oczy
Zdają się wątpić czy sen ich nie mroczy.
Lecz ruszył ręka — głuchy brzęk okowu
Dowiódł, że żyje, i cierpieć ma znowu. —
„Któż jest ta postać? Anioł stróż z wejrzenia!
Zbyt zda się piękny na stróża więzienia. —
— „Nie znasz mnie? — jestem z tych, co czują wdzięczność
Za czyn, do jakich rzadkoś miewał zręczność.
Patrz! czyż nie pomnisz, żeś sam swą odwagą
Wyrwał mię z ognia, ustrzegł przed zniewagą?… —
Przyszłam — nie pytaj po co? — lecz nie szydzić.
Ja cię nie mogę, nie chcę nienawidzić.“ —
— „Jeśli tak, pani! jesteś więc tu jedna.
Któréj śmierć moja uciechy nie zjedna.

Tém gorzéj! — smutku nie radbym ci sprawić.
Lecz dziś ich pora! — chcą, mogą się bawić.
Słuszna im jednak wdzięczność niewolnika,
Że tak pięknego szlą mu spowiednika.“ —
Z najgłębszym smutkiem niekiedy się mięsza
Dziwna wesołość: — serca nie pociesza,
Choć błyszczy w oczach, łza z nich nie osycha;
Uśmiéch jéj gorzki — jednak się uśmiécha,
I nieraz światu, zamiast pożegnania,
Żart płochy rzuca z wierzchu rusztowania[171],
Co choć nie radość, jak zda się, go budzi,
Ułudza drugich — lecz któż siebie złudzi? —
Co bądź czuł Konrad — jak łuna z ogniska,
Dzika wesołość w rysach jego błyska.
Mówił z uśmiechem, z szyderstwem na poły:
Wesołe słowa, i ton ich wesoły —
Znać że mu obcy; w burzliwém swém życiu
Rzadko miał porę miewać go w użyciu.

XIV.

„Korsarzu! pal twój gotów — lecz ma władza
Często gniew Baszy i wyrok złagadza.
Chciałabym — tak jest — chcę, muszę cię zbawić.
Dziś nie! — dzień blizki mógłby nas wyjawić.
Lecz dość zyskamy, jeżeli, jak wróżę,
Czas twojéj kaźni do jutra przedłużę.
Dzisiaj nic więcéj nie żądaj odemnie,
Gdyżbyśmy tylko zginęli daremnie.“ —
— „Ja nic nie żądam — niech się kres mój zbliży!
Spadłem zbyt nizko, bym się bał spaść niżéj.

Więc oszczędź sobie trudu, mnie życzenia
Bym jak zbieg podły uchodził z więzienia.
Gdym nie zwyciężył — mamże z braci całéj
Sam, nie śmiąc umrzeć, powracać bez chwały?… —
„Jest wszakże jedna — o któréj duch marzy,
Któréj łzę zda się że czuję na twarzy!…
W życiu mém dotąd jedyne pociechy
Były: mój okręt, mój miecz, jéj uśmiechy,
I Bóg mój niegdyś! — przeszłość to daleka!
Jam się Go z młodu, dziś On mnie wyrzeka.
Za niecześć ojca, mściwy karze sędzia.
Zwycięzcy moi Jego są narzędzia!
Nie czas już wszakże, bym rozpacznik podły
Samolubnemi znieważał go modły!
Nie! — nie mam prawa prosić — i nie proszę.
Co zesłał, cierpię: co znieść mogę, znoszę. —
Miecz mój z niegodnéj wytrącono dłoni,
Niegodnéj dźwigać jak on wiernéj broni.
Okręt mój wzięty — lecz ta, tak mnie droga!…
Ach! za nią jeszcze chciałbym prosić Boga.
Ona jest wszystkiém dla mnie — a te wieści
Skruszą jéj serce ogromem boleści! —
Ta myśl jest dla mnie nad śmierć sroższą karą. —
Ona tak tkliwa, tak piękna! — Gulnaro!
Nimem cię ujrzał, przeszły lata długie,
Żem nie pomyślał, czy są piękne drugie.“ —
— „Ty więc już kochasz? — ty już kochasz inną? —
Cóż mi to znaczy? — nic, nic nie powinno!
Jednak — ty kochasz! — ach! ja zajrzeć muszę
Duszy, wzajemną kochającéj duszę,

Która nie czuje, i nigdy nie czuła
Téj czczości serca — co moje zatruła“ —
— „Twoje? — sądziłem, że z ogniów haremu
Jam cię ratując, zachował lubemu.“ —
— „Seid mój luby? — ach! nie! nie mój luby!
Niegdyś to serce, dziś już wzięte w kluby,
Długo się niegdyś ubijało we mnie,
By czuć wzajemność — niestety! daremnie.
Pragnęłam kochać, kochać jestem zdolną,
Lecz czułam, czuję — wprzód trzeba być wolną.
Jam niewolnica — cóż że z łaski pana
Na panią innych niewolnic wybrana?
Gorzkie pieszczoty, gdy je przyjąć każą,
Podląca wierność, pod dozorców strażą;
Lecz trudniéj jeszcze, gdy wstręt serce mrozi,
Udawać czułość — bo pan gniewem grozi!
Stokroć w dzień muszę w duszy méj złorzeczyć
Zimnym „czy kochasz?“ — nie śmiejąc zaprzeczyć.
Bierze mą rękę — ni daję, ni bronię,
Krew w niéj jak martwa, ni krzepnie, ni płonie.
Patrzy mi w oczy — niezmięszana stoję;
Ust jego żarem nie palą się moje.
Sama się sobą muszę tylko brzydzić.
Nie dość kochałam, by choć znienawidzić.
Nie, nic nie czuję! — Odchodzi — nie pytam
Gdzie? kiedy wróci? — Powraca — nie witam,
Nie widzę prawie. — Straszliwa rozwaga,
Czuję, jak coraz wstręt i sytość wzmaga.
O! gdybyż wreście nasycon wzajemnie,
Chciał sobie milszą wynaleźć odemnie,

I mnie zostawił — przed godziną boju
Mogłabym jeszcze powiedzieć: w pokoju! —
Lecz już się stało! — Dzisiaj jeszcze muszę
Udawać czułość — nim twe więzy skruszę.
Za smutne życie ocalone brance,
Zbawcę mojego chcę wrócić kochance;
Wrócić jéj sercu szczęście i wesele,
Jakiego sama z nikim nie podzielę. —
Bądź zdrów! — dzień świta, straże zejść nas mogą. —
Nie umrzesz dzisiaj — okupię cię drogo.“ —

XV.

Rzekła, i ręce okute Konrada
Z tkliwą pokorą do serca przykłada.
Poszła, jak przyszła — jako sen przelotny.
Byłaż tu ona? — znówże on samotny? —
Jakażto kropla, jak brylant promienny,
Lśni na okowach od jasności dziennéj?
Łza to najświętsza — niewieściéj czułości —
Najdroższa perła, co z morza Litości
Nim tkliwa dusza na świat ją uroni,
Już wygładzona w Cherubina dłoni!
O! jak urocza, jak silnie zwycięzka,
W oczach kobiéty, jéj łza czarnoksięzka!
Broń jéj słabości — razem miecz i tarcza,
Jak do obrony, do zwycięztw wystarcza.
O! nie patrz na nią! — Cnota z drogi boczy,
Mądrość się zbłąka, gdy w nią wlepi oczy.
Jedna łza w oku Egipskiéj królowéj —
Pierzchnął bohatér, świat poszedł w okowy.

Lecz nie potępiać błędu Tryumwira! —
Tylu się Nieba, nie ziemi wypiéra,
Rzuca się w piekło, wieczność w mękach pędzić,
By zalotnicy kilku łez oszczędzić! —

XVI.

Ranek — przez kraty na twarz więźnia pada
Dzień — co kres wszystkich dni mu zapowiada.
Dzień już bez jutra! a w nim pamięć wczora,
Straszniejsza stokroć, niż widok upiora! —
Wczora pan morza, wódz dzielnych zastępów! —
Dziś, jeniec wrogów — może pastwa sępów,
Kiedy to słońce, co wschodzi tak jaśnie,
Okiem już jego niedojrzane zgaśnie,
Gdy wkoło świeżość chłodu wieczornego
Ożywi wszystko — wszystko oprócz niego!… —

KONIEC PIEŚNI DRUGIÉJ.
PIEŚŃ TRZECIA.

„Come vedi! — amor non m'abbandonna.“ —
Dante
I.

Zwolna — piękniejsze niż w dziennéj kolei,
Zniża się słońce za wzgórza Morei.
Nie w mgle, jak indziéj, blade, bez promieni,
Lecz jak ognisko żyjących płomieni.
Po śpiącéj głębi smugiem złota ciska,
Wre zda się woda, gdy z drżeniem połyska.
Nad wyspą Hydry, nad Eginy czołem,
Bóg wesołości, spójrzeniem wesołém,
Po raz ostatni luby kraj swój darzy,
Choć w nim już dawnych nie widzi ołtarzy.
Słupem z gór wierzchu cień zstępując siny,
Port niepodbitéj zaległ Salaminy.
Przez głąb wąwozów, we zwierciadłach fali,
Krwawą purpurą horyzont się pali,

Gdy na gór szczycie, jak złota korona,
Lśni jeszcze słońca jasność zawieszona;
Aż wreście blaski zagarnąwszy całe,
Utonie do snu za Delficką skałę.

Taki był zachód dnia, w którym przed wieki
Najmędrszy z Greków miał zawrzeć powieki.
Jak wtedy jego uczniowie płaczący
Drżeli o każdy promień konający,
Gdy jak to słońce, z niém razem, przed niemi
Mądrość ich mistrza zajść miała na ziemi![172]
„Jeszcze nie! — jeszcze! — słońce zachód zwleka,
Chwila rozstania jeszcze jest daleka!“ —
Lecz słońce patrząc w konające oczy,
Blask swój przed niemi i swe barwy mroczy;
Żałobę zda się po kraju rozlewać,
Gdzie dotąd Febus nie umiał się gniewać.
I nim Cytery zakryła go skała,
Puhar stał próżny — duch uleciał z ciała —
Duch, co dla prawdy śmierć i trwogę przemógł,
Co żył, i umarł — jak nikt drugi nie mógł,

Lecz patrz! milcząca z za Hymetu szczytów[173]
Wzbija się nocnych królowa błękitów.
Ni mgła, ni obłok, zapowiednik burzy,
Nie ćmi jéj kształtu, ani lic nie chmurzy.
Ówdzie śród ruin, pełnym wzrostem dumna,
Blaskiem jéj dawna bieleje kolumna;
Tam z okrągłego minaretów wierzchu,
Młody jéj obraz połyska się w zmierzchu.

Gajem oliwne rozsadzone drzewa,
Gdzie skromny Cefiz wązki nurt przelewa;
Miedzy cyprysy gronami stojące,
Letnich kiosków wieżyczki błyszczące[174];
I owa palma, samotna stróżyni
Przy Tezeusza zwalonéj świątyni,
Wszystkie koleją przynęcają oczy —
Ślepą ma duszę, kto idąc nie zoczy!

Wojną z wiatrami Neptun zmordowany,
Do snu Egejskie uciszył bałwany.
W pręgach jasności złota i błękitu,
Leżą zwierciadłem u stóp ścian granitu.
Prócz gdzie cień wysep czerni się na wodzie,
Wszystko się w nocnéj uśmiecha pogodzie![175]

II.

Czas do méj treści — czyż myśl od niéj boczy?
O! ziemio Grecka! o! kraju uroczy!
Któż, gdy cię poznał — o czémkolwiak pienia,
Nie rad w nich twego uświęcić wspomnienia?
Kto widząc z Aten zachód twego Feba,
Ich wieczornego mógł zapomnieć nieba? —
Nie ten, co z gościa jakby syn twéj ziemi,
Niezmienny miejscy, ni laty długiemi,
Myślą po tobie dawne licząc ślady,
Żyje zaklęty między twe Cyklady!
Ni hołd ten obcym pieśni swéj uważa.
Twą była, wyspa mojego korsarza —
Wyzwól ją z jarzma, którém wróg znieważa! —

III.

Słońce już zaszło — i jak wyspa cała,
Z ostatnim jego blaskiem pociemniała
Dusza Medory; — trzeci dzień przeminął.
Dziś on miał wrócić: — zbłąkał się? czy zginął? —
Burzy nie było, wiał wciąż wiatr łaskawy.
Anzelmo wczoraj powrócił z wyprawy,
Lecz wieść jedyna, którą opowiada,
Jest, że nie spotkał okrętu Konrada.
O! gdyby spotkał! — chociaż krwawszych w treści,
Innychby w skutku doczekano wieści! —
Noc, wiatr dmie zimny: — ona przez dzień cały
Z okna swéj wieży patrzyła na wały,
Łudząc się widmem to masztów, to żagli.
Nie może dłużéj — niespokojność nagli.
Zbiegła nad morze, i w lekkiéj odzieży
Błądzi niebaczna wzdłuż płaskich wybrzeży. —
Próżno ją fala pryskająca z brzega,
Oblewa rosą, o burzy ostrzega:
Nie dba, nie zważa, w tył kroku nie ruszy,
Nie czuje zimna — jéj zimno w jéj duszy!
Aż straszna pewność tak myśl jéj obległa,
Że gdyby wtedy kształt jego postrzegła,
Lubby ją rozum, lub dusza odbiegła.

Wtém łódka jakaś weszła do przystani.
W niéj kilku ludzi — wszyscy krwią oblani,
Wszyscy Konrada towarzysze śmieli.
Uszli — jak? — sami prawie nie wiedzieli.

Widza Medorę, poznali zdaleka. —
Zbliża się — milczą — każdy zda się czeka
Aż drugi zacznie, sam w duszy niewieściéj
Bojąc się zbytniéj obudzić boleści.

Ona nie pyta — ona wszystko zgadła —
Jednak nie blednie, nie drży, nie upadła.
W dziewiczéj piersi wielkie czucia żyły,
Dotąd swéj własnéj nieświadome siły:
Póki nadziéja — bała się, płakała;
Straciwszy wszystko — czułość skamieniała.
I głos się w sercu z dziką ozwał mocą:
Kto wszystko stracił, bać się nie ma o co! —
Nadludzkie męztwo: jakie w sercach ludzi
Szał chyba tylko, albo rozpacz budzi! —
„Milczycie? — dobrze! — ja nic nie chcę wiedzieć.
Nic — jedno tylko — ktoby mógł powiedzieć?…
Nie patrzcie na mnie z twarzą obłąkaną! —
Prędko i krótko — gdzie go pochowano?“ —
— „Pani! nie wiemy; — zaledwośmy sami
Z życiem ujść mogli. — Lecz jest między nami
Co utrzymuje, że wódz nie zabity,
Że jest w niewoli: że go sam ukryty
Widział pod strażą: — ranny, ale żywy.“ —
Nie słucha więcéj — wieści przeraźliwéj
Nie zniosło serce: — przytomność i siła
Razem krzepnącą duszę opuściła.
Chwieje się, padła — i na wpół umarłą
Możeby morze mogile wydarło,

Lecz wnet ze łzami, choć dłońmi twardemi,
Skorzy w ratunku podnieśli ją z ziemi.
Nie ma sił stąpić — na rękach ją niosą —
Skroń, piersi, morską oblewają rosą,
Aż barwa życia wróciła na lice. —
Posłali zbudzić śpiące służebnice,
I wnet, matrony zostawiwszy przy niéj,
Odchodzą szukać Anzelma jaskini,
Smutnéj wyprawy oznajmują skutki:
Zbyt długa powieść, na tryumf tak krótki!

IV.

Złożono radę — słowa się zatliły
Groźbą i zemstą; — nie patrzą na siły,
Powinność woła! — zda się że Konrada
Duch jeszcze z nimi na radzie zasiada.
Co bądź go czeka, poprzysięgli zgodnie
Albo go zbawić, albo pomścić godnie.
Biada niewiernym! — bo jeszcze zostali
Śmieli na wszystko i o nic niedbali! —

V.

W haremu swego głębi niedostępnéj
Zamknął się Seid, i duma posępny.
Miłość, nienawiść naprzemian nim włada,
Gdy lub Gulnarę wspomni, lub Konrada.
U stóp mu siedzi piękna niewolnica,
Wzrokiem obawy patrząc w jego lica.

Mroczne; — daremnie jéj piękność i sztuka
Iskry uczucia w sercu jego szuka,
On licząc niby kaliwa różańca[176],
Kroplami w myślach przelewa krew brańca.

„Baszo! dniem chwały dziś cię Allah darzy,
Bitwa wygrana, w więzach wódz korsarzy.
Ma umrzeć — słusznie! — wart twéj nienawiści.
Lecz czyżbyś większych nie osiągł korzyści,
Gdybyś pozwolił — sam to rozważ ściśle,
Ja radzić nie śmiem, lecz mówię co myślę —
By on wszystkiemi skarby, które złupił,
Ten raz, na krótko z więzów się wykupił. —
O skarbach jego wieść cuda rozgłasza,
Radabym żeby posiadł je mój Basza! —
On znów, osłabion klęską poprzedniczą,
Z resztą swych łatwą stałby się zdobyczą,
Lecz gdy tu zginie, tamci zdjęci zgrozą
Uciekną z wyspy i skarby uwiozą. —
— „Słuchaj Gulnaro! gdyby mi za każdą
Kroplę krwi jego, dyamentu gwiazdą
Zapłacić chciano; za każdy włos jego
Dawano sztabę złota dziewiczego;
Gdyby, jak plotą arabscy bajarze,
Skarb w Salomona zamknięty pieczarze
U stóp mi sypał: — za te wszystkie dary
Jednąbym chwilą nie zwlókł jego kary,
Gdybym nie wiedział, że raz w mojéj mocy,
Ujść z niéj nie zdoła, ni znajdzie pomocy.

Tymczasem myśleć kazałem w seraju,
Nad wynalazkiem nowych mąk rodzaju,
I sam rozmyślam, jakich środków użyć,
By ból powiększyć, a życie przedłużyć.“ —
— „Źleś sobie, Baszo! myśl mą wytłómaczył.
Nie chcę, nie radzę, abyś mu przebaczył.
Nie! — chciałam tylko wskazać ci sposoby
Zyskania skarbów; — gdyż co do osoby —
Choćbyś go puścił — w tym, w jakim jest stanie,
Nigdy on całkiem wolnym nie zostanie:
Sam ranny, banda zmniejszona połową,
Byłeś chciał, pojmać mógłbyś go na nowo.“ —
— „Mógłbym go pojmać? — i chcesz, bym dla tego
Miał go dziś puścić? — dziś już pojmanego?
Puścić psa Giaura, zbójcę, wroga mego?…
Puścić? — i może powiedzieć, na czyje
Prośby? i komu zawdzięcza że żyje?…
Chcesz bym go może nagrodził, pochwalił,
Że mnie chciał zabić, lecz ciebie ocalił?… —
Mądrze doradzasz! — Słuchaj, ja téż radzę —
Co powiém, zapisz w sercu i uwadze. —
Nie wierzę tobie, kobiéto! — w téj chwili
Stwierdziłaś sama, co drudzy mówili. —
Mów! czy gdy ciebie unosił z pożaru.
Ujść z nim natenczas nie miałaś zamiaru?…
Lecz nie! — milcz raczéj! — ten ogień na twarzy,
Sam już cię więcéj, niżbym żądał, skarży. —
Więc strzeż się, piękna! rada innych zbawiać,
Patrz, czy za tobą będzie się kto wstawiać? —

Rozumiesz? — dosyć! — Przeklęta godzina,
Gdy cię uniosło ramię poganina!…
Wolałbym gdybyś!… — Lecz nie! wtedy pewnie
Łzami kochanka płakałbym cię rzewnie.
Dziś pan ostrzega. — Próżne twe mamidła!
Wiész, że zbyt lotne umiem obciąć skrzydła;
Nie w słowach tylko grożę, i nie próżno! —
Wejdź w siebie dobrze! — pomnij! bądź ostróżną!“ —
Powstał, i dumnym oddala się krokiem,
Szyderstwo w ustach, gniew wisi nad okiem. —
Nieznany jemu hart niewieściéj duszy,
Że go surowość ni groźba nie skruszy.
Nie zna Gulnary — nie wiedział, co ona
Czuje, gdy tkliwa — śmie, gdy obrażona. —
W niewiarze mniema że krzywdę poniosła;
Nie wié zkąd litość w sercu jéj tak wzrosła.
Zbawca — więc słusznie, że wdzięczność dlań czuje;
Branka — nad losem więźnia się lituje.
Nie śledzi daléj; — niepomna na groźby,
Na niebezpieczne znów się waży prośby.
Znów pogardzone; — aż w głębi jéj duszy
Zawziął się zamiar — nic go już nie wzruszy: —
Ujdzie z Nim z więzów — lub zginie w katuszy! —

VI.

Tymczasem długie, tęskne, jednostajne,
Dzień i noc przeszły. — Konrad męki tajne
Zniósł — w strasznéj walce zwątpień i bojaźni:
Gdy każda chwila zda się chwilą kaźni,
Gdy się krok każdy, co u drzwi rozlega,

Zdaje być krokiem oprawcy lub szpiega;
Kiedy głos każdy, co się ozwie w ciszy,
Mniema ostatnim, co przed śmiercią słyszy; —
On zniósł to wszystko — mężnie i spokojnie
Dotrwał w najsroższéj z sobą samym wojnie.
Gorącość bitwy, groza, wściekłość burzy,
Dręczącą wewnątrz myśl tępi lub nuży:
Lecz być samotnym, wtrąconym w okowy,
Być, czuć się pastwą każdéj myśli nowéj;
Patrzéć w swe serce, i drżeć, lub przed marą
Zbrodni swych przeszłych, lub przed przyszłą karą:
Tamtych naprawić, téj nie módz odwrócić;
Kląć każdą chwilę, po każdéj się smucić; —
Bez przyjaciela — coby słabość wspierał,
Coby rzekł ludziom, żeś mężnie umierał;
Śród nieprzyjaciół — co wiész, że potwarzą
Jak całe życie, śmierć twoje znieważą;
W obec mąk — które choć duch widzi śmiało,
Nie wiész, nie zgadniesz, jak je zniesie ciało,
A jednak czujesz, że jęk, że łza jedna,
Skazi twe męztwo, wrogom tryumf zjedna; —
Gdy ci zbyt sroga surowość człowiecza
Nadziei nawet zbawienia zaprzecza —
A raj twój ziemski — pewniejszy niż w niebie,
Ta, którą kochasz, daleko od ciebie: —
Oto są myśli, w których duch Konrada
Miota się, błąka — ale nie upada;
To są męczarnie, które musiał znosić —
Zniósł — źle czy dobrze? nie uległ — już dosyć.

VII.

Przeszedł dzień piérwszy — on miał być dniem kary;
Zszedł drugi, trzeci — nie widać Gulnary.
Lecz co przyrzekła, stało się; — nie wróżył
By w mocy Baszy jutra nawet dożył.
Idzie dzień czwarty — przeminął, a z nocą
Ciemność i burza przyszły z całą mocą.
O! jak mu luby szum, ryczenie morza,
Gdy zapienione wre u ścian podnoża!
Porwał się — słucha — jakby z wiatry społem
Duch jego bujał nad dzikim żywiołem. —
W takich on nocach, na wzdętych bałwanach,
Po rozhukanych latał oceanach,
Zawisał w chmurach, i z dumnym uśmiechem
Spadał w otchłanie — ciesząc się pośpiechem!… —
Dziś, głos tak znany, jak na pośmiewisko,
Woła, niestety! próżno, choć tak blisko! —
Świszcząc dmie wicher; po nad dachem domu
Toczy się w chmurach huk ciągłego gromu,
Bucha nań łuna błyskawic tysiąca: —
Blask ich dla niego weselszy od słońca!
Wdarł się ku oknu — przez kraty wyciąga
Okute ręce — błaga czy urąga? —
Wzniósł je ku niebu, ku chmurom — i razem
Przyzywa gromu klątwą i żelazem. —
Próżno! — kłębami chmura się przewala,
I poszła daléj. — Ucisza się fala,
Huk coraz słabszy, oddala się, głuszy,
Ustał — ucichło — martwość w jego duszy!

Uczuł samotność, i serce zatwardził,
Jakby ostatni przyjaciel nim wzgardził.

VIII.

Północ — przed drzwiami usłyszał stąpanie.
Krok lekki — coraz pomknie się, i stanie.
Skrzypią pod kluczem klamka zardzewiona.
„Ona!“ — przeczuło serce — tak, to ona!
Aniół stróż jego! jakie bądź jéj grzechy,
Miła mu, piękna, jak Aniół pociechy! —
Lecz dziś w niéj zmianę widzi wzrok Konrada.
Krok bardziéj drżący, twarz jéj bardziéj blada.
Spójrzała dziko — w tym wzroku wyczytał
To słowo „umrzesz!“ — i o nic nie pytał.
Tak! dziś masz umrzeć! — lecz jest sposób, który…
Który nie gorszy niż pal i tortury!“ —
— „Ja go nie widzę — umiem znieść cierpienia,
Com rzekł, powtarzam — Konrad się nie zmienia. —
Lecz zkad chęć w tobie ocalić zbrodniarza,
Gdy go świat cały potępia, spotwarza,
Gdy, jak bądź srogie ma być ukaranie,
Sam znam, że słusznie zasłużyłem na nie?“ —
— „Zkąd ta chęć we mnie? — ty mię pytasz o to? —
Któż mię wybawił, ustrzegł przed sromotą? —
Zkąd ta chęć we mnie? — tak ci więc z mąk długich
Oślepła dusza na uczucia drugich,
Że chcesz bym sama — chociaż wstydem płonę,
Zrywała z serca skromności zasłonę? —
Tak jest! — pomimo twych zbrodni, ja czuję
Wielkość twéj duszy; dziwię się, lituję,

Kocham cię! — Nie mów! ja wiem że daremnie,
Że kochasz drugą, że kocha wzajemnie,
Że może czulsza, piękniejsza odemnie! —
Lecz gdzież jest? — czemu cierpień twych nie dzieli? —
Czemu się na to, co ja, nie ośmieli? —
Gdybym ja była twoją — o téj dobie,
Byłbyś już wolny, albo ja przy tobie! —
Żona korsarza! samym go wyprawić!… —
Czémże ta pani ma się w domu bawić? —
„Nie marszcz brwi! nie czas gniewać się za słowo,
Gdy miecz na włosie wisi nad twą głową. —
Jeśli chcesz działać — jeśliś działać zdolny —
Masz, weź ten sztylet — pójdź, a będziesz wolny!“ —
— „Mam iść? — zaprawdę, w brzęczących okowach
Piękniebym stąpał po ich sennych głowach! —
Patrz! zapomniałaś widzę o mym stroju.
A z tém narzędziem cóżbym zrobił w boju?“ —
— „Nieufny człeku! — przekupiłam straże;
Chciwe zapłaty, uczynią co każę.
Dość wyrzec słowo, a więzy twe spadną. —
Myślisz że sama przyjść tu mogłam snadno? —
Czas choć był krótki, użyłam go godnie,
Na twój ratunek — choć może na zbrodnię. —
Zbrodnię? — nie! — nigdy zbrodnią się nie wyda
Śmierć prześladowcy. — Pójdź, zabij Seida! —
„Cóż to? tyś zadrżał? — zkąd ci ta obawa? —
Jam téż nie była ni dzika, ni krwawa,
Aż on sam jadem zatruł moję duszę! —
Skrzywdził mię, zelżył — pomszczoną być muszę.

Obwinił o to, czém dotąd gardziłam —
Tak, choć pod strażą, ja mu wierną byłam. —
Śmiej się! ty możesz — on nie miał przyczyny,
Nie! — jam się jeszcze nie czuła do winy.
Chciałam cię zbawić, krwiąbym okupiła,
Lecz nie wiedziałam, że to miłość była.
On to rzekł piérwszy — zawistny szyderca!
Sam on myśl zdrady wrzucił mi do serca.
Jam nie kochała jego, lecz nikogo
Kochać nie śmiałam. — Kupił mię — zbyt drogo,
Bo niekupione serce biło we mnie.
Znosiłam jednak — aż mi sam nikczemnie
Urągać, wmawiać nie zaczął zamiaru,
Żem chciała z tobą ujść podczas pożaru. —
To fałsz, wiész dobrze; — lecz wróżby zawiści
Skrzywdzone serce prędzéj, późniéj ziści. —
„Nie sądź, że dla mnie spóźnił twe męczarnie,
Nie! — prosić nawet nie mogłam bezkarnie.
Na to on tylko czas téj zwłoki łożył,
By tobie cierpień, mnie żalu przymnożył. —
Mnie téż on grozi! — czas jakiś łaskawie
Ku swéj mię pańskiéj zatrzyma zabawie,
Lecz nasycony, dość by skinął wzrokiem,
Wór się rozdziawi — śmierć w morzu głębokiém! —
„Jaż mam za cacko służyć do pieszczoty,
Nim czas łudzącéj nie zetrze pozłoty? —
Nie! kocham ciebie — poprzysięgłam zbawić,
By ci choć wdzięczność w pamięci zostawić.
Lecz gdyby Seid nie był mię znieważał,
Nie krzywdził sławy, życiu nie zagrażał —

A wiém do czego okrutnik jest zdolny —
Wtedy!… — i wtedy musiałbyś być wolny,
Tak! — lecz krwi jego nie chciałabym przelać. —
Teraz, jam twoją! — chce twój los podzielać,
Słuchać co każesz, i pełnić w pokorze. —
„Ty mię nie kochasz, nie znasz, gardzisz może —
Nie przetom jednak gorsza, żem jest szczersza!
Pierwsza to miłość — i nienawiść pierwsza! —
O! gdybyś kiedy wiary méj doświadczył!
Wtenczasbyś może pojął, i obaczył
Miłość, co płonie w sercach niewiast wschodnich! —
„Ona ci świeci blaskiem gwiazd przewodnich,
Ona wskazuje wolność! — Jeśliś gotów,
Pójdź! — w porcie na nas czeka łódź Majnotów.
Lecz w izbie, którą przejść nam trzeba właśnie,
Śpi Seid — uderz! niech na wieki zaśnie! —
Bledniesz?“ —
„Gulnaro! przed śmiercią nie bladłem,
Nie czułem dotąd, że tak nizko spadłem! —
Seid jest wróg mój — mściwie i zażarcie
Ścigał nas, szkodził — lecz walczył otwarcie.
Myśmy téż przyszli, moc jego osłabić,
Pomścić się braci, i zabójcę zabić.
Przyszliśmy z mieczem, nie z nożem; — ten, czyja
Dłoń niewiast broni, śpiących nie zabija! —
„Nie na tom, pani, z ognia cię ratował;
Nie chciéj, bym czynu dobrego żałował! —
Odejdź! — bądź zdrowa! — uspokój swą duszę!
Dzień wnet zabłyśnie — ja wprzód spocząć muszę.“ —

— „Śpij, śpij! o wschodzie ockniesz się na palu!
Umrzesz jak zbrodzień: cel wzgardy nie żalu. —
Słyszałam rozkaz, widziałam zebrany
Lud, rusztowanie, pal już zaciosany —
Reszty nie ujrzę — nie zdołam cię przeżyć. —
„Korsarzu! trudnoż wznieść dłoń, i uderzyć? —
Rozmyśl się! — miłość, nienawiść, zniewaga,
Twe bezpieczeństwo téj śmierci wymaga.
Bez niéj ucieczka na nic się nie przyda,
Ujść nie zdołamy pogoni Seida. —
„Pójdź! niech go słuszna nie minie zapłata,
Za moje młode, pohańbione lata,
Za krzywdy twoje, za krew braci twojéj! —
Pójdź, pójdź! — cios jeden wszystko zaspokoi. —
„Co? — jeszcze nie śmiesz? — Więc ja się odważę! —
Ujrzysz, co ręka kobiéty dokaże. —
Straż przekupiona — wychódź ztąd czém prędzéj! —
Ujrzym się wolni — albo nigdy więcéj!“ —

IX.

Rzekła — nie czeka, nic chce odpowiedzi.
Znikła — on drżący oczyma ją śledzi.
Wlokący łańcuch w węzeł zebrał w ręku,
By i szedł wolno, i nie wydał brzęku. —
Drzwi otworzone — wyszedł; — straże zdjęte,
Pusto i ciemno — przejście wązkie, kręte.
Nie wié gdzie idzie; ręką ścian się trzyma. —
Blask jakiś mglisty mignął przed oczyma:
Czy światło dzienne? — wierzy i nie wierzy.
Iść czy nie? — poszedł; — chłód rzeźwiący, świeży,

W twarz mu powionął; — czuje woń poranku.
Wnet na otwartym ujrzał się krużganku —
Odetchnął wolno, spójrzał wkoło siebie. —
Ostatnie gwiazdy bledniały na niebie,
Wschód się zajmował brzaskiem; — wtém z uboczy
Blask, jakby lampy, uderzył go w oczy.
Z samotnéj izby blask się ten przeciska —
Drzwi wpół przemknięte — wpatruje się zbliska:
Światło jest wewnątrz, lecz przy niém nikogo. —
Usłyszał szelest, i cofnął się z trwogą.
Szybkiemi kroki, bielą otulona,
Postać wybiegła — stanęła — to ona!
Dłoń jéj bezbronna, krew szat nie plamiła —
„Dzięki jéj sercu, dzięki! — nie zabiła!“ —
Spogląda na nią: obłęd w jéj spójrzeniu,
Jakby je w jakiémś utkwiła widzeniu!…
Stanęła — baczném nasłuchuje uchem:
Cichość dokoła! — konwulsyjnym ruchem
W tył odrzuciła włosy, co po całéj
Twarzy i piersiach w nieładzie spadały:
Znać że musiała nachylać się nisko,
Na jakieś straszne patrząc widowisko. —
Zwraca się — wzrok jéj spotkał się z Konradem. —
Cofnął się przed nią. — Na jéj czole bladém,
Nad brwią — nieznaczna — któréj pewno sama
Dójrzeć nie mogła — jedna mała plama! —
Ujrzał jéj barwę — mdłość mu wzrok zaćmiła —
Pojął, zgadł wszystko — to kropla krwi była!

X.

Bywał on w bitwach — w niewoli bezbronnéj
Czuł blizkie męki śmierci nieuchronnéj;
Wykraczał, cierpiał, i jeszcze nie zgadnie
Czy to okucie z rąk jego opadnie:
Lecz nigdy bitwa, niewola, zgryzota,
Która nim kiedy miotała lub miota,
Żadne cierpienie w całéj swojéj sile,
Nie przeraziło, nie wstrząsło go tyle,
Jako ta plama, ta kropla zbrodnicza! —
W niéj zgasł mu urok pięknego oblicza. —
Widok krwi nieraz męztwo w nim zagrzewał,
Lecz gdy ją w boju, mężczyzna przelewał! —

XI.

„Stało się! — pójdźmy! — Porwał się był z trwogą.
Lecz już się stało! — kosztujesz mi drogo! —
Pójdźmy ztąd, pójdźmy! — nie tu czas na słowa! —
Patrz! dzień już świta — łódź czeka gotowa.
Kupione straże wnet za mną pośpieszą,
Wszyscy chcą z twoją połączyć się rzeszą. —
Czyn mój w wolniéjszéj uniewinnię porze,
Gdy już bezpieczni wypłyniem na morze.“ —

XII.

Klasnęła w dłonie: — skryci, niedalecy,
Wbiegli jéj słudzy — Murzyni i Grecy.

Zdjęli okowy na rozkaz władzczyni. —
Znowu on wolny jak wiatr na pustyni!
Lecz w sercu jego taki smutek cięży,
Jakby z rąk na nie przełożono więzy.
Skinęła — drzwi się otwarły tajemne,
Wiodą ku morzu przez przejścia podziemne.
Wyszli za miasto — przyśpieszają biegu,
Gdzie fala szemrząc srebrzy się po brzegu… —
Konrad szedł zwolna — nie dba i nie bada
Co go ma spotkać? — swoboda czy zdrada? —
Czuje że opór na nic się nie przyda,
Jak gdyby jeszcze był w mocy Seida.

XIII.

Łódź czeka — wsiedli; — rozdęły się żagle,
Pękł sznur — łódź w pianach zaryła się nagle,
I poszła z wiatrem. — Cieszy się gromada! —
Ileż tu wspomnień dla duszy Konrada! —
Dumał sam w sobie — aż głaz nad zatoką,
Gdzie wysiadł na ląd, spotkał jego oko.
Ach! od téj nocy, on, choć czas tak krótki,
Wiekowe przeżył trwogi, zbrodnie, smutki! —
I gdy cień głazu posępny, olbrzymi,
Sięgając łodzi, czernił się nad nimi,
On wzrok odwrócił, twarz płaszczem obwinął,
I stał dumając, aż ten cień przeminął.
Przypomniał wszystko — Gonzalwa, swą nawę,
Braci swych, tryumf, klęskę, więzy krwawe,

I onę — tkliwą, kochaną jedynie!… —
Wzniósł wzrok, i ujrzał — Gulnarę, zbójczynię.

XIV.

Długo w milczeniu spoglądała z trwogą
Na odwróconą twarz, zimną i srogą.
Spójrzał — nie zniosła oczu jego mroźnych.
Dzikość jéj wzroku zgasła w łzach — zbyt późnych!
Uklękła przed nim — dłoń łamie w rozpaczy:
„Przebacz mi! — Allah może nie przebaczy:
Aleś ty sądzić powinien łagodniéj! —
Cóżby sie z tobą stało bez méj zbrodni? —
Karz mię, gdy zechcesz — lecz ach! nie w téj chwili,
Nie dzisiaj jeszcze! — dziś pozór cię myli.
Nie jestem taką, jakem się być zdała —
Ta noc straszliwa, ta mię obłąkała! —
Gdyby nie miłość — niewinnąbym była —
Lecz tybyś nie żył! — karz, gdym przewiniła!“ —

XV.

Krzywdzi go: — siebie, a nie ją on winił.
On źródłem zbrodni — choć jéj sam nie czynił! —
Lecz mroczne, nieme, w duszy tylko na dnie
Krwawią te myśli — któż myśl jego zgadnie? —

Pod lekkim wiatrem pełny żagiel wzdycha,
Mknie łódź swobodna: — woda jasna, cicha.

Na widnokręgu, z trwogą niespokojną,
Widzą punkt, plamka, maszt, żagle, łódź zbrojną! —
Znać że ich łódkę postrzegła zdaleka:
Wszystkie swe żagle z pośpiechem nawleka.
Olbrzymia, nakształt morskiego straszydła,
Pędzi — nadbiega — nastawiwszy skrzydła.
Półkolem w pianach zarywszy się chyżo,
Iskrzącą ku nim zawróciła spiżą.
Błysnęło — kula świszcząc przeleciała,
Plusnęła w wodę, woda zasyczała.
Porwał się Konrad na znajome echo,
Oczy się jasną zaśmiały pociechą:
„Mój strzał! mój okręt! widzę flagę moję! —
Jam znów pan morza — i nic się nie boję.“ —
Dał znak, poznali; — z okrzykiem weseli,
Spuszczają czółno, i żagle zwinęli.
„To Konrad! Konrad!“ — ciżba na pokładzie —
Próżny głos wodzów! — w niesfornéj gromadzie
Tłoczą się, patrzą, jak z dumną postacią
Wchodzi na okręt — stanął miedzy bracią!…
Każdy go wita usty i oczyma,
Dłoń się ich ledwo od uścisku wstrzyma.
On, wpół niepomny swéj straty i klęski,
Wita nawzajem jakby wódz zwycięzki;
Ścisnął Anzelma dłoń — i znowu czuje
Że może walczyć, i że rozkazuje.

XVI.

Umilkła radość — żal im nie pomału
Że wódz na wolność wrócił bez wystrzału.

Szli szukać zemsty — i gdyby wiedzieli
Że dłoń kobiéty spełniła co chcieli,
Cześć jéj królewską niosłaby gromada.
Mniéj oni trudni, niż duma Konrada;
Wszystkie im drogi dobre, gdy u celu
Łup albo zemsta na nieprzyjacielu.
Kryjąc uśmiechy, z podziwieniem w oku,
Szepcą, i ku niéj spoglądają z boku:
A ona — wyższa, niższa od płci swojéj,
Krwi się nie bała — ich wzroku się boi! —
Milczy — i na dół spuściwszy źrenice,
Gęstą zasłonę nawlokła na lice.
Ręce na piersiach złożone z pokorą. —
Konrad bezpieczny — w piersiach tych nie gorą
Gniew ni nienawiść — i co bądź w nich wrzało,
Serce kobiety tkliwém pozostało.

XVII.

Pojął to Konrad, i czuł mimo woli
Wstręt dla jéj zbrodni, lecz żal dla niedoli. —
Co uczyniła, żadna łza nie zmaże,
W dzień gniewu swego Niebo ją ukarze.
Lecz już się stało! — on karać niezdolny.
Wielka jéj zbrodnia — lecz on przez nią wolny!
Ona dla niego poświęciła siebie,
Wszystko na ziemi, i wszystko swe w Niebie!… —
Z żalem ku brance spojrzał czarnookiéj.
Skroń jéj schylona od myśli głębokiéj,

Bladość marmuru piękną twarz okrywa:
I tylko jedna ta plama straszliwa,
Krew zabitego — co barwy nie mieni,
Śród téj bladości jedna się czerwieni!…
Ujął jéj rękę — drżała — już za późno! —
Tak trwożna teraz, mogłaż być tak groźną? —
Ścisnął jéj rękę — drżała — i dłoń jego
Osłabła; uczuł drżenie głosu swego.
„Gulnaro!“ — milczy — „kochana Gulnaro!“
Podniosła oczy, z bojaźnią, z niewiarą —
Wzrok jéj rozjaśniał — i jakby zemdlona
Nagle się w jego rzuciła ramiona. —
Gdyby odepchnął — on, jedna opieka! —
Byłby coś więcéj lub mniéj od człowieka.
Pozwolił zostać; — i gdyby nie ciemne
Przeczucia serca — straszne, choć tajemne —
Może w téj chwili ostatnia na ziemi
Cnotaby jego poszła za drugiemi.
Lecz przed nią nawet grzechem się nie stanie,
Jedno tak pięknych ust pocałowanie!
Piérwsze, co płochość wykradła wierności;
Jedna nagroda — tak wielkiéj miłości!

XVIII.

Brzegi swéj wyspy ujrzeli o zmroku.
Każda się skała uśmiécha ich oku!
U portu słychać zgiełk, wrzawę stłumioną,
Strażnicze ognie na swych miejscach płoną.

W zatoce szybkie ślizgają się łodzie,
Skacząc delfiny igrają po wodzie;
Krzyk nawet ptastwa, co się wkrąg rozlega,
Brzmi dla nich wdzięcznie zwiastowaniem brzega.
Przy każdém świetle chcą dójrzéć postaci,
Każdy swéj żony, kochanki lub braci!… —
Ach! któż tak czuje wdzięk własnéj ustroni,
Jak błędny żeglarz na burzliwéj toni?

XIX.

Palą się światła wzdłuż całych wybrzeży,
Lecz Konrad światła nie widzi na wieży.
Dziwią się wszyscy, i patrzą — daremno!
W jednéj Medory oknach tylko ciemno! —
W nich zwykło jaśnieć powitania hasło:
Może i teraz śćmiło się, nie zgasło!… —
Rzucił się w łódkę — leniwo zbyt niosła —
Z niecierpliwością pogląda na wiosła.
Ach! onby pragnął sokolemi pióry,
Wiatrem zalecieć na wierzchołek góry!…
Słabną wioślarze — znużenie ich zoczył,
Nie czeka dłużéj — i w morze wyskoczył.
Łamie się z falą — dopłynął do brzegu,
I biegł — na chwilę nie zwalniając biegu.
U drzwi zamkniętych wstrzymał się, i słucha:
Wszystko uśpione — wkoło ciemność głucha!
Puka, i głośno — echo się rozlega —
Nikt nie otwiera, i nikt nie przybiega.

Puka — lecz zcicha — bo dłoń jego drżąca,
Bo w duszy jego myśl przerażająca!… —
Drzwi się otwarły — lecz przy nich nie ona,
Na któréj uścisk gotował ramiona!
A sługa milczy: — on dwakroć próbował,
Dwakroć chciał spytać — i słów nie znajdował.
Porywa lampę — w pośpiechu i trwodze
Z rąk mu wypadła, i zgasła przy nodze. —
Poszedł w ciemności — lampa tylko druga
Z głębi mrocznego kurytarza mruga.
Rozemknął izbę — wszystko się odkryło,
Co serce jego czuło — nie wierzyło.

XX.

Nie wyszedł, nie padł, nie płakał — wzrok wlepił,
Zimny dreszcz serce ścisnął — nie pokrzepił.
On patrzał — boleść wzrastała tajemnie —
Czuł, lecz pomyśleć nie śmiał, że daremnie!…
Za życia ona piękniejszą nie była.
Śmierć ją jak dziecię do snu utuliła.
Zimny kwiat, tkwiący w jéj zimniejszym ręku[177],
Trzyma z ujęciem tak żywego wdzięku,
Że zda się żartem utaiła we śnie,
Że jeszcze budzić i płakać zawcześnie! —
Snieżne powieki rzęsami długiemi
Ćmią — myśl się wzdryga na to, co pod niemi!… —
Tam to się naprzód pastwi śmierć niszcząca,
Gdy duszę z tronu światłości wytrąca,

I promieniste gwiazdy życia gasi:
Choć blask ich jeszcze, jak w niéj, usta krasi!
Zda się uśmiechem zmordowane mile,
Drzemią — nim znów się uśmiechną za chwilę!… —
Lecz biała, lekka, przejrzysta zasłona,
Żadnym na piersiach tchem nieporuszona;
Lecz włos jéj długi, utrefiony, lśniący,
Martwo na śnieżnych ramionach leżący,
Co kiedyś w pasma rozwiany promienne
Wonnością wiatry napawał wiosenne;
Lecz twarz jéj blada — nieruchoma postać!…
Ona umarła! — Maż on sam tu zostać? —

XXI.

Nie pytał o nic — cóż nada pytanie?
Umarła, widzi — wié że nie powstanie. —
Miłość lat młodych, nadzieja następnych,
Źródło chwil miłych, osłoda posępnych,
Jedyna, którą między żyjącemi
Nie nienawidził, kochać mógł na ziemi:
Wszystko mu wzięte! — On zasłużył na to —
Ach! i tém srożéj czuł boleść nad stratą:
Czuł bez pociechy. — Cnota ulgę znajdzie
Tam, kędy zbrodnia ni dojrzy, ni zajdzie.
Źli, dumni, cel swój co tu założyli,
Tracąc go, wszystko tracą w jednéj chwili,
Choćby rzecz błahą — lecz wszystko co mieli! —
Któż się bez żalu z swém szczęściem rozdzieli?

Niejedno czoło stoickie i oko
Maskują tylko ranę zbyt głęboką;
Niejedna rozpacz stroi się w uśmiechy,
Aby daremnéj nie żebrać pociechy,
Na niewetowne straty, albo grzechy! —

XXII.

Któż z tych, co czują, wysłowi katusze,
Gdy chaos cierpień zwali się na duszę?
Gdy tysiąc myśli plącze się i mięsza,
A wszystkie dręczą, żadna nie pociesza?
Gdy sercem coraz szarpią czucia nowe,
A ból ich ustom odbiera wymowę?… —
Któż to wysłowi? — Pod takiém brzemieniem
Dusza Konrada łamie się z cierpieniem;
Aż zda się czułość straconéj na świecie
W serce mu weszła — i płakał jak dziecię!… —
Słabość to tylko, nie pociecha była,
Wydała boleść — ulgi nie sprawiła.
Nikt łez nie widział — i w téj nawet porze
Przy świadku z serca nie wyszłyby może.
Sam je wnet otarł; — znów długo spoglądał —
Wyszedł — pociechy ni szukał, ni żądał.
Czy słońce wejdzie — ciemny mu blask słońca;
Czy noc zapadnie — noc jego bez końca! —
Nie ma ciemnoty, jak smutku pomroka,
Nie ma ślepoty, jak ponurość oka,
Co na nic patrzéć nie chce, i unika,
I idzie w ciemność — ach! bez przewodnika! —

XXIII.

Serce w nim było tkliwe: lecz skrzywdzone,
Strute zbyt wcześnie, zbyt długo draźnione,
Poszło ku złemu; — czucia były czyste:
Lecz jako rosy krople przezroczyste,
W głębi grot zimnych, niedostępnych słońcu,
Ścięły się, skrzepły, skamieniały w końcu. —
Grom kruszy skały: — serce w nim jak skała,
Śmierć je Medory jak piorun strzaskała.
W cieniu się skały jeden kwiat rozwijał,
Cień groźny innym, jemu służył, sprzyjał;
Nadeszła burza — grom zniszczył od razu
Lilii piękność i wytrwałość głazu.
Żadnego liścia nie zostało z kwiatu,
By jego życie, śmierć przypomnieć światu;
A strzaskanego głazu zimne szczątki
Leżą — już tylko grobowe pamiątki! —

XXIV.

Ranek — południe — nie widać Konrada. —
Samotność jego szanuje gromada.
Poszli nakoniec. — Pusta była wieża.
Wódz znikł! — Przebiegli wyspę i nadbrzeża.
Noc — jego nie ma; — szukali noc całą,
Imię Konrada echa zmordowało.
Góry, doliny, jaskinie przebiegli —
Próżno! — Dzień nastał — przy brzegu postrzegli

Zerwany łańcuch, gdzie barka stać zwykła.
Uszedł! — z nim piękna niewolnica znikła. —
„Ha! a więc w pogoń! — wiatr ten sam co wczora!“ —
Żeglują w pogoń. — Mylna, czy nieskora! —
Minęło wiele tygodni, miesięcy —
Konrad nie wrócił — nie powróci więcéj!
Śladu ni wieści, gdzie swój żal tułaczy
Ukrył przed światem, lub zginął z rozpaczy. —

Długo się wierna smuciła gromada;
Świetny grób wznieśli kochance Konrada.
Jemu nikt grobu, pomnika nie święci:
Zostało tylko długich lat pamięci
Imię Korsarza, i powieść smucąca,
Jedynéj cnoty — a zbrodni tysiąca[178]. —

KONIEC.


NARZECZONA Z ABYDOS.
POWIEŚĆ TURECKA
LORDA BYRONA.

Had we nener loved so kindly,
Had we never loved so blindly,
Never met, or never parted,
We had ne'er been broken hearted.
Burns.



PIEŚŃ PIERWSZA.

I.

Znacie kraj, gdzie laur chwały i cyprys żałoby,
Godłem są dni obecnych i wieków minionych?
Gdzie żałośna turkawka, i sęp krwawo-dzioby,
Powtarza dzikość panów, i jęk zwyciężonych?
Kraj cedrów w niebo rosłych, i winnic nektaru:
Kraj niewiędnącéj wiosny, i wiecznéj pogody;
Kędy skrzydła Zefirów, od woni ciężaru
Słabieją, przelatując różane ogrody?
Gdzie śród gajów zieleni błyszcząca cytryna,
Dziś jeszcze Hesperyjskie sady przypomina;
W jagodach złoty balsam oliwy dojrzewa,
A w cieniu drzew jéj słowik nie przestając śpiewa?
Kraj, gdzie ziemi zieloność i niebios lazury
Walczą o piękność barwy przed słońcem bez chmury,
A ocean gra ogniem najżywszéj purpury?

Gdzie dziewice jak kwiaty, co noszą do tańców?
Gdzie wszystko piękne, boskie — oprócz serc mieszkańców? —
Kraj to Wschodu! kraj słońca, co mu naprzód świeci! —
Możeż się tak uśmiéchać na zbrodnie swych dzieci? —
Dzikie, jak krzyk wiecznego rozstania boleści,
Są ich serca — i czyny — i o nich powieści.

II.

Otoczon tłumném niewolników gronem,
Lśniących od złota, i z kornym pokłonem
Gotowych służyć dworaczo czy zbrojnie,
Za orszak w domu, lub za straż na wojnie,
Jak się podoba ich Baszy i Panu:
Zasiadł Giaffir [179] śród swego Dywanu.
Z brwi nasępionych i groźnego oka,
Znać że go trapi jakaś myśl głęboka.
I choć nie łatwo z twarzy Muzułmana
Wyczytać duszę — nawykłą przed tłumy
Kryć wszystkie swoje uczucia, prócz dumy —
Twarz Giaffira mroczna, zadumana,
Zdradza coś więcej, niżby wydać żądał,
Więcéj, niż ścierpi aby dwór oglądał.

III.

„Chcę być sam!“ — skinął — skinieniu pańskiemu
Posłuszni tłumem ku drzwiom się cofali. —

„Zawołać do mnie dozorcę haremu!“ —
Już w głębi sali, sam na sam zostali,
Basza z swym synem; i w progu zdaleka
Wezwany murzyn na rozkazy czeka.
„Słuchaj, Harunie! skoro tłum ten cały
„Wyjdzie z pałacu za bramę — i wały —
„Bo biada głowie, któréjby źrenice
„Śmiały wzrok podnieść na Zulejki lice! —
„Córkę tu moję przywiedziesz z haremu.
„Dziś chcę na przyszłość ustalić jéj dolę. —
„Mów, niech pośpiesza: lecz nie mówiąc: czemu? —
„Sam chcę jéj piérwszy objawić mą wolę. —
— „Baszo! mém prawem są rozkazy twoje!“ —
Niewolnik innéj odpowiedzi nié ma. —
I już wychodził za sali podwoje.
Kiedy go ramię wstrzymało Selima.
Selim z potrójnym, głębokim pokłonem,
Wrócił ku Baszy, i z okiem spuszczoném,
Nieśmiałym głosem rzekł, stojąc przed tronem:
Bo mzułmana nie ośmielić niczém,
Aby śmiał usieść przed ojca obliczem.
„Bojąc się, ojcze! abyś się nie gniewał,
„Czy na Haruna, czy na siostrę moję,
„Jeśli tak rychło, jakbyś się spodziewał,
„Nie zdąży przybyć na rozkazy twoje:
„Wyznam mą winę — jeśli w tém jest wina,
„Że we mnie jednym téj zwłoki przyczyna.
„Słońce dziś rano wschodziło tak jasno,
„Że — chyba starcy ujrzawszy to, zasną —
„Jam zasnąć nie mógł; — lecz w tak pięknéj porze,
„Patrzéć samemu na niebo, na morze,

„Gdy nikt nie słucha i nikt nie podziela
„Natchnionych myśli i uczuć wesela,
„Smutno jest — zwłaszcza mnie, com od powicia
„Nie nawykł znosić samotności życia. —
„Zulejkę zatém namówiłem z sobą. —
„Tyś sam dozwolił, aby każdą dobą
„Wstęp do haremu był dla mnie otwarty. —
„I nim wpół senne ocknęły się warty,
„Już my ukryci w cyprysowym gaju,
„Pojąc się wdziękiem natury i kraju,
„Zapominali o obecnéj chwili
„W rymach Sadego i pieśniach Leili[180]!
„Aż usłyszawszy głos bębna, postrzegłem[181]
„Że się zbliżyła godzina Dywanu,
„I wnet pamiętny twój woli, przybiegłem
„Złożyć cześć winną i ojcu i panu.
„Ale Zulejka dotąd błądzi w gaju. —
„O! przebacz ojcze! nie nasrożaj czoła!
„Wszakże prócz niewiast i stróżów seraju,
„Nikt się tam przedrzéć, ni zajrzeć nie zdoła.“ —

IV.

Gniew zawrzał w Baszy: „Synu niewolnika,
„Z niewiernéj matki! — bo próżno od młodu
„Szukałem w tobie, godnych mego rodu,
„Uczuć człowieka albo wojownika! —
„Ty zamiast wprawiać do boju twe dłonie,
„Zawstydzać strzelców, wyzywać szermierze,
„Ciskać dzirytem, lub ujeżdżać konie:
„Ty, Greku w duszy, jeżeli nie w wierze!

„Gotów iść wzdychać całe dni i noce,
„Gdzie jakaś woda w strumieniu bełkoce,
„Kwiat jaki pachnie, albo ptak świergoce!… —
„Niechbyż przynajmniéj to słońce promienne,
„Co tak twe oczy zachwyca bezsenne,
„Wlało ci swego choć iskrę płomienia,
„By i twą duszę obudzić z uśpienia! —
„Lecz nie! ty okiem patrzałbyś nieczułém,
„Choćby tu przyszły psie wojska pogańskie;
„Choćby ich działa grzmiały pod Stambułem;
„Nie! choćby wszystkie państwa Ottomańskie
„Zaléżeć miały od wsparcia twéj dłoni:
„Nie śmiałbyś dotknąć zaostrzonej broni!… —
„Precz! — niech twa słabsza od niewieściéj ręka,
„Kręci wrzeciono, gdy się szabli lęka! —
„A ty, Harunie! śpiesz do córki mojéj!
„Ten raz przebaczam — dla starości twojéj.
„Lecz niech Zulejka raz jeszcze na nowo
„Wyjdzie z nim kiedy — odpowiész mi głową“ —

V.

Selim nie wyrzekł słowa — ale z twarzy,
Lecz z oczu jego łatwo myśli dociec. —
Wyrzuty Baszy i słowa szydercze
Przebodły duszę jak włócznie mordercze; —
„Syn niewolnika! — O podłość mię skarży! —
„Chce mię poniżyć! — najgrawać się waży! —
„Syn niewolnika! — Któż więc jest mój ojciec?“ —
Temi myślami wrzał w duszy, a lice
Pałały ogniem, a groźne źrenice
Błysły z pod powiek jak dwie błyskawice. —

Giaffir spójrzał — i zląkł się widoku
Gniewnego syna; — poznał jak go drasło
Urągowisko — i w tym jego wzroku
Dostrzegł, lub przeczuł piérwsze buntu hasło.
„Pójdź, chłopcze! — Cóż to? nie chcesz odpowiadać? —
„O! ja znam ciebie, umiem myśl twą zbadać —
„Szkoda, żeś bronią nie uczył się władać? —
„Lecz niechno męzka urośnie ci broda,
„A wiek odwagi, albo siły doda:
„Doczekam jeszcze pociechy, jak wróżę,
„Ujrzéć cię zbrojnym — albo spotkać może!“ —
I gdy to mówił z szyderczym przyciskiem,
Wzrok dumnéj wzgardy utopił w Selima. —
Selim nie zadrżał — i z urągowiskiem
Tak go nawzajem przejmował oczyma,
Że Basza z trwogą obejrzał się wkoło,
I ogniem — wstydu oblało się czoło.
Dla czego? — Basza dobrze czuł i wiedział
Przyczynę trwogi — lecz jéj nie powiedział.
„Nie próżne; myślał, przeczucia, jak widzę,
Żem nigdy jego nie ufał przyjaźni!
Zrozumiał, odgadł, że go nienawidzę —
I… — lecz dłoń jego nie warta bojaźni!
Na łowach ledwo można go ośmielić
Potkać się z sarną, lub strzelbę wystrzelić;
Cóż gdyby z ludźmi miał toczyć bój krwawy,
Narażać życie dla zemsty lub sławy?…
Tak! — gdyżbym zwierzchniéj nie ufał pokorze,
Tém mniéj krwi związkom — krwi, co kiedyś może… —

Ha! lecz on nie wié o tém!… — Nic nie znaczy!
Muszę podwoić czujność dostrzegaczy! —
Giaur, pies pogański, Arab memu oku
Znośniejszy stokroć od jego widoku[182]! —

„Lecz otóż słyszę głos Zulejki mojéj! —
On mi wzburzoną duszę uspokoi:
Miły mym uszom jak hurysek pienia! —
W niéj widzę moje najsłodsze wspomnienia,
Piérwszéj, jedynéj miłości zadatki:
Droższa mi nawet, milsza od swéj matki!
Moja nadzieja, chluba, szczęście moje!
Jedna, co kocham — i co się nie boję!“ —

„Witaj, ty moja! ty Peri, bogini!
„Chłodna fontanna w piaszczystéj pustyni
„Mniéj miła ustom spragnionym pielgrzyma,
„Niż tyś jest zawsze przed ojca oczyma! —
„Pielgrzym nie może czuć wdzięczności więcéj,
„Ni Prorokowi dziękować goręcéj,
„Jak ja dlań w duszy za ciebie ją czuję,
„Jak ja mu zawsze, i teraz dziękuję.“ —

VI.

Piękna, jak pierwsza ze stworzonych w raju,
Gdy z zaufaniem, z weselem dziewiczém,
Śmiała się patrząc w zakazanym gaju,
Jak ją wąż okiem urzekał zwodniczém,

I blask swych oczu zaszczepiał! w jéj wzroku —
Źródło obłudy jéj płci, i uroku! —
Miła — jak sennéj pociechy widzenie,
Co łzy na jawie płynące osusza,
Gdy w nieśmiertelne ubrana promienie,
Duszę płaczących cieszy zmarłych dusza;
Tkliwa — jak pamięć miłości niewinnéj:
Czysta — jak wiara modlitwy dziecinnéj;
Była dziewica, cel ojca miłości,
Który ją witał ze łzami — radości.

Któż nie doświadczył, jak trudno słów dźwiękiem
Dać uczuć piękność, z jéj blaskiem i wdziękiem?
Kto nie czuł patrząc — nim niesyte oczy
Mgła upojenia albo łza zamroczy —
Jak wzbudzający cześć, i jak zwycięzki
Jest niewinności urok czarnoksięzki! —
Ona je łączy: — w niéj jednéj zebrane:
Kwitną powaby — jéj tylko nieznane:
Niebieskiéj łaski świętość tajemnicza,
Pogoda myśli, swoboda dziewicza,
Dusza — muzyka tchnąca z jéj oblicza![183]
I czułość, którą lada myśli wzruszą —
I ach! oko! co samo już zda się być duszą! —

Skromnie na piersiach krzyżując ramiona —
I piérwszém tkliwém słowem ośmielona,
Na szyję ojca zarzucając ręce,
Co jéj wesołe pieszczoty dziecięce

Dzielił i wzajem odpłacał, słowami,
Błogosławieństwy i całowaniami —
Zulejka przyszła. — Giaffir czuł w duszy,
Że zamiar jego miękczy się i kruszy.
Nie by się troskał o przyszłém jéj szczęściu,
Czy je miéć może w wybraném zamęściu:
Lecz myśl rozstania zamysłem zachwiała —
Miłość ją wlała — Duma pokonała.

VII.

„Zulejko moja! dziecię méj miłości!
„Dziś się przekonasz, jak cię kochać muszę,
„Gdy niepamiętny tęsknot samotności,
„W jakiéj twa strata pogrąży mą duszę,
„Sam się ojcowskiéj pociechy wyrzekę,
„Aby ci męża zapewnić opiekę:
„Męża — którego, prócz chyba Padyszy,
„Nikt w państwach jego w niczém nie przewyższy, —
„Bo choć Moślemin mało o ród bada,
„Godna jest względu krew Kara-Osmana[184],
„Któréj potęga, z przodków przekazana,
„Dzierżonym krajem, jak dziedzictwem włada,
„I w razie wojny ma na swe skinienie
„Timariotów dzielne pokolenie. —
„Z téj krwi Osmana wybrałem na zięcia;
„Dziedzic i blizki Oglu-Beja krewny. —
„O wiek nie będziesz dbała — jestem pewny —
„Dzieckubym mego nie zwierzył dziecięcia!

„Bogactwo twemu odpowiada wianu;
„A temi śluby złączona moc nasza,
„Urągać będzie ze śmierci firmanu,
„Którego widok tak drugich przestrasza!
„I gdy najśmielszy, najmożniejszy Basza,
„Śmie wprzód dać szyję, niż się oprzeć Panu:
„My uczyć będziem sułtańskie Tatary[185],
„Jakiéj nagrody warte takie dary! —
„Teraz, Zulejko! wiesz o woli mojéj,
„Wiész wszystko, co płci twéj wiedzieć przystoi. —
„Do posłuszeństwa, ojciec córkę skłania;
„Sam mąż niech żonę nauczy kochania!“ —

VIII.

Zulejka milcząc skłoniła oblicze —
Czy żeby ukryć zmieszanie dziewicze,
Czy łzy, któremi czuła że nie władła,
I twarz, co w koléj płonęła i bladła:
Gdy słowa ojca, jak strzały, przez uszy
Świszcząc leciały i więzły w jéj duszy? —
Lecz ten rumieniec, ta bladość, ta żałość,
Co oznaczają? — czy wstręt? czy nieśmiałość? —

Łza w piękném oku tak słodko porusza,
Że nawet miłość z żalem ją osusza;
Skromny rumieniec tak twarz piękną krasi,
Że nawet litość niechętnie go gasi! —
Czy to Giaffir czuł, czy nie obaczył
Łez i rumieńca; czy zważać nie raczył: —

Trzykroć w dłoń klasnął[186] — konia podać każe:
Rzucił z rąk cybuch oprawny w klejnoty[187],
I szedł, gdzie zbrojne czekały go straże:
Janczarów, Spahów, Mameluków roty.
I śród nich śpieszy na pole gonitwy,
Widzieć ich zręczność i wprawiać do bitwy. —
Sam Kislar-Aga, na czele rzezańców[188],
Został na straży haremu i szańców.

IX.

Selim na dłoni wsparł czoło, i okiem
Zdawał się toczyć po morzu szerokiém,
Gdzie prąc się między Dardanelskie skały
Z szumem w pieniste popiętrza się wały.
Nie widział jednak ni morza, ni brzegów,
Ni nawet Baszy wojennych szeregów,
Co bliżéj przed nim tocząc bój udany,
To z koni twarde płatają turbany[189],
To na dwie zręcznie rozbiegłszy się roty
Biją na siebie stępionemi groty,
A wrzask ich „Ollah!“ powietrze rozdziera[190]: —
Selim nie słyszy, nie widząc spoziera —
W myśli mu tylko — córka Giaffira.

X.

Zulejka nie śmie przerywać milczenia,
Lecz smutek myśli zdradzają westchnienia.
Selim wciąż z okna patrzał zamyślony,
Niemy, i blady, i nieporuszony.

Próżno nań siostra spogląda ciekawie:
Nic nie wyczytać w téj zimnéj postawie!
Smutek jéj równy — ale go pokrywa.
W sercu dla brata tchnie miłość tak tkliwa,
Że wstyd dziewiczy, sama nie wié czemu,
Nie dał jéj dotąd wyznać — nawet jemu.
Terazby chciała — chce mówić — daremnie!
„Tak smutny! tak się odwraca odemnie! —
„Nie tak bywało za każdém spotkaniem;
„Czyż się raz piérwszy tak zimno rozstaniem?“ —
Trzykroć komnatę obeszła dokoła
Patrząc na niego; — on nie zwrócił czoła
Ledwo nie płacząc, pochwyciła dłonią
Urnę stojącą z róż arabskich wonią,
I wonnym deszczem prysnęła z niéj wkoło
Na strop, na ściany — i Selima czoło!… —
Krople po twarzy stoczyły się zbladłéj,
I z szat złocistych na pierś jego spadły;
On się nie wzruszył, nie zwrócił baczenia,
Jak gdyby lice i pierś miał z kamienia.
„Co? jeszcze smutny? — ach! któż to wytrzyma!
„Taka nieczułość — i to od Selima!…“ —
Wkrąg gmachu kwiaty najrzadsze na wschodzie,
Kwitły w naczyniach, jak w sztucznym ogrodzie. —
„On lubi kwiaty! — może z rąk mych przyjmie?… —
„Musisz się rozśmiać, mój luby Selimie!“ —
Ledwo dziecinna myśl przyszła do głowy,
Kwiat był zerwany, i bukiet gotowy:
Z nim się po cichu zbliża niewidziana,
I u stóp brata ugięła kolana.

„Słowik tę różę przysyła za posła[191],
„By ci pociechę i radość przyniosła;
„I sam prócz tego, jak jéj obiecywał,
„Będzie noc całą dla Selima śpiéwał.
„I z wszystkich piosnek, co umié na wiosnę,
„Wybierze same wesołe i głośne,
„Z miłą nadzieją, że jak on swe tony,
„Odmieni myśli Selim zasmucony.“ —

XI.

„Co? nie chcesz nawet przyjąć mego kwiatu? —
„Jestże gdzie siostra bardziéj nieszczęśliwa,
„Coby nie mogła ulgi przynieść bratu,
„Którego smutek serce jéj rozrywa? —
„O! nie patrz na mnie oczyma takiemi! —
„Któż cię nademnie kocha na téj ziemi? —
„Bracie mój drogi! — obym droższe imię
„Wynaleźć mogła! — mój luby Selimie!
„Podziel twój smutek ze mną! — lub przynamnie,
„Jeśli się gniewasz — powiédz że nie na mnie! —
„Pójdź, usiądź! głowę skłoń na piersi moje!
„Ja całowaniem twą boleść ukoję,
„Gdy cię ni płochy żart mój nie rozśmieszył,
„Ni mój zmyślony słowik nie pocieszył. —
„Wiém, że nasz ojciec niekiedy zbyt ostry:
„Aleś ty takim nie bywał dla siostry!
„Wiém, wiém, że ciebie nie kocha jak syna:
„Ale czyż Selim o mnie zapomina?… —
„Ach! może zgadłam? — tyś jest nie rad z planu
„Owego związku z Bejem Karasmanu?… —

„Może ku niemu masz powód urazy?… —
„Powiédz mi tylko! pomimo rozkazy
„Ojca — przysięgam na Mekki ołtarze,
„Jeśli się na nie przysięgać odważę —
„Że bez porady, bez woli Selima.
„Nikt mię — sam nawet Sułtan nie otrzyma! —
„Myślisz, że zniosę oddalenie twoje,
„Lub mogę serce rozedrzeć na dwoje? —
„Któżby nam został — jeśli się rozdzielem,
„Mnie przewodnikiem, tobie przyjacielem? —
„Nie, nie! dzień taki nie błyśnie na niebie,
„Coby mą duszę oderwał od ciebie!
„Nie! — sam Azrael — on, którego ramię[192]
„Wszystko na świecie rozrywa i łamie.
„Gdy się na jedno z nas dwojga zamierzy,
„Uczuje litość — oboje uderzy!“ —

XII.

Ożył — odetchnął — z lic ogień wytrysnął —
Podniósł dziewicę — do piersi przycisnął.
Gniew, boleść znikła — z oczu niezwykła
Radość, jak jasność, błysła spójrzeniem,
Myśli promieniem, uczuć płomieniem.
Jak woda z gór lecąca,
Gdy ją ciasny brzeg zwęzi,
Wyrywa się iskrząca,
Z pod wierzbowych gałęzi;
Jako piorun, gdy z góry
Ogniem błyśnie w obłoku;

Tak z pod brwi téj ponuréj,
Dusza błyszczy w tém oku! —
Na dźwięk trąby koń wrzący,
Na wrzask łowów lew śpiący,
Na krzyk buntu szalony
Tyran ze snu zbudzony,
Mniéj gwałtownie się wzruszy,
Mniéj uczuje sił w duszy.
Jak Selim słysząc przysięgę dziewicy,
Słysząc wyznanie uczuć tajemnicy! —

„Teraz tyś moją! tyś na wieki moją!
„Bóg sam nas chyba, nie ludzie rozdwoją.
„Mojąś na wieki! — ta święta przysięga.
„Coś ty wyrzekła, oboje nas sprzęga. —
„Dobrze zrobiłaś! bo przez to wyznanie
„Nie jedna głowa na karku zostanie! —
„Lecz ty się nie trwóż! — póki miecz w méj dłoni,
„Żaden włos nigdy nie spadnie z twéj skroni;
„Strwożyć cię nawet nie miałbym zamiaru,
„Za wszystkie skarby pieczar Istakaru!… —[193].
„Z innych się przyczyn gniew w sercu mém warzył.
„Giaffir dzisiaj zelżył mię, znieważył,
„Nikczemnym prawie nazwać się odważył!…
„Ha! teraz pora okazać mu w czynie,
„Jaka krew w synu niewolnika płynie! —
„Drżysz? — On tak nazwał! — lecz serce Selima,
„Choć się nie chełpi przed ludzi oczyma,
„Jeszcze mu w słowach i czynach dotrzyma! —

„Ja synem jego?… — Lecz ukój twą trwogę! —
„Przez ciebie jestem nim — albo być mogę. —
„Tymczasem, pomnij! by przysięgi naszéj
„Niebaczne słowa nie zdradziły Baszy! —
„Znam ja nędznika, co u Giaffira
„Ręki się twojéj i wiana napiéra;
„Podlejszéj duszy, i skarbów niezmiernych,
„Gorzéj zebranych, nie ma kraj niewiernych.
„Chciwszy od Greka, trwożliwszy od Żyda!
„Gorszego nadeń Egrippo nie wyda[194]!… —
„Lecz dosyć o tém! — Okiem ni językiem
„Pomnij, tajemnic nie zdradzić przed nikim!
„Na resztę środek znajdziemy w potrzebie. —
Osmana Beja, ja biorę na siebie! —
„Słuchaj, Zulejko! — raz piérwszy wyznaję —
„Słuchaj! — nie jestem, czém się być wydaję.
„Tyś mi do szczęścia otworzyła drogę —
„Mam broń, przyjaciół — zawady znieść mogę!“ —

XIII.

— „Co? ty nie jesteś czém się być wydajesz? —
„Dziwne mi dzisiaj zagadki zadajesz! —
„O! mój Selimie! zkąd ci ta odmiana? —
„Byłeś tak dobry, tak wesół dziś z rana! —
„Czém cię tak mogły wzruszyć moje słowa? —
„Że ja cię kocham — czyż to ci rzecz nowa? —
„Kocham! jak kochać nie można goręcéj,
„Zawsze jednako — bo nie umiem więcéj! —
„Innego szczęścia nie wystawiam sobie,
„Jak by cię widzieć, słyszeć, być przy tobie —

„I ztąd dzień lubię, a nocą się brzydzę:
„Że noc nas dzieli, a we dnie cię widzę. —
„I gdybym mogła na przyszłość wybierać,
„Z tobą chcę tylko i żyć i umierać;
„Ciebie pocieszać, doglądać, piastować,
„Bawić, usypiać, uściskać, całować…
„Tak, tak! jak teraz — jak teraz!… — Już dosyć!
„Dosyć, Selimie! — w twych ustach żar tleje! —
„Nie, nie! nie mogę! — ach! przestań mię prosić!
„Ja sama nie wiém co się ze mną dzieje!… —
„Obym tak zawsze być mogła przy tobie:
„Strzedz twego zdrowia, doglądać w chorobie,
„Rządzić twym domem — nie trwoniąc ci mienia,
„Lub dzielić nędzę — bez łez, bez cierpienia:
„I wszystko czynić i pełnić z pośpiechem,
„I wszystko cierpiéć i znosić z uśmiechem!… —
„Jednéj ci tylko nie oddam posługi:
„Oczy twe kiedyś niech zamknie ktoś drugi!… —
„Bo wiém że umrę, mając to oglądać. —
„Mogęż co więcéj — ja zrobić — ty żądać?… —

„Lecz, mój Selimie! powiédz mi, dla czego
„Ty się tak ojca obawiasz naszego,
„Aby się naszych uczuć nie dowiedział? —
„Ja milczeć będę — boś ty mnie powiedział;
„Lecz czemużbyśmy ojcu nie ufali? —
„I to mi także powtórz zrozumialéj,
„Coś wprzód namienił o sobie — o broni —
„O przyjaciołach. — Kto są? gdzie są oni? —

„Jabym wolała ojcu się otworzyć!
„Gniewby mię jego nie zdołał zatrwożyć. —
„Lecz za cóż gniewy? — Ach! nie! on pozwoli,
„On mię zostawi panią mojéj woli! —
„Cóż w tém dziwnego, jeślibym życzyła
„Być dla cię zawsze, jakem dotąd była?
„Że odłączona od ludzi i świata,
„Świat i mąż obcy przeraża mię trwogą?
„Że nieznająca nikogo prócz brata,
„Prócz niego kochać nie mogę nikogo?… —
„Czyżby te dotąd uczucia bez winy,
„Grzechem dziś były? — lub z jakiéj przyczyny,
„Mybyśmy dzisiaj prawdy się wstydzili,
„Cośmy jak cnotę kochali i czcili?… —
„Wiész sam, Selimie! jak za fraszkę lada
„Ojciec wnet na cię w zapalczywość wpada;
„Cóż, gdybyś słuszne dał do niéj powody?…
„Strzeż nas, Allahu! od takiéj przygody! —
„Ta tajemnica — nie pojmuję czemu,
„Jakby grzech jaki cięży sercu memu!… —
„Tyś ją narzucił — miéj litość nademną!
„Zdejm ją — lub rozwiąż tę zagadkę ciemną!
„Lecz nie zostawuj w tych myślach i trwodze!... —
„Ach! Czokadera już widzę na drodze[195];
„Ojciec nasz wraca!… — Jak mi serce bije! —
„Czuję, że wszystko z méj twarzy odkryje. —
„Nigdym nie drżała na spotkanie jego —
„Dziś drżę — i nie wiém — ty powiédz, dla czego?“ —

XV.

— „Odejdź! ja sam tu spotkam Giaffira.
„Będziem jak zwykle rozmawiać przy świadkach,
„O dżumie, wojnie, firmanach, podatkach,
„I o złych wieściach z obozu Wezyra:
„Jak stojąc mężnie nad brzegiem Dunaju,
„Czas nieczynnością, a lud głodem traci;
„Za co mu kiedyś Giaur złotem zapłaci:
„Jeśli w przód jeszcze, za tę miłość kraju,
„Sułtan mu stryczka nie przyszle z Seraju… —
„To zwykły przedmiot rozmów — i w téj chwili
„O niczém inném nie będziem mówili. —
„Ale pamiętaj! że skoro o zmroku
„Bęben na hasło spoczynku uderzy,
„Selim cię czeka u drzwi twojéj wieży! —
„Zakryci nocą od dozorców wzroku,
„Możem bezpiecznie do jutra, do wschodu,
„Błądzić samotnie śród wałów ogrodu.
„Strome — szpieg na nie nie wedrze się snadnie,
„A choćby wdarł się — mam sposób, że spadnie. —
„Wtedy się dowiész o losach Selima,
„Czego nikt o nim ani wie, ni mniéma. —
„Ty się mnie nie bój! zawierz sercu memu! —
„Wiész, że mam klucze tajnych drzwi haremu…“ —
— Ja się bać ciebie? — Z twych ust taka mowa?… —
„O! mój Selimie!...“ —
— „Nie trać chwil na słowa!
„Mam klucz haremu — straż rygle odsunie.

„Umiałem wzbudzić przychylność w Harunie.
„On nas nie zdradzi — zaufaj mu śmiele! —
„Dziś ci odkryję mój los, moje cele. —
„Ale, Zulejko! — pomnij, że nie taję,
„Żem rzekł — nie jestem, czém się być wydaję.“ —

KONIEC PIEŚNI PIÉRWSZÉJ.
PIEŚŃ DRUGA.

I.

Wiatr hucząc wzdyma Hellespontu wody,
Jak w owéj strasznéj i pamiętnéj nocy,
Gdy urągając z fal i niepogody,
Piękny, szlachetny, odważny i młody,
Kochanek w Bogów zaufał pomocy,
I sam zwiedziony nadzieją opieki,
Nadziéje lubéj omylił na wieki! —

Lecz ach! gdy ujrzał, że z wieży jéj wierzchu,
Hasło jéj, lampa połyska się w zmierzchu:
Cóż że mógł widzieć jak niebo się chmurzy,
Że go krzyk ptastwa ostrzegał o burzy?
Że wiatry w górze, ryk wałów u dołu,
Zdały się grozić i radzić pospołu?
On, pełen uczuć i nadziei błogich,
Nie baczył znaków, ni głosów złowrogich;

Na światło tylko kochanki spoglądał,
Gwiazdę miłości! — i innych nie żądał.
Kochanki tylko śpiew słyszał z daleka:
„Śpiesz się, mój luby! kochanka cię czeka!“ —
Stara to powieść — lecz zawsze i wszędzie
Miłość ją lubić i powtarzać będzie.

II.

Wiatr dmie od morza, i w paszczę ciaśniny
Prze wał po wale, pieniący się, siny;
I noc ponurą rzuciła zasłonę,
Na pola niegdyś tyla krwi zbroczone,
Gdzie stare grody Priama świeciły: —
Dzisiaj pustynia, gruzy i mogiły!
Jedna znikłéj potęgi i chwały oznaka —
Prócz nieśmiertelnych marzeń ślepego żebraka!

III.

Oby mi jeszcze dano na te brzegi wrócić,
Gdziem raz już proch ich święty deptał stopą młodą:
Łamać się, jakem łamał, z Hellespontu wodą,
I z tobą, wieszczu Grecki! cieszyć się i smucić!
We wszystkiém widzieć ślady dzieł dawnych rycerzy,
Wierzyć, że w każdym grobie proch półboga leży:
Myśléć, że jako przed ich, przed memi oczyma,
Też góry błękitnieją, toż morze się wzdyma:
Żyć ich myślą, ich czuciem, ich wiekiem! — któż z ludzi,
Raz tak marząc, dla wieszcza wiecznéj czci nie wzbudzi? —

IV.

Pomrok okrywa ziemię i morze — nim wznijdzie,
Jako dziewicza jego bogini na Idzie,
Ów księżyc, co ztąd niegdyś patrząc skroś ciemnoty,
Przeglądał mury Troi i Greków namioty. —
Nie klną mu dziś na zdradę śpieszący rycerze:
Lecz błogosławią dotąd spokojni pasterze.
Na zielonym pagórku pasą się ich trzody —
Grób to jest Achillesa! ołtarz jego chwały!
On, przed którym bił czołem Macedończyk młody[196]!
Który króle wieńczyły, sławiły narody!
Grób, pomnik bohatéra! — jak ciasny, jak mały!…
Dzieł jego i imienia zapomniał lud płochy;
Przez rozpadłe kamienie wiatr wydmuchał prochy;
Obcy chyba przychodzień, dumając w milczeniu,
Westchnie nad nim — i ducha wezwie po imieniu! —

V.

Późno dziś, późno księżyc rozweseli
Smutny pasterza nocleg, i ośmieli
Błędną rybaka łódź — który inaczéj
Brzegów, ni drogi do nich nie zobaczy.
Chmurą się gwiazdy zakryły przewodnie,
Wzdłuż brzegów morskie pogasły pochodnie;
Z Zulejki tylko samotnéj komnaty
Mdłe światło lampy miga się przez kraty.
W złotym kagańcu ta lampa się pali,
Z góry u stropu zwieszona śród sali.

Na sofach z tkani Perskiego przędziwa,
Leżą w nieładzie, ale pełnym wdzięku,
Tu bursztynowe różańca kaliwa,
Z których woń cudna rozlewa się w ręku[197];
Ówdzie, w szmaragdów promienie objęty —
(O! jak zła wróżba, że go zapomniała!)
Z tekstem Koranu amulet jéj święty[198],
Co go jéj matka przed skonaniem dała,
By słów wyrytych mocą tajemniczą,
Świecił jéj duszy gwiazdą przewodniczą.
I bliżéj przy nim, alkoran otwarty,
Złotem barwnemi połyska się karty[199];
I daléj nieco, zwoje lżejszéj treści,
Perskich poetów pieśni i powieści;
I na nich wsparta, brzmieć niemi lubiąca,
Spoczywa lutnia — rzadko tak milcząca.
Śród izby, kwiaty świeżą tchnące wiosną,
Z Japońskich naczyń, jak ze śniegu rosną,
I wszystkie zmysły czarują od razu
Barwą Kaszmiru i wonią Szyrazu. —
Wszystko, co tylko natura i sztuka,
Pięknego stworzy, miłego wyszuka,
Wszystko się zbiegło w téj wdzięków świątyni —
I wszystko tylko smutniejszą ją czyni,
Gdy w niéj nie widać kapłanki — Bogini! —
Gdzież ona? — mogłaż rzucić ją w téj porze,
Gdy taka noc, wiatr taki, i burza na dworze? —

VI.

W szacie czarniejszéj niż téj nocy cienie,
(Żadna z cór gminu równéj nie używa),
Którą ramiona i pierś swą okrywa,
Pierś, Selimowi droższą nad zbawienie:
Po krętych ścieżkach, krzewami zarosłych,
Drżąc na świst wiatru, na szum drzew wyniosłych,
Co wkoło z skrzypem chylą się ku ziemi;
W ciemności, mgłami zwiększonéj morskiemi,
Z wytężonemi przed siebie oczyma,
Niepewnym krokiem szła obok Selima.
I chociaż serce do powrótu radzi,
Choć w niém złych przeczuć potłumić nie może:
Czyż go samego zostawi w téj porze?
Czyż się ma lękać, gdy on ją prowadzi?

VII.

Doszli do groty, którą w łonie skały
Sztuka z naturą wspólnie wykuwały;
Gdzie nieraz w chwilach wieczornych lub rannych,
Lub w skwar świeżego szukając powiewu,
Słuchała morza harmonii szklannych,
Lub głos swéj lutni budziła do śpiewu;
Albo się ucząc z Koranu miejsc świętych,
W marzeniach, wiary prostotą natchniętych,

Roiła obraz rozkoszy niezmiernych,
Jakie raj przyszły gotuje dla wiernych. —
Gdzie duszom niewiast przybytek oznaczył,
Prorok im o tém powiedzieć nie raczył;
Lecz jeśli Selim miejsce w nim otrzyma,
Czyż raj ten byłby rajem dla Selima,
Czyżby go przyjął, i w nim się weselił,
Gdyby z nią jego rozkoszy nie dzielił?… —
Jestże Huryska, któraby zdołała
Kochać go tyle — jak ona kochała? —

VIII.

Od ostatniego niewidzenia groty
Zda się w niéj jakąś postrzegać odmianę:
Może to ciemność odmienia przedmioty,
Przy świetle tylko dnia dotąd widziane? —
Z wpół przygasłego na środku ogniska,
Mdłe ledwo światło na ściany odbłyska.
Patrzy ciekawie; — lecz czegóż tak zbladła? —
Na dziwny widok źrenica jéj padła!
W głębi stos broni! — nie broń Muzułmanów!
Zamiast janczarek, łuków, ataganów,
Znać strzelbę obcą z kształtu i oprawy!
Proste pałasze — przebóg! jeden krwawy! —
Blask się od niego odbija czerwono. —
Na stole widzi czarę postawioną.
Ach! nie sorbetem zda się napełnioną!… —
Strach ją ogarnął — chce pytać Selima,
Zwraca się — Onże to przed jéj oczyma? —

IX.

Szat swych zasłonę, rzucił na stronę —
Na skroniach jego, zamiast turbanu,
Szal okręcony, jak krew czerwony,
Dwoma końcami zwisa do stanu.
W pasie z rzemienia, z obojéj strony,
Zamiast nagłowią złotych sztyletów,
Zdobnych w kamienie godne korony,
Błyszczy żelazo dwóch pistoletów,
U boku prosty miecz przypasany;
Z ramienia krótki, w fałdy zebrany,
Z rozwieszonemi na dół wyloty,
Powiewa śnieżny płaszcz Kandyoty.
Na piersiach kaftan — lecz z pod kaftana,
W srebrzyste łuszczki zręcznie łamana,
Zbroja od pasa sięga kolana;
Dalsza w poziomém świetle ogniska,
Greckim koturnem stopa połyska. —
Gdyby nie wyraz oczu i twarzy,
Gdyby nie ogień, co się w nich żarzy,
Rzekłbyś, że prosty Galjongi Grecki[200]
Lub że na lądzie Arnaut zbójecki.

X.

„Widzisz! — nie jestem, czém się być zdawałem!
„A teraz mojéj posłuchaj powieści! —
„Jeżeli smutna — nie ja ją pisałem
„Ogniem mych wstydów i łzami boleści;

„Moja rzecz tylko — prawdę jéj okazać,
„I krwią mych wrogów dopisać — i zmazać! —
„Tyś piérwsza na jéj słuchaczkę wybrana. —
„Przysięgłaś nie być małżonką Osmana;
„Lecz gdyby usta twe dziś nie zdradziły
„Tajemnic serca, jak ci jestem miły:
„I jabym strasznych nie rozwarł skrytości. —
„Nie bierz słów moich za dowód miłości! —
„Nie! — jać jéj czynem dowiodę w potrzebie,
„Życiem dla ciebie, lub śmiercią za ciebie! —
„Tyś mi przysięgła nawzajem — dość na tém! —
„Ja — ja, Zulejko! — nie jestem twym bratem!“ —

XI.

— „Ty nie mym bratem? — Boże! — O! ja biedna!… —
„Lecz nie! — ty możesz… — jeszcze czas zaprzeczyć!… —
„Milczysz? — Więc mamże pozostać tak jedna,
„I żyć, by płakać — bo nie śmiem złorzeczyć —
„Że się sierotą na świat narodziłam?… —
„Ale się zlituj nad niedolą moją!
„Mnie pozwól zostać przynamniéj czém byłam,
„Siostrą, Zulejką, przyjaciółką twoją!… —
„Lecz ty mię kochać nie zechcesz już dłużéj! —
„Zdawna mi serce coś jakby śmierć wróży. —
„Może ty nawet masz zemsty zamiary?
„Może mię zabić chcesz śród téj pieczary? —
„Ach! dobrze! zabij! — lepiéj raz być w grobie,
„Niż żyć tak obcą, nienawistną tobie!… —
„Ach tak! — bo teraz pojmuję dla czego
„Giaffir zawsze był z tobą tak ostry;

„On cię obraził — a jam dziecię jego! —
„Nie! ty nie możesz kochać mię jak siostry.
„Ale miéj litość nad biédną dziewicą!
„Pozwól przy sobie być choć niewolnicą!“ —

XII.

— „Ty niewolnicą? — O! nie! mnie to raczéj
„Twym niewolnikiem pozostać na wieki! —
„Ale pohamuj ten zapęd rozpaczy!
„Klnę się na świętość Medyny i Mekki,
„Nikt cię, nikt z mojéj nie wydrze opieki! —
„I niech tak święty tekst na mém żelazie[201],
„Na twą obronę, w niebezpiecznym razie,
„Ramieniu memu dodaje potęgi —
„Jak ja téj święcie dochowam przysięgi! —
„Tak! bądź spokojna! — choć odmieniam imię,
„Które tak było sercu twemu drogiém,
„Miłości brata nie tracisz w Selimie.
„Choć ojca twego zwać muszę mym wrogiem,
„Bliższe, niż myślisz, łączą nas ogniwa: —
„Słuchaj, i zadrżyj! — bo powieść straszliwa.
„Abdalla było imię mego ojca —
„Giaffir jego brat — i bratobójca! —
„Brat zajrzał bratu potęgi — i zabił,
„By urząd jego i skarby zagrabił!
„Lecz mnie sierotą zrobiwszy w powiciu,
„Mnie — nie wiém czemu — zostawił przy życiu,
„I dotąd zdradą uwodząc nikczemnie —
„Czegóż prócz zdrady ma czekać odemnie? —

„Kazał mi zwać się — i sam zwał mię synem,
„Fałsz słowa każdym okazując czynem.
„Strzegł mię — jak gdyby potomka Kaima[202],
„Lub jak lwię młode, co kto w klatce trzyma,
„Upokorzeniem gnębiąc siłę ducha,
„By ją uczuwszy nie zerwał łańcucha! —
„Krew ojca mego wre we mnie, i woła
„O pomstę w duszy, jakby głos Anioła!
„Mógłbym się pomścić — lecz uśmierz twą trwogę! —
„Dla ciebiem wszystko przebaczyć gotowy,
„Wszystko — krew ojca, i moje okowy —
„Lecz już w nich dłużéj pozostać nie mogę.
„Nie! — Lecz wprzód słuchaj! — choć wbrew twéj boleści,
„Muszę dokończyć ciąg strasznéj powieści. —

XIII.

„Zkąd się w nich bratnia zawzięła nienawiść?
„Co ją zrodziło? — łakomstwo czy zawiść?
„Nie wiém; — lecz często pożar nieprzyjaźni,
„W gwałtownych sercach, lada skra rozdraźni. —
„Abdalla w męztwie nie znalazł równego.
„W Bośnii dotąd brzmi sława dzieł jego,
„Gdzie mieczem jego zwycięzko ścigana,
„Pierzchała przed nim dzicz Oglu-Paswana. —
„Lecz o tém z inąd możesz się dowiedzieć —
„Śmierć tylko jego ja muszę powiedzieć,
„I jak to rodu mojego odkrycie,
„Dało mi wolność — choć zatruło życie.

XIV.

„Gdy Paswan-Oglu, z buntownemi tłumy[203],
„Naprzód z obawy śmierci, potém z dumy,
„Wszczął bój z Padyszą: i po latach wielu
„Morderczych bitew, bez skutku i celu,
„Twierdze Widdinu owładał nareście:
„Bracia Baszowie obiegli go w mieście.
„Równi znaczeniem i z władzą podobną,
„Każdy swém wojskiem dowodził osobno. —
„Z dwóch stron do szturmu iść miały ich roty;
„Już obu wojskom plac bitwy wskazano,
„Dla obu wodzów rozbito namioty:
„Lecz ach! napróżno Abdallę czekano! —
„Cóż mówić więcéj? — Puhar z ręki brata,
„Z jadem ukrytym, jak myśl jego serca,
„Posłał Abdallę do lepszego świata —
„Dóbr tego tylko zazdrościł morderca! —
„Abdalla nie czuł podejrzeń bojaźni,
„Znać że o bratniéj nie wątpił przyjaźni.
„I gdy po łowach, po dniu skwarnéj spieki,
„Wieczorem w łaźni orzeźwiał się z znoju;
„Brat przysłał czarę chłodnego napoju —
„Skosztował kroplę — i zasnął na wieki! —[204]
„Jeśli ci trudno zawierzyć méj mowie —
„Spytaj Haruna! — on świadek! on powie! —

XV.

„Czyn raz spełniony — i władza Paswana
„Zachwiana z gruntu, choć niepokonana: —

„Urząd, paszalik, i skarby Abdalli,
„Mordercy brata, jak bratu oddali!… —
„Nie wiész, co w naszym Dywanie niecnota
„Dokaże mocą intrygi i złota! —
„Wprawdzie zbyt drogo tę łaskę opłacił:
„Rozsypał wszystko, czém go mord zbogacił —
„Ale wnet umiał odzyskać, co stracił! —
„Jak? spytasz może! — Patrz na te pustynie,
„Patrz na te ludy konające z nędzy!
„Z krwi, z łez ich tyran ładuje w swe skrzynie
„Stosy klejnotów i wory pieniędzy! —
„Ale dla czego mnie życie ocalił?
„Czemu nie wygnał? z ócz swych nie oddalił?…
„Nie wiém — i nawet zgadywać daremnie. —
„Może zgryzota dręcząca tajemnie:
„Może nadzieja przebaczenia winie,
„Gdy krzywdę ojca poprawi na synie,
„I wzięte jemu, mnie wróci bogactwa:
„Może cel jaki, lub powód dziwactwa,
„Złączone z małém ważeniem méj siły,
„Uśpiły bojaźń, i mnie ocaliły: —
„Nie wiém. — Lecz przyszedł dzień zdawna żądany,
„Że nas łączące czas zerwać kajdany!
„Mściciela we mnie czuć musi zabójca —
„I ja nie mogę przebaczyć krwi ojca! —

XVI.

„W pałacu jego, śród haremu progów.
„Z między tych nawet, z którymi chleb łamie,

„Znam wielu tajnych Giaffira wrogów:
„Mógłbym do zemsty uzbroić ich ramię.
„Dość bym rzekł słowo, i ród mój powierzył,
„Każdyby mieczem lub nożem uderzył. —
„Lecz Harun dotąd jeden wie, lub wiedział
„Tę tajemnicę; — on mi ją powiedział —
„Nie dość — o prawdzie słów swoich przekonał. —
„Z młodu w pałacu Abdalli sprawował
„Ten co tu urząd. — Harun mię wychował,
„Kochał Abdallę — widział go, gdy konał! —
„Lecz cóż mógł biedny niewolnik poradzić? —
„Zemścić się pana? — czyn już był spełniony.
„Czy mnie ocalić, chronić i prowadzić? —
„Wybrał ostatnie; — i gdy otoczony
„Niewolnikami, którzy przed nim drżeli,
„Lub pochlebcami, co łask jego chcieli,
„Giaffir łupy rozdzielał zbrodnicze:
„Przyniósł mię dzieckiem przed jego oblicze.
„I nie napróżno znać że się domagał
„Łaski, o którą na kolanach błagał.
„Przysięgą tylko związał się wzajemną,
„Kryć mnie przed światem, i ród mój przedemną. —
„Wkrótce Giaffir paszalik swój zmienił,
„I z Rumilii, z nad brzegów Dunaju,
„Gdy ją swém zdzierstwem wyssał i wyplenił,
„Jak sęp przeleciał do świeżego kraju,
„Tu, gdzie jesteśmy — w ten ogród rozkoszy,
„Co go dziś własny lud klnie, on pustoszy! —
„Sam Harun, z dawnéj niewolników zgrai,
„Przybył z nim tutaj — zyskał ufność pana:

„Widząc, jak święcie tajemnicę tai,
„Przestał się lękać że mu była znana. —
„Lecz tajemnica zbrodniarza i zbrodni,
„Cięży jak łańcuch na sercu człowieka;
„By się jéj pozbyć, pory tylko czeka. —
„Skorom wzrósł — Harun uwolnił się od niéj. —
„Tak Allah nieraz zbrodniarzom udziela
„Sług, wykonawców — nigdy przyjaciela.

XVII.

„Com rzekł, Zulejko! dziko razi uszy,
„Lecz dzikszą jeszcze być musi ma powieść.
„Nie radbym głębiéj rozraniać twéj duszy,
„Ale ci muszę szczerości méj dowieść. —
„Widziałem drżenie, gdyś strój mój spostrzegła —
„Noszę go zdawna, długo muszę nosić!
„Ten, komuś dzisiaj na wiarę przysięgła,
„Co cię o trwałość przysięgi śmie prosić:
„Jest — hordą morskich korsarzów dowodzi!
„Bez praw — prócz miecza; bez domu — prócz łodzi:
„A których czyny, i o nich powieści,
„Nie są dla uszu i duszy niewieściéj! —
„Broń tę co widzisz, ich dłoń tu przyniosła,
„Na znak mój blisko czekają ich wiosła:
„I na nich czeka ta czara na stole.
„Z niéj krzepią męztwo — mniejsza! jakim płynem —
„Pijąc, nie pomną na Proroka wolę: —
„Ach! gdybyż tylko kalali się winem!

XVIII.

„Jestem ich wodzem: — czémże miałem zostać?
„Gnębiony w domu niewolą i sromem,
„Zniskąd pociechy niemogący dostać,
„Wyśmiany, gdym jéj chciał szukać za domem:
„W gnuśnéj się nudzie młody wiek mój trwonił.
„Giaffir miecza i konia mi wzbronił!
„Choć nie raz — Allah! ty wiész ile razy! —
„W pełnym Dywanie śmiał tyran urągać,
„Jakbym ja ostrza lękał się obrazy,
„Lub nie miał siły wędzidła zawściągać! —
„Na wojnę nawet brać z sobą nie raczył,
„Na wieczną nicość, na wzgardę przeznaczył,
„Bym bez nadziei, bez siły, bez chwały,
„Śród niewolników przegnuśniał wiek cały!
„Gdy ty — ty! któréj przychylność i wdzięki,
„Choć słabiąc duszę, słodziły jéj męki —
„Na zamek Bruzy zasłana spokojny,
„Gościć w nim zwykłaś do skończenia wojny!… —
„Harun naówczas, widząc jak mię nękał,
„Jak mię bezczynny każdy dzień przywalał,
„Wzruszył się — kary, śmierci się nie lękał,
„Więźniowi użyć swobody pozwalał;
„Puszczał samego — ufny memu słowu,
„Że wprzód niż Basza — w pęta wrócę znowu. —
„Próżnoby mówić, com czuł, com doświadczył,
„Gdym po raz piérwszy na wolnym przestworze,
„Wolném powietrzem odetchnął — obaczył
„Błękitne niebo i szerokie morze!

„Na wskroś ich dusza leciała jak strzała,
„Wszystkie ich cuda pojęła, zbadała!…
„Do czegóż wtedy nie czułbym się zdolny? —
„Silny, szczęśliwy, równy Bogom — wolny! —
„Znikł z myśli obraz cierpień i katuszy —
„Świat — O! nie! — Niebo czułem w mojéj duszy!

XIX.

„Harun naraił sternika Murzyna,
„Biegłego w sztuce, i wiernego panu.
„Ster nasz zwabiła wysp Greckich drużyna[205]
„Pas szmaragdowy szaty Oceanu!
„Każdą z kolei zwiedziłem tajemnie.
„Lecz gdzie — jak hordę spotkałem — i kiedy,
„Obrany wodzem, przysiągłem wzajemnie
„Żyć nim lub zginąć? — opowiem ci wtedy,
„Gdy wszystko dzisiaj zamierzone skończym,
„Odetchniem wolno, i z nimi się złączym.

XX.

„Wprawdzie, Zulejko! są to rozbójnicy,
„Równie w uczuciach, jak w zwyczajach dzicy;
„I każda wiara, i różne plemiona,
„Mają, lub mogą mieć wstęp do ich grona.
„Lecz dzielna ręka, i otwarta mowa,
„I dusza śmiała, na wszystko gotowa,
„Co na nic strachu nie spojrzy oczyma:
„I przyjaźń, którą jeden z drugim trzyma,

„I wspólna ufność, i wierność bez skazy,
„I posłuszeństwo na wodza rozkazy,
„Łatwoby mogły otworzyć im drogę
„Do wyższych celów — niż ja wskazać mogę.
„Wielu z nich nawet — a wszystkich zbadałem,
„Znaczniejszych czucia lub myśli zapałem:
„Chociaż do rady tych raczéj przyzywam,
„W kim większą Franków przebiegłość odkrywam; —
„Wielu z nich nawet roi wyższe cele:
„Są to Greckiego Lambra przyjaciele[206].
„Dusza ich, zamiast używać swobody,
„Jakiéj im żadne nie dadzą narody,
„Niewolą tylko Grecyi zajęta:
„I czy wkrąg masztu legną na pokładzie,
„Czy wkrąg ogniska zasiądą w gromadzie,
„Rozmowa zawsze: jak skruszyć jéj pęta?
„Jak wskrzesić z grobu ducha dawnych Greków,
„I w krwi tyranów zmyć wstyd tylu wieków?… —
„Pozwalam gwarzyć — i słucham zdaleka,
„Jak rozprawiają o prawach człowieka,
„I o wolności, któréj świat wygląda,
„I o równości, któréj próżno żąda!…
„Słucham z uśmiechem — i marzę sam w sobie. —
„Ach! i ja kocham wolność — choć w różnym sposobie! —

„Obym mógł bujać, jak ów Patryarcha morza [207],
„Lub koczować jak Tatar śród pustyń przestworza[208]!

„Lekki namiot na brzegu, lotna łódź nad wody,
„Milsze mi są nad wszystkie pałace i grody.
„Na grzbiecie wzdętéj fali, na dzikim rumaku,
„Na otchłaniach bez brzega, na stepach bez szlaku,
„Nie dbam gdzie wiatr popędzi, gdzie koń zwróci wodze —
„Ty tylko, gwiazdo moja! przyświecaj méj drodze!
„Ty, gołąbko pokoju! przodkuj mojéj łodzi,
„I gałązkę oliwną przynieś z nad powodzi!
„Lub, gdy dla niéj pokoju nie ma prócz rozbicia,
„Świeć mi przynajmniéj tęczą w burzach tego życia!
„Promieniem, który pomrok nocnych chmur rozgania,
„I proroczo jutrzejsze zwiastuje zarania!

„Święte — jak Muezzina wołanie z wież Mekki,
„Na które ze czcią pielgrzym przyklęka daleki:
„Miłe — jak nóta pieśni znana z lat dziecinnych,
„Wspomnieniem ich słodząca gorycz wszystkich innych:
„Drogie — jak wygnańcowi dźwięk ojczystéj mowy,
„Będą mi wszystkie twoje słowa i rozmowy!
„Dla ciebie na tych wyspach wynajdę schronienie,
„Kwitnące, jako w nowo stworzonym Edenie[209];
„Tysiąc rąk, tysiąc piersi, tysiąc serc uzbroję,
„By cię strzegły, służyły na skinienia twoje!
„Na ich czele, przy tobie, zbiegłszy ląd czy morze,
„Łupy krajów i ludów u stóp twoich złożę! —
„Czyż się pieszczot haremu gnuśnych i jednakich,
„Zrzec nie warto dla trudów — dla rozkoszy takich? —

„Cóż, że patrząc w mą dolę, widzę — lecz nie blednę —
„Niebezpieczeństw tysiące — szczęście tylko jedne,
„Miłość twoję? — ach! ona wszystko mi nagradza!
„Niech mię los prześladuje, niech przyjaciel zdradza,
„Najczarniejszy mrok duszy ta myśl rozpromieni:
„„Wszystko się odmieniło — Jéj nic nie odmieni!“ —
„Niech tylko moc twa, mocy duszy méj dotrzyma,
„Niech twa miłość dorówna miłości Selima,
„Potrafim zdwoić rozkosz, smutek rozweselić,
„Pokonać, lub znieść wszystko — byle się nie dzielić! —
„Raz stargawszy me pęta, z przyjacioły memi,
„Bez trwogi wojnę całéj wypowiemy ziemi,
„Wojnę ludziom! — bo wojna przeznaczeniem ludzi;
„Bo sama w nich natura żądzę wojny budzi.
„Patrz! gdzież się nasycili łupem i rozbojem?
„Kraj zamienią w pustynię, i to zwą — pokojem!
„A jaż nie miałbym ufać méj sztuce lub sile? —
„Nie by ziemie zdobywać! — dość gdy jéj mam tyle,
„Ile mi wkrąg potrzeba na zamach méj broni —
„Lecz by nie być ich łupem, muszę być jak oni! —
„Chcę władzy — nie co z trwogą przez niezgodę włada,
„Któréj dwoistém berłem jest moc albo zdrada: —
„Nie! — ja w moc tylko ufam! — podstęp przyzwiem wreście
„Jeśli się kiedy w ludném zniewolniczym mieście.
„Tam to niebezpieczeństwo godne naszéj trwogi!
„Tam twa nawetby dusza mogła zboczyć z drogi. —
„Ileż serc nierozdzielnych w niebezpieczeństw fali,
„Obłudnicy zwaśnili, zdrajcy rozerwali!
„A niewiasta im łacniéj niżli mąż ulegnie. —
„Gdy los lub świat kochanka poniży i zegnie,

„Gdy szyderstwo lub potwarz utopią weń miecze:
„Trwożna o siebie próżność, wyprze się go, zrzecze,
„I wstydzić się go będzie! — Precz te podejrzenia!
„Nie skażą one mojéj Zulejki imienia! —
„Lecz życie jest grą losu!“ — Po cóż zwlekać dłużéj,
„Tu, gdzie nam nic wygranéj, wszystko zgubę wróży:
„Tak, zgubę! — czyż mi jutro nie masz być wyrwana
„Wyrokiem Giaffira, przemocą Osmana? —
„Lecz dziś jeszcze na wieki zbędziem téj obawy.
„Niech tylko wiatr swe skrzydła przypnie do méj nawy!
„Raz złączonych na zawsze, o cóż bojaźń wzruszy?
„Błądząc bez odpoczynku, pokój znajdziem w duszy.
„Przy tobie, silny w czynach, śmiały w przedsięwzięciach,
„Ląd, morze dla mnie jedno! — świat mój w twych objęciach! —

„O! niech wre wściekła fala, niech grom w maszty bije,
„Skoro ty mi tém tkliwiéj rzucisz się na szyję! —
„Każda myśl, każde słowo, każde me westchnienie,
„Będzie tylko modlitwą za twe ocalenie!
„Najdziksza waśń żywiołów mniejszą trwogę wzbudzi,
„Niżbyśmy tu drżeć mieli przed przemocą ludzi.
„To skały, w pośród których nie ujdziem rozbicia;
„Tam chwile niebezpieczne — tu każdy dzień życia! —
„Precz złowrogie przeczucia! — ta chwila rozstrzygnie,
„Czy nas los wtrąci w przepaść, czy miłość podźwignie?… —
„W niewielu słowach skończę powieść mojéj doli,
„Twoje jedno — wnet z mocy wrogów nas wyzwoli.

„Tak! wrogów! — Czyż Giaffir nie jest wrogiem moim,
„Lub Osman — co nas chciałby rozłączyć — nie twoim?“ —

XXI.

„Głowę Haruna by ustrzedz od kary,
„Wróciłem na czas, wierny słowu memu;
„Mało kto wiedział, nikt nie złamał wiary,
„Żem się śmiał wykraść za progi haremu.
„Odtąd choć zdala od wiernéj gromady,
„Rzadko omylić mogę czujne straże,
„Wszystkie ich czyny, zamysły i rady,
„Ja rozporządzam, kieruję i ważę:
„Ja daję plany, ja wskazuję cele,
„Ja godzę spory, i zdobycze dzielę —
„Czas, bym sam wreście walczył na ich czele! —
„Skończyłem powieść. — Zulejko! czas nagli:
„Łódź moja blisko — w chwili ją mieć mogę;
„I wnet pod skrzydłem opiekuńczych żagli
„Rzucim za sobą nienawiść i trwogę!
„Jutro przybywa Osman — my téj nocy
„Ujść ztąd musimy — łub uledz przemocy. —
„Jeśli więc pragniesz oszczędzić krwi Beja,
„Krwi droższéj może — nie zwlekaj daremno!
„W pośpiechu dla nas jedyna nadzieja:
„Zulejko moja! bądź moją! pójdź ze mną!… —
„Lecz jeśli słysząc tajemnic wyznanie,
„Żałujesz przysiąg wyrzeczonych z rana:
„Zostań! — lecz wtedy i Selim zostanie —
„Ale cię żoną nie ujrzy Osmana!“ —

XXII.

Rzekł — ona blada, bez ruchu i tchnienia,
Jako ów posąg i pomnik cierpienia,
Gdy wszystko tracąc, wszystko czując razem,
Matka z rozpaczy skamieniała głazem: —
W równéj postawie i lica żałobie,
Stała i sercem podobna Niobie.
Lecz wprzód nim usty, nim nawet oczyma,
Wydać zdołała myśl — wyrok Selima:
Brzękły wrzeciądze u bramy ogrodu —
I z mrocznéj głębi sklepionego wchodu,
Wybiegła jasność pochodni iskrząca:
Druga, i trzecia — i szereg bez końca!
W różne się strony rój ogniów rozlata: —
„Uchodź, mój: — ach! nie bracie! — lecz droższy od brata!“ —

Śród drzew, w ciemnościach, iskrzące czerwono,
Rozpierzchłe światła migają się, wioną:
Nie same światła; — w każdéj prawéj dłoni
Lśni od ich blasku ostrz dobytéj broni.
Dzielą się, plączą, zbiegają się razem,
Świecący ogniem, grożący żelazem.
Wśród nich Giaffir zżyma się i dąsa,
Miecz bratobójczy nad głową potrząsa. —
Już w głąb jaskini sięgają oczyma —
Maż ona stać się grobem dla Selima? —

XIII.

On czekał śmiało: — „Co ma stać się, stanie! —
„Zulejko! uścisk i pocałowanie!
„Może ostatnie nasze pożegnanie! —
„Blisko gdzieś jednak łódź mych towarzyszy;
„Może da pomoc, gdy hasło posłyszy! —
„I tak nas mało! — lecz ujrzym, co znaczy
„Złączona siła męztwa i rozpaczy!“ —
Rzekł, i ku wyjściu groty skoczył śmiało. —
Echo wystrzału w powietrzu zagrzmiało.
Zulejka z żalu jak martwa opoka,
Ani zadrżała, ni zmrużyła oka! —
„Nie słyszą może — lub chociaż przybędą,
„Śmierci méj chyba mścić się tylko będą! —
„Strzał zwabił ku mnie nieprzyjaciół roje. —
„Teraz, mój mieczu, pokaż dzielność twoję!
„Ty ojca mego spuścizno jedyna.
„Dziś za krew jego daj pomstę dla syna! —
„Bądź zdrowa, luba! — uchodź! albo raczéj
„Schroń się w głąb groty! — Chroń się! już są blisko. —
„Ojciec cię kocha, i wszystko przebaczy. —
„Chroń się! na krwawe nie patrz widowisko:
„By czasem kula zbłąkana lub strzała
„Niewinnéj piersi za cel nie obrała! —
„Nie drzyj o Niego! — choć mego zabójca —
„Wolałbym zginąć, niż ci wydrzeć ojca! —
„Nie! — choćby z mieczem sam na mnie nastawał,
„Choćby mi podłość na nowo zadawał!

„Ale się zgrai nie poddani tak snadnie —
„Prócz głowy Jego — każda inna spadnie!“ —

XXIV.

Skoczył ku morzu; — jak błysk piorunowy,
Miecz jego z pochew na powietrzu błysnął.
Drgająca głowa i tułów bez głowy
Padł mu pod nogi, z tłumu co się cisnął.
Padają drudzy — lecz nakształt mrowiska,
Ruchoma ciżba otacza go, ściska.
On w lewo, w prawdo, tnąc ścieżkę krwawą,
Z falą już prawie spotyka się w biegu: —
O strzał już ledwo towarzysze z nawą —
Łódź bliżéj jeszcze: — jak szybko, jak żwawo,
Z rozpaczną siłą wiosłują do brzegu! —
Ach! chwila jeszcze — a zbawić go mogą!… —
On już fal morskich dotyka się nogą —
Korsarze z czółna rzucają się w morze,
Z szablami w zębach, ze strzelbami w górze:
Zapamiętali, rozżarci, zajadli,
Już skaczą na brzeg — na bitwę przypadli… —
Ach! — Zemsta chyba teraz sił im doda! —
Krwią serca jego rumieni się woda.

XXV.

Śród kul, i mieczów, i grotów miotanych,
Bez ran, lub wcale nie czując zadanych,
Przedarł się Selim — i ku morskiéj toni
Biegł spotkać odsiecz, lub ujść od pogoni.

Już wpław ku łodzi miał rzucić się bratniéj,
Już podniósł ramię na zamach ostatni —
Czegóż się wstrzymał? — nieszczęsna przewłoka! —
Próżno w głąb groty chciał sięgnąć oczyma! —
Ta jedna chwila, ten jeden rzut oka,
Może go zgubić, lub w więzach zatrzyma! —
O! smutny dowód, jak serce człowieka
Trudno ostatniéj pociechy się zrzeka!… —
U stóp się jego już fala rozpryska —
Pomoc tuż przed nim — już widna, już bliska!… —
Wtém razem wystrzał i głos zagrzmiał srogi:
„Tak giną wszystkie Giaffira wrogi!“ —
Czyj głos, czyj wystrzał? czyja, śród tak wielu,
Kula, zbyt bliska by chybić do celu,
Świsła w powietrzu, i plusła do fali? —
Twoja to, twoja, morderco Abdalli!
W mękach trucizny ojciec życie kończył;
Prędsza z nim śmiercią sierota się złączył! —
Wrząca krew pluszcząc wylewa się z rany,
Śnieżne nią wkoło zbroczyły się piany.
On padł bez jęku — próżno usty ruszył,
Głos śmierć stłumiła, lub szum fal zagłuszył.

XXVI.

Ranek — wiatr w kłębach rozwiewa mgły nocne. —
Gdzież ślady bitwy, co tak krwawą była? —
Strzały, co echa budziły północne,
Groźby, błagania, jęki niepomocne,
Ścichły — dym opadł — krew woda obmyła —
Powietrze, morze spokojne.

Na piasku tylko gdzie niegdzie rzucone
Szczątki orężów, lub w nim wytłoczone,
W rozpacznéj z wrogiem czy ze śmiercią walce,
Ślady stóp zbrojnych, i rąk krwawe palce,
Świadczą człowieka czyn — wojnę.

Z brzegu na wodzie — znać ledwo co zniosła —
Pływa pochodnia i łódka bez wiosła,
I daléj nieco, w zielska zaplątany,
Okryty pleśnią i morskiemi piany,
Z falą się biały płaszcz wznosił:
Z rozrzuconemi na wodzie wyloty,
Zwykła Greckiego odzież Kandyoty —
Gdzież jest ten, który ją nosił? —
Widzisz tę plamę? — czerwona, straszliwa!
Morze jéj dotąd nie zmyło — nie zmywa!… —
Lecz kto chcesz płakać nad ciałem ofiary,
W kim los jéj litość ocuca;
Idź, kędy płócząc Sygejskie pieczary,
Podwodnym nurtem morze swe ciężary
Na brzegi Lemnu wyrzuca! —
Tam czarne ptaki nad swoją zdobyczą
Ciężkiemi skrzydły podlatują, krzyczą,
Ilekroć fala, co ku brzegom dysze,
Leżącą na niéj głową zakołysze;
Ilekroć, jakby strasząca ptastw chmury,
Stężała ręka, dłoń blada,
Z silniejszym wałem wzniesie się do góry,
I znów z nim razem opada!

Cóż ma obchodzić, czyli go w swém łonie
Ziemia pogrzebie, czy morze pochłonie?
Czy że szarpiące już go dzioby ptaków,
Pozbawia pastwy ryby lub robaków?… —
Jedyne serce, coby się krwawiło,
Jedyne oko, coby łzę wylało
Nad jego ciałem, lub jego mogiłą:
Serce to pękło, oko się zaćmiło,
Wprzód, niż śmierć jego ujrzało! —

XXVI.

W haremie Giaffira płacz i narzekanie;
Oko niewiast zroszone, i mężczyzn twarz blada. —
Czyjże to okrzyk rozpaczy?
„Zulejko! córko moja!“ — daremne wołanie!
Biada ci, tyranie, biada!
Ona ci nie odpowie — ha! i nie przebaczy! —

Zapóźno, oblubieńcze, przybywasz na gody!
Nie widziałeś — nie ujrzysz Narzeczonéj wdzięków! —
Czyżeś nie słyszał, wjeżdżając w te grody,
Smutnych pieśni derwiszów i płaczennic jęków,
Że się przybliżasz tak śmiele?
Czyż te skupione przy bramach haremu
Tłumy niewieście:
Ta niewolników postać nieruchoma,
Z założonemi na piersiach rękoma:
Żal w mieście:
Nie dosyć jeszcze mówią sercu twemu,
Jakie cie czeka wesele? —

Pokój sercu dziewicy! — Allah twemu oku,
Duszy twéj, najsroższego oszczędził widoku:
Śmierci twojego Selima! —
W chwili, gdy z objęć twoich wydarł się, i w mroku
Znikł przed twojemi oczyma:
Rozpacz twe serce strętwiła.
On ci był wszystkiém! — szczęściem, nadziéją, i chlubą:
Myśl że go tracisz, ustrzedz nie możesz przed zgubą:
Ta myśl — zabiła!
Usłyszano krzyk jeden — głośny, niedaleki —
Czyj? — On zgadł! — wstrzymał się chwilę;
Słucha — próżno! — Już wszystko ucichło — na wieki! —
Pokój dziewiczéj duszy, i wczesnéj mogile!

Szczęśliwaś! — jak kwiat w pełni rannego rozwicia,
Serce zwiędło — nie piło gorzkich mętów życia!
Ból ten — srogi, śmiertelny — był piérwszy, jedyny!
Nie doznałaś co gorycz żalu, wstydu, winy,
Pychy, zemsty, zgryzoty! — ach! ni téj katuszy,
Co jak wieczne szaleństwo wre w mózgu i w duszy:
Jak robak lęgnie w sercu, i na wskróś je wierci,
I nie śpiąc sam, nie daje zasnąć — prócz snem śmierci;
Każdą myślą, jak żądłem zatrutem kaleczy,
Obawia się ciemności, a światłu złorzeczy;
Jak ogień w suchém oku i we krwi się pali,
I aż w popiół obróci — wprzód się nie oddali!

Biada tobie, morderco! na dni i na lata,
W życiu, i w wieczności biada! —
Darmo tarzasz się w prochu, i sinemi usty
Klniesz siebie, i z przestrachem błagasz o odpusty —
Pokuta, rozpacz nie nada!
Dłoń, z któréj legł Abdalla, Selim — brat, syn brata —
Próżno będzie targała włos i szaty darła:
Zbrodni nie minie zapłata!
Chluba twoja — rękojmia przyjaźni Osmana:
Godna, gdyby ją poznał, dzielić tron Sułtana —
Córka twoja — umarła!

Zgasła u wschodu gwiazda dziewiczéj czystości,
Któréj blask, noc twéj chmurnéj duszy rozweselał:
Jutrzenka twych nadziei, zorze twéj starości! —
Któż ją zagasił? — Krew, którąś Ty przelał! —
Biada ojcu-zabójcy! tyranowi biada! —
Słyszysz ten okrzyk rozpaczy?
„Gdzie dziecię moje?“ — Echo mu „gdzie?“ — odpowiada[210].
Ona mu nie odpowie — ha! i nie przebaczy! —

XVIII.

Między pomników i grobów tysiące,
Lśniących się spodem, gdy z boków i z góry,
Cyprysy mroczne, choć zieleniejące
Zimą i latem, ścielą cień ponury,
Jak myśl rzucona na groby:

Jest jedno miejsce — osobne, kwitnące,
Wiecznie zielone, rozweselające
Nawet te gaje żałoby. —
Tam jedna tylko, tchnąc samotną wonią,
Róża rozkwita — posępna i blada,
Rzekłbyś, rozpaczy zasadzona dłonią:
Tak mdła, tak słaba, że zda się wiatr lada
Liść jéj po polu rozproszy;
Jednak choć wicher, choć burza się wścieka,
Kwiat jéj trwa cało; — choć ręka człowieka,
Co wszystko piękne w tym kraju pustoszy,
Kwiat jéj oberwie: — niepojęta władza,
Kwiat ten nazajutrz na nowo odradza:
Jakby duch jaki miał ją w swojéj pieczy,
Który jéj rany łzami niebios leczy,
I czarodziejską mocą swego śpiewu,
Co noc kwiat nowy wykołysze z krzewu! —
Nie dziw, że dotąd Helleńskie dziewice
Wierzą, że kwiat ten nie jest z tego świata,
Co mu ni szkodzić nie śmią nawałnice,
Ni szrony zimy, ani skwary lata:
On zawsze smutny, lecz piękny jak w maju,
Zdaje się tęsknić po kraju swym — raju.

Nad kwiatem co noc ptaszek jakiś śpiewa,
Ukryty w liściach pobliskiego drzewa:
Sam dotąd ludzkiém okiem niedojrzany,
Lecz głos ma wdzięczny, jak Hurysek lutnie.
Nie jest to słowik w róży zakochany —
Słowik nie śpiewa tak czule, tak smutnie!

Ci którzy słyszą śpiew ten tajemniczy,
Doznają w duszy tak rzewnéj słodyczy,
I czują w sercu taką tęskność tkliwą,
Jak gdyby czuli miłość nieszczęśliwą,
I choćby chcieli, łez wstrzymać nie mogą.
Lecz te łzy same, tak słodko im płyną,
Żal ten tak z żadną nie zmieszany trwogą,
Że się im zdaje rozkoszą jedyną:
Że się lękają promienia poranku,
Chcieliby słuchać, płakać bez przestanku —
Taki jest urok w tym śpiewie! —
Lecz skoro pierwszy świt niebo zapłoni,
Ptaszek, nie wiedzieć, znika, czy się chroni,
I śpiew zamilka na drzewie. —

Są nawet — może urok przysłyszenia —
(Lecz ci co czują, nie będą się śmieli),
Są którzy mówią, że śród jego pienia,
W najtkliwszéj jego nócie dosłyszeli
Brzmienie Zulejki imienia[211]! —
Bo dla niéj zda się ten ptaszek tak śpiewa,
Z cyprysowego nad jéj grobem drzewa;
Bo z jéj to właśnie mogiły dziewiczéj
Wykwita róży ów kwiat tajemniczy. —
Niegdyś kamienny grób stawiać jéj chciano —
Lecz postawiony wieczorem — znikł rano.
Ni dłoń to ludzka, co go w nocnéj porze,
Wyrwawszy z miejsca, przeniosła nad morze! —
Bo go tam właśnie ujrzano o świcie,
Gdzie Selim w boju dał za nią swe życie,

I zkąd go fale uniosłszy, zbawiły
Czci pogrzebowéj i ziemskiéj mogiły. —

I odtąd co noc, gdy księżyc lśni w górze,
Widać na białym pomnika marmurze,
Wspartą, jak gdyby dumającą z żalem,
Głowę czerwonym okręconą szalem.
Powieści o niéj lud z trwogą powtarza,
I pomnik zowie „Wezgłowiem Korsarza.“ —
A na Zulejki mogile, jak pierwéj,
Zakwitła róża — i kwitnie bez przerwy:
Smutna i blada — jak lice piękności,
Ody słucha dziejów nieszczęsnéj miłości! —

KONIEC.


MAZEPPA.
POWIEŚĆ
LORDA BYRONA.



GUSTAWOWI HODENIUSOWI
NA PAMIĄTKĘ PRZYJAŹNI I MIŁYCH WIECZORÓW,
NA WSPÓLNÉM CZYTANIU POEZYI SPĘDZONYCH.
poświęcam.
A. E. O.



DO CZYTELNIKA.

Podanie o Mazeppie, na którém się treść niniejszéj powieści opiera, znane jest u nas powszechnie. Autor wziął je z historyi Karola XIIgo przez Woltera, który je za prawdziwe przytacza. Za takie też uchodziło i u nas, aż do czasów ogłoszenia znakomitych Pamiętników Jana Chryzostoma Paska, z czasów Króla Jana Kazimierza, gdzie obok innych szczegółów, tyczących, się piérwszéj młodości Mazeppy i pobytu jego na dworze królewskim, znajduje się opis prawdziwego zdarzenia, które stało się powodem i wyjazdu Mazeppy na Ukrainę, i rozszerzonéj o nim w kraju powieści. Porównanie rzeczywistéj prawdy z poetycką fikcyą podania, może tu ujść za ciekawą wskazówkę, jak się tworzą wszystkie tradycye gminne: to jest, jak poetycka wyobraźnia ludu, dopełniając i upiękniając stopniami dany wypadek, nakoniec go całkiem przekształca.
Obszerniejsza wiadomość o dalszém polityczném życiu Mazeppy, jako naprzód Assauły, a potém Hetmana Kozaków, znajduje się w Atheneum z r. 1842, przez Aleksandra hr. Przezdzieckiego.




MAZEPPA.

I.

Było to wkrótce po dniu pod Półtawą,
Gdy los odstąpił Szwedzkiego Karola,
A wojsko jego z wstydem i niesławą,
Zaległo trupem, lub uciekło z pola.
Szczęście i chwała, jako ich czciciele,
Płoche w przemianach, w łaskach niestateczne,
Zastępom Piotra stanęły na czele,
I mury Moskwy znów stoją bezpieczne.
Aż znowu na nie, z straszliwszemi gromy
Nie przyjdzie burza: i w ich ognisk dymie
Nie zgaśnie, jako meteor znikomy,
Większa potęga, i sławniejsze imię[212]! —
Groźna nauka dla ludów i tronów,
Cios dla jednego — wstrząśnienie milionów!

II.

Tak los zwykł igrać z wielkością człowieka. —
Karol raniony przed wrogiem ucieka,

Wczwał, dniem i nocą, po polach oblanych
Krwią swoją własną i swoich poddanych.
Bowiem tysiące poległy, ażeby
Króla z ostatniéj ratować potrzeby:
Przecież głos żaden, w tylu ofiar tłumie,
Nie śmiał złorzeczyć poniżonéj dumie;
Nikt się nie pomścił — choćby mógł bezkarnie
Słowem wyrzutu — za śmierć i męczarnie!
Koń jego poległ: — Gieta dał mu swego,
I na śmierć pewną został w miejscu jego.
Lecz i ten drugi, gnany bez wytchnienia,
Omdlał nakoniec, i padł z wysilenia.
I w głębi lasów — gdy wkoło na błoni
Świecą się ognie zwycięzkiéj pogoni —
Król musi spocząć — pod cieniem jedliny,
Na suchych liściach: — toż-li są wawrzyny,
Co dla się z młodu polewał krwią ludów?
To-li spoczynek bohaterskich trudów? —
Skostniałe członki, krew zakrzepła w ranie,
Noc zimna, wietrzna — mrożące posłanie…
Sen, jedną ulgę dla myśli i ciała,
Krew gorączkowa z ócz mu odpychała.
Przecież, choć w mroku nie śledził go świadek,
Król po królewsku znosił swój upadek.
Pod moc swéj woli podbijał cierpienia,
Jak niegdyś wrogi; a żal i westchnienia,
Milczały w jego łonie tajemniczém,
Jak niegdyś ludy przed jego obliczem.

III.

Z nim grono wodzów — o! jakże zmniejszone,
Od dnia, co dla nich miał być dniem zwycięztwa!
Lecz za toż serca w wierze doświadczone!
Los zmógł ich siłę, lecz nie zachwiał męztwa.
Smutni, w milczeniu, cugle dzierżąc w dłoni,
Każdy szerokim płaszczem obwinięty,
Siedzą przy królu, i obok swych koni. —
Nieszczęście zbliża człowieka z zwierzęty:
W niebezpieczeństwie, jeździec i koń jego
Są jakby bracią jeden dla drugiego.
Śród nich, Mazeppa, pod rozłożystemi
Gałęźmi dębu, na chropawéj ziemi,
Słał sobie liście i drzewne konary.
Jak dąb ów silny, i ledwo mniéj stary,
Hetman Kozaków — jak śród gromów wojny,
Śród burzy losu zimny i spokojny. —
Ale nim uległ, zwyczajem kozaka,
Opatrzył naprzód wiernego rumaka.
Otarł go burką, i głaszcząc po grzywie,
Cieszył się, patrząc jak pasł się skwapliwie:
Bo nie był próżen téj jednéj obawy,
Że jeść nie zechce zaroszonéj trawy.
Lecz w tém koń-kozak był równy Mazeppie:
Dziki i chyży, jak wicher na stepie,
Mało dbał o to, czém wzmoże swe siły,
Byleby panu w potrzebie starczyły.

W skwary jak w mrozy, wytrwały do jazdy,
We mgle bez słońca, i w nocach bez gwiazdy,
Na krok w pustyni nie zbłądził do rana:
W tłumie tysiąców znał twarz swego pana,
I na głos jego, biegł doń pędem strzały,
I ślad w ślad za nim szedł choćby dzień cały.

IV.

Gdy tak koń pasł się — Mazeppa tymczasem,
Wsparłszy o gałęź dzidy swojéj drzewce,
Wyjął krócice zatknięte za pasem,
Spójrzał czy suchy był proch na panewce,
Czy ostre skałki, czy spust niezawodny.
Szablę swą potém otarł z rosy chłodnéj,
Brzeszczot i pochwę; i z olster u siodła
Dobył chleb suchy i wodę ze źródła;
I jakby krajczy śród dworskiéj biesiady,
Obdzielał Króla i resztę gromady.
Król gwałtem uśmiech wymógłszy na czole,
By się zdać wyższym nad ból i niedolę,
Przyjął swój udział i rzekł: — „Wyznać trzeba,
Że choć nam wszystkim nie skąpiły Nieba
Sił i wytrwania: nikt z nas w téj pustyni,
Mniéj nie rozprawia, a więcéj nie czyni,
Jak ty, Mazeppo! — przykład twój co chwila,
Jak i twój zapas, nas wszystkich posila.
Od Aleksandra i od Bucefała,
Dzielniejszéj pary ziemia nie widziała,
Jak ty i koń twój; a od przodków Scytów,
Godzieneś jeźdźca najpiérwszych zaszczytów!“ —

A Hetman na to: „Strzeż Boże nauki,
„Jaką za młodu doszedłem téj sztuki!“ —
— „Czemu?“ — Król spytał — twój przykład, Hetmanie,
Broni twych mistrzów przeciw twéj naganie.“ —
— „Długoby o tém mówić“ — rzekł Mazeppa —
A nie czas teraz; — noc mglista i ślepa
Pozwala spocząć, by jutrzejszą porą
Spieszyć tém prędzéj. — Wrogi nie za górą —
Na niebie widać ich ogniów odbłyski.
Rano wstać trzeba; — a świat to nie blizki
Do brzegów Dniestru, nim rumaki nasze
Puścim swobodnie na turecką paszę! —
A więc, śpij Królu! — ja zastąpię straże.“ —
— „Owszem“ — rzekł Karol — „proszę cię i każę,
Powiédz nam twoję tę powieść: a może,
Słuchając prędzéj oczy do snu złożę —
Bo senność dotąd mych powiek nie klei.“ —
— „A! gdy rzecz o to: — w téj miłéj nadziei —
Rzekł stary Hetman — „chętnie w méj pamięci
Odnowię przeciąg lat siedemdziesięci. —
„Mogłem mieć wtedy rok dwudziesty prawie.
Na dworze króla — Jana Kazimierza —
Siedem lat paziem przebyłem w Warszawie.
Był to Pan dobry: nie tak na rycerza,
Jako na mędrca; — jak niebo do ziemi
Z Waszą Królewską Mością! — Uczty, bale,
Książka, rozmowa z ludźmi uczonemi,
To jego rozkosz! — O wojennéj chwale
Ani pomyślał: tém mniéj o zaborach
Ziem i państw cudzych. — Prawda, że z swém jedném

Dość miał kłopotu! — Lecz w życiu powszedném,
Gdyby nie sejmy w ustawicznych sporach,
I gdyby w domu nie swarliwa żona,
Wiódłby dni miłe Króla Salomona. —
Lecz dwie te rzeczy — z dodaniem i trzeciéj:
Zajść, skarg i dziwactw zawistnych piękności,
Co w kolej króla imały w swe sieci —
Truły mu rozkosz myśli i miłości.
Aż obmierziwszy blask świata i tronu,
Skończył dni w murach świętego zakonu.
„Ale to było potém: — za mych czasów
Król nie o fórtach rozmyślał klasztornych.
Zamek się pękał od ciągłych hałasów
Dziennych pijatyk i tańców wieczornych.
Co było wyższych z bogactw i zaszczytów,
Każdy rad nie rad kręcił się w tym wirze;
A żaki ze szkół Ojców Jezuitów,
Różnemi tony, na chropawéj lirze,
Sławili cuda królewskich splendorów.
I tak ta wierszy mania uczona
Objęła wszystkich: dworzan, senatorów,
Mnie nawet w końcu; żem kilka wieczorów
Skandował żale czułego Damona! —
Djabła to warte! — A jednak bywało,
Kiedy się czasem z niechcenia, znienacka.
Przy teorbanie dumkę zaśpiewało:
To jakby ogniem grała krew kozacka,
A i łez czasem popłynęły zdroje! —
Bo jak to mówią: gdzie bez kolców róże?

Gdzie człek bez troski? — a paź tak ma swoje,
Jak król i hetman. — Przy królewskim dworze,
Mieszkał w Warszawie jeden z kasztelanów.
Starosta starostw bez liku, pan z panów,
Możny, bogaty, jak mina Olkusza —
A przytém dumna i pozioma dusza.
Zasługi przodków mniemając swojemi,
Na Ukrainie, w Litwie i Koronie,
W całém królestwie — ba! na całéj ziemi,
Sądził się piérwszym pomiędzy piérwszemi,
I tak się godnym czuł zasiąść na tronie,
Jak — jak, rzec prawdę — każdy z polskich panów. —
„ Lecz co w obliczu nas młodszych dworzanów
Było przedmiotem i czci i zazdrości.
To żona jego: — cud, anioł piękności!
Ofiara dumnéj rodziców przemocy,
Przy boku starca, jako dzień przy nocy,
Młodsza od niego lat najmniéj trzydzieści,
W pełni powabów i krasy niewieściéj.
Wiodła dni w nudach i tajonych żalach.
I kto ją widział na ucztach i balach:
Blask jéj klejnotów, i mgłę smutku w oczach,
Bladość w jéj licach, i perły w warkoczach:
Równać ją musiał do królowéj sadu,
Gdy więdnie zgięta pod ziarnami gradu.

V.

„Ja byłem wtedy — dziś to bez przechwałek
Powiedzieć mogę, gdy trzy ćwierci wieku

Dźwigam na barkach; — byłem tęgi śmiałek.
Syn Ukrainy, nie kąpany w mleku,
Z odwagą w sercu, a próżnością w głowie,
Żywy, wesoły: — nikt w czynie ni słowie,
Czy to z paniątek, czy ze szlachty braci,
Nie śmiał tak bardzo zajść w drogę Mazeppie! —
Gładkość też lica i giętkość postaci,
Nim je wiatr zwarzył i schylił na stepie,
Inaksze były niż dziś; — i na czole,
Nim je zorały losu nawałnice,
Była moc duszy; i oczy sokole
Umiały ogniem sypać na dziewice! —
Wszystko to przeszło! — prócz téj jednéj mocy
Co choć już może nie błyszczy jak wprzódy,
Nie zgasła przecież: — gdy wam w takiéj nocy
Jak dzisiaj, w lesie, śród wrogów przemocy,
Prawię me stare, miłośne przygody. —
„Lecz wracam do nich. — Piękność Izabelli —
To było imię żony Kasztelana. —
Zda się ją widzę — cała zda się w bieli,
Jak raz ostatni widziałem — ubrana,
Spływa z powietrza i staje przede mną!…
A jednak czuję, że chciałbym daremno
Opisać w słowach jéj postać i lice,
A nadewszystko ten blask czarnych oczu,
Te pełne, duże, głębokie źrenice,
Co jak dwie gwiazdy w cichém wód przezroczu,
Zdały się pływać w strumieniu łez jasnych,
I topnieć we łzy — od promieni własnych!…

Całe w miłości — na poły w omdleniu,
Na poły w ogniu: — jakoby dwaj święci,
Co już na stosie płomieniem objęci,
Wzrok wznosząc w niebo, trwają w dziękczynieniu,
Jakby za rozkosz w śmierci i cierpieniu! —
„Czoło jéj gładkie, jak przejrzysta woda,
Gdy się w niéj letnia odbija pogoda,
A żaden powiew powierzchni nie zmąca,
A na dnie tylko blask nieba i słońca! —
Twarz jéj i usta!… — Lecz co tu wyrazy?
Dość — jam ją kochał! — kocham jeszcze teraz! —
Dla niéj to lata zniewagi, obrazy,
Zniosłem cierpliwie; — złorzeczyłem nieraz
Sobie, jéj nigdy; — za nią, nie za siebie,
Ha! wziąłem pomstę: — i oby sąd w Niebie
Mnie karał: za nią! — Czém w świecie i w sobie
Byłem i jestem — jéj to wszystko dzieło! —
Serce Mazeppy twarde — lecz aż w grobie
Zagaśnie chyba, gdy raz zapłonęło.

VI.

„Jam kochał — wzdychał — spotykał ją w tłumie,
Milczał — a jednak czuł, że mię rozumie. —
Jest tysiąc tonów, tysiąc znaków myśli,
Co każdy pojmie, choć nikt nie okréśli.
Skry mimowolne wulkanicznéj duszy,
Co z chmur jéj uczuć, jéj burz i katuszy,
Pryskają same — i jedna po drugiéj,
Twarzą ów łańcuch tajemniczy, długi,
Co gdy raz tylko spoi duszę z duszą,
Już go na wieki razem dźwigać muszą,

A każde wzajem uczucie, myśl każda,
Przebiega po nim — jak piorun lub gwiazda! —
„Jam kochał — milczał — z bojaźni czy sromu?
Nie wiém; — i nawet, kiedym już w jéj domu
Częstym był gościem: ilekolwiek razy
Chciałem przemówić — czułem jak wyrazy
Krzepły mi w ustach; — aż przyszła godzina!“
„Jest gra — nie pomnę nazwiska — dziecinna,
Prosta gra w karty; — do niéj raz za stołem,
Nie wiém jak, z czego, zasiedliśmy społem.
Grałem nie myśląc; — ale być tak blizko
Téj, co się kocha! — twarz w twarz, oko w oku!
Każde jéj tchnienie, każdy promień wzroku
Chwytać, i w jedno zlewać je ognisko!…
O! to jest rozkosz, za którą miliony
Przegraćby warto! — Myśmy o nic grali.
Lecz widząc wzajem jéj wzrok zamyślony,
Jéj twarz płonącą rumieńcem korali:
I natężenie, z jakiem się zdawała
Patrzeć na karty, choć nic nie widziała:
I długość czasu gry naszéj, do któréj,
Tajemna, zda się, wiązała ją siła: —
To gdy postrzegłem — jakby piorun z góry,
Myśl nagła we mnie błysła — zaświeciła —
I z ust, i z oczu, serca tajemnica,
W łzach, iskrach, słowach, wybuchła zarazem!… —
Ona słuchała; — błędna jéj źrenica
Utkwiła we mnie: — i choć nie wyrazem,
Odpowiedziała! — i od téj już chwili,
W sobieśmy tylko i dla siebie żyli.

VII.

„Kochałem — byłem kochany wzajemnie! —
Lecz jeśli prawda, co powszechne zdanie
Głosi o tobie, Najjaśniéjszy Panie!
Że dotąd nie znasz co miłość; — daremnie
Byłoby kréślić dalsze mojéj dziéje.
To, na co we mnie cała krew goreje,
W tobie pogardy może uśmiech wzbudzi. —
Ale cóż czynić? — nie każdemu z ludzi
Dano, jak tobie, woli majestatem
Umieć panować nad sobą i światem! —
Jam jest — lub raczéj, jam téż był hetmanem,
Królem tysiąców: — z sercem niezachwianém
Wiodłem je w ogień: — a przecież daremnie
Chciałem zmódz słabość natury człowieczéj,
Zmódz serce moje! — Lecz wracam do rzeczy.
„Kochałem — byłem kochany wzajemnie! —
Były to chwile najszczęśliwsze w życiu!
Codzień ją mogłem widywać w ukryciu,
I żyłem tylko nadzieją téj chwili.
Czas, świat i ludzie stali mi się niczém:
Wschód mego słońca był przed jéj obliczem,
Noc mojéj duszy — gdyśmy się dzielili!… —
O! teraz jeszcze całą Ukrainę
Oddałbym chętnie za taką godzinę,
Za owe chwile — kiedy paź ubogi,
Na całym świata obszarze, nie miałem
Nic prócz jéj serca — i nic mieć nie chciałem,
Prócz, bym ją częściéj widywał bez trwogi! —

„Wiém, że jest wielu, w których tajemnica
Bronnéj miłości, jéj zapał podsyca.
Jam tego nie czuł; — nie było mi trzeba
Tych sztucznych podniet; — ja oddałbym życie,
By w obec świata, i ludzi, i Nieba,
Nazwać ja moją! — Przeczuwałem, zda się,
Co mię już w blizkim spotkać miało czasie,
Za to, żem tylko mógł kochać ją skrycie! —

VIII.

„Jak cień za szczęściem idzie ludzka zawiść.
W Warszawie, tłumy jéj możnych czcicieli,
Szeptali o mnie, lecz wierzyć nie chcieli.
Jam drwił z ich dumy, nie dbał o nienawiść,
I latem za nią jechał na Podole. —
Tam tając imię, nieznany nikomu,
W cichym szlachcica ubogiego domu,
O miedzę z zamkiem mieszkałem przez pole.
Aż traf, czy zdrajca odkrył kroki moje.
I dnia jednego, w zbrojnych dworzan kole,
Kasztelan w gaju pojmał nas oboje. —
„O! widzieć było gniew pana i męża,
Gniew pychy jego! — Nie miałem oręża,
Lecz choćbym w zbroi był od stóp do głowy,
Musiałbym uledz tłuszczy i przemocy. —
Było to w czerwcu — już na schyłku nocy,
I nie sądziłem, bym ujrzał dzień nowy! —
Zniskąd odsieczy, a sędzia we wrogu! —
Duszę więc w myślach poleciwszy Bogu,

Czekałem śmiało méj śmierci wyroku,
I drżałem tylko o los Izabelli. —
Jaki był — nie wiem; śród drzew, i w pomroku,
Widziałem tylko miganie się bieli
Szat i zasłony: gdy na wpół omdloną,
Szybko, na rękach, do zamku niesiono! —
Mąż został przy mnie — i jako złoczyńcę,
Kazał wieść w zamku zewnętrzne dziedzińce:
Kazał giestami — bo nie mógł już głosem,
Drżąc cały z gniewu i pieniąc się wściekle. —
Król mógłby może pogodzić go z losem.
Ale paź! — Czułem, że rażon tym ciosem,
Kary dość dla mnie nie znalazłby w piekle! —

IX.

— „Konia tu! konia!“ — spójrzę, aż prowadzą
Czarta nie konia! — czterech masztalerzy
Trzyma za uzdę — i rady nie dadzą.
Wspina się, parska, grzywa mu się jeży,
Żar iskrzy z oczu — z wściekłości i zgrozy. —
Dzień ledwo temu, jak wzięty ze stada,
Dziki syn stepów! — Przynoszą powrozy,
Do grzbietu jego wiąże mię gromada.
I nagle wszyscy, z przeraźliwym wrzaskiem,
Siekać biczami i strasząc ich trzaskiem,
Zrozpaczonego puszczają na wolę. —
Wypadł za bramę: — wiatr, strumień wezbrany,
Grom nie tak szybki — jak on rozhukany,
Ze mną na grzbiecie, pomknął się przez pole.

X.

„Lecim i lecim — na oślep, przed siebie,
Prosto jak strzała! — Brzask piérwszy na niebie
Posrebrza chmury, lecz jeszcze nie świeci. —
Noc, step przed nami! — koń leci i leci.
Tchu brak mi w piersiach, patrzę nieprzytomnie,
Wzrok mi się kręci: — i tylko wkoło mnie
Słyszę świst wiatru; — a ostatnie głosy,
Co długo za mną przeciągłemi echy,
Ścigały w stepie i biły w niebiosy:
Były to wrzaski i szydercze śmiechy
Zgrai mych wrogów! — Co krwi we mnie było,
Zawrzała ogniem: — i z nadludzką siłą,
Targnąwszy głową, zerwałem ogniwo,
Co kark mój z końską związywało grzywą,
I wstecz, jak mogąc, zwrócony pół ciałem,
Wzajem obelgi i klątwy miotałem.
Bezsilne klątwy! — ale i te może
Wiatr i pęd konia zagłuszył w ich uszach.
I to mię boli: — bo chciałem w téj porze
Ślad wzgardy mojéj zostawić w ich duszach! —
„Potém — ha! potém! — nie próżnemi słowy
Jam im odpłacił! — Podole i stepy
Pomną obrazę i zemstę Mazeppy! —
Ten gmach, te baszty, ten mur opasowy,
Co mógł urągać wojska oblężeniu —
Gdzież są? — nie został kamień na kamieniu;

Na polach jego nie rośnie źdźbło słomy;
Na gmach i pola spadł ogień Sodomy! —
Cegły, kamienie, w popiół się rozwiały:
W ognistych kroplach, jako deszcz obfity,
Stopniały dachów ołowiane szczyty,
Co go przed zemstą zakryć nie zdołały!… —
„Nikt z nich nie myślał o tym dniu odpłaty,
Gdy na grzbiet koński, jako martwe drewno,
Wiążąc mnie z wzgardą — i na zgubę pewną
Puściwszy — szydząc wznosili wiwaty! —
Nikt z nich nie myślał, że z téj saméj błoni,
Ten sam, na czele stu tysięcy koni,
I stu tysięcy dzid, szabel, mołojców,
Przyjdzie jak piorun — i nad głową zbójców,
Sprawiedliwości i zemsty zarazem,
Sąd czynić będzie — ogniem i żelazem!… —
„Bo czas nakoniec równa wszystkie rzeczy.
I byle umieć jak korzystać z pory,
Nie ma na świecie potęgi człowieczéj,
Coby ujść mogła przed zemstą — do któréj,
Bodźcem jest pamięć krzywd takich — a celem,
Tryumf przed światem nad nieprzyjacielem!

XI.

„Tymczasem daléj i daléj, bez toru,
Koń mój, jak wicher, jak błysk meteoru,
Leci i leci: — wsie, ziemia uprawna,
W tyle za nami zostały już zdawna.
Przed nami wkoło, jak oko zasięga,
Step równy, pusty — w końcu widnokręga,

Przeze mgłę tylko widać — że jak pasem,
Sinym po bokach otoczony lasem. —
Niedawno jeszcze ćma Krymskich Tatarów,
Wracając z Polski z jeńcami i łupem,
Dognana w pośród tych dzikich obszarów,
Przestrzeń ich wkoło zasłała swym trupem.
Oprócz ich mogił widzianych zdaleka,
Żadnego śladu, ni dzieła człowieka. —
„My lecim, lecim: — już przeszedł wschód słońca,
Lecz dzień pochmurny i cisza dusząca.
Słyszę świst w uszach — lecz nigdzie powiewu,
By nim choć westchnąć; — a koń chrapiąc z gniewu,
Leci i leci. — Mdłość głowy zawrotu
Owładła członki: zimne krople potu
Leją się ze mnie. — Chcę mówić modlitwy —
Próżno! — Koń leci; — myślę, że się znuży,
Że zwolni biegu; że takiéj gonitwy
Nad dwie, trzy godzin, nie wytrzyma dłużéj.
Próżne nadziéje! — ciężar ciała mego
Był niczém — owszem, był bodźcem dla niego.
A ruch mój każdy — skorom się odważał
Poruszyć na nim — czułem, jak pomnażał
Pęd, i strach jego, i gniew jego pychy. —
Probuję głosu: — słaby był i cichy:
Lecz na dźwięk piérwszy, jak rażony strzałem,
Koń drgnął, podskoczył, i z wściekłym zapałem
Pędził tém chyżéj — i na każde słowo,
Wstrząsał się, jakby na trąbę bojową. —
Powrozy w ciało coraz głębiéj grzęzły,
Aż krew pryskając zbroczyła ich węzły;

A jakby ognia żywego płomienie,
Pierś mi i usta paliło pragnienie.

XII.

„Las tuż przed nami: — od brzega do brzega,
Wszerz horyzontu step zda się przelega.
Las drzew odwiecznych, których nawet czoła
Huragan stepu uchylić nie zdoła.
Lecz te gdzie niegdzie: — a pomiędzy niemi,
Gęstwa zarośli z gałęźmi wiotkiemi,
W całém bogactwie liści i zieleni
Szat swoich letnich: — nim wicher jesieni
Przyjdzie z za morza, i w dzikim poświście
Rozmiecie w stepie zczerwieniałe liście,
Gdzie już z pod szronów, przy słońca zabłysku,
Lśnią, jak krew skrzepła na pobojowisku,
Gdy je okrywszy cień nocy zimowéj,
Posrebrzy mrozem niegrzebane głowy,
I tak je stwardni, że próżno dziób kruka,
Z dzwoniącém echem, w zmarzłe twarze stuka! —
„Była to ciemna, zielona dąbrowa
Młodszych zarośli: — dąb, sosna masztowa,
Z rzadka gdzie niegdzie: — o! i gdyby nie to,
Las tenby dla mnie ostatnią był metą! —
Lecz wiotkie krzewy, nie szarpiąc zbyt srodze,
Łatwo przed nami rozdały się w drodze. —
Zamknąłem oczy, ku grzywie przypadłem,
I więzom moim dzięki, że nie spadłem. —
Koń mknął jak piorun: — bo z tyłu gromadą,
Ścigało wilków rozjuszone stado. —

W stepie nas jeszcze zajrzeli przed lasem,
I zewsząd z wściekłym opadli hałasem.
Koń przez ich środek przeleciał jak strzała,
A ślad w ślad za nim biegła ruja cała. —
„Nie mogąc dójrzeć, z obudwu wciąż boków,
Słyszałem w lesie trzask, szelest ich kroków;
I czasem tylko przez krzewy cieniste
Migał grzbiet bury, lub oczy ogniste. —
Lecz gdy las rzednieć zaczynał ku błoni,
I coraz bliżéj brzmiał czwał ich pogoni,
Podniósłszy głowę, spójrzałem z obawą. —
O strzał zaledwo pędzili się ławą,
Jak stado owiec, a chyżéj niż charty! —
Tak czy tak, czułem, że śmierć mię nie minie;
Lecz iść na pastwę bestyi rozżartéj —
Myśl ta straszliwa, w téj nawet godzinie,
Wszystkie me włosy zjeżyła na czole;
I wszystkie inne obawy i bole,
Umilkły przed nią. — Całe me nadzieje
Były z początku, że koń mój zwolnieje,
Że padnie w końcu; — teraz tylko o to
Drżałem, by nie padł; — i głosem, i ruchem,
Chciałem go, zda się, przeniknąć mym duchem,
I wzmódz mą siłą, i natchnąć ochotą,
By ujść przed rują! — Lecz strach mój był marny!
Koń, zda się, z trwogą, wziął i chyżość sarny.
I z mniejszym pędem, pieniąca się fala,
Z porohów Dniepru, w dół z góry się zwala,
Jak on wciąż pędził w niepojętéj sile —
Aż las i wilcy zostali się w tyle.

XIII.

„Lecim i lecim: — już blisko południa,
A krew mi ścięło jakby zimno grudnia,
I z nową mdłością przyszedł zawrót nowy.
Zwisłem w dół głową jak potok zimowy.
Brzemię mych cierpień złamało wytrwałość.
I gdy dziś jeszcze przypomnę ich całość:
Wstyd, wściekłość, rozpacz, strach i przerażenie,
Więzy i nagość, ból, głód i pragnienie,
I myśl o wrogach i mojéj zniewadze:
Dziwię się własnéj mocy i odwadze,
Żem zniósł to wszystko — a nie że na chwilę
Ciało duchowéj nie sprostało sile.
Wzrok mi się zaćmił, a członki bezwładne
Zwisły ku ziemi; — zdało się, że spadnę,
Ale nie! — mocno trzymały powrozy. —
Czułem przez chwilę dreszcz śmiertelnéj zgrozy.
Ale wnet pamięć, i myśl, i pojęcie,
W jednym się mglistym zmieszały odmęcie.
Step, ziemia, niebo, i ja z niemi społem,
Zdały się szybkiém obracać się kołem:
Aż wzrok mój ciemna powlokła zasłona,
I w piersiach serca konwulsyjne drgania
Ustały nagle. — Człowiek co już kona,
Nie może mocniéj czuć chwili skonania,
Jak jam czuł wtedy. — Jak żeglarz w rozbiciu,
Na kruchéj desce, gdy hucząca fala

Niesie go, miota, głuszy i przywala,
W głąb szedłem zda się; — czułem żem był w życiu,
Lecz życie było jak sen gorączkowy,
Wątły, znikomy: a jednak się zdaje,
Że w nim przytłacza głaz ciężki, grobowy,
Co ni się ocknąć, ni spocząć nie daje. —
Jeśli przy śmierci są takie męczarnie,
Nie dziw, że przed nią natura się trwoży! —
Przy śmierci nawet może jeszcze gorzéj,
Nim wieczność całkiem człowieka ogarnie. —
Mniejsza! jam wtedy raz już oczy moje
Oswoił z śmiercią — toć i znów oswoję.

XIV.

„Jak długo trwały te mdłości — nie zgadnę;
Myśl z ciałem były zarówno bezwładne.
Przytomność piérwsza wróciła. — Gdzież jestem?
Czuję chłód jakiś: — serce się porusza,
Krew uderzyła — ożywia się dusza:
Słuch jakimś dziwnym napełnion szelestem.
Otwieram oczy — oglądam się — ciemno!
Koń parska — słyszę — lecz czy koniec jazdy?
Nie czuję biegu. — Spójrzę, aż pode mną
Woda — i w wodzie niebiosa i gwiazdy! —
Zamknąłem — znowu otwieram powiekę:
To nie sen! — rumak mój płynie przez rzekę. —
Wzdęta i bystra! — a rozlana fala,
Przed i za nami połyska się zdala;
Głąb wre i szumi: a my śród jéj prądu
Do nieznanego sterujem się lądu. —

Chłód świeżéj wody zbudził mię z omdlenia. —
Koń silną piersią porze nurt strumienia,
Parska — a piana, jak płachtami śniegu, —
Posrebrza falę. — Dopływamy brzegu —
Lecz cóż port dla mnie za różnicę czyni?
Tamby śmierć w głębi, a tu śmierć w pustyni!
A gdzieby prędzéj, i jak lżéj umiérać:
Anim pomyślał, anim mógł wybierać.

XV.

„Zmokły, zziajany, z dymiącemi boki,
Trzęsąc się z zimna, koń na brzeg wvsoki
Wspiął się, wyskoczył. — Przed nami równina,
Jak w nocy zajrzeć, zamglona i sina,
I w lewo, w prawo, w mdłém świetle miesiąca,
Zda się gdzieś w przestrzeń przedłużać bez końca!
„My lecim, lecim. — Czasem w mgle pozioméj
Miga coś biało; czasem się coś czerni,
Jak drzew gromada; — byłyżby to domy? —
Nic dójrzeć pewnie nie da blask znikomy —
Lecz sąż to sady, czy zarosłe cierni?
Bo nigdzie żadne światełko zdaleka,
Żaden głos zniskąd nie wróży człowieka.
Ognik się nawet nie zerwie z pod ziemi,
By choć urągać przed oczyma memi.
Blaskby mi jego nowéj dodał siły!
Bo choćby nawet łudził mię — już dosyć
Byłoby dla mnie, gdybym mógł choć wynosić,
Że już tu przecie są ludzkie mogiły! —

XVI.

„Lecim wciąż naprzód; — lecz coraz i coraz
Słabieje konia moc nieokrócona.
Robiąc bokami i piersią, raz po raz
Utknie — i zda się upadnie, i skona.
I znów się wzmaga. — Dziecię go w téj porze
Wstrzymaćby mogło!… — Cóż mi to pomoże?
Nie mam rąk wolnych — a choćby i były,
Może już na to nie miałbym dość siły! —
„Ostatek jednak wytężam — azali
Nie zerwę więzów; — niestety! daremnie!
Powrozy tylko wpijają się we mnie,
I ból się zdwaja. — Koń daléj, i daléj,
Pędzi — lecz czuję, że chwieje się w pędzie,
Że musi upaść! — lecz cóż ze mną będzie?… —
A już od wschodu, u brzegu przestrzeni,
Piérwszy brzask świtu srebrzy się, rumieni —
Lecz jakże wschodzi powoli!
Jak tu noc długa! jak leniwe słońce! —
Wzywam go, czekam — jak mego obrońcę,
Jak kresu mojéj niedoli! —
I już, już coraz jaśniéj i czerwieniéj
Wschód się zajmuje, i smugi promieni
Buchają na niebios sklepie; —
I wnet krąg tarczy, napoły widomy,
Wyjrzał nad ziemię — i blask jéj poziomy
Piorunem strzelił po stepie.

XVII.

„Słońce pogodne — i tuman kłębami
Zwija się, wznosi; — przed nami, za nami,
Stepy, pustynia, równina jak morze!
Końca nie dójrzeć! — lecz w całym przestworze,
Nigdzie człowieka ni ręki, ni śladu.
Powietrze nawet bez głosu i ruchu:
Nigdzie śpiew ptaka, nigdzie brzęk owadu,
Szmer nawet wiatru nie ozwie się w uchu.
Cisza i martwość! — Koń mile po mili,
Dysząc, że zda się pierś pęknie co chwili,
Pędzi, i resztą tchu robi bokami.
A wciąż jesteśmy — lub zdajem się sami. —
„Wtém jedną razą, rozległ się po błoni
Głos jakiś cudzy: — czy to rżenie koni?
Czy wiatr w gałęziach widoméj dąbrowy? —
Nie, nie! to tentent — to tabun stepowy!
Widzę już, widzę, jak całe ich stado
Z lasu na pole wybiegło gromadą,
I wczwał, na przełaj, zabiega nam drogę! —
Chciałbym zawołać — probuję — nie mogę. —
Ziemia się wstrząsa od echa ich biegu.
Pędzą, jak jazda w bojowym szeregu.
Lecz gdzież są jeźdźcy? — Wglądam się zdaleka:
Koni jest z tysiąc — żadnego człowieka! —
Z grzywami na wiatr, podjąwszy ogony,
Chrapiąc nozdrzami, harcują w przegony.
Rzędy po rzędach, na stepów przestworzu,
Czernią się, huczą, jak fale na morzu,

I w całym pędzie mkną ku nam przez błonia. —
Widok ich, zda się, wzmógł moc mego konia.
Pomknął się, zarżał — i jak martwe brzemię,
Zachwiał się — zarył — i runął o ziemię.
„Z dymiącém nozdrzem, tocząc piany białe,
Leżał — i nogi wyciągał zmartwiałe.
Skończył swój zawód pierwszy i ostatni! —
Kołem go zewsząd obiegł orszak bratni.
Patrzą się na mnie — zbliżają się — stają,
Parskną — odskoczą — i znowu wracają;
Znać że się dziwią i boją zarazem. —
A wtém — jak gdyby za danym rozkazem,
Wszystkie za jednym — znać wodzem ich stada,
Czarnym, roślejszym niż cała gromada,
Chrapiąc, parskając, kopnęły z kopyta!
W chmurach kurzawy, co z pod nóg ich wzbita,
Z hukiem stu gromów, tłum w stepy ucieka,
Jakby z instynktu przed twarzą człowieka! —
„Jam został jeden — z rozpaczą w méj duszy,
Na martwym koniu, co już się nie ruszy,
I chcąc się z niego odwiązać daremnie! —
Chłód jego śmierci przenikał aż we mnie,
Razem ze straszną pewnością, że społem
Popiół mój z jego zmiesza się popiołem. —

XVIII.

„I tak od rana do późnego mroku,
Leżałem pastwą mych myśli natłoku;
Żyjąc jak na to, by okiem gasnącém
Z ostatniém mojém pożegnać się słońcem,

I zajść z niém razem — tylko że na wieki! —
Od wszelkiéj ludzkiéj pomocy daleki,
W saméj pewności straszliwego losu
Znalazłem siłę na zniesienie ciosu,
Przed którym serce i natura ludzi
Truchleją równie; — choć ich już nie łudzi
Świat; chociaż mdlejąc od pracy i znoju,
Nie chcą innego szczęścia — prócz pokoju,
Którego, wiedzą, że nie ma na świecie,
Że w grobie tylko znaleźć go; — a przecie,
Tak drżą przed grobem, i mijają kołem,
Jakby grób tylko był zdradzieckim dołem,
Co go się ustrzedz i uniknąć można,
Byle roztropność i baczność ostróżna! —
I śmierć — choć nieraz zwana głosem jęku,
Nieraz szukana z krwawym mieczem w ręku,
Śmierć, gdy się zbliży — w jakąkolwiek porę —
Człowiek w niéj zawsze obaczy potworę.

XIX.

„A jednak dziwna! że nieraz piastuny
Szczęścia, przepychu, zbytku i fortuny,
Co z wiecznym uśmiechem na czole i ustach,
Godują w świecie i toną w rozpustach,
Konają nieraz spokojniéj i śmieléj,
Od tych, co tutaj nic prócz łez nie mieli! —
Bo człowiek w szczęściu, któremu niczego
Nie brakło nigdy, i który wszystkiego
Słodycz i gorycz poznał po kolei,
Cóż ma do żądzy, i co do nadziei,

Prócz chyba przyszłych, niezmiennych radości,
Gdy mu je wiara zwiastuje w wieczności?
A bez nadziei i żądzy, cóż znaczy
Życie na ziemi? — Nieszczęśnik inaczéj.
Wtrącony w przepaść, z wszystkiego obrany.
On zawsze jakiéjś spodziewa się zmiany,
Ulgi, pociechy; — i choćby dlań w świecie
Śmierć była ulgą jedyną: — on przecie,
Widzi w niéj wroga, który mu w zawięzi
Chce owoc szczęścia strząść z rajskiéj gałęzi! —
Jutroby może był panem dostatku,
Otrząsł się z cierpień, podniósł się z upadku;
Jutroby piérwszém być mogło ogniwem,
W paśmie dni jego nowém i szczęśliwém,
Nagrodą długich i mąk i wytrwania;
Jutroby może dopiął panowania,
Władzy, potęgi; zawistnych prześcignął,
Starł nieprzyjaciół, przyjaciół podźwignął;
Od jutra może spodziewać się tyle —
Maż mu to jutro świtać na mogile? —

XX.

„Zachód już blizko: — jam leżał jak z rana,
Licząc minuty, aż śmierć pożądana
Przyjdzie ból skrócić i uśpić na wieki. —
Przez gwałt ku niebu podniosłem powieki,
I na powietrzu, między mną a słońcem.
Ujrzałem kruka — jak skrzydłem świszczącém
Krążył i krakał: — zdało się, że czeka,
By razem z koniem mógł żreć krew człowieka.

I coraz, coraz spuszczając się niżéj,
Coraz mię kołem oblatywał bliżéj.
W zmierzchu, widziałem, jak wisiał nade mną,
Świszcząc skrzydłami; a gdy już wpół-ciemno
Było na stepie — raz tak blizko z góry
Śmignął koło mnie — że szorstkiemi pióry
Rozwiał mi włosy i omusnął skronie.
Byłbym go schwytał, gdyby wolne dłonie! —
Lecz samo drgnienie przestrachu i zgrozy,
I skrzyp, co przez nie wydały powrozy,
I głos — jeżeli zwać głosem chrypanie,
Com ledwo z piersi wydobyć był w stanie —
Spłoszyły wreście krwiożercę. —
Co daléj — nie wiém; — tylko jeszcze jedno
Pomnę jak przez sen: — jakąś gwiazdkę błędną,
Jakieś światełko w iskierce:
Co gdzieś, daleko, przed mglistém spójrzeniem,
Migało bladym, niepewnym promieniem,
I przeświecało aż w serce.
I to, co w sobie w téj chwili doznałem,
Czując niknącą moc woli nad ciałem:
Jakąś mdłość, senność, lodowate mrowie,
Jakiś ból w sercu, jakieś iskry w głowie,
Coś nakształt trwogi dziecięcéj:
Coś nakształt myśli, że to jest konanie;
I znów ból, zimno, konwulsyjne drganie,
Westchnienie — i już nic więcéj! —

XXI.

„Budzę się — cóż to? czy jeszcze marzenie?
Czy wzrok mój ludzkie spotyka wejrzenie? —
Wkoło-ż mnie ściany wiejskiego mieszkania?
Toż-li węzgłowie miękkiego posłania? —
Jestże śmiertelnym, ten wzrok tak promienny,
Milszy mojemu od jasności dziennéj,
Co tak z czułością wpatruje się we mnie? —
Drżę, by się jeszcze nie łudzić daremnie.
Wytężam oczy, poglądam ciekawie —
Nie! to nie mara! — nie! widzę na jawie.
Młoda dziewica, kształtna i wysoka,
Siedzi opodal, nie spuszczając oka.
I gdy ujrzała żem odzyskał zmysły,
Czarne jéj oczy jak ogniem zabłysły,
I usta nagłym zadrgały uśmiechem. —
Powstawszy, ku mnie przybiegła z pośpiechem.
I widząc z ruchu ust moich, że chciałem
Przemówić do niéj, lecz głosu nie miałem:
Palcem na ustach, i wstrząsając głową,
Dała znak milczeć: bym niewczesną mową
Strzegł się nadużyć wracającéj siły,
Ażby się same powoli wzmocniły.
I rękę moje ująwszy swą dłonią,
Drugą węzgłowie podniosła pod skronią,
I ledwo stopą dotykając ziemi,
Poszła na palcach, krokami prędkiemi,
I stojąc w progu, przez drzwi wpół przemknione
Szeptała zcicha; — a słowa tłumione,

Rajskiemi dźwięki grały w mojém uchu. —
Patrzałem na nią — a ona bez ruchu
Postawszy chwilę — gdy widać uśpieni
Ci, których zwała: — wnet sama do sieni
Wyszła — lecz piérwéj, wyraźniéj niż słowy,
Twarzą i ręka dała mi znak nowy,
Bym był spokojny i czekał. — Gdy znikła,
Taka mię żałość objęła niezwykła,
Taka tęsknota: — że mi się zdawało,
Że życie za nią przez pół uleciało.

XXII.

„Wróciła z matką i ojcem kozakiem. —
Cóż mówić więcéj? — jako mię przed nocą,
Znaleźli w stepie z nieżywym rumakiem,
I z chrześcijańską śpiesząc się pomocą,
W dom swój przenieśli rękami własnemi —
Mnie — com miał kiedyś hetmanić nad niemi! —
„Tak ów okrutnik, co w swej zemście ślepéj,
Chcąc zwiększyć boleść i męczarnie skonu,
Myślał, że na śmierć posłał mię na stepy,
Drogę mi tylko otworzył do tronu! —
Nikt z ludzi nie wié, co mu los przeznacza —
Lecz téż niech żaden darmo nie rozpacza!
Co dziś złém zda się, na dobre wyjść może. —

„I byle prędzéj ranne ujrzeć zorze,
I konie nasze pokrzepić noclegiem:
W czas staniem jeszcze nad Dniestrowym brzegiem! —

I wyznać muszę, że nigdy śród spieki
Jeleń się chciwiéj nie kwapił do rzeki,
Jak ja, by za nią ujść wrogów przemocy. —
Lecz dość już bajać. — Bracia! dobréj nocy!“ —

Skończył — i dłonią ku słuchaczom skinął —
Pogłaskał konia, burką się obwinął,
I na posłanie, dla niego nie nowe,
Legł, o pień dębu opierając głowę,
I zasnął wkrótce jak śród Ukrainy. —
Lecz gdy się może dziwicie, dla czego
Król nic mu nie rzekł o powieści jego?
Przyczyna prosta! — Król spał od godziny.

KONIEC.


NIEBO I ZIEMIA.
DRAMA LIRYCZNE
LORDA BYRONA.



IGNACEMU CHODŹCE
NA PAMIĄTKĘ CHWIL TYLU, Z NIM I PRZEZ NIEGO MIŁYCH.
poświęcam
A. E. O.



Treść niniejszego poematu oparta jest na następujących słowach Pisma Świętego, w księgach Genesis, w rozdziale VI.

„A gdy się ludzie poczęli rozmnażać na ziemi i zrodzili córki; widząc synowie Boży córki ludzkie iż były piękne, wzięli sobie żony ze wszystkich, które obrali.

„A olbrzymowie byli na ziemi w one dni.

„A widząc Bóg, że wiele było złości ludzkiéj na ziemi, — a wszystka myśl serca była napięta ku złemu po wszystek czas, rzekł: Wygładzę człowieka, któregom stworzył, z obliczności ziemi. i t. d.“

Poema to liczone słusznie do najcelniejszych utworów swego autora, odznacza się nadto od wszystkich innych dzieł jego, oprócz może „Manfreda,“ osobnym swym stylem i tonem: i to jest, co mię zwłaszcza skłoniło, że je do tłómaczenia wybrałem. Nie wiem jak czytelnicy moi, nawykli zapewne do okrągłego toku wiersza i śpiewnego odbijania rymów, zniosą w niniejszym przekładzie różną nieco jego budowę, i ciągłe prawie w dyalogu zacieranie się tychże. Nie uprzedzając wcale ich sądu, winienem wszakże oświadczyć, iż jedno i drugie uważałem właśnie za główny warunek zachowania charakterystycznych cech oryginału.




OSOBY.

Rafael, Archanioł.

Azaziel,
⎱ 
Aniołowie.
Samiasa,
⎰ 

Noe.

Sem,
⎱ 
Synowie jego.
Jafet,
⎰ 

Irad, przyjaciel Jafeta.

Anah,
⎱ 
Siostry, z rodu Kaimitów.
Aholibamah,
⎰ 
Chór Duchów. — Chór Ludzi.
Rzecz dzieje się przed potopem.

SCENA I.
Okolica górzysta i leśna w blizkości góry Araratu. —
Północ.
Wchodzą ANAH I AHOLIBAMAH.
Anah.

Ojciec nasz usnął; — siostro! oto pora
Gdy kochankowie nasi na obłokach
Zstępują ku nam! — Patrz, jak dziś ta góra
Nawisła mgłami! jaki szum w opokach!…
Serce mi bije.

Aholibamah.

Kolej dziś na ciebie,
Zacznij wezwanie

Anah.

Siostro! ja się trwożę.

Aholibamah.

Ja téż — lecz tylko gdy myślę, że w Niebie
Moc jaka wyższa zatrzymać ich może.

Anah.

Aholibamah, siostro moja droga!
Nie wiém dla czego głos się nie ośmiela
Wyjść z piersi moich; — niepojęta trwoga
Ziębi mię dreszczem. — Wiész, Azaziela
Jak kocham — siostro! kocham więcéj może
Niż kochać wolno; — więcéj niż — o! Boże!
Cóżem rzec chciała? — jaka myśl bezbożna!…

Aholibamah.

W czém jest bezbożność? — Miałażby być zdrożna
Miłość Aniołów? —

Anah.

Lecz jest głos, co woła
W głębi méj duszy: że mniéj kocham Boga,
Odkąd ujrzałam blask jego Anioła! —
Nie! to nie dobrze! — nie! Aholibamah!
To nie jest dobrze! — i choć często sama
Nie wiém w czém grzeszę — ten strach źle mi wróży.

Aholibamah.

A więc dla czego masz się dręczyć dłużéj
Związkiem z duchami? — raz jedno wybieraj!
Jafet cię kocha — kochał od lat wiela —
Idź zań! prządź, pracuj, ródź proch, i umieraj!

Anah.

Nie! — jednak czuję, że Azaziela,
Choćby był równie śmiertelnym — ja przecie

Równiebym zawsze kochała! — choć lepiéj,
Lepiéj że nie jest; — nie będę na świecie
Płakała po nimi — Jak mię ta myśl krzepi!
I gdy pomyślę, że przyjdzie czas, kiedy
On nad mym grobem roztoczy swe skrzydła,
I będzie wiecznie pomniał o mnie: — wtedy
Śmierć traci dla mnie swą postać straszydła,
Chciałabym umrzeć — i tylko drżę o to,
Że końca jego nie będzie rozpaczy,
Że nieśmiertelną, jak on sam, tęsknotą
Trawić się musi wiecznie!

Aholibamah.

Myśl więc raczéj,
Że znajdzie drugą, którą, nim też skona,
Kochać jak ciebie będzie wiarołomnie.

Anah.

Niechby tak było! byleby go ona
Kochała wzajem: — wolę, niż by po mnie
Płakać miał wiecznie.

Aholibamah.

Nie pojmuję ciebie!
Gdybym tak miała myśleć o kochanku,
Choćby sto razy był Aniołem w Niebie,
Dziśbym go jeszcze wzgardziła na wieki! —
Lecz śpiesz się, siostro! — czuje woń poranku —
Śpiesz się z wezwaniem — dzień już niedaleki!

Anah.

Serafinie!
W gwiazd krainie,
Gdzie bądź skrzydło twoje wionie:
Czy wespoły
Z Archanioły
Przy Wiecznego czuwasz tronie:
Czy w przestrzeni nieskończonéj
Jasnych światów miliony
Wiedziesz nynie:
Serafinie!
Ja cię wzywam: — usłysz w Niebie,
Pomyśl o mnie — ach! przynamnie:
Żem choć niczém jest dla ciebie,
Tyś, Aniele, wszystkiém dla mnie!

Ty nie czujesz — ach! i oby
Nikt ich nie czuł, prócz mnie saméj! —
Tych łez trwogi i żałoby,
Co tu ludzie wylewamy.
Tyś syn chwały, co bez końca;
Twoja piękność — promień słońca,
Istność — duch nieskazitelny,
Niezrodzony, nieśmiertelny! —
Cóż równego znajdziesz we mnie,
Prócz miłości — co daremnie
Tłumiąc, czuję że zuchwała:
Jakiéj żadna z córek ziemi,
Ni doznała, ni oblała
Jak ja łzami rzewniejszemi? —

Tyś stróż tronu Tego, który,
Tak cię równie w blask swój odział,
Jak pomiędzy swemi twory
Mnie najlichszéj łzy dał w podział! —
Cierpię jednak, i nie winię
Na me losy, Serafinie!
Bo ty kochasz mię — pocieszysz,
Usłyszysz mię, i pośpieszysz! —
Pośpiesz, pośpiesz! bo czas płynie —
Mnie, nie tobie, Serafinie!
Mnie nie tobie chwila droga,
W któréj sercu grzech i trwoga
W każdéj chwili walczyć śmieją
Z mą miłością i nadzieją! —

Lecz przebacz jęk boleści!
Boleść jest żywioł ludzi.
Rozkosz u was się mieści,
Nas tylko sen jéj łudzi. —
Zstąp, zstąp! nim czas upłynie,
Luby mój, Serafinie!
Rzuć gwiazdy! — gwiazdy w Niebie
Świecić mogą bez ciebie: —
Ja biedna, ja nie mogę
Żyć nawet; — łzy i trwogę
Twój chyba wzrok ukoi. —
Zstąp, zstąp! niech twe przybycie,
Chwilą wieczności twojéj
Moje rozjaśni życie!

Aholibamah.

Samiaso! gdzie bądź w górze
Dzierżysz władzę: czy gromami
Zbrojny, toczysz bój z duchami
Nieczystemi, co w oporze
Śmią się mierzyć z Niezrównanym?
Czy za światem obłąkanym
Pędzisz w pogoń: co w przestrzeni,
Za wskazany tór i krańce
Wybiegł, i sam, i mieszkańce,
Jak my na śmierć przeznaczeni,
Lecą w przepaść wiecznéj zguby?
Czy to łącząc głos z Cheruby,
Których twoją gasisz krasą,
Śpiewasz Panu, co na Niebie?
Samiaso!
Wołam ciebie, czekam ciebie, kocham ciebie —
Inni niech ci biją czołem,
Ja nie będę; — lecz jeżeli
Dość ci na tém — zstąp! i społem
Duch twój z moim los niech dzieli! —

Chociam ja córka ziemi,
Ty syn promieni,
Jaśniejszych, niż któremi
Wschód się rumieni:
Nie możesz mi nic dać więcéj
Prócz uczucia — ni goręcéj
Czuć, jak czuję ja! — bo we mnie
Jest téż promień, choć ukryty,

Lecz zatlony tam, zkąd i ty
Blask swój wziąłeś! — I daremnie
Śmierć, pierwszego grzechu córa,
Grozi mi: ja się nie trwożę,
Nie! — czuję w sobie moc, która
Zwalczy śmierć! — Śmierć nas nie może
Rozłączyć — bośmy oboje
Nieśmiertelni! — W mojéj duszy
Czuję nieśmiertelność moję,
Potężniejszą od katuszy
Wszystkich trosk i cierpień ziemi;
W sercu mém, jak grom daleki,
Głos brzmi słowy proroczemi:
„Będziesz, musisz żyć na wieki!“ —
Lecz czy w szczęściu? — nie wiém tego,
Ani chcę badać wyroku,
Co skrył w tajemnic obłoku
Źródła dobrego i złego. —
On wié tylko, On, co w Niebie! —
Lecz On sam nawet nie może
Zniszczyć nas: ni mnie, ni ciebie!
Nie może — bo dał nam z Siebie
To, co wszelką moc przemoże:
Duch swój! — we mnie skazitelnéj,
Jak w Nim samym nieśmiertelny! —

Z tobą mogę bez bojaźni
Dzielić nawet wieczność kaźni,
Tak! boś ty się mógł ośmielić
Ze śmiertelną życie dzielić! —

I choćby mię żmije wkoło
Opasały: — choćbyś w żmiję
Ty się zmienił: — ja wesoło
Cierpiałabym, i na szyję
Twą upadłszy, sama w sobie
Śród mąk, czułabym rozkosze:
Że je za miłość ku tobie,
I razem z tobą ponoszę! —

Samiaso! wzywam ciebie,
Czekam cię! — Lecz jeśli mniémasz,
Więcéj szczęścia doznać w Niebie,
Niż tu sprawisz, i otrzymasz —
Zostań!

Anah.

Siostro! patrz do góry!
Co za nagły blask!

Aholibamah.

To oni! —
Pół nieba w zorzach się płoni! —
Widzę ich, jak po nad chmury
Jasnemi szybują pióry!…

Anah.

Cóż, gdy ojciec blask zobaczy?

Aholibamah.

Pomyśli, że wschód księżyca,
Co na klątwę zaklinaczy
Wszedł dziś wcześniéj i przyświéca.

Anah.

Patrz, patrz! już są blizko ziemi!

Aholibamah.

Śpieszmy! — obym skrzydła miała,
Na powietrzu jeszcze z niemi
Spotkać się! —

Anah.

Co za wspaniała
Jasność! jak łuna szkarłatu
Nad zachodem gorejąca! —
Patrz! nad szczytem Araratu,
Tęcza, jakby z gwiazd tysiąca,
Lśni, iskrzy, mieni się, pali,
Rozszerza się — jak na fali
Wzruszona z dna morska piana,
Ślad drogi Lewijatana,
Gdy cały wzdłuż roztoczony
Igra sam po wód płaszczyźnie,
I w przepaści niezgłębionéj
Tonąc, gwiazdom w oczy bryźnie! —
Lecz patrz, patrz! już coraz w zmierzchu
Ślad ich ćmi się i zagasa —
Patrz! już stoją na skał wierzchu! —
Azaziel!

Aholibamah.

Samiasa!

(wybiegają).
SCENA II.
Wchodzą IRAD I JAFET.
Irad.

Nie płacz, bądź mężem! — po co między góry
Milczeniem swojém mnożysz ciszę nocy,
Lub tak ku gwiazdom wlepiasz wzrok ponury? —
Gwiazdy ci żadnéj nie dadzą pomocy.

Jafet.

Tak! lecz mnie cieszą. — Któż wié czy i ona
Nie patrzy na nie teraz? — Mnie się zdaje,
Że każda piękna istota stworzona,
Patrząc na piękność, piękniejszą się staje,
Na wieczną piękność rzeczy nieśmiertelnych. —
O! moja Anah!

Irad.

Wszak nie kocha ciebie.

Jafet.

Ach!

Irad.

Znam ja gorycz uczuć niepodzielnych.
Mnie téż jéj siostra odpycha od siebie.

Jafet.

Wiém i boleję nad tobą.

Irad.

Nie boléj!
Jeśli mię ona poświęca swéj dumie,
Moja téż duma jéj wzgardę znieść umie. —
Z czasem i na nią przyjść może taż koléj.

Jafet.

Czy się tém cieszysz?

Irad.

Ni cieszę, ni smucę.
Kochałem szczerze — kochałbym był szczerzéj,
Gdybym mógł mniemać, że wzajem ocucę
Miłość w jéj sercu; — lecz widząc że mierzy
Wyżéj — zostawiam ją jéj przeznaczeniu,
W które snać wierząc łudzi siebie sama.

Jafet.

W co wierząc?

Irad.

Wnoszę, czytam w jéj spójrzeniu
Że kocha.

Jafet.

Anah?

Irad.

Nie! Aholibamah.

Jafet.

Kogo?

Irad.

Ja nie wiém; znasz, czy ją kto zbada! —

Jafet.

Anah to chyba kocha Boga w Niebie;
O to spokojny jestem.

Irad.

Cóż ci nada,
Kogo bądź kocha? dosyć że nie ciebie.

Jafet.

Prawda, lecz ja ją kocham.

Irad.

Jam téż kochał.

Jafet.

Jestżeś szczęśliwszym, żeś przestał, jak mniemasz?

Irad.

Czyliż nim byłbym, gdybym jak ty szlochał?

Jafet.

Żałuję ciebie.

Irad.

Mnie? — Czemu?

Jafet.

Że nié masz
W sobie już tego, co mnie w rozpacz wprawia.

Irad.

Dziwnyś! — W tych słowach znać szał jéj przemawia. —
Wierz mi, Jafecie! za żadne nagrody
Czuć, co ty czujesz, nie chciałbym na chwilę;
Nie! choćbyś wszystkie ojca mego trzody
Zważył, i za nie dał mi syklów tyle[213],
Owego kruszczu potomków Kaima,
O którym plemię ich tak wiele trzyma,
Że nas chce przezeń wciągnąć w handel z niemi: —
Jakby za podły piasek, wyrzut ziemi,
Za żółty proszek, co z wierzchu migoce.
Warto dać w zamian chleb, wełnę, owoce,
Lub inne rzeczy, któremi nas praca
Rąk naszych, albo natura zbogaca! —
Lecz pójdź, Jafecie! dość patrzeć na chmury,
I przeraźliwie wzdychać, jak wilk, który
Patrząc na księżyc całą noc wyć gotów. —
Ja idę spocząć.

Jafet.

Szczęśliwy, kto może! —
Bądź zdrów!

Irad.

Nie wracasz ze mną do namiotów?

Jafet.

Nie! — pójdę jeszcze do jaskini w górze,
Przez którą, mówią, że duchy z pod ziemi
Wychodzić zwykły na świat.

Irad.

Cóż ci do niéj?

Jafet.

Miejsce to zgodne z myślami mojemi:
Żal dziki w dzikiéj zmniejsza się ustroni.

Irad.

Ale czyż nie wiész, jakie o téj dobie
Widma, jak mówią, wstępu do niéj strzegą? —
Ja pójdę z tobą.

Jafet.

Zostań, dzięki tobie!
Nie mam złych myśli, nie boję się złego.

Irad.

Ale złe duchy tém więcéj ci mogą
Szkodzić, żeś nie jest z niemi. — Weź mię z sobą,
Lub zostań ze mną! — nie gardź mą przestrogą!

Jafet.

Nie! sam iść muszę.

Irad.

A więc pokój z tobą!

(odchodzi).
Jafet (sam).

Pokój! — szukałem go gdzie znaleźć mogłem,
W miłości — sercem, co jéj warte było.
Cóż ztąd? — daremnie siły duszy zmogłem,
Serce osłabło, w myślach się zaćmiło:
Dni nieprzebyte, nieuśpione noce,
Oto są całe mych starań owoce! —
Pokój! gdzież pokój? — w martwości zniszczenia?
Czy w ciszy lasu, co od dnia stworzenia
Stopą nietknięty, innego odgłosu
Nie zna prócz burzy, gdy go ta druzgota?
Bo w nich jest wierny obraz mego losu,
Gdy mię żal tłoczy albo rozpacz miota. —
Świat zabrnął w zbrodnie; — głuchy na głos Boga,
Nie wié o gniewie Jego, ni o zmianach
Strasznych a blizkich; — daremna przestroga
Gróźb i złowieszczych wróżb! — O! moja Anah!
Gdy przyjdzie straszna godzina, że morze
Jak lew ryczący wyprze się z łożyska,
I wpadnie na świat: — jakbyś ty w téj porze
Ujść mogła zguby! i po nad zwaliska
Świata, objęciem mojém osłoniona,
Po świat niszczących bujać oceanach!
Świat mój byłby w twém sercu, a obrona
Twoja, w miłości mojéj! — Moja Anah!
Gdybyś ty chciała być moją! — Daremnie!
Serc snać i losów nikt zmienić nie może.
I moje wiecznie krwawić musi we mnie,
Teraz i wtedy, gdy już ty… — O! Boże!

Nad nią przynajmniéj zmiękcz srogość wyroków!
Bo ona czysta pomiędzy grzesznemi,
Czysta jak gwiazda, co choć w mgle obłoków,
Nie gaśnie jednak, ni spada ku ziemi! —
O! gdybyś była moją! lub przynamnie,
Gdybym cię wolną od twych ojców winy,
Jedną przynajmniéj zbawić mógł! — nie dla mnie —
Nie! — byleś żyła: — gdy ocean będzie
Mogiłą ziemi, i tych, co dziś żywi
Pchną ją do zguby: — a jego jedyny
Pan i mieszkaniec, niewstrzymany w pędzie,
Nie spotykając ni skał ni mielizny,
Sam Lewijatan z przestrachem się zdziwi
Nieskończonością swych państw i ojczyzny!

(odchodzi).

SCENA III.
Wchodzą NOE I SEM.
Noe.

Kędyż jest brat twój Jafet?

Sem.

Wyszedł w pole,
Zejść się, jak mówił z Iradem… Lecz pewnie
Błądzi, jak co noc, w swém zaklętém kole,
Wkoło namiotu Anah, kwiląc rzewnie,
Jak ptak nad pustém gniazdem; albo może —
Z czém, wiém, że nie rad powierzać się bratu —

Poszedł, jak nieraz, o północnéj porze
Dumać w jaskini śród skał Araratu.

Noe.

Po co on do niéj? Na całym złym świecie,
To miejsce jest najgorsze; bo w niém duchy
Gorsze od ludzi goszczą. — O! Jafecie!
Czemużeś wybrał, na głos ojca głuchy,
Niewiastę, któréj, choćbyś był kochany,
Pojąćbyś nie mógł? — Ach! serce człowieka!…
Gdy syn mój własny, wraz ze mną wybrany,
Znając złość świata i los co go czeka,
Mógł tak daleko zabrnąć i niepomnie! —
Pójdźmy go szukać.

Sem.

Ojcze! nie idź daléj!
Ja go sam znajdę.

Noe.

Nie lękaj się o mnie!
Kogo Pan wybrał, nad tym nie uczyni
Nic moc piekielna! — Będziem go szukali.
Pójdź!

Sem.

Do obozu sióstr?

Noe.

Nie! do jaskini.

(odchodzą).
SCENA IV.
Góry — jaskinia — skały Araratu.
Jafet (sam).

Dzikie pustynie! lochy, co się zdacie
Bez dna i granic! i wy dumne góry!
Tak niezachwiane w swych skał majestacie,
I tak wspaniałe w swéj krasie ponuréj:
W płaszczach z mgły białéj, lub w zielonéj szacie
Drzew, jak wy wiecznych, i jak wy nad chmury
Czołem wiejących! Któżby waszéj sile
Nie ufał? w wieczne nie zawierzył trwanie? —
Przecież za kilka dni — może za chwilę,
Może w téj chwili — cóż z was pozostanie?
Gruz! — czcze igrzysko wód! co te otchłanie,
W piekieł aż zda się idące głębiny,
Po brzeg wypełnią, i gdzie swe posłanie
Miał lew, skaczące naniosą delfiny! —
A ludzie — ludzie! bliźni, bracia moi!
Któż z was zostanie, coby nad szerokim,
Jednym was wszystkich grobem — gdy was w swojéj
Głębi pochłonie morze — z łzawém okiem
Wspomniał przynajmniéj o was? — Przyjaciele!
Ziomkowie moi! jestżem ja tak wiele
Lepszy lub gorszy od was, że koniecznie
Przeżyć was muszę — wszystkich! — ach! i wiecznie

Tęsknić i płakać po was? — O! ty świecie!
Czyliż cię poznam, gdy po tylu zmianach
Wyjdziesz znów z grobu? — Gdzież wtedy będziecie
Miejsca rozkoszne! gdziem marzył o Anah,
Gdym się spodziewał serca jéj: lub one,
Dzikie, lecz niemniéj miłe mojéj duszy,
Jaskinie, lasy, gdziem łzy niedzielone
Lał na jéj srogość, lubując w katuszy? —

(Patrząc ku górze).

Być-że to może, aby ten szczyt skały,
Gdzie chmury niegdyś skrzydła swoje darły,
Co sam jak gwiazda lśni śród gwiazd — by wały
W głąb go zbić mogły, i w swych wirach starły:
Że jutro może zadziwione słońce
Próżno go jasném szukać będzie okiem,
By jak dziś, naprzód na jego wysokiém
Czole, zwyciężać noc i jéj mgły śpiące:
Lub przed zachodem, wieniec swych promieni
Zawieszać na nim: by nad światem wzbity,
Jak lampa świata świecił się w przestrzeni,
I zstępującym Aniołom swe szczyty
Dzierżył za pierwszy stopień, gdy zesłani
Schodzą na ziemię lub w przepaść otchłani? —
Być-że to może, ażeby te słowa.
Straszne, okropne słowa: „Już go nié ma!“
Tyczyć się miały tego skał olbrzyma,
I wszystkich rzeczy — prócz tych, co Jehowa

Rozkazał w arce zbawić ojcu memu? —
Możeż on zbawiać co chce? a jaż czemu
Nie mógłbym zbawić jednéj — co bez zmazy,
Co najpiękniejsza z wszystkich córek ziemi?…
Nie miałbym zbawić jéj — gdy sprośne płazy,
I zjadłe żmije z towarzyszmi swemi
Ujść mają zguby — by i przyszłą ziemię
Tchem swym zarażać, i na ludzkie plemię
Syczeć, i kąsać, i w grząskich bagniskach
Czołgać się, które na świata zwaliskach
Długo stać będą i dymić — aż w końcu,
Z zgnilizny tego, znów jaki świat nowy
Wyjdzie, i wyschnie, i stwardnie na słońcu,
Razem mogiła i pomnik grobowy
Świata przeszłego: gdzie dziś jeszcze tyle
Miryad żyje — a jutro, za chwilę,
Tyle miryad umrze? — O! ty świecie!
Tak piękny i tak młody! w pełnym kwiecie
Życia i krasy! Jak ja kocham ciebie!
Jak mi żal ciebie! gdy co dnia, co nocy,
Liczę twe kwiaty, twe gwiazdy na niebie,
I krótkie chwile twoje! — Nie mam mocy
Ratować ciebie, jak i Jéj nie mogę,
Jéj — co najbardziéj wiąże mię do ciebie:
Lecz jak syn prochu twego, żal i trwogę
Czuć tylko muszę — jakich od stworzenia
Żaden nie doznał i doznać nie może,
Prócz mnie, co jeden z mojego plemienia
Wiém straszną przyszłość, i sam w lada porze,

Jeden, mam płakać na wszystkich pogrzebie! —
O! Boże! mógłżeś?… —

(Łoskot w jaskini i śmiechy. — Duch przelatuje).
Jafet.

W imię Jego!
Kto tu?

Duch (śmieje się).

Cha, cha, cha!

Jafet.

W imię Wszechmocnego!
Mów, ktoś jest?

Duch (śmieje się).

Cha, cha!

Jafet.

Przez potop i ziemię,
Co ma być pastwą morza! przez głąb, z któréj
Morze się wyprze! przez niebo, co brzemię
Chmur swoich zrzuci i zaleje góry!
Przez Tego, który
Stworzył i zniszczy świat ten poziomy!
Ty nieznajomy!
Ty niewidomy!
Duchu nieczysty! mnie nie ustracha
Śmiech twój szyderczy! — Czego się śmiejesz?

Duch.

Czego łzy lejesz?

Jafet.

Nad ziemią, i nad jéj dziećmi.

Duch (odlatując).

Cha, cha, cha!

Jafet (sam).

Jak duch nieczysty urąga z rozpaczy
I żalu mego! jak się cieszy z końca
Nieszczęsnéj ziemi! — nad którą krąg słońca
Wejdzie, i nigdzie życia nie zobaczy! —
Jak cicho wkoło! — Ziemia śpi — i ludzi,
I wszystkie twory sen objął — jak cichy,
Jak snać spokojny! — i może ich łudzi
Długą przyszłością szczęścia, chwały, pychy!…
Cóż, gdy się zbudzą i ujrzą śmierć?…

(Łoskot w jaskini).

Kto tu?
Kto? mów! co w nocy czając się zakryciu,
Szepcesz i migasz tylko jak śmierć w życiu? —
Mów! bo się twego nie boję łoskotu!

(Duchy wylatują z jaskini).
Jafet.

Co za szum!
Z dołu i z góry,
Co za tłum!
Lecą jak chmury!

Chór Duchów.

Radość nam!
Ohydne plemię,
Z rajskich wygnane już bram,
Że dało zwieść sie nam,
Że chciało zrównać nam,
Mądrością bez naszéj mocy:
Traci nynie
I tę ziemię,
I téj nocy
Całe plemię
Zginie, zginie!
Radość nam!
Nie czas ich, nie nędza, nie mór, nie żelazo,
Nie troska po jednym wydusi;
Wszyscy za jedną razą,
Co żyje, zginąć musi! —
Świat i lud
W głębi wód!
Dziś ich ostatni wschód! —
Cha, cha! tak chce On sam!
Tryumf nam!
Ocean z swoich tam

Wyjdzie i zajmie glób,
Ich świat, ich tron, ich grób,
Jak oni, trup! —
Cha, cha! bedziem słyszeli,
Ich jęk, i ryk topieli,
Lecącéj z wszystkich stron:
Cha, cha! ujrzym ich zgon!
I dzień, gdy ich nie będzie! —
Śmierć wszędzie!
I nigdzie tchnienia, prócz wichrów zhukanych,
I nigdzie ruchu, prócz fal rozdąsanych,
I nigdzie nawet wierzchołka skał,
By ku nim Aniół zstąpić gdzie miał,
By pomoc dał:
Cha, cha! niechajby chciał!
Lub niechby tam sami z rozpaczą się wdarli,
By widzieć, co wszędzie
Na ziemi:
By widząc jak drudzy, jak wszyscy wymarli,
Przeczuwać, co będzie
I z niemi!
Cha, cha! mieć będziem dość!
Potop — śmierć — czczość —
To świata gość!
Z południa na północ, z zachodu na wschód,
Nic prócz wód!
Od końca do końca, od dołu do szczytu,
Nic oprócz obłoków i fali błękitu!…
Świat barw, pstry w różny wzór,
Kwiat łąk, cedr gór,

Dąb, i skał zrąb,
Pochłonie głąb! —
Któż widząc zgadnie
Co znikło na dnie
W jéj toni?
Komu da dociec,
Albo odsłoni.
Ten, co sam władnie,
Co będzie po niéj:
Świat? złom? —
Kto się ośmieli
Na jéj topieli
Wznieść dom?

Jafet (występując).

Mój ojciec!
On z swą rodziną! —
Nie ludzkie plemię,
Źli tylko zginą,
Co każą ziemię:
To Pański sąd! —
Słyszycie? precz więc ztąd!
Sprośni szatani!
W przepaść otchłani
Precz w wieczną noc!
W Nim, nie w was moc
Karać za grzechy
Świat nasz i nas;
Czcze wasze śmiechy!
Waszéj pociechy
Nie przyszedł czas! —

Precz więc, precz do swych jam!
Aż was i tam,
Potop dosięże,
I jako węże
Na wierzch wypławi:
Byście noszeni
Wiatrem w przestrzeni,
Czuli moc Pana,
Co starł szatana,
A nas choć skarał — wybawi!

Duch.

Synu Noego!
Gdy ty z rodziną,
Jedni z całego
Rodu waszego
Ujdziecie żywi,
Gdy wszyscy zginą,
Będziecież lepsi albo szczęśliwi? —
Nie! — nowy świat i ludzie,
W grzechu i trudzie
Jak dziś żyć będą: lecz pośledniejsi,
Słabsi i mniejsi
Od tych olbrzymów, co dziś zuchwale,
Dumni w swéj chwale,
Depcą tę ziemię:
Aniołów plemię
Z matek ziemianek; — wy ich dziedzice,
Prócz téj różnice,
Weźmiecie tylko po nich — trosk brzemię.

Czyż się nie będziesz rumienić,
Sam jeden na wszystkich grobie,
Jeść, pić, zalecać się, żenić,
I płodzić proch równy sobie?
Z sercem tak nizkiém, z tak bezwstydném czołem,
Że na sam obraz takiego zniszczenia.
Nie masz dość męztwa ni żalu, by społem
Chcieć zginąć raczéj, niż szukać zbawienia!
Któżby chciał przeżyć wszystkich braci swych?
Kto? prócz głupich lub złych? —
My nienawidzim was,
Bo ród nasz różny od siebie:
Lecz patrzaj! każdy z nas
Wyrzekł się tronu w Niebie,
Raczéj, niż żeby obojętny świadek,
Patrząc na braci upadek,
Lękał się z nimi podzielać męczarnie! —
Idź, nędzny! żyj i giń marnie!
A gdy świat potop ogarnie,
Tak, że ON nawet spójrzawszy na ziemię,
Wezdrgnąć się musi nad woli swéj czynem:
Gardź ojcem swoim, że przeżył swe plemię,
I sobą, żeś jego synem!

Chór Duchów (wylatując z jaskini).

Śpieszmy się, cieszmy!
Dziś nasz czas!
Śmiertelnik podły
Swojemi modły
Nie spłoszy nas!

Nie będzie czcił,
Proch, pył!
A my, co nigdy nie czcili
Tego, co tak chce czci,
Że zwłokę jednéj chwili,
Wiecznością kary mści:
My, my obaczym wyparcie się toni,
Aż jeden żywioł czynić będzie dzieło
Wszystkich w chaosie. — A oni, a oni!
Czcze zlepki gliny, dumni z swéj nicości,
Którym się niebo osiągnąć pragnęło,
Zginą! — a wiatrem rozwiane ich kości,
Bielić się będą po mrocznych przepaściach,
Po niedostępnych gór i skał urwiskach,
Gdzie głąb w swych coraz srożejąc napaściach,
Ścigać ich będzie w ostatnich łożyskach;
Gdzie nawet dzikie bestye w popłochu
Zbędą srogości, jak w pierwszych dniach świata,
I przy jagnięciu tygrys w tymże lochu
Kryjąc się legnie, jakby obok brata,
I zginą razem; — aż znów wszystkie rzeczy
Będą jak były: martwe, niestworzone,
Prócz niebios w górze! — którym niech złorzeczy
Ten, co zostanie: gdy z nim przymuszone
Zawrze sojusze śmierć; — śmierć, co ocali
Tę błahą resztkę dawnego stworzenia,
Na przyszły zasiew żniw swych; — i gdy słońce,
Z osiadłych mułów potopowéj fali,
Wypiecze nowy świat: — z tego nasienia
Wzejdą dla czasu nowych lat tysiące,

Nowe istoty, i dawne cierpienia,
Zazdrość, nienawiść, praca i niewola.
Aż póki… —

Jafet (przerywając).

Przedwieczna Wola
Nie wytłómaczy ludziom snu tego,
Powikłanego dobrego i złego:
I pod wszechmocnéj skrzydło opieki,
I wszystkie wieki,
I wszystkie rzeczy,
I ród człowieczy,
Wziąwszy, odkupi — i moc piekielną
Zwalczy na wieki!
I pokutnicy, ziemi skruszonéj.
Jéj pierworodny wdzięk przyrodzony,
Raj nieskończony,
Wróci, z litości nad skazitelną;
Gdzie człek, czcząc w sobie duszę nieśmiertelną,
Nie zdoła więcéj jak niegdyś przewinić,
Gdzie zły duch nawet będzie dobre czynić!

Duch.

Cha, cha! i kiedyż to cudo nastąpi?

Jafet.

Gdy Zbawca zstąpi!
Naprzód w ubóstwie,
A potém w chwale. —

Duch.

Tymczasum w mnóstwie
Nędz swych, zuchwale
Klnąc tylko na nie, cierpcie nikczemnie,
Aż świat wasz w proch się rozwieje!
Walczcie z sobą, i z Niebem, i z piekłem — daremnie,
Aż niebo poczerwienieje
Od krwi dymiącéj z waszych bitew pola! —
Zmienią się czasy, rzeczy, kraje, ludy,
Lecz pozostaną bez nowéj pociechy,
Też same grzechy,
Łzy, troski, trudy,
Zbrodnie — i matka ich: wasza zła wola! —
Też same burze
Serc, jak w naturze
Wichry i gromy,
Szaleć w was będą; i ten poziomy
Świat wasz i plemię
Pochłoną — jak potop ziemię! —

Chór Duchów.

Cieszmy się, duchy!
Śmiertelny! bądź zdrów! —
Słyszym już, słyszym, jak wałów szum głuchy
Wzmaga się, rośnie, jak ryk głodnych lwów.
Wichry, jak orły, podnoszą swe pióra,
Każda swe źródła napełniła chmura,
W dole i w górze,
Niebo i morze

Otwarły swoje upusty; — a ludzie!
Ślepi, jak byli
Od pierwszéj chwili,
Trwają w ułudzie!
Nie widzą znaków złowieszczych; nie słyszą,
Co my słyszymy: po nad ziemską ciszą
Gromadzących się gromów; jak z obłoku
W obłok przechodzą, i hasła wyroku,
Na wpół zatlone, czekają — i drzemią.
Płacz, płacz! o! ziemio!
Grób twój jest bliższy, niż niedawna jeszcze
Kolebka twoja! — Drzyjcie! o! wy góry!
Chwila wybija — gdy morze i deszcze
Szczyt wasz zaleją; a morskie potwory,
Poziome płazy, i konchy ślimaków,
Czepiać się będą, gdzie dziś króle ptaków
Gniazda swe ścielą! — O! jakże zakraczą
Z żalem, z rozpaczą:
Spłoszone same, i próżno do góry
Zwąc swe pisklęta nieodziane pióry,
I słysząc tylko z ich krzykiem pospołu
Szum fal rosnących! — a człowiek od dołu
Patrzając na nie, zazdrościć im będzie
Skrzydeł szerokich — niezdatnych im na nic!
Bo gdzież je zwiną? kiedy tylko wszędzie
Śmierć i grób — woda — bez dna i bez granic?

Cieszmy się! tryumf nam!
Z przepaści jam
Do chmur,
Radośny wznieśmy chór,

Nad ruiną
Świata tego! —
Wszyscy zginą!
Prócz jednego,
Szczepu Seta pokolenia,
Zbawionego od zniszczenia,
Na cierpienia!
Lecz ród Kaima,
Olbrzym w olbrzyma,
Lecz córki jego, chlubne urodą,
Zalegać będą martwe pod wodą,
Lub na wznak na niéj — z rozpuszczonemi
Włosy długiemi,
Martwém obliczem będą się żalić
Na srogie Nieba: co ich ocalić,
Co nie raczyły mieć w swéj obronie,
Istot tak nawet pięknych po zgonie! —
Darmo! ON, Przeznaczenie,
Co rzekł, nie przeinaczy;
I po ogólnym jęku rozpaczy,
Ogólne śmierci milczenie
Ogarnie ląd! —

Nam czas, czas lecieć ztąd!
Świt się już bieli,
Mgły nocne bladną.
Lećmy weseli!
Nim słońce strzeli,
Ujrzym, jak zbladli
Iść będą na dno
Wściekłéj topieli! —

Myśmy upadli,
Oni upadną!
Lećmy weseli!

(Duchy wznoszą się w górę i znikają).

Jafet (sam).

Bóg sam obwieścił przeznaczenie ziemi,
Enoch niém groził w księgach[214], których słowa,
Jak gromy w chmurze, grzmią po nad grzesznemi;
I rady ojca mego, i budowa
Arki Przymierza, i same złe duchy,
Czyniące z naszych klęsk urągowiska,
Głoszą je światu — a świat jak był, głuchy,
Wprost leci w przepaść; co choć już tak bliska,
Tak nieuchronna: zatwardziałéj duszy
Ludzi nie wzrusza — jak jęk ich nie wzruszy
Sprawiedliwości Boga, i wylewu
Wód, spełniających dzieło jego gniewu! —
Jak cicho wkoło! na całéj przestrzeni
Nie widać jeczcze żadnych groźnych znaków;
Brzask, jako zwykle, tli się, i rumieni
Chmury, strzegące swoich zwykłych szlaków.
I słońce wkrótce po nad dniem zniszczenia
Wejdzie — jak weszło w czwartym dniu stworzenia,

Gdy Stwórca rzekł mu; „świeć!“ i zaświeciło —
Nie ludziom jeszcze — ale obudziło
Słodszy od głosu ludzkiego, głos ptaków:
Co jak Anioły, swobodnemi pióry
Wznoszą się w niebo, i jak oni sami,
Łącząc swe pieśni w napowietrzne chóry,
Dawce dnia, codzień witają przed nami! —
I oto chwila — gdy śród chmur i lasu
Pieśń ich wnet zabrzmi; i jasny krąg słońca
Wejdzie, nieświadom tak bliskiego końca
Istot, które ożywia, ani czasu
Który im mierzy! — Ptaki z wdzięcznym głosem,
Nócąc, zapadną w głąb bez dna i brzegu;
Słońce, po jasnym krótkich dni obiegu —
Ha! wejdzie! — ale nad czém? — nad chaosem,
Co był przed czasem, i dziś przed obliczem
Słońca odrodzon, czas znów czyni niczém. —
Bo czas bez życia, cóż jest? — nicość! sprzeczność!
Czas dla stworzenia jest tém, czém jest wieczność
Dla Stworzyciela — co sam nieskończony!
Wieczność bez Niego, stałaby się czczością;
Czas bez człowieka, dla niego stworzony,
Kona z człowiekiem; — i równie wiecznością
Pochłonion zginie — jako ludzkie plemię
W bezdennéj głębi wód chłonących ziemię! —
Ktoś idzie? — ludzie, czy niebieskie duchy? —
Jak piękne! — twarzy nie widzę — lecz ruchy,
Lecz ich postaci na tle czarnéj góry! —
Idą w mgle, jakby płynęły! — Po sprośnych
Duchach, co wiążąc swe piekielne chóry,

Z łez méj boleści, szyderczemi śmiechy,
Tryumfowały w urąganiach głośnych:
Widząc ich, czuję jak promień pociechy! —
Któż wié, czy nawet — o com razy tyle
Błagał za światem: — czy nie niosą może
Wyroku łaski, zwłoki — choć na chwilę —
Na chwilę skruchy i żalu? — O! Boże!
To Anah!

SCENA V.
Wchodzą SAMIASA[215], AZAZIEL, ANAH I AHOLIBAMAH
Anah (postrzegając Jafeta).

Jafet!

Samiasa.

Adamita!

Azaziel (do Jafeta).

Po co,
Zkąd tu przyszedłeś? sam, tak późną nocą,
Gdy bracia twoi śpią wszyscy?

Jafet.

Aniele!
Cóż mi odpowiesz, gdy się wzajem ciebie
Twojemi słowy zapytać ośmielę:
Po coś jest tutaj, gdyś powinien w Niebie?

Azaziel.

Cóż to? nie pomnisz? nie wiész, że w podziele
Na nas przypadło, mieć w straży twe plemię
I świat?

Jafet.

Nie dzisiaj! — gdy występną ziemię,
Nie tylko dobre duchy, co ją strzegły,
Ale złe nawet z przestrachem odbiegły,
Wiedząc o strasznych i blizkich jéj zmianach.
Wy tylko jedni… — Anah moja! Anah!
Tak próżno, chociaż tak długo i stale
Kochana przez mię! po coś ty tu z niemi,
Gdy żaden dobry duch nie jest na ziemi? —

Anah.

Jafecie! nie śmiem mówić — ale, ale…
Przebacz mi!

Jafet.

Obyć przebaczono w Niebie,
Gdy już przebaczać nie będą nikomu! —
Bo w błąd cię wiodą.

Aholibamah.

Dość! precz ztąd do domu,
Dumny proroku! nie chcemy znać ciebie.

Jafet.

Przyjdzie czas może, że mię poznasz lepiéj,
A siostra twoja pozna, jakim byłem
Dla niéj, i dla was: — gdy głusi i ślepi
Posłyszą — ujrzą — pojmą, co mówiłem.

Samiasa.

Słuchaj mię, synu Patryarchy? który
Czysty był zawsze przed Bogiem! Zkąd w tobie
Gniew, jakby ku nam, i żal tak ponury?
Czémeśmy mogli, ja lub on, w téj dobie
Krzywdę ci zrobić?

Jafet.

Krzywdę! ach! i jaką! —
Ale nie! — Czuję, że choć równie ze mną
Stworzona, równie śmiertelna: wszelako
Nie wart jéj byłem, i nigdy wzajemną
Miećbym jéj nie mógł. — Anah! bywaj zdrowa!
Nieraz z ust moich słyszałaś te słowa,
Lecz dziś ostatni raz słyszysz. — Anieli!
Lub ktobądźkolwiek jesteście! o jedno
Pytam was tylko: czy będziecie chcieli,
Czy macie władzę, przed zgubą niezbędną.
Zbawić ją — zbawić obie?

Azaziel.

Jaką zgubą?

Jafet.

Cóż to? nie wiecie? Czyliżbyście mieli,
Dzieląc grzech z ludźmi, dzielić téż ich grubą
Ślepotę i jéj karę? lub przynamnie
Smutek mój? —

Samiasa.

Smutek? — Mógłżem wróżyć sobie,
By proch miał mówić zagadkami dla mnie?

Jafet.

Jeśli ich Pan twój nie rozwiązał tobie,
Biada wam! i im z wami!

Aholibamah.

Niech tak będzie!
Jeśli kochają, tak, jak są kochani,
W nas znajdą Niebo — byle z nami wszędzie,
Jak my je z nimi znajdziem — choć w otchłani!

Anah.

Ach! siostro, siostro! nie mów tak!

Azaziel.

Dla czego? —
Boisz się przy mnie? —

Anah.

Ach! O ciebie tylko!
Bo chętnie resztę szczęścia śmiertelnego,
I życia oddam, byle smutną chwilką
Nie zaćmić nigdy twéj wieczności koła!

Jafet.

Toż więc dla niego? tak jest! dla Anioła,
Zrzekłaś się, widzę, serca Adamity! —

Ale to mniejsza! — byleście, on i ty,
Wzajem dla siebie nie zrzekli się Boga!
Bo przed Nim związki duchów z śmiertelnemi
Nie znajdą łaski; bo cel nasz i droga
Różne są od ich: — nam praca na ziemi,
I śmierć; im Niebios gwiaździste pobyty,
Rozkosz i wieczność! — Biadaż! jeśli niemi,
Wzgardzą dla prochu! a proch w dumę wzbity,
Dla nich, zalśniony promieniem ich czoła,
Zapomni Boga! — Lecz jeśli cię może
Aniół ten zbawić: — zostań z nim w téj porze,
Gdy moc niebieska chyba zbawić zdoła.

Anah.

Ach! on nam wróży śmierć!

Samiasa.

Śmierć? — nam śmierć wróżyć,
Lub tym co z nami? — Gdyby nie łzy twoje,
Śmiertelny! śmiać się musiałbym, nie trwożyć.

Jafet.

Śmiéj się! — O siebie ja téż się nie boję,
Ani nad sobą płaczę! — jam bezpieczny:
Nie dla mych zasług — lecz dla cnót rodzica,
Co prosty w drogach życia, i stateczny
W wierze przed Panem, sprawił, że prawica
Jego dziś z nami. — Lecz oby wam dano
Moc zbawiać drugich!… lub gdybym zamianą

Życia mojego za Jéj — która sama
Wiąże mię tylko do życia — mógł dla Niéj,
Najniewinniejszéj z wszystkich cór Adama,
Okupić miejsce w arce, gdy wybrani
Synowie Seta wejdą w nię!…

Aholibamah.

Zuchwały!
Toż więc śmiesz mniemać, że my, krew Kaima,
Pierworodnego w raju; że my córy
Takiego ojca: że mybyśmy chciały
Mięszać się z wami? ze krwią Setą? który,
Ostatni owoc skrzepłéj krwi rodziców,
Dziedzic ich tylko tułatwa i hory,
Tak z ojcem naszym nic wspólnego nié ma,
Jak raj z tym światem: jak wdzięk naszych liców
Z wdziękiem cór waszych: albo jak postaci
Młodzieńców naszych, z wzrostem twoich braci?
Nie! nigdy, nigdy! chociażby od tego
Zależeć miało ocalenie świata! —
Ród nasz był zawsze zdala od waszego:
Wszystko nas dzieli — strach pewno nie zbrata.

Jafet.

Aholibamah! przecz się wzruszasz gniewem?
Nie z tobą mówię. — Zbyt wiele z Kaima
Wzięłaś z krwią jego, coć tak w pychę wzdyma,
Jakby ją wsławił bratniéj krwi rozlewem! —
Ale ty, moja Anah! — Zwę cię moją,
Choć nią nie jesteś! — ach! bo z tym wyrazem

Rozstać się wtedy —gdy i z tobą razem
Rozstać się muszę — nie śmiem; — lecz na twoją
Litość się spuszczam, że mi to przebaczy. —
O! moja Anah! ty, którąby raczéj
Zwać córką Abla; takeś niepodobna
Do cór Kaima; chyba że nadobna
Licem jak one!

Aholibamah.

Dość niewczesnéj mowy!
Chcesz jak wąż w raju, pochlebnemi słowy,
Przelać w jéj duszę jad, co płonie w twojéj. —
Ja, gdybym miała podzielać twe zdanie,
Gdybym myślała, że w niéj, siostrze mojéj,
Jest coś z krwi Abla!… — Lecz precz ztąd, szatanie!
Kusisz mię! — kłótni szuka twoja zawiść.

Jafet.

Córko Kaima! zazdrość i nienawiść
Kaim wszczął piérwszy.

Aholibamah.

Kaim nie był wrogiem
Ojca twojego; nie zabił mu synów.
Przecz chcesz być sędzią innych jego czynów,
Które są tylko między nim a Bogiem? —

Jafet.

Prawda! zbłądziłem. Pan go sądzić będzie. —
Anibym mówiąc wspomniał, że przewinił,

Gdybyś się sama, w gniewnych słów zapędzie,
Nie zdała chełpić z czynu, co uczynił;
A nawet… —

Aholibamah.

On jest ojcem ojca mego,
Syn pierworodny sił ludzkiéj natury,
Przed jéj upadkiem; — miałażbym się jego
Wstydzić? lub zaprzeć rodu mego, który,
Wszystko czém słynie po nim odziedziczył? —
Patrz! któż śmie z nami stanąć w porównanie:
Z pięknością w twarzach? z wzniosłością w postaciach?
Z długością naszych dni?

Jafet.

Pan je policzył!

Aholibamah.

Niech i tak będzie! lecz póki ich stanie,
Chlubić się będę w ojcu mym i braciach!

Jafet.

Ród Seta w Bogu tylko szuka chluby. —
A ty, o! Anah?

Anah.

Co bądź Bóg przeznaczy,
Bóg jeden nad wszystkiemi — wiém, że trzeba
Znieść bez szemrania — oby bez rozpaczy! —
Lecz gdybym mogła, w dniu powszechnéj zguby,
Co ma przyjść, mówisz, prosić o co Nieba:

Jedyną prośbą byłoby, bym sama
Nie pozostała w życiu: gdy nikomu
Z mego plemienia, rodziny i domu,
Pan nie przepuści. — O! Aholibamah!
Cóżby był dla mnie świat, lub inne światy,
Lub sama wieczność? bez miłéj przeszłości —
Bez ciebie, ojca; bez waszéj miłości,
I bez tych wszystkich rzeczy, co jak kwiaty,
Rozkoszną ziemię stroiły przedemną;
Albo jak gwiazdy, świecące w noc ciemną,
Ciągnęły oczy by w Niebo spozierać? —
Ach! jeśli dla nas Niebo nie z kamienia,
Siostro! proś, módl się! błagaj przebaczenia! —
Śmierć tak jest straszna — gdy ty masz umierać!

Aholibamah.

Cóż to? czyż słowa płonnych marzycieli,
Co swoją arką siebie tylko straszą,
Zachwiały ciebie? — Patrz! czyż nie Anieli
Czuwają przy nas? dzielą miłość naszą? —
A nawet bez nich — czyżby już innego
Nie było środka, jak u stóp Noego
Żebrzeć o życie? Wolałabym raczéj!… —
Lecz po co wznawiać dzikie jego mary,
Twór niewzajemnych uczuć i rozpaczy,
Albo wyziewów téj mrocznéj pieczary? —
Patrz! któżby z posad wzruszył te opoki,
Tę cała ziemię? albo te obłoki
W ocean zmienił? albo z ziemi morze
Podniósł ku niebu? — Patrz! zważ! kto to może?

Jafet.

Ten, co to wszystko jedném słowem stworzył.

Aholibamah.

Kto słyszał słowo te?

Jafet.

Świat, co niém ożył. —
Śmiejesz się? — spytaj twojego obrońcy!
Jeśli jest Aniół — stwierdzi prawdę Jego.

Samiasa.

Aholibamah! Bóg jest wszechmogący!

Aholibamah.

Jam zawsze czciła Boga — stwórcę mego:
Boga miłości, nie smutku.

Jafet.

Niestety!
Czyż miłość sama nie jest także smutkiem?
Nie tylko miłość męża i kobiety,
Trwająca krótko w życiu naszém krótkiém:
Lecz sam Przedwieczny, gdy w łonie miłości
Swojéj świat począł: czyż nie miał przyczyny
Smucić się wkrótce: gdy na jego syny
Wzniósł — bo wznieść musiał — miecz sprawiedliwości?

Aholibamah.

Tak powiadają.

Jafet.

Tak jest bez wątpienia.

SCENA VI.
CIŻ, NOE I SEM (wchodzą).
Noe.

Tużeś, Jafecie? i w jakiéj potrzebie
Przebywasz społem z dziećmi zatracenia? —
Drzyj! by ich wyrok nie dosiągł i ciebie.

Jafet.

Ojcze! czyż grzechem byłyby me chęci,
By dźwigać z grzechu dzieci wspólnéj ziemi? —
Patrz! nie chodziły między występnemi,
Kiedy je strzegą Aniołowie święci.

Noe.

Swięci? — czy raczéj nie z tych, co swe chóry,
I jasny Niebios rzuciwszy przybytek,
Zchodzą, zwabieni licem Kaimitek,
Synowie Niebios, pojąć ziemi córy?

Samiasa.

Tyś rzekł.

Noe.

O! biada! biada! trzykroć biada,
Podobnym związkom! — Czyż Bóg nie zakreślił
Granic Niebu i ziemi? nie obmyślił
Ludziom i duchom, gdzie którym posada? —

Samiasa.

Tak! ale czyliż nie na obraz Siebie
Stworzył człowieka? Czyż go nie miłuje
Sam, i nie każe drugim? — Pytam ciebie:
Możeż być winnym, kto Go naśladuje?

Noe.

Jam tylko człowiek; Pan mię nie postawił
Sędzią nad ludźmi — cóż nad syny swemi? —
A wszakoż z tego, co mi Sam objawił,
Wiém, że te zajścia na padoły ziemi
Duchów niebieskich — i to jeszcze w chwili
Skarania świata — nie są dobrém wcale.

Azaziel.

Co? nawet wtedy, gdybyśmy zstąpili
Zbawiać?

Noe.

Archaniół w całéj swojéj chwale,
Nie zbawi, kogo Pan zgubić umyśli. —
A zaś, gdybyście za Jego rozkazem,
Jako snać mówisz, ludzi zbawiać przyszli:
Litośćby wszystkie objęła zarazem,
Nie te dwie tylko; co choć niezrównane
Licem — są równie grzeszne, i skazane
Na śmierć.

Jafet.

Ach! ojcze! nie mów tak!

Noe.

Jafecie!
Jeśli cię trwożą wina i zatrata:
Zapomnij o nich! — o nich, i o świecie,
Że był i zginął; — ty, przyszłego świata
Dziedzic wybrany!

Jafet.

Obym zginąć raczéj
Mógł z tym, i z temi!

Noe.

Wartbyś za to słowo;
Lecz Pan obietnic swych nie przeinaczy.

Samiasa.

Przeczżeby nad twą i nad jego głową
Bóg czuwał więcéj, niż nad temi, które,
On, syn twój własny, przenosi nad siebie?

Noe.

Zapytaj Tego, który twą naturę
Uczynił wyższą od mojéj, a ciebie
Wyższym odemnie: a zarówno obu
Poddał Swéj woli, i nie dał sposobu
Zbadać jéj przyczyn! — Lecz patrz!… goniec Jego! —
W proch, w proch przed Panem! słuchajmy co powie.

SCENA VII.
CIŻ I RAFAEL ARCHANIÓŁ.
Rafael.

Pokój sprawiedliwemu! — Aniołowie!
Przeczżeście zeszli z oczu Przedwiecznego?
Aza nie wiecie, że ziemia bez stróża
Ma dziś być przed Nim? — Lecz jeszcze czas skruchy!
Wam tylko, duchy!
Wam tylko dany. — Wielka jest moc Boża!
Tam, u podnóża
Stolicy Jego, ukorzcie się społem
Z Siedmiu wielkimi! — Czołem Panu, czołem!

Samiasa.

O! najpiękniejszy! największy z niewielu!
Cześć Panu w tobie! — Lecz odkądże wzbronił
Duchom zstępować na świat? — Rafaelu!
Tyś zstąpił po nas; — On Sam czyż nie skłonił
Nieraz oblicza i stóp swych ku ziemi?
A ile razy skrzydły pośpiesznemi
Nas wysłał ku niéj: mów, cóżeśmy, jeśli
Nie miłość Jego i nie dary nieśli:
Wielbiąc Go w każdym jéj tworze: bo każdy
Tchnął Jego mocą i miłością dla niéj;
Ciesząc się blaskiem téj najmłodszéj gwiazdy,
Mającéj kiedyś zwalczyć noc otchłani;

Lub strzegąc, aby ród, co ją dziedziczy,
Nie śćmił jéj światła łaski tajemniczéj? —
Cóż dziś? że smutek nad nią w twém spojrzeniu?
Że w ustach twoich mowa o zniszczeniu? —

Rafael.

Biada wam, że nie wiecie! — O! Anieli!
Gdybyście oba z pobratniemi chory,
Czystością śmieli,
Nieśli dziś Panu hołd czci i pokory:
Tambyście w ogniu żyjącym wyryte,
Nad Jego tronem, i na Jego czole,
Czytali sami sądy Jego skryte,
Pojęli wolę;
Nie jéj szukali we słów moich echu. —
Lecz niewiadomość towarzyszka grzechu,
A dumą nawet ćmi się duchów wiedza:
Bo zaślepienie upadek poprzedza.
O! zaślepieni! przeczżeście się dali
Uwikłać w sidła żądzy skazitelnéj?
Niepokalani! jakżeście skalali
U stóp śmiertelnych swój blask nieśmiertelny!
Lecz litość Jego bez granic! — Słyszycie?
Wróćcie i czcijcie!
Tam! — bo gniew Jego straszliwy! — Raz jeszcze,
Wróćcie! — lub drzyjcie!
Bo gniewu Jego wyrok wam obwieszczę.

Azaziel.

Straszny gniew Pana! — Lecz ty, coś osądził
Nas, żeśmy winni: mów, czyżeś nie zbłądził
Sam, żeś tu z nami?

Rafael.

Pan mną rozporządził;
Zstąpiłem po was. — Słowem wszechmogącém,
I w imię Jego; sercem kochającém,
W imię miłości mojéj: Samiaso!
Azazielu! wołam was ku Niemu!
Tak! przyszedł koniec rodzajowi złemu.
Występna ziemia, z całą swoją krasą,
I z ludźmi, zginie! — Lecz czyż przy ostatku,
Jak przy początku, ma, jakby koniecznie,
Niebieskie duchy ciągnąć do upadku,
Których jak istność, kaźń musi trwać wiecznie? —
O! bracia! wyście jeszcze nie upadli,
Lecz przypomnijcie Szatana, jak w chwale
Stał po nad nami; a którzyż nie zbladli
Widząc, czém stał się: gdy wolał zuchwale
Wyzwać moc Pańską, niż uznać w pokorze?
A czyż mu człowiek — że go łatwo skusi,
Rozkoszą złego nagrodzić dziś może
Niebo, co stracił, i pamiętać musi? —
Jam go miłował; — bo i któż nad niego
Był, oprócz Pana, co w nim szukał chluby?
Archaniołowie przed obliczem jego
Gaśli jak gwiazdy przed słońcem; Cheruby
Cześć mu śpiewali; aż sam w swojéj pysze,
Wstydząc się, zaparł, że jest tworem Boga. —
Stało się! upadł; — lecz wam, towarzysze!
Z upadku jego niech będzie przestroga! —
Od was zawisa wieczność z nim, lub z Panem! —
On was nie kusił; bo mu nie jest daném

Kusić niebieskie duchy; lecz niestety!
Człowiek usłuchał jego — wy kobiety:
Pięknéj zaprawdę, lecz w któréj uśmiechu
Kryje się urok zaradniejszy od węża:
Bo wąż zwyciężył proch — ona zwycięża
Was, duchy Niebios, i wiedzie do grzechu.
O! uciekajcie, dopóki czas macie!
Wy nie możecie umrzeć: ale one
Jak cień przeminą; a żal po ich stracie
Truć będzie wasze lata nieskończone!
Zważcie! jak istność wasza ich plemieniu
Nie jest podobna w niczém — prócz w cierpieniu;
Przeczże je tylko chcecie dzielić z niemi? —
Poczęte w grzechu, w boleściach zrodzone,
Żyjące w troskach i łzach, przeznaczone
Na pastwę śmierci — królowéj ich ziemi:
Chociażby nawet Pan, tchem Swego gniewu
Dni ich nie skrócił: przeszłyby za chwilę,
Jak nagły zakręt mglistego powiewu,
Proch i łzy tylko zostawując w tyle.

Aholibamah.

O! tak! uchodźcie! bo jak w jego mowie,
Słyszę w méj duszy głos, co nie omyla,
Że przyszła chwila,
Że musim umrzeć — nie tak, jak ojcowie:
Gdy jako nowy ocean, chmur brzemię
Spadnie na ziemię,
A wały morskie, jak obłoki z ziemi
Wzniosą się w górę, i spotkają z niemi. —

O! siostro moja! są, co ujdą zguby,
Jako się zdaje: lecz nie z krwi Kaima.
Nie! próżne nasze modlitwy i śluby!
Bóg nas Adama za dzieci swe nié ma!
Po cóż go trudzić daremnie? — O! raczéj,
Zrzeczmy się same, co ma być wydarte —
Miłości naszéj! — a bez niéj, cóż znaczy
Życie śmiertelne lub śmierć? — Gińmy warte
Ojca i rodu swego; bez rozpaczy,
Gdy nie bez żalu; płacząc, nie nad sobą,
Lecz po nad tymi, co zostawszy sami,
Śmiertelni czy nieśmiertelni, obaczą
Ziemię-pustynię, okrytą żałobą,
I płakać będą nad miryadami,
Co mrąc płakały — lecz już nie zapłaczą! —
O! Samiaso! śpiesz, uchodź co prędzéj,
Z padołu nędzy
W sfery niebieskie! gdzie już nie dosięga
Wicher, ni woda, ni śmierci potęga!
Nasz wyrok, umrzeć; wasz, jest żyć bez końca.
Lecz co lepszego? czy wieczność żyjąca
Czy martwa? — na to On chyba odpowie,
On, Pan życia i śmierci. — Aniołowie!
Bądźcie posłuszni! jak i my będziemy;
Nie że musiemy.
Nie! lecz że nie chcę żyć dnia ni godziny
Wbrew woli Jego; tak, jakbym nie chciała,
Nawet za wolność od kary i winy,
Co ma być dana dla Seta rodziny,
By kara nasza i na was spaść miała.

Śpieszcie! nim minie czas!
Lecz gdy nad chmury
Jasnemi pióry
Wzbici spójrzycie
Na świat i nas:
O! Samiaso! pomnij, że me życie
Duch mój przeżyje; i gdziekolwiek będzie
Żył swoję wieczność: miłość twoja wszędzie
Trzymać go będzie wyższym nad rozpacze. —
Patrz! nawet teraz nie płaczę,
Bo płacz nie przystał wybranéj Anioła. —
Żegnam was! —
Teraz, przyjdź śmierci! dotrzymam ci czoła.

Anah.

Ach! czyż koniecznie trzeba
Umrzeć? — Azazielu!
Nicże nie zmiękczy Nieba? —
Umrzeć, i stracić ciebie!… —
Siostro! czyż Bóg nasz w Niebie
Zgubi razem tak wielu?
O! serce, serce moje!
Nie próżne snać twe były
Trwogi i niepokoje;
Teraz wiém, co wróżyły.
Boże! dodaj mi siły
Znieść — co wiém, że nie minie! —

Lecz ty, ty Serafinie!
Uchodź, śpiesz! jeśli bezkarnie
Zostać nie możesz! — Lecz czyli?… —

Nie, nie! śpiesz! — Moje męczarnie,
Choć straszne — skończą się w chwili;
Twoje — trwałyby bez końca:
Gdybyś mnie nędznéj obrońca,
Gniew Pana ściągnął na siebie:
I z tronu chwały na Niebie,
Jak ów, co w nasze rodzice
Tchnął żądzę wiedzy, wyzuty,
Z swéj Archanielskiéj stolice,
Spadł w kraj nieznanéj pokuty! —
Nie, nie! i tak już zbyt wiele
Ważyłeś dla mnie, Aniele!
Czas, bym ofiarą wzajemną,
Zrzekła się ciebie — dla ciebie! —
Uciekaj! nie płacz nade mną! —
Ach! nawet chciałbyś daremno!
Łzy, udział dzieci Adama,
Nie ulżą duchów rozpaczy. —
Uchodź! zapomnij więc raczéj
O téj, dla któréj śmierć sama,
Mniéj straszna, niż to rozstanie! —
Lecz uchodź, uchodź! nie zwlekaj!
Nie bacz łez moich! — uciekaj!
Bez ciebie, śmierć mi się stanie
Ulgą, nie karą.

Jafet.

Nie mów tego, Anah! —
Ojcze mój! Archaniele!
Czyż ten łagodny pokój na twém czele

Nie wróży łaski? — Patrz! możesz — zmiękcz dla niéj,
Dla niéj i dla mnie — zmiękcz wyrok i Sędzię:
Niech w arce z nami, ujdzie wód otchłani,
Lub ja z nią razem niech zginę w bałwanach!

Noe.

Przestań, niebaczny! przecz w żalu zapędzie,
Jeśli nie sercem, usty bluźnisz Pana? —
Zkąd ci moc dana
Sądzić sąd Jego? — Żyj, póki dozwoli,
Umrzyj, gdy każe: lecz wbrew Jego woli
Nie szemrz, jakobyś skarżył Pana w Niebie! —
Niebaczny! chceszże, by się Bóg dla ciebie
Grzechu dopuścił? — bo grzechem byłoby,
Gdyby dla krótkiéj, dla ziemskiéj żałoby,
Zmieniał przedwieczne sądy Swoje Boże. —
Bądź mężem, synu! i znoś, chocia boli,
Co ród Adama znieść musi — i może! —

Jafet.

Ojcze! a kiedyż zostaniem
Sami nad głębią siną:
Gdy i kraj miły, co był nam mieszkaniem,
I cała ziemia, z wszystkiém co ją krasi,
I milsi stokroć bliźni, bracia nasi,
Wszyscy w niéj zginą:
Kto wstrzyma wtedy łzy swe i jęczenia,
Lub znajdzie pokój w ciszy spustoszenia? —
Boże! bądź Bogiem! zbaw! — któż ci zaprzeczy?
Zbaw, póki pora! — Czyż rodzaj człowieczy

Nie dość już poczuł sprawiedliwość Twoję
Wygnaniem z raju? — Lecz go tylko dwoje
Składało wtedy: dziś jest na przestworzu
Ziemi liczniejszy, niż fale na morzu,
Niż krople deszczu, co ma zalać ziemię:
Krople mniéj gęste, niżby na niéj były
Ludzkie mogiły,
Gdyby choć groby mieć mogło ich plemię! —

Noe.

Szalony! przestań! w każdém twojém słowie
Brzmi rozpacz dumy, co gniew Pana budzi.
O! Archaniele! przebacz!

Rafael.

Aniołowie!
Żal i namiętność mówi z ust tych ludzi.
Lecz wy! wy czyści, lub coście być niemi
Powinni, bracia! postrzeżcie się w błędzie,
Wracajcie ze mną!

Samiasa.

Zostaniem na ziemi,
I znosić będziem, cośmy zasłużyli.

Rafael.

Azazielu?

Azaziel.

On rzekł; niech tak będzie!

Rafael.

Oba? — A więc od téj chwili,
Z mocy niebieskiéj obrani,
Z miejsc, któremiście wzgardzili,
Z przed Boga, coście zdradzili,
Bądźcie wygnani!
Biada wami

Jafet.

Gdzież się podzieją? —
Lecz przebóg! w przepaściach góry,
Co za ponury,
Co za straszliwy szum, łoskot, hałasy!
Skały i lasy
Wstrzęsły się, szumią — jakby czuły przyjście
Wichrów łamiących, choć jeszcze nie wieją;
A wszystkie liście
Drżą, zda się, chwieją;
Kwiaty więdnieją,
I opadają; — wschód znów się zaciemia;
A cała ziemia,
Jak pod ciężarem, jęczy w swych wnętrznościach! —

Noe.

Słyszysz? Krzyk ptastwa morskiego! jak w chmury
Ucieka, i nad szczyt góry,
Kędy w najsroższych morza nawałnościach,
Uchodząc fali wzbijać się nie śmiało,
Utata krzycząc — jakby przeczuwało
Nawałność sroższą od wszystkich, śród któréj,

Ten szczyt im tylko może być zachroną —
Aż i ten fale pochłoną! —
O! biada, biada ziemi! —

Jafet.

Słońce! słońce!
Wschodzi — lecz jakie! jak przerażające,
Jak krwawe! — Jak śród płomieni
Miedź — błyszczy, lecz bez promieni;
A ciemność, jak czarna tęcza,
W kształcie obręcza,
W krąg je otacza; — słońce i noc razem!
Jakby obrazem
Być chciały życia i śmierci, w téj chwili,
Ostatniéj świata! — Biada tym, co byli
Warci, by jéj dożyli,
By ją przeżyli! —

Noe.

Ha! błyskawica, grom! — hasło zniszczenia!
Stało się! Pan nie odmienia
Wyroków swoich: — wielka jest moc Boża! —
Słyszysz? szum deszczu, ryk morza!
O! biada, biada dzieciom zatracenia!
Przyszła godzina! — My śpieszmy na wzgórza,
Gdzie arka nasza; — z któréj jeszcze wczora
Szydzili dumni, a dziś k’niéj ramiona
Wyciągać będą, widząc, że nas ona
Zbawia jedynie! — Spieszmy, póki pora!

Jafet.

Ojcze! stój chwilę! zlituj się! przyjm do niéj
Anah! — niech w zgubnéj nie zaginie toni.

Noe.

Czyż w niéj nie zginą wszyscy? — Pójdź!

Jafet.

Nie mogę.

Noe.

A więc giń z niemi! głuchy na przestrogę
Ojca i Boga! — Patrz na te złowieszcze
Niebo i znaki! będziesz-li śmiał jeszcze
Chcieć zbawiać kogo z rodzaju, na który,
Wszystkie potęgi stworzonéj natury,
Ze słusznym gniewem Stwórcy, co go karze,
Powstały razem? —

Jafet.

Razem? — O! mój ojcze!
Możeż iść wściekłość ze słusznością w parze? —

Noe.

Bluźnisz! — w téj chwili!… — zuchwały mołojcze!
Drzyj!

Rafael.

Patryarcho! pohamuj się w gniewie!
Boleść i rozpacz usty jego władnie,
Lecz serce nie wie

O tém, co mówi; — i on nie upadnie,
Jak ci synowie Niebios; i nie zginie,
Jako te córki ziemi; lecz gdy minie
Szał namiętności, będzie godnym ciebie.

Aholibamah.

O! co za burza! — Na ziemi i niebie,
Wszystko się łączy ku naszéj zagładzie. —
Panie! nierówna walka między nami!
Chcesz, a zginiemy; — bo któż w równi kładzie
Moc naszą z Twoją?

Samiasa.

Moc nasza jest z wami!
Pod skrzydłem naszéj opieki,
W świat jakiéj gwiazdy dalekiéj
Uniesiem was, aż ujdziecie
Świat wasz niszczącéj topieli.
A tam bezpieczne — jeżeli,
Przestając na naszych losach,
Przez miłość dla nas, będziecie
Mogły zapomnieć o świecie,
My zapomnim o Niebiosach.

Anah.

A mójże ojciec! a mój kraj rodzinny!
A mojeż pola, i góry, i lasy,
Gdzie mi tak słodko zszedł mój wiek dziecinny!
Zdołamże kiedy zapomnieć ich krasy,
I pieszczczót ojca, i sióstr mych ziemianek.

Gdy je pochłonie głąb? — Któż w mojéj duszy
Zatrze ich pamięć? kto me łzy osuszy?

Azaziel.

Ja, twój kochanek! —
Nie bój się! chociam wygnaniec
Z Nieba — w przestrzeni bez granic,
Są światy godne Anioła,
Zkąd mię nikt wygnać nie zdoła! —

Rafael.

Duchu występny! jakżeś stał się lichy,
Jak ciemny! jeślić samego już łudzi
Kłamstwo twéj pychy.
Czyż miecz, co z raju wygnał piérwszych ludzi,
Czyż piorun, w przepaść co strącił Szatana,
Przed tronem Pana
Dotąd nie błyszczy? —

Azaziel.

Piorun nie zniszczy,
Miecz nie zabije nas! — Proch strasz zniszczeniem,
Ciało orężem: nie nas nieśmiertelnych! —

Rafael.

Doznasz za chwilę sił twoich tak dzielnych,
Aza cię zbawią przed Jego ramieniem? —
Biada ci! grzech ściga kara,
Moc cię twoja omamiła:
Nie wiedziałeś, że nią była
Pokora twoja i wiara.

SCENA VIII.
CIŻ I CHÓR LUDZI,
(Wbiegających zewsząd i szukających zachrony).
Chór Ludzi.

Niebo i ziemia, obłoki i morze,
Łącza się razem na zgubę nas biednych!
Cóżeśmy winni? — O! Boże nasz, Boże!
Słuchaj, wysłuchaj! nie nas tylko jednych.
Pola i lasy brzmią bestyi rykiem,
Wyciągających ku Niebu swe szyje;
Ptastwo świst wichrów zagłusza swym krzykiem;
U stóp nam syczą wijące się żmije,
Jakby chcąc wsparcia, o które my sami
Żebrzem cię, Panie! płaczem i jęczeniem.
Zmiłuj się, zmiłuj! nie tylko nad nami,
Lecz nad naturą i wszelkiém stworzeniem!

Rafael.

Żegnam cię, ziemio! — Wy, dzieci jéj gliny!
Nie śmiem, nie mogę — choć chciałbym was wspierać.
Pan sprawiedliwy — musicie umierać;
Pan miłosierny — śmierć odkupi winy.

(ulatuje).

Azaziel.

Pójdź, Anah! rzućmy ten chaos żywiołów,
Ani się lękaj łoskotu ich waśni;
Pod tarczą skrzydeł Aniołów,
Ulęż bezpieczna i zaśnij,

Jak orlę niegdyś w macierzyńskiém gniaździe! —
Na słońcu jakiém, lub gwiaździe,
Znajdziem świat lepszy od ziemskich padołów,
I życie wartsze anielskiéj natury! —
Czarne te chmury
Nie są jedyném niebem! —

(Azaziel i Samiasa ulatują, unosząc z sobą
Anah i Aholimbanah).
Jafet (patrząc za niemi).

Ulecieli! —
Znikli w zamęcie skazanego świata! —
I czy z nim razem zaginą w bałwanach
Wściekłéj topieli:
Czy żyć gdzie będą nieskończone lata —
Stało się! nigdy nie ujrzę już Anah! —

Chór Ludzi.

O! synu Noego! miéj litość nad nami,
Nad ludźmi, nad braćmi twojemi
Czyż dasz nam zaginąć w zapasach z falami,
Sam w arce bujając nad niemi?

Matka (podając dziécię).

Zbaw, zbaw to dziécię!
W bolach mych wzięło życie,
Lecz ach! ileż pociechy,
Gdy się z swemi uśmiechy
Tak do mych piersi tuliło!

Na cóż się urodziło?
Czém przewiniło
Niemowlę moje, by ściągnąć gniew Boży?
Czy z piersi moich ssało takie grzechy,
Że za nie ziemia i Niebo się sroży
Na moje dziecię? —
Zbaw je! zbaw, o! Jafecie!
Lub bądź przeklęty — ty, i twa rodzina!
I On!…

Jafet.

Niebaczna! stój! — toż jest godzina
Przeklęstw nie modłów? —

Chór Ludzi.

Modłów?! — Gdzież te modły
Zwrócim? — Do Niebios? co się tak obwiodły
Chmurami od nas? — Czy do chmur? co same
Buchają morzem? — Czy do morza? które
Rwie swoję tamę
I wzdyma się w górę,
Że piaski pustyń mienią się w odmęty? —
Nie, nie! — Przeklęty
Pan twój i zbawca! — Wiemy, że daremnie
Kląć Go, jak błagać; — lecz mamyż nikczemnie
Hymny Mu śpiewać, lub podłém kolanem
Czołgać się przed Niezbłaganym,
By nas odepchnął na dno zgubnéj toni?… —
Jeśli On stworzył ziemię — niech się płoni,

Że świat stworzył na męki! — Ha! już ryczą,
Już lecą, widzim, rozhukane wały!
Gonią za nami, jak lew za zdobyczą.
Głąb ich czarna jak otchłań — a ich biały
Szczyt zapieniony, jak śnieżyste góry
Piętrzy się w chmury,
I z chmur jak potok, jak wzdęta kaskada,
Rzuca się naprzód — zlewa!… —
Biada nam! biada! —
Lasy i drzewa,
Rowienne z rajem — nim złudzona Ewa
Zerwała owoc wiedzy i niedoli,
I Adam wydał piérwszy jęk niewoli —
Tak niebotyczne, z tak jeszcze zieloną
Liści koroną,
Nikną — i wszędzie tylko siność fali! —
Głąb coraz wyżéj
Rośnie, i daléj,
I coraz chyżéj
Ku nam się wali!… —
Biada nam!… — Synu Noego!
Śpiesz, uchodź! i tam w swéj łodzi,
Przy boku ojca twojego,
Szydź z naszych łez i powodzi!
A gdy obaczysz na tle oceanu,
Trupy twych braci i wszego stworzenia:
Wznieś twemu Panu
Hymn dziękczynienia!… —

Jeden z Ludzi.

Błogosławiony! kto w Nim ufność złożył,
I w Nim ufając żył!

Ginąc, nie będzie się trwożył,
Bo On mu doda sił
Cierpieć i znieść! —
Cześć Panu! cześć!
On dał mi życie — On bierze co dał.
Będęż się chwiał
Wrócić mu dar Jego ręki? —
Nie! — i nim wieczna noc wzrok mój zaciemi,
I nim śmierć wiecznie me usta oniemi,
Cześć jeszcze Panu, i dzięki!
Za to, co było,
Za to, co nynie!
Bo w Nim, jak żyło,
W Nim wszystko ginie,
Bo On początkiem i końcem wszystkiego.
Wszystko jest Jego!
Czas, przestrzeń, życie, świat — wszystko poczęte,
Pojęte i niepojęte —
Wieczność i nieskończoność — On uczynił,
On chce, i może zniweczyć! —
Ja proch — jaż będę go winił?
Ja grzesznik, śmiałbym złorzeczyć
Panu i Bogu mojemu? —
Nie! żyłem ufając Jemu,
Umrę ufając! — ani się zachwieję,
Widząc runący świat; ani się strwożę:
Bo wiém, kto w Nim ma nadzieję,
Na wieki zginąć nie może.

Chór Ludzi
uciekających przed falą.

I gdzież sie obrócim, gdzie znajdziem schronienie?
Na skał-li tych wedrzem się strop?
Gdy wszędzie z nich lecą wezbrane strumienie,
By morze napotkać u stop.
Czy w dzikich pod niemi, rozpadlin skróś ziemi
Ukryjem się sklepy kamienne?
Taż powódź potopu, jak sięgnie do stropu,
Napełni otchłanie bezdenne! —

Młoda Dziewczyna (biegnąc za drugiemi).

Nie opuszczajcie sieroty,
Mnie nieszczęśliwéj, mnie młodéj!
Ojciec, i ojca namioty,
Bracia, i braci mych trzody,
I pola, gdzie szły na paszę,
I sady, i wszystko nasze,
Wszystko zalano! —
Dziś jeszcze rano.
Ze wzgórza, idąc do zdroju,
Spójrzałam — wszystko tak było
Ciche! tak spało w pokoju! —
Serce me błogosławiło
Bogu, i miejscu lubemu. —
A teraz!… — Czemuż, ach! czemu
Było mnie nędznéj rodzić się na świecie? —

Jafet.

By umrzeć! — umrzeć w lat kwiecie!… —
Szczęśliwszaś wszakże! niż gdybyś tak jedna
Skazaną była — gdy otchłań beze dna
Pochłonie wszystkich — płakać nad wszystkiemi!
I jak ja, na pustéj ziemi,
Żyć, nie chcąc; cierpieć, nie śmiąc się użalać!… —
Panie! gdy wszystkich tracisz, po cóż mnie ocalać?

(Fale morza wpadają z łoskotem. Chór Ludzi rozpierzcha się w różne strony po górach: wielu tonie zajętych falą. Jafet jeden zostaje na skale; w odległości ukazuje się arka, zmierzająca ku niemu).


CZCICIELEOGNIA.
POWIEŚĆ WSCHODNIA
TOMASZA MOORA.



Wiadomość historyczna o Gewbrach.

Gweber, Giabir, i pochodzący ztąd przez skrócenie wyraz Giaur, któremu dziś przez nienawiść na wzgardę, we wszystkich muzułmańskich językach nadano obelżywe znaczenie: „Niewierny;“ niegdyś oznaczał tylko wyznawców religii Zoroastra, Czcicieli Ognia, jak ich nazywano; sami bowiem zwali się Behendi, to jest prawowierni. Religia ta, podług rachunku pisarzy wschodnich, przed czterema tysiącami lat wprowadzona do Persyi, trwała w niéj bezprzestannie, pomimo wszystkich zmian i wstrząśnień politycznych tego najpotężniejszego niegdyś na Wschodzie państwa, aż do najścia i podbicia go przez sąsiednich Arabów, Mahometanów, którzy z całym zapałem fanatyzmu prześladując jako bałwochwalstwo religię Gwebrów, wytępili ją nakoniec, i w powszechną wzgardę podali. —
Oto są główniejsze punkta nauki Zoroastra, zawarte w świętéj księdze Zenda-Vesta, którą on, podług podania pierwszych swych uczniów, sam w Niebie, razem z ogniem świętym, z rąk Oromaza otrzymał i przyniósł na ziemię. — „Bóg, mówi Zoroaster, jest jeden, przedwieczny, nieskończony, stwórca wszystkiego co jest. Lecz w świecie przez niego stworzonym, działają z woli jego dwie przeciwne sobie potęgi: dobra i zła, — Pierwszą zowie Oromazem (Hormuzd), co znaczy: dawca wszelkiego dobra; drugą Arymanem, co znaczy: Pan albo wódz złego. — Obadwaj mieli władzę stwarzania, i używali jéj wspólnie, chociaż w przeciwnym kierunku; i ztąd to miała pochodzić owa mieszanina dobrego i złego, jaka się daje widzieć we wszystkich rzeczach stworzonych. — Ztémwszystkiém sam tylko Oromaz był wiecznym, i miał kiedyś przeciwnika zwyciężyć. — Światło było godłem Oromaza; ciemność godłem Arymana. — Sam Bóg rzekł do Zoroastra: „Światło moje jest w tém wszystkiém, co świeci.“ — Na tych to właśnie słowach opiera się wprowadzona przez niego cześć ognia, palącego się na ołtarzu w świątyniach; na wolném zaś powietrzu cześć słońca, jako najszlachetniejszego ze wszystkich świateł niebieskich, przez które Bóg ożywia i utrzymuje całe swe dzieło stworzenia. Gwiazdy i planety uważane były za istoty żyjące, mające każda duszę nieśmiertelną. — Oto są słowa Zenda-Vesty, które Aniół światła rzekł do Zoroastra, dając mu z woli Oromaza ogień święty: „Polecam opiece twojéj wszystkie ognie na ziemi. — Rozkaż kapłanom strzedz je i utrzymywać, i nie gasić ich nigdy ani wodą, ani ziemią. — Rozkaż w każdém mieście wystawić świątynię Ognia, i na cześć jego przepisz uroczyste obrządki. Światło ognia pochodzi z Boga; a cóż jest piękniejszego jak ogień? Nie trzeba mu nic więcéj, prócz drzewa i kadzideł. — Niech je sypie stary i młody, a prośby ich wysłuchane będą. — Wszyscy co nie usłuchają słów moich, pójdą do wiecznych ciemności.“
Lecz nie sam tylko ogień, wszystkie inne elementa składające świat: ziemia, powietrze, woda, a nawet zwierzęta i rośliny, polecone zostały szczególnéj pieczy Zoroastra, przez swych opiekuńczych aniołów. — Aniół ziemi rzekł: „Ty, co masz być błogosławieństwem rodzaju ludzkiego, zachowuj ziemię od rozlewu krwi, od nieczystości i trupów. Każ niech je grzebią tam, gdzie żadna woda nie płynie, i żaden człowiek nie chodzi etc.“ — Ztąd poszedł zwyczaj u Gwebrów, że ciała zmarłych, zamiast grzebać je w ziemi, kładziono na wierzchołkach wież, zbudowanych na ten cel w miejscach odludnych, i gdzie żadna woda nie płynie; tam zostawiano je na pastwę ptakom; poczém dopiero pozostałe kości grzebano do ziemi.
Te były główne zasady religii Gwebrów. Przepisy życia zawarte także w Zenda-Vesta, tchnęły najczystszą moralnością; zgodne z naturą i prawdą, wiodły do cnoty i pracy. Ztémwszystkiém gdy te z koleją wieków władzę nad umysłami ludzi straciły, pierwotna myśl prawodawcy, cześć jednego prawdziwego Boga, ustąpiła miejsca przesądom; duch religii, formie zewnętrznéj. — Ogień, słońce, w których Zoroaster widział tylko widome godła bóztwa, i jako takim cześć oddawać kazał; następni wyznawcy jego wiary wzięli za same bóztwo; i poprzestając na zewnętrznych ofiarach, zasługiwali istotnie na imię bałwochwalców, które im Muzułmańscy nieprzyjaciele nadali.
Imię to stało się z czasem dla Persyi źródłem tysiącznych klęsk i nieszczęść: powodem, a przynajmniéj pozorem do wojny z Arabami, zakończonéj, jak wiadomo, zupełném podbiciem Persyi i przejściem jéj na wiarę zwycięzców. — Skoro bowiem religia Mahometa ustaliła panowanie swoje w ojczyźnie jego Arabii; fanatyczny zapał i duma piérwszych zaraz po nim Kalifów, zwróciły naprzód oczy na sąsiednią Persyą; bałwochwalczą, podług ich mniemania: a więc, którą powinni byli na prawdziwą wiarę nawrócić; żyzną i bogatą: a więc, którą podbić pragnęli; osłabioną wewnętrznemi niezgodami książąt swoich i możnych Satrapów: a więc do podbicia łatwą.
Piérwsza napaść Arabów na Persyą, nastąpiła za Kalifatu Omara. Wojska jego, pod wodzą Abu-Obeyda, przeszły Eufrat, lecz porażone przez Persów, straciwszy w bitwie większą połowę ludzi, wpław przez rzekę uciekać musiały. Omar wystawił nowe wojsko, lecz i to w piérwszém spotkaniu się z Persami, nie lepszego doznało losu. — Wkrótce jednak wytrwała biegłość arabskiego wodza, nazwiskiem SaadBen-Wakass; fanatyczny zapał żołnierzy, a nadewszystko niedbałość samychże Persów, i zbytnie zabezpieczenie się po zwycięztwie, odmieniły całkiem los wojny. Persowie z kolei ponosili klęski po klęskach: wódz ich Mehran, poległ zabity; całe wojsko poszło w rozsypkę. Naród zamiast połączyć się w jedno, by wspólnego nieprzyjaciela odeprzeć; przypisując poniesioną klęskę niedołężności swoich monarchów, obrócił się przeciwko nim, i rozpadł się na różne stronnictwa. Dynastya Sassanitów, od czterech wieków zasiadająca tron Perski, właśnie była wygasła; możni panowie rozrządzali tronem. — Wybierano z kolei jednego po drugim, coraz to nowych panujących, których prędzéj jeszcze mordowano lub zrzucano z tronu. Nieład i zamieszanie stały się powszechne na całéj ogromnéj przestrzeni ówczesnego państwa perskiego. — Tymczasem Arabowie posuwali się coraz daléj w głąb kraju, umacniając się w zdobytych prowincyach i miastach. — Nakoniec w roku 632 naszéj Ery, a 11 Hegiry, wyniesiony został na tron perski, Jeźdidźird, ostatni, chociaż nie w prostéj linii, potomek królewskiéj rodziny Sassanitów; człowiek słaby, niezdolny do rządów, zwłaszcza w tak trudném położeniu kraju; będący tylko narzędziem w ręku możnych Satrapów; którzy pokrywając swą dumę maską przywiązania do krwi panujących, na to go tylko królem nad sobą obrali, by sami tém łacniéj pod nim całém państwem rządzili.
Pierwszym czynem Jeźdidźirda po wstąpieniu na tron, było wysłanie posłów do arabskiego wodza, aby go wezwać do traktowania o pokój. Sam Saad-Ben-Wakass, w towarzystwie dwóch innych wodzów wojska swojego, przybył do obozu Persów. — Wprowadzeni do królewskiego namiotu, gdy wskazane miejsca zasiedli, Jeźdidźird tak do nich przemówił:
„Wiecie, że wami gardziliśmy zawsze. — Arabowie dotychczas tylko znani byli w Persyi, jako kupcy, lub jak żebracy. — Pokarmem waszym są zielone jaszczurki, napojem woda słona, odzieżą skóry zwierząt lub gruba tkanina z ich sierści; dla tego gardziliśmy wami. — Lecz od niejakiego czasu w większéj coraz liczbie zaczęliście kraj nasz nawiedzać: zasmakowaliście w dobrém jadle, napiliście się wody słodkiéj, nawykliście do wygód odzienia. — Powróciwszy do swoich pustyń, opowiadaliście o tém braciom waszym, i oto przychodzicie tłumami, aby nam wydrzeć co nasze, i narzucić nam wiarę, któréj my znać nie chcemy. — Podobni jesteście do lisa, w bajce naszego poety, który wkradłszy się w ogród, znalazł w nim obfitość gron winnych. Poczciwy ogrodnik pozwolił mu nasycić się niemi i myślał: „Plon winnicy mojéj nie zmniejszy się przez to, że się jeden lis biedny pożywi.“ — Ale lis nie przestał na tém, że się sam do woli nasycił; naprowadził swych towarzyszy, tak, że się cała winnica napełniła lisami. — Ogrodnik więc musiał drzwi zamknąć, i lisów, co już weszli, zabijać, aby sam nie zubożał do szczętu. — Ja jestem tym ogrodnikiem, mówił daléj Jeźdidźird. Wszakże mając wzgląd na wasze potrzeby i ubóstwo, gotów jestem przebaczyć wam wszystko; obładuję wielbłądy wasze pszenicą i daktylami, bylebyście natychmiast ustąpili z mych granic. Lecz jeśli gardząc szczodrobliwością moją, chcecie dłużéj w Persyi pozostać, postąpię z wami jak ów ogrodnik, i nie ujdziecie słusznéj zemsty mojéj.“
Saad-Ben-Wakass, wysłuchawszy spokojnie téj mowy, malującéj zarazem całą dumę i słabość perskiego monarchy, odpowiedział na nią w te słowa:
„Wszystko co powiedziałeś o dawnym stanie Arabów jest prawda. — Jedli oni zielone jaszczurki; grzebali żywo nowo-narodzone dzieci płci żeńskiéj; zabijali własnych rodziców; niektórzy nawet żyli trupami i poili się krwią ludzką, Nie znali co jest złe, a co dobre; co godziwe, a co występne. Ale Bóg zlitował się nad nami, i zesłał nam swego proroka, który dał nam księgę prawdziwéj wiary. — Księga ta nakazuje nam wojować niewiernych, obłąkanych nawracać; i zamiast dotychczasowego poniżenia i nędzy, obiecuje nam panowanie nad światem. — Wzywamy więc ciebie, królu perski! abyście, ty sam i twój naród, przyjęli świętą wiarę naszą. — Jeśli się na to zgodzicie, żaden Arab bez woli twojéj granicy państw twoich nie przejdzie; będziecie tylko, równo ze wszystkimi wiernymi, płacić zwykłą na ubogich jałmużnę, dziesiątą część wszelkiego dochodu. — Jeśli nie chcecie przyjąć wiary naszéj, możemy jeszcze przestać na opłacie haraczu, jaki się nam od niewiernych należy. Lecz jeśli odrzucicie oba te warunki, gotujcie się do wojny!“

Jeźdidźird czuł się jeszcze nadto potężnym, aby przystać na tak zelżywe układy. — Wsczęła się więc na nowo wojna, krwawsza i zawziętsza niż kiedy. — Na płaszczyznach Kadessu (Kadeseah), stoczyła się pamiętna bitwa 638 r. 17 roku Hegiry, w któréj całe prawie stotysięczne wojsko Persów poległo, i tajemnicza chorągiew państwa wpadła w ręce zwycięzców. — Jeźdidźird uszedł do prowincyi Korasan, i zebrawszy 150 tysięcy nowego wojska, wystąpił znowu do boju. — W otwartém polu pod miastem Nohavund spotkały się oba wojska: Arabskie pod naczelnictwem nowego już wodza, nazwiskiem Noman. Dwa miesiące stały spokojnie naprzeciwko siebie oba nieprzyjacielskie obozy; żadna strona nie śmiała boju rozpocząć. — Nakoniec piérwsi Arabowie uderzyli nu szańce perskie, wprzód, za przykładem wodza, poprzysiągłszy zwyciężyć lub zginąć, — Zginął Noman, lecz Arabowie przemogli. Sto dziesięć tysięcy głów miała wynosić strata wojska perskiego; reszta rozpierzchła się w góry. Zaszła ta bitwa w r. 641. Hegiry 21. — Cała Persya od Eufratu do rzeki Oxus wpadła w ręce zwycięzców. Jeźdidźird zginął zabity, gdy przebrany tułał się po kraju. — Arabowie rozjątrzeni oporem Persów i gorliwi o rozkrzewienie swéj wiary, prześladowali z niesłychaném okrucieństwem religią Zoroastra i resztę nieszczęśliwych Gwebrów, którzy schroniwszy się w góry Kermanu, nie przestawali jeszcze bronić swéj niepodległości i wiary. — Wsie, miasta i całe prowincye, wycinano w pień, bez różnicy płci i wieku. Świątynie ich i ołtarze obrócono w gruzy i popiół. Ognie święte zalewano krwią ich kapłanów, na urągowisko z przepisu Zoroastra, zakazującego gasić je wodą lub ziemią. Większa część mieszkańców Persyi, uchodząc śmierci lub prześladowania, przyjęła religią zwycięzców; inni nie chcąc uledz przemocy, rozpierzchli się po różnych krajach, tułając się w górach Kaukazkich, na dzikich brzegach Kaspijskiego morza, w Indyach; albo się ukryli wśród niedostępnych gór swojéj ojczyzny. — Dziś jeszcze około zatoki Perskiéj, w górach i stepach Kermanu, a mianowicie w prowincyi Jerd-Keram, znajdują się dawni Gwebrowie, Parsami zwani, wierni religii swych przodków, i z téj właśnie przyczyny zostający w powszechnéj nienawiści i wzgardzie u swoich Muzułmańskich współziomków.
(Z historyi Perskiéj przez Malcolma).



PIEŚŃ PIERWSZA.

Nad Perskiém morzem księżyc w pełni świeci.
Śpią mgłą owiane fale lazurowe,
I wkoło we mgle, jak w srebrzystéj sieci,
Skaliste brzegi i wyspy palmowe,
Kąpią się w blasku miesięcznéj pogody.
Z brzegu odbity we zwierciadłach wody,
Gród Gombarunu marmurem się bieli.
W nim gmach Emira góruje nad skały. —
Przed chwilą trąby i wdzięczny dźwięk zeli,
Z wież jego słońce gasnące żegnały: —
Spokojne słońce! miléj mu w dąbrowie
Zanóci pasterz, albo słowik w sadzie,
Gdy na szkarłatne zachodu wezgłowie
Ogniste skronie do spoczynku kładzie! —
Lecz teraz głucho na Emira dworze.
Jak ziemia milczy nieruchome morze,
Cisza w powietrzu, na polu i w grodzie.
Wiatr choć gdzie westchnie, wnet uśnie w powiewie

Żadna się fala nie zmarszczy na wodzie,
Żaden się listek nie wzruszy na drzewie.
Sam Emir nawet, śród nocnego chłodu,
Tyran Iranu[216], zasypia spokojnie.
Choć nad nim cięży przeklęstwo narodu.
Choć wkoło zemsta porywa się zbrojnie
Mścić krzywd i zniewag, które jego plemię
Zlewa od wieków na Iranu ziemię:
Twardéj w nim duszy ni miękczą, ni trwożą,
Ni łzy co płyną, ni miecze co grożą,
On, czci Proroka zapaleniec dziki,
Z rozkoszą patrzy na rzeź i płomienie,
Mieczem swéj wiary tępiąc przeciwniki,
Mniema tém własne okupić zbawienie.
Gotówby w pośród najzaciętszéj bitwy,
Uklęknąć we krwi przez siebie rozlanéj,
By w czas codzienne odmawiać modlitwy,
Lub na skrwawionym mieczu wypisany
Rozważać myślą jaki tekst proroka;
Gotówby śledzić, bez zmrużenia oka,
Po jakie słowo lub wiersz którą razą
W piersiach swych ofiar utopił żelazo!

Wielki Allahu! o! jakiejże kary
Nie wart przed tobą okrutnik zażarty,
Co z ksiąg twych świętych ludzkości i wiary,
Skrwawioną dłonią przewracając karty,

Rozgłasza tylko bluźnierczemi usty
Naukę mordów, zemsty i rozpusty?
Jak owa zgubna Trebizondy pszczoła,
Co oblatując kwieciste płaszczyzny,
Z najsłodszych kwiatów, z najzdrowszego zioła,
W szał wprawiające wysysa trucizny[217]!

Nigdy sroższego potęgą i złością
Satrapy Arab nie wsadził na państwo;
Nigdy tak Iran pod jarzma ciężkością
W Mahometańskie nie giął się poddaństwo. —
Wielkim był Iran — uczy dziejów księga —
Bał się go mocny, błogosławił słaby.
Cóż jest narodów wielkość i potęga?
Czas, własne swary, i bliskie Araby,
Przyniosły zmianę jego świetnéj doli:
Tron jego w gruzach, lud jęczy w niewoli.
Świątynie nawet — o! wstydzie bez miary!
Gdzie płonął Mitry ogień nieskażony,
Poszły skalane na łup cudzéj wiary:
A w nich niewolnik, mieczem nawrócony,
Cześć bałwochwalczą składając na progu,
Złorzeczyć musi ojców swoich Bogu! —

Ale są dusze, co czują zniewagę,
Co pomną przeszłość, i mają odwagę.

Są serca tchnące zemstą i nadzieją:
Serca podobne do drogich kamieni,
Co raz przesiąkłe od słońca promieni,
Śród nocy jeszcze blaskiem dnia jaśnieją.
Są i ramiona, co i chcą, i mogą,
Serc tych natchnienia wypełniać statecznie. —
Dozna ich wkrótce, i przypłaci drogo,
Ten, co w téj chwili zasypia bezpiecznie,
Jak gdyby mniemał, że nad jego łożem
Niebo Anioła postawiło stróżem! —

Śpij, śpij, tyranie! nie dla twoich oczu
Świecą te gwiazdy na niebios przezroczu,
Błyszczy zwierciadłem lazurowe morze:
Śpij śpij, tyranie! jakbyś nic nie winien!
W tak pięknéj nocy, w tak rozkosznéj porze,
Nikt prócz kochanków czuwać nie powinien! —

I oto, patrzaj! — na téj nagiéj skale,
Co się tak stromo wznosi po nad fale,
I wkoło po nich ściele cień ponury:
Widzisz tę wieżę z krużgankiem u góry?
Widzisz to okno? zkąd wzdłuż białéj ściany,
Dziewiczych włosów warkocz rozwiązany,
Spływa potokiem wdzięcznego nieładu:
Czarny i lśniący, jako czaple pióra,
Co zdobią turban monarchy Bagdadu[218]? —
W tém oknie czuwa Emirowa córa —

Aniół dobroci, wdzięków, niewinności,
Co choć z takiego i ojca i rodu,
Jest jak promienna Fontanna Młodości,
Co z gór najdzikszych wypływa z pod lodu[219]. —

O! jak urocza, święta, tajemnicza,
Jest młoda piękność, przed światem ukryta,
Co tylko blaskiem skromnego oblicza
Samotnie w domu rodzicielskim świta,
Zdala od wzroku natrętnego ludzi!
Kwiat na dnie morza kwitnący głębokiém,
Którego nawet blask słońca nie zbrudzi,
Nie tak jest czysty przed Allaha okiem! —
Tak dotąd Hildy i serce i lice,
Jak na ołtarzach święte tajemnice,
Były w zamknięciu haremu strzeżone.
Stokroć szczęśliwy! komu los przeznaczy,
Że z nich dziewiczą uchyli zasłonę,
Że je najpiérwszy pozna i obaczy!
Jak ów, co znagła na bezdrożnéj toni,
Zaczarowany raj ziemski odkryje,
I sam tchnie całém upojeniem woni,
Którą wprzód usta nie tchnęły niczyje! —

Piękne są, piękne, arabskie dziewice,
Gdy w lekkim tańcu depcą smug zielony!
Jak gwiazdy błyszczą ich pełne źrenice,
Gdy patrzą z okien przez cienkie zasłony. —
Piękne są, piękne, małżonki Arabów,
Białe jak jaźmin, co we włosach noszą;
Pierś ich miłości oddycha rozkoszą,
A rozkosz nowych dodaje powabów:
Gdy w swych altanach, gdzie w letnim upale
Cień liści czyni słońce łagodniejsze.
Przed zwierciadłami pędzą czas niedbale,
I z każdą chwilą stają się piękniejsze! —
Lecz próżno szukać w Arabii całéj,
Od Beduinki do żony Sułtana,
Coby się mogły, coby nawet śmiały,
Równać w piękności z córką Al-Hassana! —

Piękna jak Aniół, gdy we snach dziecinnych
Roztoczy w górze cień skrzydeł strażniczych:
Promienna blaskiem swych uczuć niewinnych,
Kwitnąca w pełni powabów dziewiczych.
Samo spójrzenie — gdyby z tém spójrzeniem
Spotkał się zbrodniarz, płakałby z rozpaczy,
Alboby musiał uciekać ze drżeniem
Jak wąż, gdy połysk szmaragdu obaczy[220]:

Tak jest spokojne, tak czyste — a razem
Tak gore ogniem i czucia wyrazem,
Że rzekłbyś tęcza zmięszanéj jasności
Niebieskiéj chwały i ziemskiéj miłości:
Promień jéj duszy, wpół boskiéj istoty,
Gdzie tylko ziemska czułość i tęsknoty
Są jakby cienie — śród których tém miléj,
Jaśnieje światłość złagodzona wiary:
Jak promień słońca, gdy w pogodnéj chwili
Przez drzew cieniste wciska się konary,
I takie światło rozkoszne rozlewa,
I tak łagodnie swym blaskiem ogrzewa,
Że wątpić trzeba, czy tych liści cienie
Nie milsze dla nas, niż same promienie! —

Taką jest Hilda — co na swym krużganku,
Bezzsenne we łzach opuściwszy łoże,
Duma samotnie czekając poranku,
I patrzy smutnie na błękitne morze. —
Ach! nie tak kiedyś — ach! nie tak ze łzami,
Nie tak z westchnieniem — w swych progach rodzinnych,
Patrząc na niebo zasiane gwiazdami,
Z jasnemi w duszy jak one myślami,
Marzyć lubiła za lat swych dziecinnych! —
Jakież dziś smutku przyczyny być mogą?
Czy co straciła? czy bojąc się żąda?
Czemu w noc czuwa? czemu z taką trwogą
Ku przepaścistym skałom tym pogląda,

Co najeżone u góry podnóża,
Ponurym cieniem plamią jasność morza?
To niepodobna! ażeby tą drogą
Mogła, lub śmiała spodziewać się kogo! —

Tak myślał Emir, gdy jéj na téj skale
Kazał zbudować ów ganek na wieży,
Gdzieby po skwarnym letnich dni upale
Mogła oddychać nocy powiew świeży;
Tak myślał Emir, gdy to jéj mieszkanie
Z téj strony całkiem zostawił bez straży. —
Śpij więc bezpiecznie, i nie patrz, tyranie!
Na co się miłość młodzieńcza odważy!
Miłość, co rosnąc śród niebezpieczeństwa,
W walce z niém szuka rozkoszy i chluby,
Któréj najmilszy ten wieniec zwycięztwa,
Co go zerwała nad przepaścią zguby!
Śmielsza od łowca pereł lub korali,
Co nie wprzód w morskiéj pogrąża się fali,
Aż się o cichéj zapewni pogodzie:
Miłość, choć piorun, choć ocean ryczy,
Tę tylko perłę za skarb sobie liczy,
Którą ułowi w najburzliwszéj wodzie! —

O! i w téj chwili — choć stroma opoka,
Choć skały śliskie, i przepaść głęboka:
Jest przecież taki, córko Al-Hassana!
Co byle ujrzeć blask twojego oka,
Co byle dotknąć twoich ust szkarłatu:

Wdarłby się nawet tam — gdzie niedeptana
Ścieżka prowadzi na szczyt Araratu[221]!

Słyszysz? szum wiosła! — Patrz! łódka bez żagli,
Pędzi jak strzała w niezachwianym biegu,
Tak szybko wioślarz do pędu ją nagli.
Przed nią i za nią, w księżyca promieniu,
Wre biała piana podobna do śniegu: —
Łódź coraz bliżéj — już znikła w skał cieniu —
Piasek zaskrzypiał — stanęła u brzegu.

„To on!“ — bledniejąc Hilda zawołała,
I na poręczach ganku pochylona,
Na dół otwarte wyciąga ramiona,
Jakby mu w pomoc rękę podać chciała.
Tak owa w pieśniach poetów sławiona.
Białowłosego Zala narzeczona[222],
Gdy na jéj ganek wdzierając się w nocy,
Raz nad przepaścią zachwiał się jéj luby:
Rzuciła własny warkocz ku pomocy,
By się go ujął, i uniknął zguby.

Ale zręczniejszy jest ów młodzian śmiały,
Co przy mdłych tylko księżyca połyskach,
Pnąc się w téj chwili po śliskich urwiskach,
Jak dzika sarna arabskiéj pustyni,

Szybkiemi kroki skacze z skał na skały —
Już ujrzał Hildę — już blisko — już przy niéj! —

Ona go kocha — lecz nie zna, i nie wie,
Kto on? z jakiego plemienia i kraju? —
Jak ów, co błądząc w Indyańskim gaju,
Cudnego ptaka obaczy na drzewie,
Co wczoraj z wiatrem wiejącym od morza,
Przyleciał z wysep nieznanych nikomu,
I nim jutrzejsza może błyśnie zorza,
Znów z tymże wiatrem odleci do domu: —
Na cóż mu ptaka nazwisko posłuży,
Kiedy się blaskiem jego piór zachwyca? —
Wielki Allahu! spraw tylko, by dłużéj
Kochanka swego widziała dziewica! —

Było to w nocy, o téj saméj porze —
Noc była cicha i spokojne morze,
I księżyc świecił na niebios przezroczu:
Gdy po raz piérwszy, z okien swego gmachu,
Nócąc przy arfie święty hymn poranku,
Ujrzała nagle — o! srogi przestrachu! —
Ujrzała dwoje płomienistych oczu,
Patrzących na nią przez kratę jéj ganku —
I była pewną, że to oczy ducha,
Co przez powietrzne przelatując drogi,
Tu się zatrzymał, i pieśni jéj słucha! —
Ta myśl tak umysł przenikła lękliwy,
Że choć wnet z piérwszéj ochłonąwszy trwogi,

Sama się własném przekonała okiem,
Że to był młodzian śmiertelny i żywy,
Co uniesiony jéj wdzięków widokiem,
Wskoczył na ganek, u kolan jéj klęczał,
Całował usta, i miłość zaręczał: —
Myśl ta w niéj nieraz budzi się nanowo,
Skoro z ust jego — jak się często zdarza —
Usłyszy dzikie, niepojęte słowo:
Gdy oko jego gniewem się rozżarza,
I tak dokoła żywym ogniem ciska,
Że go znieść wtedy niepodobna zbliska.
Wtenczas drży znowu, zali jéj kochanek
Nie duch zwodniczy, lub jeden z Aniołów,
Co uwiedzeni wdziękami ziemianek,
Jasne swe niegdyś rzuciwszy pobyty,
Zrzekli się Nieba za miłość kobiéty,
I dotąd błądzą śród ziemskich padołów! —

Nie drżyj, dziewico! nie drżyj! — twój kochany
Ni duch zwodniczy, ni Anioł wygnany;
Ach! jest on tylko z owych synów ziemi,
Co tak namiętni w miłości i gniewie,
Jak gdyby tchnęli płomieńmi samemi,
Lub czując w sercu piekielne zarzewie,
Zgasić je tylko mogli w krwi rozlewie! —

Lecz dziś w nim życie jakby mgła owiała;
Twarzy tak bladéj, oczu tak ponurych,
Nigdy w nim dotąd, nigdy nie widziała!
Lecz takim bywał we snach jéj, po których,

Jedną jéj ulgą w złowrogiéj obawie,
Było się budzić, i płakać na jawie.
Bo sny to były, których cień i we dnie
Zaczernia duszę — jak duch, co się jawi
Niosąc śmiertelnym nieszczęść przepowiednię,
Wszędzie gdzie stąpi, czarny ślad zostawi! —

„Jak pięknie“ — rzekła dziewica nieśmiało,
Jakby ją brzmienie własnych słów lękało:
Tak długo milcząc obok siebie stali,
Patrząc na połysk ugładzonéj fali. —
„Jak pięknie dzisiaj to światło księżyca
„Ową cienistą wysepkę oświéca!
„W moich marzeniach, jam nieraz żądała,
„Żeby ta wyspa ptaka skrzydła miała,
„I nas, siedzących pod cieniem swych gajów,
„Przeniosła razem gdzieś do pustych krajów,
„Lub gdzie na jakie nieżeglowne wody:
„Gdziebyśmy sami mogli żyć dla siebie,
„Żyć i umierać — bez ludzkiéj przeszkody! —
„Gdzieby się tylko przez gwiazdy na niebie
„Oczy Aniołów na nasz raj patrzyły! —
„Tego się tylko obawiam, mój miły!
„Czyby świat taki wystarczył dla ciebie?“ —

Rzekłszy, ku niemu spójrzała wesoło,
Pewna, że uśmiech wzajemny obaczy. —
On stał, ku ziemi opuściwszy czoło,
I tylko ku niéj podniósł wzrok rozpaczy,
Co jak miecz w duszy kochającéj tonie.
Zbladła dziewica, i klasnąwszy w dłonie:

„Nie patrz tak, nie patrz! już wiém, co to znaczy!“
Krzyknęła dłońmi zakrywając skronie.
„Ach! te sny moje! te widma złowieszcze!… —
„Wiém, co mi wróżą! — Nic, nic nie pomoże!
„Ty chcesz, ty musisz rzucić mię — dziś jeszcze! —
„Ach! ja wiedziałam, że to trwać nie może!
„Jam od dzieciństwa przywykła do tego,
„Utracać wszystko, com tylko kochała!
„Nie było krzewu, ni kwiatu jednego,
„By wnet nie usechł, gdym ja go wybrała.
„Nie było ptaka, ni młodéj gazeli,
„Gdy już mię znała i jadła z méj dłoni,
„Gdy igrać ze mną zaczęła już śmieléj,
„Bym zaraz potém nie płakała po niéj! —
„I ty, mój luby! ty, coś moję duszę
„Nauczył uczuć tak nowych, tak tkliwych:
„Wiém, że i ciebie równie stracić muszę! —
„Idź! nie dziel moich losów nieszczęśliwych!
„Idź, i nie wracaj! — choć twoje przybycie
„Niebem jest dla mnie; — lecz te strome skały!
„To zdradne morze! — ach! a tyś tak śmiały!
„Ty mógłbyś dla mnie narazić swe życie!… —
„Idź, i nie wracaj! — lecz przyjmij na drogę
„Łzy méj miłości i błogosławieństwo! —
„O mnie się nie bój! — ja czuję, że mogę
„Znieść łatwiéj żałość po tobie, niż trwogę
„Że cię narażam na niebezpieczeństwo!“ —

— „Niebezpieczeństwo! — chcesz, żebym się chlubił?“ —
Krzyknął młodzieniec; — „cóż mi ono znaczy?

„Co znaczy temu? kto raz wszystko zgubił,
„Co wzrósł śród nieszczęść, przywykł do rozpaczy;
„W którego uchu trąb wojennych dźwięki
„Brzmią co minuta; — co we dnie i w nocy,
„Śpiąc nawet miecza nie śmie puścić z ręki,
„By się nie ocknął w nieprzyjaciół mocy? —
„Niebezpieczeństwo!… “ —
— „Więc ty nie znasz trwogi?
„Powrócisz do mnie? mój luby! mój drogi!“ —

— „O nie! tak nie patrz! — bo te oczy twoje!…
„Ja się na świecie nic prócz nich nie boję! —
„Jeśli są gwiazdy, co wpływem swym mogą
„Popchnąć mię różną od obranéj drogą:
„Jeśli jest jaki talizman uroczy,
„Coby mi przeszłość z pamięci wymazał,
„Coby na przyszłość zapomnieć mi kazał:
„Tym talizmanem — byłyby twe oczy! —
„Lecz nie! — to próżno! — nie ma nam sposobu!
„Wyrok mój jasny — dopełnić go muszę —
„Musim się rozstać! — i z téj strony grobu
„Już się nie ujrzym! — bo choć nasze dusze
„Sam Bóg powiązał — świat wiecznie rozdziela. —
„Słuchaj mię, słuchaj! arabska dziewico!
„Wprzód gwiazdy razem ze słońcem zaświécą,
„Niż ja się złączę z krwią nieprzyjaciela! —
„Twój ojciec… “ —
— „Nie kończ! — niech go Allah strzeże!
„Wzrok twój mu zda się nieszczęściem zagraża.

„Lecz ty go nie znasz — nie wiész, jak on szczerze
„Szanuje męztwo, i mężnych poważa! —
„Dość niech, cie pozna! — nikt pewno goręcéj
„Czcić cię nie będzie, ani kochać więcéj. —

„Pomnę, w dzieciństwie, gdy w jego komnatach
„Lubiłam czasem bawić się z orężem,
„On mi rokował, że w późniejszych latach
„Bohater jakiś być musi mym mężem.
„I teraz nawet, gdy mu na wieczerzę
„Przynoszę sorbet i owoce świeże,
„A on nie smutny — jak się często zdarza —
„Lub go nie trudnią rządowe zajęcia,
„Pieszcząc się ze mną, z uśmiechem powtarza,
„Że wojownika chce tylko za zięcia:
„Bo mężne serce i chwała z oręża,
„Są najdroższemi bogactwami męża.“ —

„Ty się odwracasz? — ach! ty mój jedyny!
„Ty zyskasz łatwo chwałę i wawrzyny!
„Wstąp w jego szyki! — Wiesz, że się zuchwali
„Gwebrowie znowu do buntu porwali… —
„O! ja nieszczęsna! spójrzałeś tak srogo! —
„Czyliż te rady obrażać cię mogą? —
„Ach, nie! — w twym wzroku, co tak ogniem pała,
„Błyszczy już przyszłe zwycięztwo i chwała.
„Wstąp w jego szyki! — lecz śpiesząc na boje,
„Hamuj w nich, proszę, zapał twego męztwa;
„Pomnij, że miłość, i że serce moje
„Czekać cię będą z nagrodą zwycięztwa! —

„Wtenczas się o nie śmiało upominaj,
„Gdy ci, którymi mój ojciec się brzydzi,
„Bezbożne Gwebry… “ —
— „Milcz, milcz! nie wspominaj
„Tego imienia! — twe słowa są gromy!“ —
Krzyknął z rozpaczą młodzian nieznajomy,
I płaszcz swój rozkrył: — „Czy twe oko widzi
„Ten pas? znak Gwebra?[223] — Płacz więc, lub przeklinaj!
„Jak nas twój ojciec klnie i nienawidzi!

„Tak! — jam jest z tego bezbożnego rodu,
„Co choć nas ściga wasza zemsta sroga,
„Wiernie w godzinach wschodu i zachodu
„Wielbimy w słońcu tron żywego Boga[224]!
„Tak! — jam jest jeden z tych nędznych tułaczy,
„Wiernych ojczyźnie, zemście i rozpaczy,
„Co klnąc Arabów, co nas w jarzmo wprzęgli,
„Na krew poległych braci zaprzysięgli,
„Dopóty walczyć ogniem i żelazem,
„Aż lub kraj zbawim, lub zginiem z nim razem! —
„Dziki twój ojciec… — Lecz nie drzyj o niego!
„Kimbądź on dla nas — dawca życia twego

„Świętym jest dla mnie, jak Mitry ołtarze,
„Gdy na nich ogień ofiarny rozżarzę. —
„Lecz wiedz, żem jego szukał w owéj nocy,
„Gdy widząc światło na bezbronnéj wieży,
„Nadzieja zemsty dodała mi mocy:
„Wdarłem się tutaj od morskich wybrzeży —
„Wdarłem się z mieczem — z sercem krwi spragnioném… —
„Lecz ach! któż zbada tajnie przeznaczenia? —
„Chciałem zejść sępa w gniaździe zakrwawioném,
„Znalazłem tkliwą gołąbkę zbawienia!… —
„Tyś zwyciężyła! — Cel, co mię tu znęcił,
„Wypadł z méj duszy; — twój grzech, jeślim winien,
„Żem jedną chwilę miłości poświęcił,
„Gdym tylko zemście wszystkie był powinien! —

„Obym ja nigdy, nigdy nie znał ciebie!
„Lub mógł zapomnieć: jak byłem szczęśliwy,
„Jakbyśmy byli szczęśliwi — jak w Niebie!… —
„Gdyby — o! Hildo! — nie ów los straszliwy,
„Co wśród nas stanął — i nielitościwy
„Tak nas daleko rozepchnął od siebie! —

„O! gdyby kraj mój był i twoim krajem!
„Gdybyśmy w jednéj wsi, o! moja droga!
„Wzrastali razem, i jednego Boga
„O szczęście swoje błagali nawzajem;
„I połączeni węzłami świętemi
„Wspomnień dzieciństwa i rodzinnéj ziemi,
„Radzi z ubogiéj po ojcach spuścizny,
„Kochali siebie miłością ojczyzny!

„Gdybym z ust twoich, w pełnym westchnień głosie,
„Usłyszał piosnkę o jéj dawnym losie,
„Kiedy nasz Iran wielkim był Iranem!
„Gdybym w twych oczach, coby ogniem tlały,
„Ujrzał blask święty jego dawnéj chwały,
„Lub w łzach twych litość nad dzisiejszym stanem!…
„Wtenczas-to, wtenczas, mójby miecz zabłysnął —
„I biada temu, co te łzy wycisnął!
„Zmyćby je musiał morzem krwi wylaném!

„Lecz cóż nam dzisiaj, że nas miłość sprzęga,
„Dziś — gdy nas wszystko na wiek wieków dzieli:
„Wiara, ojczyzna, powinność, przysięga? —
„Gdybyśmy sobie wiernemi być chcieli,
„Musimy zdradzić krew naszą i Boga! —
„Ojciec twój nami jak piekłem się brzydzi:
„Ty sama może… — Przebacz, moja droga!
„Nie! — tak nie spójrzy ten, co nienawidzi! —
„Nie! — moja Hilda! — o! ja znam jéj duszę!
„Ona się losem Iranu rozczuli:
„Wyzwoli jeńców, odwróci katusze,
„Pocieszy wdowy, sieroty przytuli!
„A gdy w obronie nieszczęśliwéj ziemi,
„Ostatni nasi polegną rycerze:
„Pomnij, że jeden z nich kochał cię szczerze —
„Przez miłość dla mnie, zapłacz nad wszystkiemi! —
„Lecz patrz!“ —
Tu umilkł, i blednąc na twarzy,
Ukazał tylko na odległe wały,

Gdzie jak ogniki nad grobem żeglarzy,
Błękitne światła przeze mgłę migały,
I podwojone morskiemi zwierciadły,
Sypiąc iskrami, wzlatały ku górze:
Że rzekłbyś gwiazdy, co do morza spadły,
Lecą znów osiąść na niebios lazurze.

„Bądź zdrowa, Hildo! — to są hasła moje —
„Puszczaj mię, puszczaj! — bo hasła złowieszcze. —
„Chwila spóźniona — a zginiem oboje! —
„Najmilsza moja! raz jeszcze! raz jeszcze!
„Żegnaj! — Ojczyzno! teraz jam twój znowu!“ —
Rzekł, i wprost z ganku skoczył w głąb parowu,
Jakby śmierć tylko pociechą rozstania. —
A ona blada, bez tchu, bez pamięci…
Wszystkie jéj myśli, uczucia i chęci,
Zlały się w jeden zamęt obłąkania! —
Wtém w głębi woda zaplusnęła głucho.
Szmer ten jak gromem uderzył jéj ucho —
Szmer ten jéj zda się hasłem jego zguby! —
Podniosła ręce — na kraj ganku bieży,
Jak gdyby za nim w dół rzucić się z wieży:
„Idę za tobą! idę, o! mój luby!
„Niech nas przynajmniéj w téj saméj topieli
„Jedna śmierć razem oboje pogrzebie!
„Milej mi z tobą umierać, niżeli
„Żyć wieki wieków, daleko od ciebie!“ —

Lecz nie wybiła jeszcze ich godzina —
Bo łódź w téj chwili z cienia skał wybiegła,

I z szumem drogę pienistą przerzyna,
Tam, gdzie znów ognie błękitne postrzegła.
I uskrzydlona żaglem w pomoc wiosła,
Lekko, swobodnie ulata po falach:
Jakby wesołość tylko w sobie niosła,
I nikt na brzegu nie pozostał w żalach! —

KONIEC PIEŚNI PIÉRWSZÉJ.
PIEŚŃ DRUGA.

Nad Perskiém morzem ranek świta blady.
Coraz to jaśniéj widać okolice:
Widać palmowe Bareinu sady,
I ambrozyjskie Kiszmai winnice[225],
I różnobarwne wysp kwiaty i krzewy.
Tchnie brzeg Arabski wonnemi balsamy:
A z wód Indyjskich łagodne powiewy,
Wkoło świętego nadbrzeża Selamy[226],
Igrają z falą i z kwiatów wieńcami,
Które z ziem różnych pobożni żeglarze,
Z ziół swych ojczystych uwiwszy je sami,
Płynąc tu, morzu poświecili w darze,

Na cześć wielkiego Gieniusza wody,
Za wiatr przychylny i wierne pogody. —

Słowik się rozstał z rożanemi krzewy,
Zkąd nócił w nocy niesłuchane śpiewy,
I przed spójrzeniem jutrzenki się chroni,
Pod cieniem liści granatnych jabłoni,
Co od jéj blasku, na tle swéj zieleni,
Błyszczą jak tęczą ognistych kamieni,
Oblane rosy tak czystéj perłami,
Że najlepszego oręża nie splami[227],
Że miecz nią zlany, wartby jeszcze z rana
Uzbrajać ramię młodego Sułtana,
Gdy po raz piérwszy zasiądzie na tronie!

Lecz oto słońce ze wschodniéj purpury
Wzniosło promieńmi uwieńczone skronie —
I już świat cały ogniem życia płonie! —
Słońce! — Aniele światłości! ty, który,
W dniu narodzenia świata i natury,
Sam piérwszy, wiodąc jasne gwiazd gromady,
Wszedłeś w ogniste Stworzyciela ślady!
Gdzie są dni owe — świadku ich odwieczny!
Gdy cały Iran, jako kwiat słoneczny,
Z czcią i miłością, o każdéj dnia dobie,
Okiem i sercem zwracał się ku tobie?

Gdzie są ołtarze, co wzdłuż jego krajów,
Jak dzieciom kazał przykład ojców stary,
Płonęły ogniem twojéj czci i wiary:
Od orzechowych Samarkandy gajów,
Do Bendemiru skalistych wybrzeży? —
Gdzie są? — Zapytaj cieniów tych rycerzy,
Co po jednemu walcząc z tysiącami,
Śród krwią oblanéj Kadesu płaszczyzny,
Wrogów ją swoich zasławszy trupami,
Szczęśliwi! z chwałą polegli i sami —
Nie czują więzów, ni krzywd swéj ojczyzny! —
Spytaj wygnańca, co w nędzy wygnania,
Bez pocieszenia, bez politowania,
W pustyniach życie prowadzi tułacze:
Albo z wierzchołka gór wiecznie zimowych,
Patrzy ku stronie Iranu, i płacze
Po kraju słońca i cieniów palmowych!…

Lecz czyż Iranu chwała i ołtarze
Na zawsze w Mitry zagasły pieczarze? —
O nie! są jeszcze synowie w Iranie,
Co nie napróżno Muzułmanom grożą:
Co za swą wiarę, za krew swoich braci,
Dopóty miecza i zemsty nie złożą,
Póki ich słońce światłości nie straci,
Póki im ziemi jak na grób zostanie!
Młodzieńcze serca, w których siła ducha,
Na lada krzywdę płomieniem wybucha;
I dusze męzkie, w których mrocznéj głębi,
Gniew, jako ogień w przepaściach wulkanu,

Tleje ukryty, lecz się nie wyziębi,
Aż przy nim zemsty dojrzeją nasienia,
Aż jako palma olbrzymia Ceylanu[228],
Hukiem rozkwitu świat zbudzą z uśpienia!…

Lecz któż jest, który na Iranu brzegach
Rozwija sztandar wolności i chwały;
Przed czyim mieczem, w złamanych szeregach,
Arabskie hordy po polu pierzchały,
A on spokojnie postępował daléj,
Śród muru włóczni Kermańskich górali? —
Są to ostatni wiary swéj obrońce,
Lecz umrzeć za nią każdy żądzą pała:
Jakby w ich sercach, jak w ich górach słońce,
Cześć jego światła najdłużéj jaśniała!

Hafed ich wodzem; — imię to straszliwe,
Jak złośliwego rym czarnoksiężnika;
Dość je wymówić — drżą tłumy lękliwe,
I najmężniejszych zimny dreszcz przenika. —
Hafed — o którym Arabowie w nocy
Tak dziwne wieści prawią przy ogniskach,
O jego wzroście i nadludzkiéj mocy,
O jego oczu rażących połyskach:

Że nieraz straże słuchając z uboczy,
Z trwogą swój kaptur nasuną na oczy[229],
By się im Hafed nie zjawił śród cienia,
By ognistego nie spotkać spójrzenia! —
Bo Hafed, mówią, nie z ludzkiego rodu:
Szczep tajemniczéj rodziny Tamura[230],
Co mu, gdy wojnę prowadził za młodu,
Gryf Symurg z piersi dał zaklęte pióra,
Które gdy szyszak jego okrywały,
Miecz go nie ranił, nie dosięgły strzały.
Te pióra dzisiaj zdobią hełm Hafeda,
A sam Duch Ognia wspiera go przez czary:
Bo przezeń wierze swojéj upaść nie da,
A chciałby zguby muzułmańskiéj wiary.

Taka wieść o nim, którą Arab szerzy,
I chcąc lżyć wroga, sam swój postrach wzmaga. —
Lecz on, wódz młody Irańskich rycerzy —
Talizman jego, jest miecz i odwaga;
A te tak straszne Muzułmanom czary:
Miłość ojczyzny, wolności, i wiary!

Krew, co w nim płynie z bohaterów dawnych,
Miła jest ziomkom i czczona w Iranie,
Nie z długich wieków, lecz z dzieł synów sławnych;
Jako ta rzeka na górze Libanie,
Co ztąd jest tylko i świętą i głośną,
Że święte cedry na jéj brzegach rosną[231].

Nie z jego duszą, nikczemném kolanem
Bić przed swym wrogiem, i przed Muzułmanem!
Nie jemu miejsce w niewolników gronie,
Co na sam widok turbanu na głowie,
Blednąc na twarzach pochylają skronie,
Jak nagłym wichrem pognane sitowie! —
O! nie! — on uciekł w pustynie — tam woli
Spotkać tygrysa, niż braci mordercę,
Gdzieby mu każda łza ich nędznéj doli
Jak kropla ognia spadała na serce!
Tam — jak kochanek, któremu zaświtał
Piérwszy wzrok długo czekanéj miłości:
Tak on tam piérwszy blask miecza powitał,
Gdy w ręku zemsty błysnął dla wolności! —

Lecz próżne męztwo! — próżno kwiat Kermanu,
Gardząc mnogością Al-Hassana dziczy,
Jak z chmur zesłany obrońca Iranu,
Zstąpił z gór zerwać łańcuch niewolniczy!

Próżno ognisty, jak sam Bóg ich, słońce,
Zapał w ich sercach dzień zwycięztwa wróżył!
Przeciw ich jednéj, wróg miał strzał tysiące,
Przeciw jednemu, co tysiące pożył,
Miryadami płynął tłum pohańczy:
Aż po daremnym morza krwi rozlewie,
Zastęp ich zrzedniał — jak liście na drzewie,
Gdy po niém chmura przeleci szarańczy. —

Jest niedaleko Gombarunu miasta,
Wysoka, stroma, przepaścista góra,
Wierzch jéj skalisty nad morze wyrasta,
I cięży nad niém, jakby wieczna chmura,
Jakby wiszące ogniwo, co kończy
Gór owych łańcuch, co bodąc obłoki,
Od bram Kaspijskich do Perskiéj zatoki,
Dwa światy dzieli, i dwa morza łączy.
Skały sterczące w krąg u jéj podnóża,
Zdają się nagie olbrzymy śród morza,
Postrach i wrogi żeglarzów ciaśniny;
A z jéj ostrego, najwyższego szczytu,
Na tle pogodnym jasnego błękitu,
Czernią się dawnéj świątyni ruiny.
Nieraz Albatross w powietrzu drzemiąca[232],
Gdy o ich mury senném skrzydłem trąca,

Z krzykiem przestrachu zdumiona się budzi,
Że i w obłokach są mieszkania ludzi.
Pod stopą góry, jéj wnętrza kamienne,
Czas pobił w groty i lochy bezdenne,
Gdzie fale morza z wściekłą wpadłszy mocą,
Pienią się, ryczą, i wrzeniem bełkocą —
A taki łoskot wkoło się rozlega,
A taka straszna wieść po kraju biega
O duchach, które tam się dręczą na dnie:
Że żaden Arab, chociaż w boju śmiały,
Za skarby świata, skoro mrok zapadnie,
Nie zbliży łodzi do téj Gwebrów skały. —

Od strony lądu, te na szczycie wieże,
Co je czas, zda się, jak swój pomnik strzeże;
Od reszty świata, od ludzkiéj napaści,
Dzieli szeroko rów strasznéj przepaści,
Tak niezgłębionéj, tak dzikiéj, tak ciemnéj,
Że zda się bramą, zkąd piekielne duchy
Wychodzą na świat z otchłani podziemnéj.
Jako echo gromów, huk się tylko głuchy
Wznosi z jéj głębi: — lecz nie dójrzéć okiem,
Czy to jest woda, co w łożu głębokiém
Szumi wezbrana; czy gdzie w łonie ziemi
Ogień tak huczy z wichry podziemnemi:
Bo znać, że kiedyś w czasie zapomnianym,
Cała się góra paliła wulkanem[233].

Lecz choć wiek dawny, gdy z jéj wzniosłych szczytów,
Z owych jéj świątyń — których same szczęty
Cześć budzą jeszcze: — śród niebios błękitów,
Wieczny jak słońce, pałał ogień święty;
Choć go kapłani i wierni czciciele,
Krwią swą i łzami zaleli w popiele:
Znowu — o! cudo niepojętéj mocy! —
Z gruzów tych Iran codzień widzi zdala,
Jak w dzień słup dymu, a słup ognia w nocy,
Wzbija się w niebo: — bo któż go zapala?

Tam Hafed resztę odważnych w Iranie,
Przed Muzułmanów zemstą uprowadził.
„Witam was — wołał — wy dzikie otchłanie!
„Choćby w was Eblis tron piekieł osadził,
„Wy rajem temu, kto w waszym pomroku,
„Ujdzie niewoli i wroga widoku!“ —
Rzekł, i po ciasnéj, po jedynéj drodze,
Którą znał tylko on i jego wodze,
Po wątłym moście nad głębią jaskini,
Przeszedł ją z braćmi, i wszedł do świątyni.

„To miejsce, bracia! jedno nam zostało,
„Gdzie możem umrzeć, i zapłakać śmiało.
„Łez naszych widzieć wzrok nie będzie wroga,
„Ani z nich jego urągać pochlebce!
„Tu możem umrzeć: — tu zuchwała noga
„Muzułmanina naszych ciał nie zdepce!
„A choć konając obaczym, jak sępy
„O skały na nas ostrzą dziób swój tępy;

„Chociaż czuć będziem, jak z nas ząb tygrysa,
„Albo hyena ciepłą krew wysysa:
„Cieszyć się będziem śród saméj rozpaczy,
„Że jéj w nas tutaj Arab nie zobaczy.“ —

Tak mówił Hafed — a wtém ogień święty,
Co na ołtarzu sam przed chwilą wzniecił,
Jakby tajemnym tchem duchów rozdęty,
Wzmógł się w téj chwili, i twarz mu oświecił.

„Stało się!“ — kończył — co dłoń ludzka może,
„Myśmy zrobili w obronie Iranu.
„Lecz gdy sam Iran, w spodlonéj pokorze,
„Chce nieść hołd obcym i bogom, i panu:
„Jeśli ci nawet — ci, których krew sama
„Zwaćby powinna w ślady wielkich ojców,
„Synowie plemion Zala i Rustama[234],
„Cześć widzą w pętach bisurmańskich zbójców;
„Albo — o! hańbo! — gdy Mitry ołtarze
„Zalały świeżo krwi kapłańskiéj rzeki,
„Oni, bezwstydni, padają na twarze
„Przed ołtarzami oszukańca z Mekki!…
„Niech więc przed wrogiem Iran gnie kolano,
„Do całowania stóp jego niech drze się,
„Aż więzy jego tak sprośne się staną,
„Że najpodlejszy ich dłużéj nie zniesie.

„Aż wstyd, na który tak długo nie dbali,
„Do rdzeni wewnątrz ich dusze przepali;
„Aż łzy, gdy nawet i płakać zakażą,
„Połknione, pierś ich trucizną zarażą…
„Wtedy — ha! wtedy znajdą się obrońce —
„Z burzy i z nocy odradza się słońce! —
„Lecz dziś, o! bracia! zostaliśmy sami,
„Których dusz podłość, ni zdrada nie plami.
„Miejsc tych Araba tchnienie nie skalało:
„Tu więc zostańmy! — a choć nas tak mało,
„Choć nam z ran jeszcze płynie krew gorąca —
„Dość nam krwi jeszcze na zemstę zostanie!
„Pójdziem, jak dziki lampart na Libanie[235],
„Czyhać na zbójców po zachodzie słońca,
„I na kark z góry wskoczym niespodzianie!
„A gdy się miecz nasz na ich czaszkach złamie,
„Gdy już od rzezi omdleje nam ramię,
„I dalszéj pomsty nie znajdziem sposobu:
„Wtedy, zmuszeni Bogu ją zostawić,
„Wrócim tu sami do wolnego grobu,
„Umrzeć za Iran — nie mogąc go zbawić!“ —

Rzekł — wszystkim wodzom łzy z oczu wytrysły,
Wszystkie ich miecze w powietrzu zabłysły,
Wszystkie skłonili ku gruzom ołtarza. —
Choć wkoło tylko pustka i zniszczenie,
Choć sam gruz nawet upadkiem zagraża.
A ze ścian między rozpadłe kamienie

Bluszcz tylko zwisa, lub chwast szumi suchy:
Tu, gdzie najświeższe owoce i kwiaty
Lud niósł w ofierze, gdy niemi przed laty
Mag żywił przodków wędrujące duchy[236]; —
Choć teraz pusto — gdzie kapłanów rzędy,
Świąteczne niegdyś sprawując obrzędy,
Siały dym wonny z kadzielnicy brzękiem; —
Choć teraz głucho — gdzie hymnów tysiące
Witało codzień odrodzone słońce,
I obraz jego grał cudownym dźwiękiem[237]; —
Lecz Bóg ich dawnéj nie stracił potęgi,
Jak słuchał ojców, i synów usłyszy —
Gdy miecz podniósłszy, w imię towarzyszy,
Wódz wyrzekł słowo najświętszéj przysięgi:
Że się pomściwszy czci i krzywdy bratniéj,
Tu wrócą umrzeć, i pożegnać słońce. —
Oni! ostatni ojczyzny obrońce,
Umrzeć na gruzach świątyni ostatniéj!…

O! wielkie dusze! godne łez Anioła,
Łez uwielbienia i żalu, któremi —
Oni nie wiedzą — że śród wrogów koła
Aniół-dziewica płakała nad niemi!
O! piękna duszo! w któréj miłość budzi
Tak tkliwą litość na cierpienia ludzi!

Życie jéj dotąd, bez trosk i bez grzechu,
Nakształt spokojnéj jasnych wód przezroczy,
Drzemało w niebios błękitnym uśmiechu:
Aż w nie swój miłość talizman uroczy
Rzuciła z góry, i wkrąg coraz daléj
Rozwiodła drżenie poruszonéj fali.

Niegdyś, Emirze! twa córka spokojna,
Choć wkoło wrzały pożoga i wojna,
Jedna w tym kraju z wesołém obliczem,
Żyła nie myśląc, nie wiedząc o niczém:
Jako na polu bitw perska lilija,
Gdy krew wkoło niéj płynie strumieniami,
Kwiat jéj tém bieléj ku niebu się wzbija,
Aż i jéj saméj kropla krwi nie splami. —
Niegdyś szczeliwa, że cię los ocalił,
Nie czując innéj trwogi ni boleści,
Gdyś się po bitwach z krwi rozlanéj chwalił,
Nie słysząc, dzikich słuchała powieści.
Sam nieraz myślą dręczony bolesną,
Lub chodząc szybko w zapalczywym gniewie,
Sam nieraz kląłeś wesołość niewczesną,
Co się w jéj słodkim ożywała śpiewie:

Jak arfa w jasnéj cherubina ręce,
Któréj głos w piekle słyszą potępieńce. —
Dzisiaj! — o! gorzki słodkich uczuć skutek!
Straszne nieszczęsnéj miłości męczeństwo! —
Jéj dusza — płomień; jéj spojrzenie — smutek,
Ach! a myśl o nim — rozpacz i szaleństwo! —
Słuch jéj brzmi dotąd słowami strasznemi:
„Przez miłość dla mnie, zapłacz nad wszystkiemi!“ —
I gdy nieszczęsna każdego poranku,
O ległych w bitwie wczorajszéj usłyszy,
Nie śmiąc, nie mogąc spytać o kochanku,
Płacze go w każdym z jego towarzyszy.
Nie ujrzy miecza, ni włóczni błyszczącéj,
By się nie zdało, że krew jego na niéj;
Nie ujrzy strzały w powietrzu lecącéj,
By nie zadrżała, że pierś jego zrani.
Żadna ją siła na świecie nie skłoni,
Gdy się jéj ojciec uzbraja do bitwy,
By mu jak dawniéj, z cichemi modlitwy,
Miecz ciężki z własnéj podawała dłoni.
I gdyby nie ta czarnych dusz ślepota,
Co jak mgła z bagnisk powstaje nad niemi,
By się szlachetne uczucia i cnota
Mogły bezpieczniéj ukazać na ziemi:
Gdyby ta jego nie zaćmiła wzroku,
Wracając z boju, obaczyłby snadnie,
Że się w tém dzikiém, obłąkaném oku,
Że się w téj twarzy, co tak drga i bladnie,
Jakby się śmierci lękała widoku:
Że się w tych słowach plączących bezładnie,

Straszliwa zmiana jéj duszy objawia; —
I zgadłby może — bo i któż nie zgadnie,
Że taka zmianę miłość tylko sprawia? —

Nie owa miłość, pogodna, młodzieńcza,
Co tchnie rozkoszą i weselem bawi;
Co gdy się wzajem na ziemi zaręczą,
Ludzie ja chwalą, a Bóg błogosławi.
Nie owa miłość, co od lat dziecinnych
Wzrosła i kwitnie pod rodziców okiem,
I wszystkich uczuć najsłodszych — rodzinnych,
Urok, z swym własnym złączyła urokiem; —
Nie takie, Hildo! są twoje płomienie!
Żywiół ich, rozpacz i wieczne milczenie. —
Bo twe nadzieje, straszne ci jak grzechy;
Bo łzy twe, łzami zgryzot, nie pociechy.
Namiętność twoja, jak skarb źle zebrany,
Co pod zaklęciem w ziemi zakopany,
Grobowym ogniem błyszczy tylko w nocy;
Jak to bożyszcze czarnoksięzkiéj mocy,
Któremu czciciel nim cześć złoży własną,
Czeka, aż wszyscy prawowierni zasną!

Siedem już nocy okrywało morze,
Jak łódź jéj Gwebra w mgle dalekiéj znikła:
Lecz ona co noc o téj saméj porze,
Idzie na ganek, gdzie z nim bawić zwykła,
I we łzach czuwa do świtu, i czeka,
Czy go jak dawniéj nie ujrzy zdaleka. —

Lecz próżno czeka, próżno się spodziewa,
I bystrém okiem po przestrzeni wodzi,
Próżno się modli, i łzami zalewa —
Nie ma i nie ma pożądanéj łodzi!
Gdzie niegdzie tylko między dzikie skały
Nietoperz mignie, lub krwią ociężały
Sęp załopoce; — gdzie niegdzie śród ciszy,
Z głębi puszczyka zabrzmi śpiew grobowy,
W cieniach przepaści błysną oczy sowy, —
Oto jest wszystko, co widzi i słyszy.

Ósmy dzień błysnął; — Al-Hassana czoło
I oczy radość niezwykła rozżarza;
Usta mu nawet śmieją się wesoło. —
Komuż to jakie nieszczęście zagraża? —
Bo fal Herkendu iskrzenie się w burzy[238],
Kiedy je wicher przewraca aż do dna,
Nie pewniéj zgubę i rozbicia wróży,
Jak jego uśmiech, albo twarz pogodna!

„Zbudź się, wstań, córko! — Kerna już zabrzmiała[239],
„Głos-by jéj zmarłych obudził z pod ziemi,
„A ty śpisz jeszcze! — Wstań! byś powitała
„Dzień, co mię laury okryje nowemi,

„Dzień, co mię wsławi i zbawi na wieki!
„Bo nim na niebie świt zabłyśnie nowy,
„Morze zrumienią krwi pogańskiéj rzeki,
„A na pal wbite ręce, serca, głowy…
„Ha! sam téj może pociechy dostąpię,
„Że miecz, dłoń moja, w krwi się jego skąpie!“ —
— „W krwi Jego!„— nagłym powtórzyła krzykiem —
Bo dla niéj tylko On jeden na świecie;
Bo myśleć więcéj nie umie o nikim! —
— „Tak, tak jest, Hildo! — ciesz się, lube dziecię!
„Mimo skał swoich i jaskiń, téj nocy
„Bezbożnik Hafed będzie w mojéj mocy! —
„Dzięki niech będą Prorokowi świętych!
„W moc go nam daje złota kiesa błaha;
„Inaczéj twierdze i złość tych przeklętych
„Mogłyby długo urągać z Allaha!…
„On to — poganin! co moję tu drogę
„Usłał stosami ciał mych wojowników;
„On to — syn piekła! co nawet był trwogę
„Rzucił przez czary wpośród moich szyków!…
„Ha! dzisiaj dozna, jak głęboko mogę
„Wpędzić żelazo w serca buntowników,
„Kiedy mi dobra zdarzy się pogoda,
„Gdy zemsta natchnie, a Bóg siły doda! —
„Wielki Proroku! na hełm Al-Mawasza[240],
„Co w bitwach zdobił twoję skroń zwyciezką,

„Klnę się przed tobą: — gdy dziś zemsta nasza,
„Twych i mych wrogów nasyci się klęską:
„Za każdą kroplę krwi, co po méj ręce,
„Co po mym mieczu z ich piersi popłynie,
„Z min perskich kamień najdroższy poświęcę,
„Na twych ołtarzach w Mecce i Medynie!… —
„Nieba! ty mdlejesz! — córko! dziecię moje!…
„Jak blade usta! jak szkliste spójrzenie! —
„Nie! nie dla ciebie, widzę, krew i boje!
„Żyć ci, jak żyłaś, w spokojnym Jemenie[241]! —
„Anibym słabéj płci twéj nie wystawił,
„Żebyś się miała trwożyć krwi widokiem,
„Gdybym nie myślał, że za każdym krokiem
„Tryumf mój tylko będzie wzrok twój bawił. —
„Ja byłem pewny — i na to cię wziąłem —
„Że Pers pokorném uderzy mi czołem,
„Że się przed tobą, jak bóztwem pokłoni,
„Że cię te hołdy ucieszą — a oni! —
„Bezbożne plemię! — wzięli się do broni! —
„Lecz się uspokój! — wiatr, co teraz wionie,
„Chłodząc twe usta spalone i skronie,
„Wnet żagle twego powrotu rozwinie;
„I nim krew wrogów co w nocy popłynie,
„Skrzepnie na skałach, albo wsiąknie w ziemię,
„Spoczniesz bezpieczna w rodzinnym haremie!“ —

Groźby Emira nie daremne były. —
Na świętéj górze, gdy oczy Hafeda

Z dumą ostatnich braci swych liczyły,
Mógłże on myśleć, że go z nich kto przeda? —
Lecz ach! był Gweber, co swą duszę zmazał,
Odstepca braci, ojczyzny, i wiary;
Gweber, co drogę Arabom pokazał,
Ów most tajemny nad głębią pieczary,
Ostatnią twierdzę, i ufność ostatnich
Obrońców wiary, mścicieli krzywd bratnich!

Śród nich raz walcząc z Arabami śmiało,
Przemożon liczbą i okryty blizny,
Został na polu — lecz nie umarł z chwałą;
Słońce, co jego grób oświecać miało,
Widzi go jeńcem — i zdrajcą ojczyzny! —
I gdy się bracia, co zdołali wrócić,
Nad stratą jego nie przestają smucić;
Albo o jego rozmawiając chwale,
Nadzieją zemsty wspólne koją żale:
On żył — i rękę po złoto wyciągał,
Przedał krew braci, i słońcu urastał.

O! gdzież są słowa na przeklęcie zdrady!
Co jak zaraza z piekieł wyzioniona,
Padnie na mężnych odwagę i rady,
Pomięsza serca, i zemdli ramiona?
Gdzie godna kara nędznika — zbrodniarza,
Co kupcząc przyszłém zbawieniem i cnotą,

Bluźni na stopniach cudzego ołtarza,
Krew braci swoich przedawszy za złoto? —
O! niech dlań zdrada będzie karą zdrady!
Niech jéj gorzkiemi zaprawiony jady,
Zdrój życia łzami do ust mu się leje!
Niech sen jak zdrajca odbiegnie od łoża!
Niech jego radość, pociechy, nadzieje,
Jako owoce Umarłego Morza[242],
Łudząc wzrok chciwy i piersi spragnione,
W ustach się w popiół rozsypią jak one!
Niechaj się w zbrodni uporem zatwardzi,
Niech się nim dzieci i rodzice brzydzą,
Niech go przyjaciel — nie! — sam wróg niech wzgardzi,
A z nędzy jego najpodlejsi szydzą!
Niech po pustyniach błądzi bez ochłody,
Niech przed nim słońce łudzącemi blaski
Mami go wiecznie morzem świeżéj wody,
A on niech coraz brnie w gorętsze piaski[243]!

A gdy w rozpaczy końca mąk zażąda,
I sam się musi dobić ręką wściekłą:
Spraw, o! Proroku! niech na raj spogląda,
A sam niech wiecznie — wiecznie cierpi piekło! —

KONIEC PIEŚNI DRUGIÉJ.
PIEŚŃ TRZECIA.

Dzień blizki końca: — czarny i ponury
Blask morskiéj wody, choć leży uśpiona,
Wyżéj i niżéj nad nią mgły i chmury
Wiszą jak niebios podarta zasłona:
A każda tylko lub nawałność wróży,
Lub zda się szczątkiem przeminionéj burzy. —
Te z nich rozwiane po niebieskich sklepach,
Jak końskie grzywy od wichru na stepach;
Te w czarnych klubach tocząc się nad ziemią,
Zdają się pysznić, że w nich gromy drzemią;
I wszędzie tylko widać na przestworzu,
Tu obłok wstaje, a tam tonie w morzu.
Rzekłbyś, że burza straszna, niedaleka,
Chmur już matczyne rozszarpawszy łono,
Z piorunném jeszcze narodzeniem czeka,
Aż się zuchwałość jakiego człowieka
Odważy puścić na wodę uśpioną. —

Na brzegu jeszcze wszystko w martwéj ciszy,
Strasznéj — straszniejszéj niż huk nawałnicy.
Najstarszy majtek zwołał towarzyszy,
By mocniéj łodzie przywiązać do brzegu;
Krzyk dziki ptastwa słychać w okolicy,
Gdy z morza w stadach, lub długim szeregu,
Leci, po skalach szukając zachrony.
W porcie już nieraz sternik doświadczony
Wstrzymał przybory; i wątpliwém okiem
Tocząc po niebie w dumaniu głebokiém,
Na nowy rozkaz zdał się czekać jeszcze.

Tak wszystko było groźne i złowieszcze,
Jak dola twoja, Arabska dziewico!
Gdy się z bezpieczną rozstawszy kotwicą,
Łódź twoja z portu szybkim poszła biegiem. —
Nikt cię nie żegnał: — ni muzyki dźwięki[244],
Ni przyjaciele stojący nad brzegiem,
Coby ci głosem, lub skinieniem ręki,
Choć już nie widzisz, ni słyszysz w oddali,
Jeszcze ostatnie pożegnanie słali! —
Nikt cię nie żegnał — nie było nikogo.
Łódź twa samotna poszła dziką drogą,
Cicho, jak barka korsarzy w złym celu,
Przez straszna Bramę-Łez Babel-Mandelu[245].

Gdzież był Al-Hassan, ów straszny bicz Boży?
Czyż ni na chwilę innych prac nie złoży,
By dziecię swoje w drogę błogosławił? —
Nie! — on samotny, zamknięty w haremie,
To zwąc Proroka, to klnąc Gwebrów plemię,
Blizkiéj ich rzezi obrazem się bawił:
Z rozkoszą sępa, gdy w stepach bez końca,
Przez dzień za błędną goniąc karawaną,
Zwietrzy, że zaraz po zachodzie słońca
Świeże z niéj trupy na żer mu zostaną[246].
Podczas gdy jego córka nieszczęśliwa,
Płacząc od brzegów Iranu odpływa,
Jako gołąbka śnieżna Babilonu[247],
Co lecąc z wieścią nowych zwycięztw plonu,
Choć ja z rąk krwawych zwycięzcy puszczali,
Żadna krwi skaza białych piór nie kali.

Lecz czyż nadzieja rodzinnego kraju
Żadną jéj serca pociechą nie darzy? —

Tam wśród wonnego akacyi gaju,
Co tyle razy we snach jéj się marzy,
Błądzić znów będzie; — tam, gdy się zatrzyma
Na łąkach pełnych i róż i lilii,
Przyjdą się głaskać z jasnemi oczyma
Młode gazelki, z dzwonkami na szyi! —
Tam różnopióre, w napowietrznych klatkach,
Ptaki ją przyjmą dawnemi piosenki;
Tam całe w złotych oplecione siatkach
Rybki na dzwonek przybiegną do ręki[248]!
Tam znów, gdy zgaśnie dnia światło gorące,
Będzie samotna w chłodniku z jaźminów,
Liczyć to gwiazdy coraz się mnożące,
To swój różaniec z pereł i rubinów! —
Ach! czyż te niegdyś tak miłe uciechy,
Żadnéj dziś sercu nie sprawią pociechy? —
Nie! — ona smutna, od sług swych zdaleka,
Siedzi i duma — jak gdyby już wsobie
Czuła chłód straszny losu, co ją czeka.
Siedzi i duma — piękna w swéj żałobie,
Jak smutny Aniół na świętego grobie.

I niepamiętna na chmury i wały —
Na Gwebrów tylko ponadbrzeżną górę,

Któréj cień właśnie jéj żagle mijały,
Oczy i myśli zwróciła ponure. —
Dzisiaj tam jeszcze — o! straszny obrazie!
Z gór strumieniami popłynie krew wrząca,
I dymić będzie na wrogów żelazie,
Jako ostatnie kadzidło dla słońca!
I on tam może!… — „O! strzeż go od zguby,
„Strzeż go, Allahu!“ — zawoła w rozpaczy. —
„Mój nieznajomy! mój drogi! mój luby!
„Tyś wróg nasz, Gweber! — lecz co mi to znaczy?
„Co mi twe imię? — gdy między wszystkiemi,
„Tyś mi najwyższy, najmilszy na ziemi! —
„Wielki Allahu! gdy to gniew twój wzrusza,
„Każ, niech mię zaraz to morze pogrzebie,
„Wprzód niźli moja obłąkana dusza
„Zapomni ojca, i wiary, i ciebie! —
„Ratuj mię, ratuj! — wszak znasz serce moje,
„Wiész, jak go kocha; widzisz, jak się boję,
„Aby dla niego Nieba się nie zrzekło:
„Bo raj bez niego, straszny mi jak piekło!“ —

Tak się modliła padłszy na kolana —
Wzniesione oczy, i dłoń załamana.
I choć jéj usta, w dzikiem uniesieniu,
Grzeszą rozpaczą; choć z Niebem się swarzy: —
Niebieski promień jaśnieje w spójrzeniu,
Niebieska świętość oddycha z jéj twarzy!
Bo taka dusza — choć zbłądzi w pomroku,
Jak Aniół we mgle, nie zmieni postaci;

Jak promień słońca, złamany w potoku,
Choć zboczy z nurtem — jasności nie traci. —

Lecz tak się w myślach głębokich ponurza,
Że choć się niebo zaćmiło jak nocą,
Ona nie widzi; — choć gwałtowna burza,
I przeraźliwy wicher z wściekłą mocą
Ciska okrętem: — nic to jéj nie wzrusza.
Nawet ów hałas tak nagły, tak dziki,
Co nad jéj głową huk gromów zagłusza:
Te szczęki mieczów, stąpania, i krzyki…
Ona nie słyszy. — A wtém jednym razem,
Okręt zaskrzypiał, zatrzeszczał tak nagle,
Jak gdyby pokład, i maszty, i żagle,
Jęknęły ciężkim przywalone głazem,
Śród wrzasku majtków, i jęków rozpaczy! —
Straszliwy łoskot! — Nieba! cóż on znaczy? —
Nie głos to burzy — choć niebo i morze
Grzmią jak grom jeden! — „O! przebacz mi, Boże!
„Przebacz mi!“ — Hilda krzyknęła — i zbladła,
Jakby szła stanąć przed sędziego tronem,
Wpół martwych dziewic otoczona gronem,
Podnosząc ręce, na kolana padła:
„Allah! twa litość nad nami niech świeci!“ —
A wtém znów z góry, raz drugi i trzeci
Skrzyp się powtórzył — zapadły się deski,
Jakby je piorun roztrzaskał niebieski,
I pokład runął. — O! straszny widoku!
Krew, woda, trupy, i ludzie w natłoku,

Spadają, walczą — ci zemdloną dłonią,
Jeszcze znać życia i łodzi swéj bronią;
Tamci z okrzykiem: „Za Iran i Boga!“
Znać już zwycięzcy, zabijają wroga. —

Jakiż stróż-Aniół strzegł wtedy jéj życia?
Czyja dłoń nad nią czuwając statecznie,
Z pośrodka szaleństw rzezi i rozbicia,
Zemdloną martwą, uniosła bezpiecznie?
Ona niepomni; — nagłe zimno dreszczu
Pierś jéj ścisnęło — i blada leżała,
Śród krwi i ruin, jak lilija biała,
Zwiędła w wulkanów płomienistym deszczu. —
Lecz ach! straszliwe obrazy i krzyki,
Co tkwią w pamięci jak sen jaki dziki!
Runący pokład — na deskach zachwianych
Walczące tłumy! — i wyżéj u góry,
Podarte szmaty żaglów krwią zbryzganych
Miotane wiatrem! — i ciemność, i chmury!
I błyski gromów, i miganie stali,
I szczęk oręża, i ryk morskiéj fali!…
Rzekłbyś, że cała natura się wściekła,
A rozdąsanych żywiołów szaleństwo
Z człowiekiem w gniewie walczy o pierwszeństwo —
Tak wrzało morze — tak krew ludzka ciekła!

Raz tylko — Allah! — sen-że to niebieski,
Czy prawda była? — raz jednak się zdało,
Nim przed oczyma wszystko pociemniało,
Że nad przepaścią łamiącéj się deski,

Ujrzała postać duszy swój Anioła;
Że wtenczas nawet — miłości złudzenia! —
We mgłach, śród burzy, nad sceną zniszczenia,
Świecił pogodnym blaskiem swego czoła,
Jak w pośród niebios burzliwych obwodu
Gwiazda Egiptu: co pała tak jasno,
Nieznana ludziom Białych Wysp Zachodu[249],
Że przy niéj drugie jak przy słońcu gasną!
Byłoż to tylko przywidzenie, mara? —
Krzyk skonał w ustach — w oczach jakaś szara
Noc się rozwlekła; mdłość członki owładła —
Nie pomni więcéj — bez życia upadła. —

O! jak uroczy jest uśmiech pogody,
Jak luba cisza, gdy szturm już przewionie,
I głośne wichrów umilkną niezgody:
A rozjaśnione niebiosa i wody
Znów miłe słońce piastują na łonie!
Cała natura, tak piękna, tak świeża,
Zda się w téj chwili na nowo rozwija,
A niebo tęczą łaski i przymierza
Do snu zwaśnione żywioły spowija.
Kwiaty wróconą lubując się ciszą,
Lekko się z wiatrem łagodnym kołyszą,
I świeżéj woni balsam tchną w niebiosa.
Na liściach deszczu burzliwego rosa,

Jako ów kamień spadły w nawałnicy,
Tli zda się ogniem gromów błyskawicy[250].
Tysiąc wietrzyków z murawą się pieści,
Tysiąc wietrzyków po liściach szeleści,
A każdy zda się innego stróż zioła,
Jego woń tylko roznosi dokoła.
A całe niebo blaskiem się uśmiécha,
A cała ziemia wonnością oddycha,
A całe morze usypia, ucicha —
Fale się tylko gdzie niegdzie podnoszą,
Jak upojone miłości rozkoszą
Piersi kochanki — gdy za lubym wzdycha!

Taka nad światem godzina wesoła
Świeciła wtenczas — świat w takiéj był ciszy:
Gdy Hilda z mdłości ockniona — dokoła
Nic, oprócz wody pluskania nie słyszy,
Co o brzeg łodzi bijąc zamiast wiosła,
Zlekka ją daléj po głębinie niosła. —

Lecz gdzież jest ona? — patrzy obłąkana —
Jestże to barka, co ją dzisiaj z rana
We łzach uniosłszy od Perskiego brzegu,
Szybkie delfiny wyścigała w biegu? —

Wszystko jéj tutaj nowe i nieznane. —
Gdzież jest jéj łoże jedwabiem ustane,
I nad niém namiot z kaszmirskiéj purpury?
Gdzie są dziewice, co strusiemi pióry
Powinny we śnie ochładzać jéj czoło? —
Gdzie są? — z przestrachem spojrzała wokoło.
Łódź z twardéj sosny ciosana po prostu;
Łożem, jéj zbite dwie deski pomostu,
Grubo wojenną nasłane odzieżą.
Nad głową na krzyż trzy włócznie się jeżą,
Na nich skórzane pasy rozwieszone,
Cieniem od słońca służą za zasłonę. —
Przy sterze tylko, widać, ludzie zbrojni
Odpoczywają leżąc na pokładzie;
Krwawe ich ręce, ich szaty w nieładzie;
Smutni na twarzach — lecz wszyscy spokojni,
Znać że na dzisiaj pracy dokonali. —
Jedni po cichu prowadząc rozmowy,
Coraz to ku niéj rzucą wzrok surowy;
Ów marząc patrzy po dalekiéj fali;
Ów niedzielący wczasów towarzyszy,
Klnąc na wpół głośno napowietrznéj ciszy,
Z gniewem na wiosła nieczynne spogląda,
Jak gdyby użyć ich nie śmiał — choć żąda. —

Nieszczęsna Hildo! niech cię Allah broni! —
W całym orszaku tych majtków-żołnierzy,
Nie znać Arabskiéj broni, ni odzieży,
Zawojów nawet nie widać na skroni! —

Cała ich odzież, są żółte kaftany[251]
Barwa to Gwebrów! — jak pożarów łuna
Straszna Arabom; — każdy w nią ubrany,
Każdy wpół ciała nosi pas skórzany,
I czarny kołpak z tatarskiego runa. —
Tak! — drżyj nieszczęsna! — nikt ci wsparcia nie da —
A to są Gwebry — tyś w mocy Hafeda! —

Ach! na to imię nadzieja jéj znikła. —
On, wróg jéj wiary, jéj ojca, jéj rodu!
Postrach jéj ziomków! — on, co go od młodu
Tak nienawidzieć i bać się nawykła
Jak syna piekieł: co przez nie nadany
Wzrostem tak strasznym, spójrzeniem tak srogiém,
By wszędzie wierne niszczcząc Muzułmany,
Rzucał cień miedzy człowiekiem i Bogiem!…
Dziś w mocy jego!… — wkoło dzika tłuszcza,
Co krwi żadnego z brańców nie przepuszcza,
Cóż krwi jéj ojca — krwi ciemieżyciela? —

Biada ci Hildo! — Lecz cóż ją ośmiela?
Jakaż myśl nagła, lotem błyskawicy,
Pierś jéj przenikła i błyszczy w źrenicy —
Gdy śmiało, bystro tłum dziki przegląda?
Tak, że najśmielsi nawet wojownicy,
Spuścili oczy przed wzrokiem dziewicy,
Jak gdyby zgadli — kogo ujrzeć żąda. —

Próżne żądanie! — nie ma go! — przepadło
To tak krzepiące jéj duszę widziadło,
Co błysło tylko, jak ów sen uroczy,
Co przez dzień łzami zmordowane oczy
Na chwilę drogą postacią omami:
Obraz tęczowy, pół w świetle, pół w cieniu,
Co na tle duszy, w smutku lub uśpieniu,
Promień miłości maluje przed nami! —
Próżne żądanie! — lecz skoro ujrzano,
Że ze snu oczy i głowę podniosła,
Wnet, jakby tylko na znak jéj czekano,
Cała się rzesza rzuciła do wiosła;
Morze wkrąg białą okryło się pianą,
I wre pod łodzią — lecz gdzież łódź ich niosła? —
Spójrzała Hilda — o! straszne zjawisko!
To skała Gwebrów! — już blizko, już blizko! —
Oni wprost pędzą, gdzie zamiast przystani,
Czerni się paszcza podziemnéj otchłani. —
Wzrok się jéj zaćmił — zamknęła powieki. —
Niegdyś, bezpieczna z okien swego gmachu
W tę stronę spójrzeć nie mogła bez strachu,
Gdzie wieczne wrogi Jemenu i Mekki,
Leżą ukryci po skałach i grotach,
Jak skorpiony w zatrutych swych splotach. —
Cóż teraz? — czyjéj zawezwie opieki? —

Z brzegów, słoneczną świecących pogodą,
Pod jasném niebem, po nad jasną wodą,

Ta jedna tylko przepaścista góra,
Mroczy się ciemna, groźna i ponura;
Nad czołem tylko jeden kłąb obłoku,
Jak krew od słońca czerwono jaśnieje,
Rzekłbyś, rozwita chorągiew wyroku
Wskazuje miejsce, gdzie się krew poleje. —

Gdyby Jéj myśli nie zmięszała trwoga,
Gdyby spójrzała — w téjby nawet porze
Dziwić się mogła, jak się ludzka noga
Na wierzch téj skały tędy dostać może?
Bo dotąd Arab wie tylko że na nią
Jedna jest droga — przez most nad otchłanią. —
Lecz ach! jéj myśli! — gdy nagły pęd wiru
Porwał łódź, skręcił, i niesie bez stéru,
Wprost, gdzie z łoskotem piorunów tysiąca,
Co chwila głośniéj wre fala hucząca.
„Pospuszczać maszty! pozapalać głównie!
„Prędko!“ — głos groźny zawołał z pośpiechem. —
Runęły maszty z przeraźliwém echem,
Błysnęły światła — a fala gwałtownie
Zatrząsłszy łodzią i wzniósłszy do góry,
Pchnęła ją w paszczę otchłani ponuréj,
Czarnéj jak brama, przez którą z ohydą,
Po strasznym sądzie, potępieńcy idą.

Choć z łodzi świecą głównią i pochodnią,
Blask ich czerwony nie dosięga daléj,
Jak piérwsze kręgi na tle czarnéj fali,
Co wre dokoła i pieni się pod nią.

Płynęli cicho — każdy bez oddechu,
Jakby oniemiał śród tego chaosu,
Śród tego mroku — gdzie nawet dźwięk głosu
Zdaje się mrocznym — i w dzikiém skał echu
Brzmi powtórzony wzdłuż sklepionych ciemnic,
Jak straszny poszept grobowych tajemnic.
Nagle łódź w biegu wstrzymała się sama —
Wstecz ją cofnęły fale zapienione;
Znać niewidoma odparła je tama,
Że nurt swój w inną obracają stronę:
I trzeba było naprzeć wszystkie wiosła,
By wód gwałtowność łodzi nie uniosła. —

Lecz co za echo? — Ktoś widać zuchwały
Z łodzi przez wodę skoczył między skały:
Dźwięki żelaza o głaz zabrzęczały,
I już do brzegu przykuta łańcuchem,
Drga łódź bezpieczna konwulsyjnym ruchem.
I w téjże chwili, jako słup promienny,
Smugiem od góry błysnął promień dzienny.
Lecz nim dziewica dójrzała lub zgadła,
Zkąd i którędy ta jasność się wkradła,
Dłoń czyjąś cudzą uczuła na skroni:
I wprzód nim krzyknie, wprzód nim się uchroni,
Oczy jéj gęsta zakryła zasłona. —
O! straszna chwilo! — przeczucia ponure!
Gdy ją wraz z łożem wzniósłszy na ramiona,
Ktoś wydał hasło — i poszli pod górę. —

O! blasku dzienny! jasności słoneczna!
Ileż pociechy, szczęścia w twym promieniu!
Oglądać codzień, i czuć je we tchnieniu,
Jest rozkosz życia tak miła, stateczna,
Że choćby wszystkie nadzieje zmyliły,
Siedzieć na słońcu, i patrzeć po niebie,
Człowieku! dość już byłoby dla ciebie,
Abyś się ciemnéj obawiał mogiły!
Tak Hilda, chociaż nie widzi i nie wie
Gdzie ją prowadzi niebezpieczna droga:
Ledwie dzień w ciepłym uczuła powiewie,
Wnet w niéj nadzieją rozświtała trwoga,
Wnet przypomniała kochanka — i Boga!

Krótka pociecha! bo droga ich znowu
Spada w głąb zimną mrocznego parowu. —
Tchnie wkoło wilgoć podziemnego zmierzchu,
Trzeszczą gałęzie, szeleści liść suchy,
A tu i ówdzie, z gór kamiennych wierzchu
Głaz spadający szerzy łoskot głuchy.
Echem tém zbudzon lampart wygłodniały,
Myśli że przemknął kozieł, albo łani,
I długo słychać, jak ze skał na skały
Skacząc, za głazem goni w głąb otchłani.
I znowu cicho — nim znowu gdzie zdala
Zabrzmi płaczliwe szczekanie szakala,
Albo hyena zawyje ponuro. —
Szum tylko wody wciąż słychać w głębinie,
Co gdzieś w przepaściach niedójrzana płynie,
Jak owa Czarna rzeka, po nad którą
Stoi Most Śmierci, otoczony chmurą.

Wszystko tu dzikie, okropne — a przecie,
Choć miejsc straszniejszych nie znaleźć na świecie,
Ujrzeć je, dla niéj byłoby pociechą:
Zgrozaby sama ulżyła bojaźni.
Bo cóż wyrówna strachom wyobraźni,
Rzuconéj w ciemność — gdzie takie brzmi echo? —

Zadrżała nagle — Czy ją sen znów myli?
Czy strach obłąkał? — Nie! — słyszy w téj chwili
Głos cichy, miły, jak arfa cheruba:
„Twój Gweber z tobą! nie bój się, o! lubal“ —
Nie! ona nie śpi — czuje całą sobą
Ten głos, te słowa: „twój Gweber jest z tobą!“—
To był głos jego! — dotąd pierś i uszy
Brzmią jego echem; — nie! sen jéj nie łudził! —
Czyjżby głos inny tak trafił do duszy,
Takie w jéj sercu wzruszenie obudził? —
Ach! prędzéj róża najmłodsza śród krzewu
Weźmie szmer wiatru za pieśni słowicze,
Lub na głos ptaka gminniejszego śpiewu
Rumiane z pączka wychyli oblicze,
Niźli się miłość, w uniesienia chwili,
Cudzém westchnieniem lub głosem omyli!

Lecz choć się dusza marzeniem uśmiécha:
Że on jest przy niéj, że on patrzy na nią,
Że jego tchnieniem i ona oddycha,
Że ją dłoń jego wstrzyma nad otchłanią:
Znowu na straszne wspomnienie niewoli
Nowa jéj myśli ogarnęła trwoga. —

Bo ach! czyż Hafed okrutny pozwoli,
By który z Gwebrów śmiał bronić krwi wroga,
Krwi Al-Hassana? — w czyich dotąd rękach
Żaden z ich braci jeńcem nie ocalał;
Co się w ich dzikich rozkoszując mękach,
Krwią ich kapłanów święte ognie zalał? —
Cóż gdy dziś jeszcze, jak nocny zabójca,
Przyjdzie ich wyprzeć z ostatniéj ustroni!… —
Któż ją przed zemstą Hafeda zasłoni?
Kto jéj kochanka przed zemstą jéj ojca? —

„Strzeż go, Allahu! — wszak wszystko w twéj mocy!“ —
Modli się w myślach. — „o! strzeż go téj nocy!
„A jeśli kiedy przed twym tronem, miła
„Serc grzesznych skrucha i ofiara była —
„Strzeż go téj nocy! — Na grób święty Mekki,
„Na wszystko święte na ziemi i w Niebie,
„Klnę się, przysięgam, że odtąd na wieki
„Cała się tylko poświęcę dla ciebie!
„Miłość, myśl o nim, nadzieje, wspomnienia,
„Wyrwę z méj duszy, jako kwiat zatruty,
„I żadnéj myśli, żadnego westchnienia,
„Żadnéj łzy po nim — oprócz łez pokuty —
„Żadnéj pociechy nie chcę, nie zachowam.
„A gdy téj jeszcze nie dosyć ofiary —
„Zeszlij mi, Allah! nędze, smutki, kary,
„Lecz ocal jego! — ja znieść je gotowam.
„Młodość przepędzę w żalu i pokucie,
„Na starość pójdę na życie pielgrzymie,

„Aż grzeszne w sercu wygaśnie uczucie,
„Aż prócz w modlitwie, nigdy jego imię
„Z ust mych nie wyjdzie! — bo modlić się muszę,
„Za tę tak wielką — tę tak jasną duszę!
„Modlić się będę — aż ją sam z ciemnoty
„Głos twój ku światłu twéj wiary powoła:
„Aż znów tę gwiazdę obłąkaną cnoty
„Osadzisz w jasnym wieńcu twego czoła! —
„Zbaw go dziś tylko — nie dla mnie — dla siebie!
„A będziem razem sławić imię twoje.
„Bo ja bez niego nie chcę być w twém Niebie —
„I gdy on zginie — zginiemy oboje!“ —

KONIEC PIEŚNI TRZECIÉJ.
PIEŚŃ CZWARTA.

Czyj wzrok nie we łzach, czyja myśl bez chmury,
Komu żal świata piękności nie mroczy,
Dziśby go, dzisiaj, ze szczytów téj góry
U stóp jéj obraz zachwycał uroczy!
Te z niebem w dali zlane wod lazury,
Zielone brzegi — i na wod przezroczy
Rozsiane wyspy — wszystko się uśmiécha,
Wszystko rozkwita, i wonią oddycha!
Bo to jest jeden z tych cudnych wieczorów,
Co po dniach burzy kraszą nieba wschodnie,
Gdy słońce, dziennych dokonawszy torów,
W promiennym wieńcu tęczowych kolorów,
Złote zachodu podwoje odmyka:
I nim w nie wstąpi, spokojnie, łagodnie,
Lśni łzawym blaskiem — jak wzrok pokutnika,
Gdy wszystkie życia burzliwego winy
Obmywszy żalem ostatniéj godziny,

Żegna świat okiem przez łzy rozrzewnienia,
A w niém już świta pierwszy blask zbawienia.

Cisza wokoło; — wiatr, co w takiéj sile
Szumiąc po gajach Kermańskich się dąsał,
I najdojrzalsze, najsłodsze daktyle
Na ucztę biednym pielgrzymom otrząsał[252],
Umilkł — i ledwo ciche muśnie fale,
Co się tak mienią w różanéj pogodzie,
Jakby się wszystkie perły i korale,
Co leżą na dnie, rozpłynęły w wodzie.
A wkoło wyspy, palmami zielone,
Na tle przejrzystéj fali wyglądają,
Jak na powietrzu czarem zawieszone
Rajskie te sady, gdzie Peri mieszkają. —

Lecz próżno wszystkie te cuda obrazu
Przed okiem Hildy błysnęły od razu,
Skoro zasłonę odjęto z jéj czoła: —
Wzrok jéj zalśniony nic widzieć nie zdoła.
I przerażona — jak ci, co na chwilę
Nagle w swéj ciemnéj zbudzeni mogile,
Ujrzą nad sobą iskrzący wzrok obu
Strasznych Aniołów, Zwiedzicieli grobu[253]
Z dziką rozpaczą spójrzała dokoła
Na tłum swych wrogów — by z lic ich i wzroku

Wyczytać choćby treść swego wyroku —
I po nad nimi i sobą u góry
Ujrzała ruin czerniące się mury,
Mroczne — jak gdyby cieniem swego zmierzchu
Jasnemu światu urągały z wierzchu. —

Ale napróżno w nadziei i trwodze
Wygląda za tym, co ją w strasznéj drodze
Pokrzepiał głosem łagodnéj słodyczy;
Próżno! — na nowo zniknął sen zwodniczy,
Co jak zły Aniół żal jéj tylko draźni. —
Dziś jéj, dziś jego potrzeba przyjaźni!…

Lecz ach! nieszczęsna! — jakiż hałas dziki
Zabrzmiał, i echem o niebiosa bije? —
Zdala radośne wzniosły się okrzyki:
„Nasz wódz! nasz Hafed! niech żyje! niech żyje!“ —
„Niech żyje!“ — bliższe głosy zawołały. —
Idzie — krok jego powtarzają skały. —
Idzie — już blizko… — Nieszczęsna dziewica!
Tchu brak jéj w piersiach, ciemno przed oczyma —
Wnet ją uderzy oczu błyskawica,
Któréj najśmielszy Arab nie wytrzyma;
Wnet nad nią zagrzmi głos dumny i srogi,
Co gdy się ozwie w szykach Muzułmana,
Całe się hufce rozpierzchają z trwogi,
Jak na pustyni kupców karawana,
Gdy wkoło źródła leżąc w nocnéj ciszy,
Ryk spragnionego tygrysa posłyszy! —

Bez tchu, bez ruchu, wpół martwa z bojaźni,
Z oczyma na dół, jako posąg stała:

Drżąc przed tym wzrokiem — co w jéj wyobraźni
W téj chwili nad nią jak meteor pała;
Czekając głosu — jak ten, co już słucha
Rychło nań zabrzmi trąba Archanioła,
I pomnąc grzechy, wie że próżna skrucha,
Gdy hasło sądu strasznego zawoła!… —

Ale on milczy; — wkoło tylko zcicha
Brzmią coraz daléj odchodzących kroki. —
Poszli — on został; — słychać, jak oddycha.
Lecz ach! okropność téj ciszy, téj zwłoki!… —
A wtém! — o! zgrozo! — przybliżył się do niéj,
Ujął jéj rękę — i ścisnął w swéj dłoni,
I głos znajomy łagodnie zawołał:
„Hildo!“ — nic więcéj wymówić nie zdołał.
Lecz ach! to dosyć, dosyć! — z ust dziewicy
Krzyk nagły wydał resztę tajemnicy.
I drżąca z trwogi, z podziwu, z radości,
Raz tylko wzniosła zapłonione skronie,
Rzuciła tylko jeden wzrok miłości,
By wnet łzy ukryć na kochanka łonie! —

Onże to, Hafed? — ów postrach rycerzy,
On, co jak tygrys krew arabską pije;
On, co gdy krzyknie, gdy wzrokiem uderzy,
Głosem osłabi, spójrzeniem zabije:
On, jéj kochanek? — piękny i łagodny,
Jakim był w chwili piérwszego widzenia,
Gdy na jéj myśli i senne marzenia
Rzucił z swych oczu promień tak pogodny,
Że mniema, Aniół przed nią się objawił,
I jasność Niebios po sobie zostawił?

Są chwile w życiu — i ta jest z nich właśnie —
Jak zabłysk słońca w zaćmie huraganu,
Gdy dzień dokoła w chmurach piasku zgaśnie;
Jak krzak murawy nad głębią wulkanu,
Co się sam jeden na brzegu zniszczenia,
Na zgorzeliskach życiem rozzielenia!
O! takie chwile! — im głębsza ciemnica
Przeszłość, i przyszłość, i los je otoczy:
One tém jaśniéj, same w sobie świécą,
Blask ich tém miléj rozwesela oczy! —

On nawet, Hafed! — choć wszystkie z kolei
Zgasły mu gwiazdy chwały i nadziei,
Do zemsty nawet brak sił i sposobów:
Kochany jego Iran obrócony
W kraj pogorzelisk, lub pustynię grobów:
On sam — niezgięty, lecz życiem znużony,
Z orężem w ręku pory tylko czeka,
By umrzeć śmiercią wielkiego człowieka: —
W téj chwili jednak — bez trosk, bez zgryzoty,
Niepomny losu, co się przed nim mroczy,
Dzieląc kochanki niewinne pieszczoty,
Patrząc w kochanki promieniste oczy:
W których jéj miłość, tak szczera, tak tkliwa,
Co sama ziemię z Niebem porównywa,
Tęczą pociechy we łzach się maluje: —
Ach! w téj on chwili uczuł i pojmuje,
Jak jest gorącą iskra uniesienia,
Co w burzy nieszczęść jak meteor pryśnie;
Jak jest uroczą kropla upojenia,
Co w łez puharze jak perła zabłyśnie! —

Cóż, że z téj iskry może grom wypadnie?
Cóż, że w puharze jest trucizna na dnie? —
I ona wzajem patrząc w jego oczy,
Co jak dwie perły w jasnych wód przezroczy,
Zwolna w jéj duszy coraz głębiéj toną:
Patrząc w twarz, wielkiém uczuciem natchnioną:
Nie pomni trwogi, smutku, i niewoli,
Lub czuje tylko, jak nędzarz w uśpieniu,
Gdy się w rozkoszném radując marzeniu,
Śmieje się przez sen — łkając mimo woli! —

Mroczna ruina, w pośród któréj stali,
Wielkim wyłomem patrzy w stronę fali,
Co jak zwierciadło, jak niebo bez chmury,
Jasna, błękitna, błyszczy u stóp góry. —
Tłum drobnych łodzi, co dziś przez dzień cały
W bezpiecznych portach lub na brzegu stały,
Buja w zatoce — i choć wiatr nie sprzyja,
Zmoczone żagle na masztach rozwija.
Tak orły, dżdżysta gdy już przejdzie chmura,
Susząc przed słońcem rozciągają pióra. —

Tłumne obłoki — choć już oko dzienne
Zdawana zasnęło za Larskiemi góry,
One tak jeszcze ogniste, promienne —
Że rzekłbyś, dzisiaj sam Aniół światłości,
By wynagrodzić światu dzień ponury,
Odchodząc do snu, z niezwykłéj szczodrości —
Jak młody Sułtan najmilszego z gości —
Przyodział Zachód szatą swéj purpury!

Terazto spójrzeć kochanków spójrzeniem!
Pod niemi morze gra cichém westchnieniem,
Nad niemi niebo goreje płomieniem! —
Ach! a ich dusza, w zachwyceniu cała,
Gra jak to morze, jak to niebo pała!…

Szczeliwa chwilo! — ubiegła zbyt chyża. —
Zadrżała Hilda — noc coraz się zbliża:
Coraz to węższa łuna na zachodzie,
Coraz to szerszy krąg cieniu na wodzie,
Coraz obłoki, lśniące barwą jasną,
Jedne po drugich sinieją i gasną. —
Bystro po niebie spojrzała wokoło,
I nagle dłońmi zakrywając czoło:
„To noc już! przebóg! — mój drogi! mój luby!
„Uchodź ztąd, uchodź! — pół chwili nie zwlekaj! —
On przyjdzie w nocy — On pragnie twéj zguby —
„On nie przebaczy! — Zguby swéj nie czekaj!
„Uchodź! — O! Nieba! słyszysz? — to szczęk broni,
„To echo kroków! — oni to już, oni! —
„Uchodź, mój luby! uchodź, póki pora! —
„Mówił, że w nocy… — choć noc nie nastała —
„Lecz ja znam Jego! — wiém, jak zemstą pała —
„Nie będzie nawet czekał do wieczora!…“ —
I przerażona, bezprzytomna, zbladła,
Łkając na piersi młodzieńca upadła.

— Biedna dziewico! — o! któż mi przebaczy
„Te łzy, tę boleść, ten szał Jéj rozpaczy? —
„Jam to odepchnął Jéj Anioła-stróża,
„Jam Ją zaplątał w mojém przeznaczeniu! —

„Srogo mię ściga jakaś pomsta Boża!
„Każde wnet szczęście gaśnie w mojém cieniu.
„Los mój, jak powiew z Umarłego-Morza,
„Kto nim raz westchnął, śmierć połknął we tchnieniu!… —
„O! ja niebaczny! mógłżem się ośmielić,
„Cień na Nią rzucić, los mój z Nią podzielić? —
„Lecz czemuż, czemu na burzliwéj wodzie
„Zbłąkane nasze spotkały się łodzie? —
„Czemu, przysiągłszy — gdym śród krwi i tłoku
„Obaczył z góry twe omdlone wdzięki,
„I niewidomy stanąwszy przy boku,
„Odwracał od nich ciosy zbójczéj ręki —
„Czemu, przysiągłszy strzedz się twego wzroku,
„By próżno wspólnéj nie powiększać męki:
„Słaby nikczemnik! złamałem te śluby,
„By cię pożegnać nad przepaścią zguby?… —
„Ale się nie bój! nie drzyj, moja droga!
„Łoskot co słyszysz, jest to szum strumieni.
„Tu nas nie sięgnie moc żadnego wroga;
„Tu, na tych skalach, nad światem wzniesieni,
„Stoim bezpieczni — spokojni, jak w grobie!
„A choćby ziemia i piekło złączone
„Przyszły ostatnią wydrzeć nam zachronę:
„Ty zaśnij śmiało! — ja czuwam przy tobie;
„Gwiazd tych Anioły strzedz cię będą we śnie.
„A skoro błyśnie porankowe zorze,
„Powrócisz jutro…“ —
— „Nie! — to być nie może!“ —
Krzyknie dziewica — „jutro już niewcześnie!

„Ach! ty nie ujrzysz jutra, mój jedyny!
„Lub uchodź zaraz! uchodź téj godziny! —
„Jesteś zdradzony! — Nikczemny niecnota,
„Który w te miejsca znał drogę tajemną —
„Co? ty nie wierzysz? — przez gwiazdy nademną!
„Prawdę ci mówię — zdradził cię dla złota!
„Krew twoję przedał zemście Al-Hassana! —
„Wierzaj mi, wierzaj! — On sam dzisiaj z rana,
„Sam mi to mówił — i patrzał tak srogo,
„Śmiał się tak dziko, żem drżała z przestrachu:
„I tak gwałtownie wkrąg stąpał po gmachu,
„Jakby twe piersi nadeptywał nogą! —
„Ja nie wiedziałam, że on tobie groził,
„Że straszny Hafed — jesteś ty, mój luby! —
„Lecz strach o ciebie krew mi w sercu zmroził. —
„Sam to Bóg może, nie chcąc twojéj zguby —
„Tak! — Bóg mię zesłał dla twojéj przestrogi.
„Nie gardź nią! — uchodź! — korzystaj z téj chwili! —
„Zniszcz jeśli można — lub każ strzedz téj drogi! —
„Lecz śpiesz się! śpiesz się! by jéj nie przebyli!“ —

Zimniéj niż wicher, co tchem jednym ścina
Źródła przed chwilą słońcem gorejące,
Stokroć ach! zdrady braterskiéj nowina
Zimniéj przeraża serca ufające!
On tego doznał. — Jak rażony gromem,
Z blademi usty, z okiem nieruchomém,
Stał, bez oddechu, nie podnosząc głowy; —
Rzekłbyś, zaklęty posąg marmurowy,

Co w skamieniałym Iszmonii grodzie,
Skamieniał myśląc o strasznéj przygodzie[254].
Lecz rychło wnętrzna minęła katusza —
Wzniósł nagle czoło, i spójrzał — ze łzami.
A w tém spojrzeniu wielka jego dusza
Wszystkiemi swemi błysła promieniami! —
I nigdy nawet w dniach zwycięztw i chwały,
Lot myśli jego nie szedł tak wysoko,
Jak gdy w téj chwili, spokojny i śmiały,
Z dumą ku gwiazdom wzniósł iskrzące oko,
Jakby w nich hasła blizkich bojów witał,
Lub pożądane przepowiednie czytał!

Przyszła więc, przyszła godzina męczeństwa!
Ramienia jego Bóg już nie chce dłużéj.
Dni jego dotąd śród niebezpieczeństwa
Przeszły i znikły — błyskawicą w burzy;
Lecz śmierć za wiarę, na laurach zwycięztwa,
Śmierć, jaką sobie serce jego wróży:
Ta imię jego w przyszłych lat kolei,
Rozpali w gwiazdę chwały i nadziei!…
Góra ta, jego pomnik i grobowiec,
Stać będzie święta przed ziomków oczyma;
I z ziem dalekich nieznany wędrowiec,
Poeta, rycerz, pod szatą pielgrzyma,

Przyjdą, na gruzach tych zwalisk usiędą,
Przywiodą dzieci, i uczyć je będą:
Jakim był Iran — jak cierpiał, jak słynął!
Jakim był Hafed — jak walczył, jak zginął!
I na téj skale, krwią jego oblanéj,
Ukląkłszy razem nagiemi kolany,
Każą im w obec ojczyzny i Boga,
Zaprzysiądz zemstę pokoleniu wroga,
Zaprzysiądz wzgardę wierze Muzułmanów:
Póki w ich piersiach żywe serce bije,
Dopóki piętno arabskich kajdanów
W morzu arabskiéj krwi się nie obmyje!… —

Temi myślami wrzał w duszy młodzieniec,
Tych myśli dumą tchnęły jego rysy.
I nie radośniéj na męczeński wieniec
Spoglądał niegdyś wielki Prorok Issy[255]:
Jak on w téj chwili, spojrzawszy ku Niebu,
Patrzy z uśmiechem: gdzie od morskiéj strony,
Blaskiem z ołtarza na wpół oświecony,
Lśni stos wysoki — stos jego pogrzebu!
Z suchych gałęzi i drzew tchnących wonią,
Sam on go z braćmi własną złożył dłonią,
Aby gdy chwila przeznaczeń uderzy,
Gdy już ich zemstę zmoże przemoc wroga,

Tu z resztą wiernych wierze swéj rycerzy,
Umrzeć na łonie swego Ognia-Boga.
I każdy przysiągł, gdy nadziéja minie,
Sam się we wspólnéj zagrzebać ruinie;
I dla każdego stos, co go wyzwoli
Z rąk nieprzyjaciół i z jarzma niewoli,
Tak jest powabny, święty — jak to łoże,
Na którém Prorok ich w latach dziecinnych
Usnął na stosie — gdy Bóg, stróż niewinnych,
Płomienie pod nim w kraśne zmienił róże[256]!

Długo nań z trwogą patrzała dziewica:
Zkad mu ta w oczach gniewu błyskawica?
Zkąd ten płomienny rumieniec na twarzy? —
Cóż on układa? co myśli? co marzy?
Ach! czyliż jeszcze waha się i czeka,
Gdy czas tak krótki, śmierć tak niedaleka?… —
„O! mój Hafedzie!“ — i łzami zalana,
Mówiąc to, przed nim padła na kolana —
„O! mój Hafedzie! mój drogi, mój luby!
„Jeśli mię kochasz, jak przysiągłeś nieraz —
„Błagam jak Boga — teraz tylko, teraz,
„Chciéj mię wysłuchać — nie pragnij swéj zguby!
„Uchodź, uchodźmy! — ratunek w twéj mocy.
„Łódź co nas tutaj przyniosła, wnet może —

„Daj tylko rozkaz! — pod zasłoną nocy,
„Unieść nas znowu na szerokie morze.
„Na Wschód, na Zachód — byle ztąd daleko —
„Gdzie chcesz, gdzie każesz, pójdę z tobą wszędzie.
„W burzach, w pustyniach, pod twoją opieką
„Nic mię nie strwoży, nic smucić nie będzie!
„Twój wzrok, twój uśmiech — ach! dosyć mi na tém;
„Cały świat dla mnie będzie rajskim światem!
„Pójdziem, osiądziem gdzie w kraju nieznanym,
„Gdzie nie grzech kochać, ani być kochanym;
„Lub gdy jest grzechem — gdziebyśmy przynamnie
„Płakać go mogli, klęcząc obok siebie:
„Ty do Allaha modliłbyś się za mnie.
„Ja — do jakiego chcesz Boga, za ciebie!“ —

Słowa te z dzikiém rzekłszy obłąkaniem,
Zwiesiła głowę, i z wstydu płakała,
Łkając gwałtownie, jakby z każdém łkaniem
Stróna się życia w jéj piersiach zrywała.
Gdy on! — on młody, on kochany tyle! —
Któż go ob wini? — jeśli mu na chwilę
Zemsta, przysięga, zamiary i chęci,
Sam Iran — wszystko wypadło z pamięci:
Gdy najpiękniejszą, najmilszą, w rozpaczy
U nóg swych widzi; — któż mu nie przebaczy?
Jeśli blask nagły nadziei młodzieńczéj
Duszę mu zalśnił, i jak łukiem tęczy,
Jasnych dni pasmem w przyszłość jego strzelił —
Dni najszczęśliwszych, gdyby je podzielił
Z tą, co tak kocha! — gdyby się ośmielił!… —

Nie! — łzy gorące, co po licu zbiegły,
Gdy się ku lubéj, chcą ją podnieść, skłonił;
Łzy tak mu nowe — one go ostrzegły,
Jak mglisty obłok duszę mu przesłonił.
Zadrżał — i dumnie spójrzawszy dokoła,
Łzy te niemęzkie otarł z swego czoła.
Jak ów, co rano wychodząc na boje,
Ociera z rosy swój oręż i zbroję,
Co je przyćmiła, lecz splamić nie zdoła. —

Lecz choć już słabość minęła niegodna,
W stłumionym głosie i łzawéj źrenicy
Tchnie jeszcze czułość tak miękka, łagodna:
Że w sercu tkliwéj, strwożonéj dziewicy,
Nanowo słodka zakwitła otucha,
Że go jéj prośba, jéj rada nakłoni:
I cała w oku, patrzy nań i słucha,
Gdy dłoń jéj wziąwszy, zcicha mówił do niéj:
„Tak, moja luba! tak, otrzyj łzy twoje!
„Wiém ja kraj jeden — nieznany, daleki,
„Gdzie szczera miłość znajdzie swą nagrodę,
„Gdzie wolno kochać! — tam ja cię powiodę —
„Nie płacz! — tam będziem szczęśliwi oboje,
„Będziem się wzajem kochali na wieki!“ —

Jeszcze nie zgadła, czy ta słodycz głosu,
Czy jéj te słowa źle czy dobrze wróżą;

Gdy młodzian szybko zbliżył się do stosu,
Gdzie zawieszoną widać konchę dużą[257].
Zdjął ją, i zadął — a dźwięk jéj odgłosu
Zabrzmiał po skałach, jak piorun przed burzą:
Jak piorun zabrzmiał w towarzyszów uchu. —
Sam nawet Hafed, blady i bez ruchu,
Drżał zda się z echem niknącém powoli.
Straszne to hasło! każdy wié co znaczy —
Znak umówiony trwogi i rozpaczy;
Znak, że się zbliżył kres ich nędznéj doli,
Że musi umrzeć — kto chce ujść niewoli! —
Konchę tę sami, w lepszéj niegdyś chwili,
Na swym pogrzebnym stosie zawiesili,
By gdy czas przyjdzie, słyszał Iran cały
Ostatnie hasło męczeństwa i chwały;
By dźwięk jéj straszny — jeśliby zasnęli —
Nowych w Iranie obudził mścicieli. —

Przyszli na hasło, z oczyma ku ziemi,
Przyszli rycerze, kroki powolnemi.
Jakże ich mało, gdy w okrąg stanęli! —
Cała to reszta tych synów Iranu,
Tych sług ojczyzny, tych słońca czcicieli,
Co tak niedawno na błoniach Kermanu,

Gdy przy trąb, bębnów, i cymbałów dźwięku,
Czas na wojenném spędzali igrzysku:
Goniąc do celu z długą spisą w ręku,
Czuli nadzieję w jéj każdym połysku;
Lub gdy się z wiatrem puścili w przegony —
Długie, za końmi wiejące ogony[258],
Sami na siodłach schyleni ku ziemi,
Szaty ich wiatrem rozdęte nad niemi —
Rzekłbyś, gdy rzędem lecieli po błoniach,
Że Gieniusze na skrzydlatych koniach!

Jakże dziś różni! — ich smutek przeraża.
Jak każdy blady! gdy promień z ołtarza
Twarz przechodzących z kolei oświecał.
Jaka posępność w każdego spójrzeniu!
Gdy święty ogień mijając w milczeniu,
Każdy w nim swoje pochodnię rozniecał.
A wszyscy milczą; — wódz jeden układa
Co czynić mają: — a lepiéj niż słowy,
Każdy mu wzrokiem tylko odpowiada,
Że cierpieć, walczyć, i umrzeć gotowy! —

I była chwila uroczystéj ciszy,
Śród któréj Hilda, z twarzą zadziwioną,
Nic oprócz serca uderzeń nie słyszy,
I patrzy z trwogą na milczące grono. —

Hafed rzekł słowo; — starsi z towarzyszy,
Wyszli, i łoże okryte zasłoną,
Liśćmi usłane, na znak jego dłoni,
Niosąc w milczeniu, złożyli koło niéj.
Zbliżył się Hafed z smutnemi oczyma,
Sam ją umieścił na miękkiém posłaniu;
Spójrzał — i patrzy; wziął jéj dłoń — i trzyma…
Ach! to ściśnienie ręki przy rozstaniu!
Ach! ten ostatni wzrok przy pożegnaniu!
Gdy ten, co żegna, wié, co ono znaczy! —
Wié — gdy wzrok zmruży, gdy dłoń puści z ręki,
Znikną wnet przed nim ukochane wdzięki,
I już ich nigdy, nigdy nie zobaczy! —

Lecz ona nawet z tych pieszczot boleści
Czerpie nadzieję, dobrą przyszłość wróży.
Ten długi uścisk, co jéj rękę pieści,
Zda się jéj wróżbą wspólnéj z nim podróży;
W milczeniu widzi zbytek rozrzewnienia,
W spójrzeniu miłość, czułość, zapewnienia —
Ach! wszystko, wszystko — oprócz rozłączenia! —

„Śpieszmy się! — rzekła — śpieszmy! czas uchodzi!
„Byśmy przed nocą zdążyli do łodzi.
„A jutro — jutro, mój luby! o świcie,
„Z tobą, jak w Niebie, na tych wód błękicie,
„Będziemy słońce witali promienne,
„I znów się jutra nadzieją cieszyli!
„A jeśli wspomnim o dzisiejszéj chwili,
„Wspomnim ją chyba jak marzenie senne,

„Co straszném widmem, dobro zapowiada.
„A ty!…“ — Lecz cóż to? — nikt nie odpowiada? —
Spójrzała wkoło — Nie ma go! — O! biedna!
On ją opuścił! — ach! czyż sama jedna
Musi iść daléj w drogę swego losu?… —

W téj chwili właśnie niosący ją, znowu
Zchodzą w głąb ciemną mglistego parowu,
Gdzie tak niedawno dźwiękiem jego głosu,
Mimo ech strasznych, co dokoła brzmiały,
Wszystkie jéj myśli, wszystkie czucia grały:
Jak na dźwięk arfy Izrafila w raju[259],
Brzmią wszystkie liścia Edeńskiego gaju. —
Lecz teraz, teraz!… — cóż jéj łzy pomogą?
Przed nią noc, zgroza — a przy niéj — nikogo!
O! mój Hafedzie! usłysz prośby moje!
„Jeśli żyć nie chcesz, jeśli umrzeć wolisz,
„Czyż mi i tego nawet nie pozwolisz,
„Abyśmy razem umarli oboje?
„Ach! pozwól, pozwól! niech z ostatniém tchnieniem
„Raz jeszcze jeden błogosławię tobie;
„Niech cię ostatniém pożegnam spójrzeniem,
„Niech nas w tym samym pochowają grobie! —
„Ty może myślisz, że się śmierci boję? —
„Ach! ja — by tylko słyszeć twe wyrazy,
„By choć raz jeszcze spójrzeć w oczy twoje —
„Gotowam umrzeć sto tysięcy razy! —

„Wy téż — wy bracia mojego Hafeda!
„Błagam was, stańcie! — On mię kochał tyle!
„On mię usłyszy! on mi cierpieć nie da! —
„Ach! stańcie, stańcie! — Musiał zostać w tyle,
„Lecz wnet dogoni! — Stańcie choć na chwilę! —
„O! mój Hafedzie!…“ — I tak drogę całą,
Żebrząc litości, woła nieszczęśliwa.
Imię Hafeda echo powtarzało,
Lecz próżno, próżno! Hafed nie przybywa. —
Biedna dziewico! — nie pójdzie on z tobą!
Umrzeć wam było, gdyście się żegnali! —
Teraz tam chyba Bóg was złączy z sobą,
Boście się tutaj na zawsze rozstali! —

Biedny młodzieńcze! — On te jęki słyszy.
Rzucił na chwilę grono towarzyszy,
I sam, ciemności osłoniony mrokiem,
Długo szedł za nią, niewidziany od niéj;
I nad wąwozem, z rozognioném okiem,
Stanął, i patrzy na blaski pochodni,
Przy których bracia, w milczeniu głębokiém,
W dół, jak do grobu, kroki pośpiesznemi,
Unoszą wszystko, co kocha na ziemi! —
Patrzy — tak smutny, tak blady na licu,
Jak młody majtek, w nocy, przy księżycu,
Gdy zwłoki brata, w téj mu właśnie chwili
Ze łzami drudzy do morza wrzucili:
A on, stojący na moście okrętu,
Pogląda jeszcze załamawszy dłonie,

By jeszcze dójrzeć choćby fal zakrętu,
Gdzie luba postać coraz głębiéj tonie —
A okręt płynie po spokojnéj fali. —
Tak Hafed patrzał — oni poszli daléj. —

Wtém zadrżał nagle, jak ze snu ockniony. —
Trąby, i kotły, i wściekłe okrzyki,
W poprzek przepaści, od lądowéj strony,
Zabrzmiały razem!… — Co za hałas dziki!
Rzekłbyś ryk piekieł, szyderczy i mściwy,
Albo że wszystkie i Gole i Diwy[260],
Co tam w ciemnościach od wieków się kryły,
Na hasło wojny z wściekłością zawyły —
Tak był ten okrzyk głośny i straszliwy.

„Przyszedł więc, przyszedł Muzułman zuchwały!“
Zawołał Hafed — a gniewem wrzał cały,
A oczy jego jak ogniem pałały. —
„Teraz to, teraz, wy duchy walecznych,
„Duchy swobodne w mieszkaniach słonecznych!
„Patrzcie! jak dusze bratniego płomienia,
„Do zemsty za was, waszym pójdą torem,
„Albo w męczeńskim wieńcu przeznaczenia,
„Polecą z waszym połączyć się chórem!-“ —
Rzekł — i jak tygrys do zgłodniałych dzieci,
Biegł, gdzie czekają bracia zgromadzeni.
Przebiegł — w ich oczach żywy ogień świeci,
A miecze nakształt słonecznych promieni
Błysły w powietrzu — stoją niewzruszeni.

Wtém znowu — słyszysz! — okrzyk zabrzmiał znowu;
Głośniéj już, bliżéj — z téj strony parowu. —
Stało się! przeszli drogę niestrzeżoną!… —

O! piękny widok! ktoby mógł w téj chwili
Widzieć to szczupłe wojowników grono:
Jak z mieczem w górze, z twarzą rozognioną,
Wkrąg wrodzą, bystro na niego patrzyli,
Jakby pytając: co myśleć powinni,
Że wróg tak blizko — a oni nieczynni?
Wódz zgadł ich myśli, i sam je podziela. —
„Cóż to? o! bracia! gdy się wróg ośmiela
„Nachodzić twierdze, co nas przed nim kryją:
„My z mieczem w ręku, w obec tych płomieni,
„Czekać go będziem z nachyloną szyją,
„I umrzem sami — umrzem niepomszczeni!
„Jakby nam brakło piersi Muzułmana,
„Aby w nich nasza szabla zmordowana,
„Spoczęła wiecznie, jak w pochwie schowana?… —
„Nie! — wy obrońcy ojczyzny i wiary!
„Bóg nasz spodlonéj nie przyjmie ofiary!
„Pójdźmy! uderzmy! — niech krwią zlane skały
„Imieniem Gwebrów zabrzmią na świat cały,
„Aż tron Kalifów drżeć będzie przed echem,
„Gdy je Behendi powtórzy z uśmiechem[261]! —
„Za mną, waleczni! — Kto wróci ostatni,
„Stos go ten święty zbawi od kajdanów.
„Lecz ten wart chwały, wart zawiści bratniéj,
„Kto śród pobitych legnie Muzułmanów!

„Za mną, waleczni! —
Wszyscy w jednéj chwili,
W dół z wierzchu góry za nim się rzucili:
Każdy nadludzką ożywiony siłą,
Każdego oko jak ogniem się tliło,
Każdego serce jak w płomieniach biło!…
Pędzą bez drogi — gdzie z wściekłemi krzyki,
W cieniach Arabskie gromadzą się szyki,
I przy pochodni świetle wpół zamgloném,
Długim się hufcem wiją po dolinie —
Jak wąż Golkondy, gdy się wzdłuż rozwinie,
I z gniewu błyska iskrzącym ogonem[262]. —
Gwebry bez światła pędzą przez urwiska —
Znana im droga, i oni tu znani!
Poznał ich tygrys, wyjrzawszy z łożyska —
Wstał, i znów przyległ — choć wzrok żądzą błyska,
Wié, że nietrwożni — i niepokonani. —

Przed górą jeszcze jest parów w nizinie,
Straszny, głęboki — wróg go nie ominie;
Miejsce przydatne obrońcom, gdzie snadnie
Przed jednym tysiąc napastników padnie. —
Zdroje z gór dzienną wzdęte niepogodą,
Po pas dno jego napełniły wodą;
Po obu stronach, strome i ponure
Wznoszą się skały i głazy, przez które,
Ta jedna droga prowadzi na górę. —

Wszerz jéj, ostatni z Irańskich mścicieli,
Na czas przed wrogiem nad głębią stanęli,
I za głazami czają się bez ruchu,
Słuchając kroków, co już brzmią w ich uchu,
Tak, że nie słyszą, jak skrzydły cłężkiemi
Złowrogie sępy łopocą nad niemi —

Przyszli — plusk wody wydał rzezi hasło.
Okrzykiem Gwebrów tysiąc ech zawrzasło.
Teraz to, Gwebry! — oto wróg morderca! —
Czy miecz wasz ostry, czy odważne serca,
Teraz, niech teraz wasza dłoń dowiedzie! —
Biada hufcowi, co brodził na przedzie! —
Sto mieczów razem błysnęło z nad brzegu,
Sto głów od razu upadło w szeregu;
Na dno skrwawione nie poszły tułowy,
Gdy już stu innych powitał cios nowy.
Jedni po drugich, zgrają niezliczoną,
Tłoczą się, brodzą, padają, i toną. —
Trwa rzeź — aż w końcu, choć krwi jeszcze łaknie,
Gronu Hafeda sił już coraz braknie;
Aż z dłońmi, z których krew strumieniem ciecze,
Zwisły ku ziemi zmordowane miecze. —

Drżysz, Al-Hassanie! — Nigdy klęski sroższéj
Nie doznał Arab, głębszéj nie czuł blizny;
Nigdy miecz zemsty, libacyi droższéj
Nie rozlał u stóp skrzywdzonéj ojczyzny! —
Patrz wzdłuż parowu! — przy świetle gasnących
Smolnych pochodni i główni iskrzących,

Co z rąk wypadłe, nad zgęszczoną falą
Pływają wkoło i we krwi się palą; —
Patrz w zdłuż parowu — jak strasznym obrazem
Śmierć, mord, pożoga, łączą się tu razem!
Bezgłówne ciała, zdeptane w przechodzie,
Stosami do dna w krwawéj leżą wodzie.
Tu płynie głowa w płonącym zawoju;
Ówdzie sam przez się, miecz zgubiony w boju,
Gdy ciżba trupów rękojeść mu ściska,
Ostrzem się w górę podnosi i błyska.
A wkoło ranni — ów z szatą w płomieniu
Od bliskich główni — sam brodząc w strumieniu,
Niezdolny w ciżbie zaczerpnąć ochłody,
Kona w męczarniach płomienia i wody;
Ów bliski brzegu, sam dotąd bez rany,
Rozpaczną ręką tonących porwany,
Napróżno siły dobywszy ostatniéj,
Żywy, wraz z trupem, w krwi topi się bratniéj… —

Ale napróżno sta, tysiące legły —
Nowe sta, nowe tysiące nadbiegły.
Jak na pochodnię, gdy w nocy zaświeci,
Ćma nocna chmurą coraz gęstszą leci,
Aż sama ginąc, blask światła zamroczy:
Dzicz napędzona przez parów się tłoczy.
Aż ich trupami zawalon po brzegi,
Jak mostem nowe podźwiga szeregi;
Aż po ich głowach, przez krwi własnéj strugi,
Po konających, przeszli na brzeg drugi.

Biada wam, Gwebry! — nic ich już nie wstrzyma! —
Już są wpół góry — już przed ich oczyma
Święty wasz ołtarz niedaleko pała. —
Wściekli, doznawszy jak dłoń wasza śmiała,
Wstydzą się, widząc, jak was garstka mała!
Biada wam, Gwebry! — Ci rzezią znużeni
Legli, gdzie stali; ci w krwi swéj zbroczeni,
Bladzi na licu, chwiejący się w kroku,
Walczą, i giną przy Hafeda boku. —
On, choć już ręka wznieść miecz ledwo zdolna,
Z twarzą ku wrogom, ustępuje zwolna.
I jak lew, nagłym Jordanu wylewem
We śnie bezpiecznym z łożyska porwany,
Ryczy, i w oku wściekłym iskrząc gniewem,
Z unoszącemi łamie się bałwany[263]:
Tak on na braci silnym woła głosem,
Tak gniewny walczy z przemocą i losem!

Lecz dokąd teraz? — Znikł przed okiem dziczy! —
Czyż już tak blizkiéj nie ujmą zdobyczy? —
Pod mieczem Gwebrów legł zdrajca przewodni,
Wiatr zgasił resztę niesionych pochodni;
Noc, głazy, rowy, i łoża potoków,
Tamują postęp ścigających kroków.

Lecz nie śmie stanąć motłoch niewolniczy.
„Naprzód! i naprzód!“ — sam Al-Hassan krzyczy.
„Gdzie są brytany? — pospuszczać ze sfory!
„Niech nam szczekaniem wskażą Gwebrów tory!“ —
Spełniono rozkaz — zgraja idzie skorzéj;
Śmierć im niestraszna, bo żyć dla nich gorzéj. —
Złudzeni światłem, co z Gwebrów ogniska,
Od skał odbite, w inną stronę błyska,
Zboczyli z drogi — i w cieniach zbłąkani,
Nie widzą blizkiéj, bezdennéj otchłani —
Widzą — już późno! — już wrócić nie mogą!
Brzeg się piaszczysty załamał pod nogą.
Próżno się drudzy wstrzymują nad brzegiem:
Jak szli, spadają — szereg za szeregiem.
Kto został w tyle, gdy jęki usłyszy,
Śpiesząc na pomoc, wepchnął towarzyszy;
Ledwie głąb ujrzał, już ciżba rosnąca
Pcha go samego, i w przepaść potrąca. —
Darmo z przestrachem, z wściekłością, z rozpaczą,
Ci klną, ci jęczą, błagają i płaczą:
Modły ni klątwy nikogo nie wzruszą:
Wepchnęli braci, i sami wpaść muszą! —
Jedni wprost na dno lecąc bez przeszkody,
Topią się w nurtach szumiącéj tam wody;
Ci na wpół żywi, na głazach sterczących
Zawiśli — pastwa dla sępów krążących!
A jękiem wszystkich brzmi przepaści echo. —

Słyszy je Hafed, i słucha z pociechą —
Głos to ostatni sercu jego miły!

Gdy sam, w ciemnościach, bez tchu i bez siły,
Na twardéj skale leżał krwią okryty.
Obok towarzysz — miecz krwawy, dobyty.
Rzekłbyś, spoczywa po trudach zabawy:
Pokój, pogoda, jaśnieją mu z czoła.
Wié, że dość zrobił dla zemsty i sławy,
Sam Iran więcéj wymagać nie zdoła!
Jedna myśl tylko, jako promień z góry,
Lśni w jego duszy przeze mgłę i chmury
Bliskiego zgonu; — ona to jest, ona!
Promienna gwiazda w życia jego burzy,
Jedna, ostatnia, niczém nie przyćmiona,
Co go tu żegna, i blask Niebios wróży!…
I nigdy dotąd, nigdy w jego oku
Obraz Jéj w takim nie stawał uroku!
Zda się, że myśli, co miłość ich ćmiły,
Zda się, że trwogi, co serce ziębiły,
Zniknęły wszystkie — i żadnéj mgły ziemi,
I żadnéj chmury nie ma między niemi! —
Widzi Ją, widzi! — taki blask w spójrzeniu,
Tak nowa piękność jaśnieje z Jéj lica,
Jakby Ją w Niebios oglądał promieniu,
Co już mu duszę przed zgonem oświeca! —

Wtém głos się ozwał — Ha! któż się ośmiela?… —
Głos to jest Gwebra, brata, przyjaciela,
Co sam z Hafedem ocalał téj nocy. —
„Zbierz siły, wodzu! — czyż w Arabów mocy
„Umrzeć tu mamy? tu, gdy już tak blisko
„Stos nasz gotowy i święte ognisko?“ —

Ten głos ostatek życia w nim rozżarzył.
„Co? wrógby jeszcze aż tu się odważył
„Zdeptać nas martwych, lub więzy narzucić?“ —
Myśl go ta z martwych zdolnaby ocucić.
„Pójdźmy!“ — Wstał z ziemi, i drżącém ramieniem
Wśpierając brata, choć sam słaby niemniéj,
Poszli pod górę. — Za każdém stąpieniem,
Twarz coraz bladsza, w oczach coraz ciemniéj —
Boże Iranu! zbaw ich mocą twoją,
Zbaw przed zniewagą! — śmierci się nie boją.

Śladem za nimi zdrój sączy się krwawy,
Krwią ich jak rosą oblały się trawy.
Miecz twój, Hafedzie! — ha! i on ci skłamał —
Pod wspartą dłonią na skale się złamał! —
Idą — wrzask z dołu powiększył ich trwogę —
Wrzask to tryumfu — wróg trafił na drogę!
Coraz to głośniéj brzmią wodzów rozkazy,
Coraz to bliżéj stal szczęka o głazy,
I psów przeciągłe rozległo się wycie. —
Śpieszcie się, Gwebry! lub ujść nie zdążycie!
Śpieszcie! krok jeszcze!… — Już są, dzięki Niebu!
Już są na górze! — widzą stos pogrzebu,
Widzą świątynię, i blask swego Boga. —
Lecz nim go doszli — towarzysz Hafeda
Upadł zemdlony, i skonał u proga. —
„Czyż razem nawet los nam umrzeć nie da? —
Zawołał Haded — „Maż tu pierś twą drogą
„Wróg z urąganiem hardą zdeptać nogą,

„Lub ją nikczemnik obrażać żelazem? —
„Nie! mężny bracie! — Bóg nas przyjmie razem!
„Klnę się na ogień, co przedemną błyska!“ —
Tak rzekł — i z mocą, co nie z tego świata
Być się już zdała, podniósł zwłoki brata,
I na swych rękach niósł je do ogniska.
Złożył na stosie — zdjął z ołtarza głownię,
I stos podpalił — a płomień gwałtownie
Buchnął wkrąg łuną po morzu i niebie. —
„Boże światłości! powracam do Ciebie!“
Zawołał Hafed — i z dumnym uśmiechem,
Sam na wierzch stosu rzucił się z pośpiechem;
I wysilony, gdy celu dokonał,
Wprzód nim go ognie ogarnęły — skonał!

A w téjże chwili — co za krzyk od morza
Rozdarł powietrze? — Ach! krzyk ten pochodzi
Z téj — snać rzuconéj bez wiosła i stróża,
Na tle fal czarnych bielącéj się łodzi,
Gdy na nią z góry padła jasność stosu. —
I znowu cicho — lecz dźwięk tego głosu!…

Łódź to jest — czemuż tak w drodze spóźniona,
Tak bliska dotąd? — łódź biednéj dziewicy,
Zwierzona straży wybranego grona
Sędziwych Gwebrów. — Dzielni wojownicy
W latach za młodu; lecz wiek sił ich zbawił.
Wiedział to Hafed, i w drogę wyprawił
Nie powierzywszy strasznéj tajemnicy.

Myślał, że Emir, gdy córkę zobaczy,
Gdy się w nim serce ojcowskie rozrzewni,
Nieprzyjaciołom w jéj stróżach przebaczy,
I szczodrze starość spokojną zapewni. —

Tak nieświadomi arabskiéj napaści,
Chlubni z opieki, co im wódz ich zwierzył,
Ledwie na morze łódź wyszła z przepaści,
Gdy wrzask wojenny ich uszy uderzył.
Zlękli, zdumiali, z podjętemi wiosły,
Wstrzymując oddech, ku górze słuchali;
Niepomni łodzi, jak ją nurty niosły,
Zlekka — wzdłuż brzegu kołysząc na fali.
Każdy sam w sobie, blady i ponury,
Nie trwożąc braci, w złych domysłach tonął;
A wszyscy patrzą, gdzie na wierzchu góry
Spokojnie jeszcze święty ogień płonął. —

Lecz ty, o! Hildo! — próżno się wysili
Najokropniejszy pędzel wyobraźni,
By wydać w tobie uczucia téj chwili,
Śmiertelne męki żalu i bojaźni!…
Kto sam ich doznał, tenby ból ich wiedział,
Lecz nikt nie przeżył, by drugim powiedział!

Nie jest to tylko ów stan smutnéj duszy,
Gdy ją los złamie, a cierpienie skruszy;
Gdy, choć nic więcéj do straty już nié ma,
Trwoga o wszystko jak w pętach ją trzyma;
Gdy, choć nadziéja umarła w jéj łonie,
Cień jéj, jak widmo, jeszcze w myślach wionie:

Nie! — Można tracąc szczęście i nadzieję
Nie umrzeć jeszcze, i przeżyć swe żale:
Jak ów płaz w zimnéj zasklepiony skale,
Żyje, choć wszystko w koło skamienieje.
Lecz się w tém życiu pokój, cisza mieści,
Straszna, grobowa — lecz szęściemby była,
W téj ostréj, gorzkiéj, płomiennéj boleści,
Co się w Jéj skroniach, w Jéj piersiach paliła;
W tych, jakby mękach tortur i konania,
W tych dzikich, strasznych widmach obłąkania,
Na których ulgę nie znaleźć sposobu,
Nie znaleźć miejsca — prócz śmierci i grobu!

Morze spokojne — pod łodzią dokoła
Błyskają gwiazdy — noc cicha, wesoła!
Był czas, dziewico! gdy innéj pociechy,
Innéj zabawy nie było ci trzeba,
Jak w takich nocach liczyć gwiazd uśmiechy,
Gdy się po morzu rozsypały z Nieba.
Jak w takich nocach, w samotnéj ustroni,
Gubić się myślą w nadziei błękicie,
I tchnąć balsamem świeżéj, nocnéj woni,
Jak kwiat w swych piersiach czuć kwitnące życie,
Czuć własne serce lśniące gwiazdy blaskiem! —
Lecz dziś!… —
Wtém znowu przeraźliwym wrzaskiem
Zabrzmiało echo. — Gwebry się porwali,
Aż łódź w spienionéj zaryła się fali —
Błysnęli mieczem… — Ach! próżne nadzieje! —

Nie czas już, nie czas na powrót wam płynąć!
Włóżcie miecz w pochwę, niech wiecznie rdzawieje! —
Ten, co tam bez was śmierć i postrach sieje,
Wódz wasz, przyjaciel — bez was musi ginąć!
Próżno ze wzrokiem wzniesionym ku górze,
Chcecie odgadnąć, zkąd ten wrzask? co znaczy
To hasło wojny? — w tém miejscu? — w téj porze? —
Ona wié tylko — ona, co w rozpaczy,
Jak posąg z głazu, załamawszy dłonie,
O maszt zroszony blade wsparła skronie,
I w obłąkaniu patrzy ku ruinie —
Ona wié tylko — ale, umrze raczéj,
Niż wyrzec zdoła — przez kogo On ginie! —

Patrz! światło błysło w ruinach na wierzchu!
Wznosi się w górę — postępuje w zmierzchu —
Patrzają wszyscy — lecz ach! wzrok dziewicy!
Całe się życie pali w téj źrenicy!…

Nie długa chwila — stos stanął w płomieniu,
I wkrąg po morzu i niebios sklepieniu,
Krwawa, posępna jasność łuny padła,
I coraz daléj szerzy się i błyska —
Gdy do wietrznego podobien widziadła,
Hafed, stojący przed blaskiem ogniska,
Ciemny, wysoki, wydawał się z dołu
Jak duch płomieni śród swego żywiołu.
„To on!“ — dziewica z rozpaczą wykrzykła —
Lecz nim głos zabrzmiał — już pierzchło widzenie.
Wyżéj ku Niebu wybuchły płomienie,
Jéj i Iranu nadzieja — już znikła!

Jeden krzyk tylko wyrwał się z jéj łona,
I w stos wlepiwszy nieruchome oko,
Skoczyła w morze — i wznosząc ramiona,
Patrząc nań, tonie — głęboko, głęboko! —
Gdzie już jéj ludzkie oko nie zobaczy,
Gdzie już nie dozna żalu ni rozpaczy! —


„Spoczywaj, spoczywaj, arabska dziewico!“
(Tak Peri pod morzem nóciła):[264]
„Najczystsze się perły w swych konchach nie świécą,
„Jak dusza twa w tobie świeciła!

„Kwitnęło twe serce jak lilia biała,
„Nim miłość je ogniem przenikła;
„Jak Samur po lutni, w twych piersiach powiała[265],
„I muzyka życia zanikła! —

„Lecz nieraz w arabskich dolinach i górach,
„Kochankom przypomną poeci,
„O téj, co śród pereł śpi w morskich lazurach,
„Gdzie nic prócz gwiazd morskich nie świeci[266].


„Gdy w zbiory daktyli, szczęśliwi, weseli[267],
„Zgromadzą się młodzi i starzy:
„Usłyszą twe dzieje — i co się śmiać mieli,
„Rozejdą się z łzami na twarzy.

„Pasterka-dziewica, na tańce, w dzień święta,
„W kwiat strojąc warkocze trefione,
„Przypomni o tobie — i żalem przejęta,
„Kwiat płacząc odrzuci na stronę.

„I Iran cię w swojéj uwieczni boleści,
„I obraz twój piękny, uroczy,
„Przy boku swojego rycerza pomieści,
„I blaskiem swéj chwały otoczy.

„Spoczywaj! my Peri stać będziem wkrąg łoża,
„Morskiemi je kwiaty okryjem;
„Z najdroższych kamieni, co błyszczą w dnie morza,
„Gwiaździsty ci wieniec uwijem.

„Z konch, w których my same, w błękitach głębiny,
„Przy świetle księżyca nocujem,
„W najtkliwsze łzy ptaków, w najczystsze bursztyny[268]
„Ozdobną ci grotę zbudujem.


„Przyniesiem najżywsze gałęzie korali,
„I gajem zasadzim nad tobą;
„Źwir Złotéj-Zatoki, co w iskrach się pali,
„Jak gwiazdy rozsypiem przed tobą.

„Spoczywaj! niech łzami niebieskiéj litości,
„Mogiłę tych zroszą Anieli,
„Co jak Ty kochając, umarli z miłości,
„Co jako On walcząc, zginęli! —

KONIEC.


PERIIRA J.
POWIEŚĆ WSCHODNIA
TOMASZA MOORA.



KLEMENTYNIE Z WYGANOWSKICH,
HRABINÉJ
GRABOWSKIÉJ.
W DOWÓD USZANOWANIA I PRZYJAŹNI,
POŚWIĘCAM.
A. E. O.



PERI I RAJ.

I.

U progu Niebios gwiaździstych podwoi,
Wygnanka Peri, zasmucona stoi[269].
I kiedy słyszy, jak zdroje żywota
Rajskiemi dźwięki harmonijnie brzęczą:
I kiedy widzi, jak ich jasność złota
Z bram na jéj skrzydłach promieni się tęczą:
Płacze dumając, że jéj ród zuchwały
Stracił dziedzictwo wiekuistéj chwały.

„Szczęśliwi duchowie! co w wiecznych swobodach,
„Po gwiazdach niebieskich, po rajskich ogrodach,
„Bujają skrzydłami jasnemi!

„I ja mam ogrody na ziemi i w morzu,
„Mam sady wiszące w powietrza przestworzu —
„Lecz możnaż je równać z rajskiemi?

„Przeczysta jest woda jeziora Kaszmiru,
„I rzeki mu niosą dań złota, nie żwiru,
„I piękny cień wysp Sing-su-haju[270].
„Tam żyję ich wonią; tam w skwarność upału,
„Oddycham w ich głębiach, w pałacach z kryształu —
„Lecz cóż to jest wszystko przy raju?

„Leć z gwiazdy do gwiazdy, od słońca do słońca,
„W otchłani beze dna, w przestrzeni bez końca,
„Gdzie krążą na wiecznych zawiesiech:
„Zbierz wszystkie ich wszystkich rozkosze, radości,
„I pomnóż przez wieki, przez lata wieczności —
„Cóż one przy chwilce w Niebiesiech?“ —

Tak gdy nóciła, płacząc tém boleśniéj,
Aniół, stróż Raju, dosłyszał jéj pieśni;
I łza litości, w promienistém oku
Błysła, jak kropla rajskiego potoku
W kielichu kwiatów, co barwą błękitną,
Mówią Bramini — w Raju tylko kwitną[271].

„Duchu, cierpiący nie za swoje grzechy!
Rzekł — „nie rozpaczaj, przyjm promień pociechy!
„Jest jeszcze jedna nadzieja dla ciebie.
„W księdze wyroków napisano stoi:
Peri, co złoży u Niebios podwoi
Dar godny Nieba — może zostać w Niebie.“ —
„Leć więc i szukaj! — Nam, synom zbawienia,
„Miło otwierać bramę przebaczenia.“ —

Jak kometa ogniem tchnąca.
W płomienisty uścisk słońca:
Jak gwiazdziste owe groty.
Co gdy sprośny duch ciemnoty
Chce ku Niebu wkraść się zbliska,
Archanielska dłoń nań ciska[272]:
Peri na dół spada z góry.
I promienna zórz szkarłatem,
Co wschód barwią tłem purpury:
Błyszczącemi jak śnieg pióry,
Ulatuje po nad światem.

Lecz gdzież się zwróci, by iść szukać daru
Godnego Niebios? — „O! wiém ja — zawoła —

„Wiém skarby w lochach ruin Czilminaru[273],
„Których znieść blasku źrenica nie zdoła.
„Wiém, gdzie w bezdennych głębokościach fali
„Są góry pereł i lasy korali;
„Gdzie w straży Gnomów, pod ziemią ukryty,
„Króla Dżamszyda puhar gwiazdolity,
„Co zdrojem życia nad brzegi się pieni[274]; —
„Ale dla Niebios ofiara to błaha!
„Cóż jest blask złota i drogich kamieni,
„Przy gwiazdach u stóp stolicy Allaha?
„A krople życia! — o! nicość nicości,
„Przy oceanie niebieskiéj wieczności!“ —

I gdy tak duma, a skrzydła jéj płyną,
Po nad Indyjską ulata krainą.
Gdzie cała ziemia, jest kwiat i zieloność,
Całe powietrze, jest jasność i wonność;
Gdzie morze razem, w przezroczach swéj fali,
Odbija błękit i dno swe z korali;
Gdzie nakształt dziewic ubranych na gody,
Rzeki lśnią złotem przez rąbek swéj wody;
Gdzie w górach, ogniem słonecznym dojęty,
Głaz się w gwiaździste topi dyamenty;

A wonne lasy, wiecznym tchnące majem,
Sameby mogły być Perij rajem;
Tam ona w myślach posępnych ulata.
Żądza ku Niebu, i niedola świata,
Tęskność i litość budzą w niéj zarazem.
Bo kraj ten dzisiaj nie raju obrazem!
Wojna go niszczy: — krwi ludzkiéj rozcieki
Zafarbowały strumienie i rzeki,
Dym pogorzelisk zaćmił blask pogody.
O! kraju słońca! jakiż wróg zawzięty,
Kruszy twe Bóstwa, obala Pagody[275],
Pomiata twemi ludy i książęty?
To on, wódz z Gazny! — [276] nie syt krwi rozlewu,
Gdzie szedł, w jéj morzu pływa kraj zniszczony;
Gdzie cisnął okiem, w ogniach jego gniewu
Stopniały złote mocarzów korony.
Tyran, a Niebios prorokiem się mieni,
I jako szatan urąga z niedoli!
Psiarnie swe stroi w blask drogich kamieni,
Zerwanych z piersi cór książąt i króli.
Morduje dzieci, dziewice znieważa,
Kapłany rzeże u stopni ołtarza,

I gruzem świątyń, runących w pożodze,
Zdroje wód świętych zatrzymuje w drodze. —

Peri spogląda — i tuż niedaleko
Od pola bitwy, po nad świętą rzeką,
Widzi młodzieńca: — sam, nieustraszony,
Stoi w ćmie wrogów; — w ręku miecz skruszony,
I tylko strzała ostatnia w kołczanie.
„Żyj! — woła Mahmud — „żyj, dzielny młodzianie!
„Żyj! — i przyjm moję przyjaźń i opiekę!“
Milcząc młodzieniec podniósł nań powiekę,
Milcząc ukazał na skrwawioną rzekę,
I za odpowiedź, ostatnią z kołczana
Strzałę z cięciwy puścił na tyrana.
Niestety! próżno — grot cel swój ominął —
Łupieżca żyje — a bohater zginął!

Peri dostrzegła, gdzie upadł w drzew cieniu;
I gdy wróg daléj poniósł broń niszczącą,
Zbiegła na rannym jutrzenki promieniu,
I od jéj blasku jak rubin błyszczącą,
Ostatnią kroplę krwi zebrała z rany,
Krwi za ojczyznę i wiarę przelanéj! —

„O! gdzież mi — zawoła — gdzie inszéj ofiary,
„Czyż świętszéj gdzie szukać potrzeba?
„Krew mężna, przelana dla kraju i wiary,
Lub będzie najmilszą dla Nieba,
„Lub nie ma méj męce ni granic, ni końca!“ —


To rzekła, i cała radością świecąca,
Wbiegła na niebo — po promieniach słońca.

„Droga“ — rzekł Aniół, w dłoń swą promienistą
Biorąc dar Peri: — „droga krew męczeńska,
„Krew poświęcona za ziemię ojczystą!
„Ale, niestety! patrz! brama Edeńska
„Trwa nieruchoma. — Droższych darów trzeba,
„Niż ta krew nawet, by ci wejść do Nieba!

II.

Tak, gdy ją piérwsza nadzieja zawiodła,
Peri znów na dół pośpiesznemi pióry
Spada, i między Księżycowe Góry[277],
W ziemi Afryckiéj, buja po nad źródła
Rzeki Nilowéj: — któréj ród tajemny
Kryje się w puszczy i przepaści ciemnéj,
Gdzie tylko możne Geniusze wody,
Weselne swoje wiążąc korowody,
Cieszą się, patrząc modremi oczyma,
Na wzrost rzek ziemskich króla i olbrzyma.
Ztąd po nad bujne Egiptu oazy,
Bezdenne groty i podniebne głazy[278],

Peri wzdłuż Nilu po powietrzu płynie.
I to w rozkosznéj Rozetty dolinie[279],
Słucha turkawek gruchających chórem;
To po nad modrém Merisu jeziorem[280],
Zwieszona, z góry przygląda się rada,
Jak białoskrzydłych pelikanów stada,
W miesięczném świetle i mgle przezroczystéj,
Lśnią się jak gwiazdy na fali gwiazdzistéj.
Czarowny widok! — cudniejszéj krainy,
Śmiertelna nigdzie nie ujrzy źrenica! —
Lecz któżby widząc te żyzne równiny,
Których plon dziwi, a piękność zachwyca:
Te hoże palmy, rok cały wiosenne,
Co gnąc z owocem swe kształty powabne,
Chwieją; się zlekka, jak dziewice senne,
Gdy idą spocząć na łoża jedwabne[281];
Te róże, z barwą i krasą jutrzenki,
Co jak sułtanki w tajnikach haremu,
Stroją się nocą w coraz nowe wdzięki,
Na podziw słońcu, kochankowi swemu;
Te gruzy świątyń, albo miast warownych,
Co się być zdają szczątkiem snów czarownych:

Śród których głuchéj, uroczystéj ciszy,
Przelot puszczyka chyba słuch dosłyszy:
I w których mroku zbłąkana źrenica,
Gdzie niegdzie chyba, przy świetle księżyca,
Ujrzy, na szczycie skruszonéj kolumny,
Ptaka-Sułtankę — jak w postawie dumnéj,
Siedzi bez ruchu, i chociaż w pomroce,
Barw swoich tęczą wspaniale migoce;[282]
Któżby mógł, widząc te rajskie obrazy,
Myśleć, że nawet tu, szatan zarazy,
Rozwiał swém skrzydłem taki powiew moru,
Że życie ludzi i wszelkiego tworu,
Nikło w nim nagle, jak pod strzałem gromu,
Jak kwiat i zioła pod tchnieniem Simomu[283].

Słońce dziś zaszło przed tysiącem oczu,
Co wtedy jasne, jak zachód na falach,
Teraz już w mękach i śmierci omroczu —
Nim gwiazdy błysły na Niebios przezroczu —
Gasną na wieki w morowych szpitalach!
Ach! a też w polach zwalone na kupy,
Te po ulicach i po drogach trupy!

Od których nawet, ujrzawszy zdaleka,
Sęp wygłodniały ze wstrętem ucieka;
I tylko hyen żarłocznych gromada,
Przybiega z pustyń, do miast się zakrada,
I na żer sprośny, przez puste ulice,
Śmiałemi kroki dybie nocną dobą —
I biada mrącym! gdy w mroku nad sobą,
Ujrzą ich duże, błyszczące źrenice! —

„O! biedny ludzki świecie i rodzaju!
„Ciężko spadł na was grzech piérwszego męża.
„Cóż, że wam kwitnie kilka kwiatów raju,
„Kiedy na każdym jest trucizna węża?“ —
Tak rzekła Peri, i łzami rzewnemi
Płakała mówiąc; — a łzy jéj, jak rosy,
Zdrowiącą świeżość rozniosły po ziemi.
Bo jest cudowna moc we łzach, któremi
Duch taki płacze nad ludzkiemi losy! —

W téj chwili właśnie, pod zieloném drzewem
Złotych pomarańcz gdzie owoc i kwiecie,
Pochwiane jednym, przelotnym powiewem,
Igrały razem, jak ze starcem dziecię:
Po nad jeziorem, którego głębinie
Tchnęły oddechem świeżości wilgotnéj: —
Słyszy jęk cichy; — ktoś widać w pustynię
Skrył się przed ludźmi, by umrzeć samotny. —

Młodzian — za którym, w każdym niegdyś kroku —
Szły czułe serca i tęskne westchnienia,

Kona — i nie ma, ktoby mu przy boku
Stanął na wsparcie, na ulgę cierpienia!
Coby dla śpiekłych ust jego ochłody,
Podał mu choćby jedną kroplę wody,
Co o krok przed nim chęć w nim tylko draźni;
Coby choć jednym wyrazem przyjaźni,
Współdzieląc boleść i łagodząc trwogę,
Pokrzepił ducha na wieczności drogę!
Nikogo nie ma! — i jedna pociecha,
Co mu się jeszcze w téj chwili uśmiecha,
Jest — że ta, którą jedynie, statecznie,
Kochał kochany, od lat swych dziecięcych —
Że ta w téj chwili spoczywa bezpiecznie,
Spoczywa w ojca pałacach książęcych:
Gdzie wód przeczystych bijące fontanny,
I z drzew Indyjskich ogień nieustanny,
Tchną wkoło taka świeżością i wonią,
Że rzekłbyś, skrzydła Aniołów nad skronią
Wiejąc, jéj życie od zarazy chronią.

Ale patrz! któż to z pośpiechem i trwogą
Dąży od miasta? Aniół czy ziemianka?
Przebóg! to Ona! — nieomylną drogą
Serce ją wiedzie za śladem kochanka.
I już go widzi — jak w świetle księżyca
Leży, półciałem wsparty o pień drzewa:
I już jest przy nim — i lice do lica
Tuli, i łzami twarz jego oblewa;

I rozpuszczone pasma swych warkoczy
Macza w jeziorze — i dzierżąc na łonie,
Płonące niemi obwiązuje skronie,
Całując usta, patrząc w jego oczy! —
A on! — niestety! mógłże on to wróżyć,
Że przyjdzie chwila, kiedy te uściski,
Świętsze mu stokroć od pieszczot Huryski,
Będą go tylko przerażać i trwożyć:
Jakby splot węża wkoło jego szyi,
Jakby w tych ustach były jady żmii?
W ustach, co teraz rozpaczą zuchwałe,
Same się jego upajają tchnieniem:
A niegdyś wstydem spłonęłyby całe,
Gdyby się cichém zdradziły westchnieniem!

„Luby mój, drogi! przestań mię odpychać!
„Patrz! czyż nie jestem narzeczoną twoją?
„Pozwól mi, pozwól twém życiem oddychać,
„Spełnić przysięgę i powinność moją:
„Żyć razem z tobą, lub umrzeć dla ciebie!
„Ach! tyś mię nie znał, jeśli mogłeś wierzyć,
„Że cię w ostatniéj opuszczę potrzebie,
„Lub że cię zechcę — albo zdołam przeżyć! —
„Nie, nie! mój luby! — Kiedy drzewo ginie,
„Żyjąca z niego zielona jemioła
„Ginąć téż musi. — Nie odwracaj czoła!
„Przyjm uścisk piérwszy, w ostatniéj godzinie!
„Złącz usta z memi! — i dzielmy oboje,
„Ty moje życie, ja skonanie twoje!“ —

Rzekła, i blednąc — jako lampa właśnie,
Gdy w głębi lochów od wyziewów gaśnie —
Chwieje się, padła; — blask oczu i krasa
W powiewie moru mroczy się, zagasa:
I duch obojga, w jedno zlany tchnienie,
Uleciał razem nad świat i cierpienie. —

„O! śpijcie! — Peri rzekła z łzą w źrenicy,
Łowiąc ostatnie westchnienie dziewicy,
Co z ust w ostatnim wzleciało oddechu.
„Śpijcie w niebieskiéj harmonii echu,
„W rajskich marzeniach i tchu rajskiéj woni:
„Milszéj niż owa, co na ziemskiéj błoni
„Tchnie tylko wtedy, gdy ów ptak, syn słońca,
„Syty samotném życiem lat tysiąca,
„W słonecznych ogniach zaklętego stosu,
„Niknie w potokach wonności i głosu[284]! —

Rzekła, i tchnieniem ambrozyjskiéj woni
Z ust napełniła całą okolicę;
I wstrząsłszy wieniec gwiaździsty na skroni,
Taka rozlała jasność — że ich lice

Było jak świętych, co po trudach ziemi
Śpią snem wiecznego pokoju — a ona,
Na jasnych skrzydłach w równi zawieszona,
Jak ich Stróż-Aniół czuwała nad niemi.

Ale już piérwsze jutrzenki promienie
Rumienią chmury — i Peri w radości
Wraca ku Niebu, unosząc westchnienie
Czystéj i samoofiarnéj miłości.
Serce w niéj drgnęło rozkoszy oddechem,
Myśl w morzu szczęścia i nadziei tonie,
Widząc jak Anioł, stróż raju, z uśmiechem,
Dar przyniesiony przyjmował w swe dłonie.
I już przez bramę, natężoném uchem,
Słyszy dźwięk liści krysztalnego drzewa,
Wstrząsanych wiecznie, jakby żywym duchem,
Tchem, co od tronu Allaha powiewa;
I już nad brzegiem zdrojów zwierciadlanych,
Widzi błyszczące gwiazdziste puhary,
Zkąd naprzód dusze szczęśliwych wybranych,
Nieśmiertelności czerpają nektary!…

Ale, niestety! nadzieja zwodnicza!
Znów się, jak przedtém, brama tajemnicza
Zamknęła sama; i z smutkiem w źrenicy,
Aniół rzekł: „Święta jest miłość dziewicy!
„Dzieje jéj uczuć, ofiary i zgonu,
„W gwiaździstych słowach, u Allaha tronu,

„Będą uczyły same duchy Nieba,
„Jak się poświęcać i miłować trzeba.
„Ale patrz! Niebios zamknięte podwoje! —
„Idź! droższym darem okup wnijście twoje!
„Droższym, niż ziemskiéj miłości westchnienie,
„Lub dla miłości śmierć i poświęcenie.“ —

III.

Z różanych sadów, na zielone pola,
Wieczorny wietrzyk tchnie woń Suristanu[285],
I słońce, jako wielka aureola,
Wieńczy, zachodząc, świętą skroń Libanu:
Co z wierzchu śnieżną obleczony szatą,
Sędziwém czołem między gwiazdy świeci,
A u stóp wiosna i zielone lato,
Wiecznie ku niemu śmieją się jak dzieci.

O! ktoby kraj ten mógł oglądać z góry,
Ten blask, to życie, tę piękność natury,
Jakżeby cudnym uderzon obrazem,
Dziwił się, wielbił, i zachwycał razem!
Te gaje cedrów, te równie bez końca,
Te rzeki ogniem iskrzące od słońca!

Te łąk nadbrzeżnych kobierce bogate,
I te nad niemi, jak kwiaty skrzydlate,
Roje motyli, i tłumy jaszczurek[286]:
Co każda lśniąca jak brylantów sznurek,
Jedna za drugą, po dawnych zwaliskach,
Wciąż w gzygzakowych migają się błyskach!
Te, na tle jasnych błękitów u góry,
Stada gołębi, z migotnemi pióry,
W jaskrawym blasku zachodniego słońca,
Rażące oczy tęczą barw tysiąca,
Lub z drzew zieleni, swych skrzydeł trzepotem,
Przełyskujące purpurą i złotem![287]
A tenże ptasząt gwar, szczebiot wesoły,
Złączony z brzękiem Palestyńskiéj pszczoły,
Co lśniąc jak gwiazda, ssie kwiatów nektary!
I wdzięczne echo pastuszéj fujary,[288]
I dzwonki trzody rozpierzchłéj po łanie,
I godne raju, twe brzegi, Jordanie!

I szmer ku tobie bieżących strumyków;
I twoje gaje, tak pełne słowików!…[289]

Peri spogląda — ale jak łza oczy,
Tak mgła jéj smutku wszystko przed nią mroczy,
Ach! sam blask słońca — co koroną jasną
Lśni nad świątynią — niegdyś swoją własną,[290]
Któréj skruszone olbrzymie filary,
Jeszcze po polach ścielą cień daleki,
Rzekłbyś kompasy, co Czarodziéj stary,
Czas, wbił, by po nich liczyć jego wieki.

Ale któż zgadnie, czy w tych lochach ciemnych,
Zkąd brzmiała niegdyś wyrocznia natchniona,
Nie znajdzie jakich zabytków tajemnych,
Ksiąg, talizmanów z krain ponadziemnych,
Z wielkiém imieniem króla Salomona:
By z nich wziąć światła promień pożądany,
Gdzie i jakiego daru szukać trzeba,
Ażeby przezeń, duch grzechem skalany,
Mógł się oczyścić i dostąpić Nieba? —

W tych myślach Peri zmierza ku ruinie,
Nim słońce jeszcze skryło się za wzgórze;
I na rozkosznéj Balbeku dolinie,
Pomiędzy polne i rumiane róże,

Widzi rumiane i dzikie, jak one,
Małe pacholę: — zabawą znużone
Leży na kwiatach, i patrząc wokoło,
Śmiejąc się nóci piosenkę wesołą.
I w téjże chwili, na otwartém błoniu,
Postrzega jeźdźca — na zziajanym koniu,
Pędzi ku brzegom blizkiego strumienia.
Przypadł — i szybko zeskoczył z strzemienia,
I padł na ziemie, i pił: — aż zdumiony,
Ujrzawszy dziécię, ogniste źrenice
Zwrócił ku niemu. — Chłopiec niestrwożony
Patrzał nań wzajem: — choć to groźne lice,
Te dzikie oczy nasępione srogo,
Najodważniejszych przejęłyby trwogą!
Z głębi ich dusza patrzała ponura,
Z mroku i ognia, jak piorunna chmura,
W któréj wzrok Peri mógł czytać dowodnie,
Jakby wyryte najczarniejsze zbrodnie:
Mord, zemstę, pychę, i Kaima zawiść,
I wzgardę Nieba, i ludzi nienawiść,
I urąganie z prawdy i uczucia,
I dzikość siły, i otchłań zepsucia.
Wszystko wyraźne i czarne, jak one
Głoski, któremi archanielskie pióro,
Wszystkie na ziemi grzechy popełnione
Wpisuje w księgę potępienia, którą,
Na straszym sądzie grzesznikom ukaże,
Nim je łza skruchy, albo Litość zmaże.

Ale w téj chwili ów człowiek rozboju —
Jakby ten obraz ciszy i pokoju,
Co świecił przed nim w jasności zachodniéj,
Wszedł w duszę jego: — w téj chwili łagodniéj,
Weseléj, nawet z czułości wyrazem,
Patrzał na dziécię: i za każdym razem
Spotkał wzrok jego, patrzący nań śmiało.
Tak blask pochodni, płonącéj noc całą
Przy jakim sprośnym obrzędzie, nad ranem
Styka się z światłem jutrzenki różaném.

Lecz patrz! już słońce, z za gór jeszcze grzbietów
Błysnąwszy, zgasło: — modlitwy godzina!
I w téjże chwili, z okolnych meczetów,
Rozległ się w dali okrzyk Muezzina.
Porwał się chłopiec, i w kornéj postawie,
Padł na kolana na wonnéj murawie,
I wznosząc w górę i oczy i ręce,
Odmawiał ciche modlitwy dziecięce.
Rzekłbyś, że małe anielskie pacholę,
Upadło z Nieba, i na tym padole
Tęskniąc bez skrzydeł, w proszącéj postaci
Wyciąga ręce do starszych swych braci.
O! był to widok! — ta pora! to dziécię!
Ten blask zachodu na niebios błękicie!
Widząc go Eblis — samby w sercu swojém
Czuł żal za rajem, i serca pokojem!

I on go uczuł! — On, człowiek dzikości,
I krwi, i pychy — w obec niewinności
Zadrżął sam w sobie; i myślą odmienną
Sięgnął w swą przeszłość, jak w otchłań bezdenną:
Gdzie żadna gwiazda, żaden promień z góry,
Nie świecił przed nią; gdzie żadnéj podpory
Nie znalazł dla niéj; aż sam z przerażeniem
Cofnął się przed nią: — i z ciężkiém westchnieniem:
„Był czas — rzekł w sobie — był czas, lube dziecię!
„Gdym i ja także, jak ty, na tym świecie
„Igrał, i kochał, i wierzył — i nieraz,
„Jak ty w téj chwili, modlił się; — a teraz!…“ —
Opuścił głowę: — obraz lat dziecinnych,
Uczuć, nadziei i zabaw niewinnych,
I dawna czystość, i obecny zakał,
Stanęły w myśli — i on płakał, płakał!

Błogosławione łzy żalu za grzechy!
Błogosławieni, którzy płaczą niemi!
W nich jest jedyne uczucie pociechy,
Jaką występek czuć może na ziemi.
„Jest — rzekła Peri — tajemnicza rosa,
„Co raz w rok tylko, litośne Niebiosa
„Spuszczają w skwary na Egiptu kraje,
„A co gdy spadnie, zaraza ustaje[291].

„Ach! czyliż nie tém dla duszy człowieczéj,
„Są łzy szczerego żalu i pokuty?
„Niech ją owionie duch złego zatruty,
„Niech ją rozranią sumienia wyrzuty,
„Jedna łza taka — a wszystko uleczy!“ —

I patrz! już zbójca przy boku dziecięcia,
Padł na kolana: rozpostarł objęcia.
Wzniósł je ku Niebu — co równie łagodnie
Oświeca obok niewinność i zbrodnię —
I hymn radości brzmi między niebiany,
Witając powrót duszy obłąkanéj! —

Mrok już zaciągał od wschodu — a oni,
Modląc się jeszcze, klęczeli na błoni;
Kiedy wtém nagle, jak struga szeroka,
Jasność niezwykła zabłysła z wysoka,
I padła prosto na zbójcy oblicze,
Zgięte ku ziemi: i na tajemnicze
Łzy, co spadając kroplami bujnemi,
U kolan jego błyszczały na ziemi.

Jasność tę zdala śmiertelnikby może
Wziął za meteor lub polarne zorze:
Lecz Peri łatwo odgadła wesoła,
Że to był uśmiech, spójrzenie Anioła,
Znak wskazujący na łzy pokutnika,
Że w nich jest siła, co Niebo odmyka! —


„O! szczęście bez miary! o! radość bez końca!
Skończone me życie tułacze!
Żegnajcie mi blaski księżyca i słońca,
Ja światłość Allaha zobaczę!

„Żegnajcie mi ziemskie ogrody i kwiaty,
Nietrwałe jak ziemskie radości!
Żegnajcie bez żalu! — ja lecę w te światy,
Gdzie radość jest tchnieniem wieczności.

„Żegnajcie mi, ludzie! obyście wy chcieli
Raz szczerze zatęsknić do Nieba!
O! jakby was chętnie życzliwi Anieli
Uczyli, jak szukać go trzeba!

„Żegnajcie, żegnajcie! pokutą i łzami
Łagodźcie serc waszych rozpacze;
Ja lecę, gdzie chyba z litości nad wami,
Przed tronem Allaha zapłaczę.“ —

KONIEC.


DZIEWICAORLEAŃSKA.
TRAGEDYA ROMANTYCZNA
SZYLLERA
W PIĘCIU AKTACH, Z PROLOGIEM



CIENIOM
KLAUDYNY Z DZIAŁYŃSKICH POTOCKIÉJ,
NAJWYŻSZÉJ W DUCHU,
JAKĄ ZNAŁEM W MÉM ŻYCIU,
A KTÓRÉJ WINIENEM POJĘCIE
NATCHNIEŃ ŁASKI BOŻÉJ W CZŁOWIEKU.
W HOŁDZIE
CZCI, WDZIĘCZNOŚCI I ŻALU
POŚWIĘCAM.
A. E. O.
WIADOMOŚĆHISTORYCZNA
O JOANNIE D’ARC.

Zjawienie się Joanny d’Arc na scenie dziejów, jest może najwyraźniejszém, z tysiąca innych świadectw, świadectwem, o bezpośrednim wpływie woli i Opatrzności Boskiéj, na los naroddw i pojedynczych ludzi; o czém i bez tego, żaden prawdziwy chrześcianin nie wątpi. Wszystkie jéj czyny i dzieje od kolebki prawie do grobu, opisane po wielokrotnie przez naocznych świadków, roztrząsane pod rozmaitemi względami przez współczesnych i przez następnych, i nakoniec przez najsławniejszych teraz żyjących historyków francuzkich, powtórzone z najdrobniejszemi szczegółami, podług nowo odkrytych autentycznych źródeł, nie zostawują najmniejszéj wątpliwości o jéj cudowném powołaniu i posłannictwie; o czynach wyższą wolą i siłą natchnionych, i nakoniec o niepokalanéj czystości i świętobliwości jéj życia, które uczyniło ją godną, stać się narzędziem Łaski dla swojego ludu, i można rzec, wybraną ofiarą odkupienia swego narodu.
Mając zamiar, jeżeli Bóg dozwoli, w osobnych kiedyś i obszerniejszych ramach, przedstawić ten wielki historyczny obraz, równie dla chrześcianina jak i dla psychologa ważny: bo wyjaśniający nam niejako najświętsze i najtajniejsze stosunki pomiędzy Niebem a ziemią, pomiędzy stworzeniem a Bogiem: — tą razą poprzestanę tylko na skreśleniu kilku główniejszych rysów, potrzebnych dla lepszego pojęcia i ocenienia sztuki Szyllera, któréj tu nowy przekład pod sąd czytelników przynoszę [292].
Na początku XV wieku, Francya uwikłana w nieszczęśliwą wojnę z Anglią; szarpana wewnątrz krwawemi niezgodami dwóch potężnych stronnictw: Burgundzkiego i Orleańskiego, z których pierwsze, pod wodzą Filipa, Księcia Burgundyi, połączyło się nakoniec z Anglią; w największém rozprzężeniu i nieładzie pod rządem obłąkanego na umyśle Karola VI, a raczéj żony jego, Izabelli Bawarskiéj, niewiasty sprośnych obyczajów i uczuć; — Francya, mówię, ujrzała się nad brzegiem ostatniéj i nieuchronnéj zguby. Stanowcza klęska pod Azincourt (1415) i inne, przywiodły w końcu pamiętny a upokarzający traktat w Troyes (1520), mocą którego, syn Karola VI, Delfin Karol, ostatni szczep królewskiego domu Walezych, pomówiony przez własną matkę o nieprawność rodu, został przez własnego ojca wyzuty z prawa następstwa, i prawo to przeniesiono na osobę Henryka V. króla angielskiego, który poślubił tamże królewnę francuzką Katarzynę, i tymczasowo, do śmierci teścia, tytuł Rejenta Francyi otrzymał. We dwa lata późniéj, (1422), obaj królowie: Karol VI i Henryk V, pomarli; ostatni zostawiwszy w kolebce syna (Henryka VI), który stosownie do traktatu w Troyes, zaraz po pogrzebie Karola V. w Saint-Denis, królem Francyi obwołany został. Delfin także ze swojéj strony, pod imieniem Karola VII. ogłosił się królem w Poitiers, nie mogąc dostać się do Rheims, gdzie według uświęconego wiekami zwyczaju, odbywało się zwykle namaszczenie królów francuzkich, nadające jedynie sankcyą, w obliczu religii, prawa i narodu. Pomimo to, w oczach wszystkich dobrych Francuzów, Karol VII był prawym monarchą, i wsparty ich gorliwą pomocą, z orężem w ręku bronił praw swoich i kraju przeciw złączonym Angielskim i Burgundzkim siłom, będącym w posiadaniu Paryża i większéj części królestwa. Przez lat siedem toczyła się wojna, z różném szczęściem i ze wszystkiemi okropnościami wojny domowéj; aż nakoniec w r. 1429, rzeczy stanęły na tym stopniu, że podług wszelkich rachub polityki i rozumu, sprawa Karola VII ostatecznie chyliła się do upadku. Zawiści i intrygi własnych jego stronników, wzbudziły nań nowego wroga, w osobie najwierniejszego mu dotąd Konnetabla; inni opuścili go jawnie lub traktowali skrycie z Anglikami; nowe wojsko angielskie, pod wodzą hr. Salisbury, zdobyło wszystkie twierdze i miasta na północnym brzegu Loary, i nakoniec obległo miasto Orleans, od którego zdobycia lub utrzymania cały dalszy los wojny zależał. Obie strony czuły to dobrze: i dla tego téż obie zarówno wytężyły wszystkie swe siły, aby stanowczą tę walkę na swoję korzyść rozstrzygnąć. Kwiat francuzkiego rycerstwa i najprzedniejsi wodzowie zamknęli się w tém mieście; wszystkie sąsiednie prowincye i miasta wyczerpywały ostatnie zasoby, aby je zaopatrzyć w pieniądze i żywność; wszyscy mieszkańcy wzięli się do oręża, kobiéty nawet i dzieci dopomagały walczącym, już to podając kamienie, już roztapiając ołów albo smołę, którą z góry na szturmujących zlewano. Anglicy odbici od szturmu, otoczyli miasto szańcami i blokhauzami aby je głodem do poddania się przymusić. Salisbury zginał ugodzony kamieniem z dział miejskich, ale następca jego, Suffolk, z niemniejszém natężeniem oblężenie popierał. Wysłany na odsiecz miastu ośmiotysięczny korpus, pod wodza hr. Clermont, cofnął się przed garstką Anglików, porażony haniebnie pod Rouvrai. Głód straszliwy panował już w mieście. Przywiedzeni do rozpaczy mieszkańcy, chcieli już byli poddać je Burgundzkiemu księciu Filipowi: ale gdy tę ofiarę odrzucili Anglicy, ostatniém jeszcze wysileniem rozpaczy z dnia na dzień przewlekali swą zgubę. Widoczném wszakże było każdemu, iż prędzéj późniéj nie pozostanie nic innego Orleanowi, jak zdać się na łaskę Anglików; Karolowi, jak ujść za Loarę, do południowych prowincyi, a ztamtąd na tułactwo do Hiszpanii lub Szkocyi; Francyi nakoniec, jak wyrzec się swéj niepodległości i stać się prowincyą angielską. Wszystkie ludzkie sposoby i siły okazały się bezskuteczne, aby tę ostateczność odwrócić; wszystkie, nie już usiłowania, lecz same nawet nadzieje polepszenia losu, zdawały się być tylko szaleństwem w oczach ludzkiego rozumu. — A przecież Bóg chciał inaczéj, i wszystko się jak sen przemieniło.
Na zbiegowisku trzech granic, Szampanii, Burgundyi i Lotaryngii, w małéj wioseczce Dom-Remy, żyła prosta, uboga pasterka, córka poczciwych i bogobojnych rodziców, którzy wcześnie w tkliwe jéj serce gorącą miłość Boga i głęboką swą wiarę przeleli. Joanna d’Arc — to było jéj imię — od samego dzieciństwa odznaczała się między rówiennicami szczególną pobożnością i najbardziéj chrześcijańskiemi cnotami: pokorą, łagodnością, prostotą i najtkliwszą miłością bliźnich. Wewnętrzne życie duchowe pochłaniało ją całkiem, a wpływ jego, w oczach niepojmujących go nawet, otaczał ją tajemniczym urokiem; tak dalece, że nie tylko poczciwe serca ludzi, a mianowicie dzieci, czuły ku niéj niepojęty pociąg; ale same nawet ptaki powietrzne, podług słów współczesnego historyka, przytoczonych przez Micheleta: „przylatywały do niéj, jak niegdyś do Świętych w pustyni, i brały pokarm z jéj ręki, w zaufaniu Bożego pokoju.“ Piękność jéj porywała oczy, ale téż razem przejmowała taką czcią i uszanowaniem, że w obec jéj, najzuchwalsi nawet, przystojności ubliżyć nie śmieli. Chroniąc się głośnych zabaw i tańców, szukała chętnie towarzystwa uczciwych niewiast dojrzałego wieku, a mianowicie dziatek i ubogich, którym z pokorą i miłością służyła. Pomimo przesądnych mniemań owego wieku, strzegąc ściśle nauki Kościoła, nie tylko nie dopuszczała się sama żadnych zabobonnych praktyk, jak jéj nieprzyjaciele potém zarzucali, lecz nadto miała je w obrzydzeniu, i unikała starannie wszelkich miejsc podejrzanych w tym względzie, z jakich dwa właśnie były w blizkości jéj wioski: źródło, któremu przyznawano czarodziejską moc leczenia chorób, i starożytny dąb, zwany „Drzewem Wróżek,“ gdzie co rok, dla odpędzenia tych istot, pleban miejscowy mszę i nabożeństwo odprawiał. Kościół był dla niéj najmilszym przybytkiem, modlitwa największą rozkoszą; i gdy jéj zarzucano, że się nazbyt modli: rumieniła się tylko i milczała. — Taką była dziewica, którą Bóg za narzędzie cudu swego upatrzył. Nieszczęścia kraju i króla, o których od dzieciństwa słyszała; klęski i okrucieństwa wojny, których nieraz wraz z rodzicami była ofiarą i świadkiem; napełniły wcześnie jéj serce namiętną miłością ojczyzny i litością nad losem współziomków, tak, że dwa te uczucia stały się treścią jéj życia, przedmiotem ciągłych jéj modłów, które, zalewając się łzami, w samotności ku Niebu wznosiła. I gdy krew tysiąca rycerzy, w ziemskim tylko ufających orężu: gdy łzy miliona rodzin, nad sobą tylko płaczących: nadaremnie płynęły; Bóg wejrzał na łzy jednéj ubogiéj pasterki, na łzy głębokiéj wiary i miłości bliźnich, i ją samą do otarcia łez ziomków — ale też i do przelania za nich niewinnéj krwi swojéj powołał. Oto są własne jéj słowa, któremi późniéj, przed krwawym trybunałem swych wrogów, opowiadała sama to cudowne powołanie swoje [293].
„Dnia jednego latem, w samo południe — a mogłam mieć wtedy lat około 13-tu [294] — będąc sama w ogrodzie ojca, usłyszałam po prawicy mojéj, od strony kościoła, głos — i stanęła przedemną postać, wielką otoczona jasnością. Postać ta miała rysy bardzo dobrego i cnotliwego człowieka; na barkach jéj były skrzydła; ze wszystkich stron okrążało ją światło; orszak niebieskich Aniołów był przy niéj: — Aniołowie albowiem często nawiedzają Chrześcian, a ci ich nie postrzegają; jak to sama nieraz potém pośród nich widziałam. Postać ta, był to Archanioł Michał. Głos zdawał mi się bardzo poważny; alem podówczas młodą była dzieciną; zatrwożyłam się więc bardzo przed postacią, i wątpiłam, ażeby to był Aniół. Za trzeciém dopiéro ozwaniem się postaci, poznałam, że to był głos Jego. Nauczył mię i ukazał tyle rzeczy, żem mocno uwierzyła, iż to był On. Widziałam Jego i Aniołów własnemi oczyma, tak wyraźnie, jak was tu, Sędziowie, widzę; i wierzę w to tak mocno, jak wierzę w mękę i śmierć Pana naszego Zbawiciela Jezusa Chrystusa. Co mię zaś do takowéj wiary pobudza, są to zbawienne rady, wsparcia i nauki, jakie zawsze odbieram od Niego.
„Anioł nauczał mię, abym przedewszystkiém była dobrą dziewczyną, prowadziła siebie uczciwie i chodziła pilnie do kościoła. Opowiedział mi potém o wielkiém zmiłowaniu Boga nad Francyą, i że powinnam iść w pomoc królowi mojemu. Powiedział mi takoż, iż Święte: Katarzyna i Małgorzata nawiedzą mię, a co mi rozkażą, to czynić mam; albowiem posłane są od Boga, aby mię wodziły i radą mię swoją wspierały, w tém co mam do sprawienia.
„Święte Katarzyna i Małgorzata ukazały się mnie, jak to był przepowiedział Aniół, w wielkiéj jasności i w promiennych wieńcach na głowie, i rozkazały mi pójść do Roberta Baudricourt, Rotmistrza królewskiego w Vaucouleurs, zkąd będę odesłaną do Króla, i Orleans od oblężenia wybawię. Na to odpowiedziałam im, że jestem biédna dziewczyna, nieumiejąca dosiąść konia ani władać orężem. One zasię mi powiedziały, abym śmiało nosiła mój sztandar, albowiem Bóg mi dopomoże, a król mój odzyska napowrót całe swoje państwo, i otrzyma przezemnie królewskie swe namaszczenie w Reims. Święte rozkazały mi nie powiadać nikomu o tém zjawieniu; zostawiły mi wszakże do woli, zwierzyć się rodzicom moim lub nie; — ale, bym tego za skarby świata uczynić nigdy nie śmiała. Nadewszystko bałam się ojca, aby mi nie przeszkodził dopełnić rozkazu Świętych. We wszystkiém z resztą ojcu i matce byłam zawsze posłuszną, a że w tym razie bez ich zezwolenia odeszłam, nie poczuwam się do grzechu; uczyniłam to bowiem z rozkazu Boga, a skoro Bóg przykazywał, byłabym poszła, chociażbym miała sto ojców i sto matek, choćbym była króla jakiego córką.“ —
Zjawienia tego rodzaju, od piérwszego jéj nawiedzenia, ponawiały się często w dalszym ciągu jéj życia, już to krzepiąc ją swemi radami, już pocieszając w więzieniu i ośmielając przed śmiercią. Oto jest, jak sama daléj naturę ich opisuje:
„Rzadko widuję me Święte inaczéj, jak otoczone jasnością i w promiennych wieńcach na głowie. Widzę ich twarze, ale czy mają odzież, włosy, ramiona, i w ogólności widzialne członki, o tém nic z pewnością powiedzieć nie mogę. Często téż, nie widząc Świętych, słyszę tylko same ich głosy, które mówią do mnie i odpowiadają na pytania moje. Mowę ich doskonale rozumiem. Głos ich jest nadzwyczaj miły, łagodny i aż do łez rozrzewniający; mówią czysto i godnie w języku francuzkim [295]. Przed oswobodzeniem Orleanu i potém, zwały mię nieraz Joanną dziewicą i córką Bożą, zalecając mi przytém częste odbywanie spowiedzi. Święte przychodzą często nie wezwane, a gdy ich długo nie widzę, proszę Pana, aby raczył przysłać je do mnie. Nigdy mię nie opuściły w potrzebie. Za każdém ich przyjściem doznaje niewymownéj radości, i oddaję im wszelką cześć, na jaką zdobyć się mogę: chociaż czuję, że nie potrafiłabym nigdy uczcić ich dostatecznie, bo wiém że oni to są, którzy mieszkają w królestwie niebieskiém. Gdy odejdą, całuję ziemię, gdzie stali i nieraz płakałam z żałości, że mię z sobą nie wzięli. O nic nie prosiłam ich nigdy, jedno względem mojéj wyprawy, i aby Bóg dopomógł Francuzom; dla siebie nie żądałam nigdy innéj nagrody, oprócz zbawienia méj duszy. Od piérwszego razu, jakem usłyszała głos Świętych, ślubowałam Bogu dobrowolnie pozostać czystą dziewicą, na duszy i na ciele, jeśli w tém będzie święta Jego wola; zaczém mi Święte przyrzekły, że mię wprowadzą do raju, jak tego od nich żądałam.“
Dziewica w swoich zeznaniach, nie mówi nic o walkach wewnętrznych, między wielkiém jéj powołaniem, a słabością dziecinnego serca; musiały jednak bydź trudne i długie, kiedy aż w pięć lat dopiéro po pierwszém usłyszeniu anielskiego głosu, rozkaz jego odważyła się wypełnić; w dniach zaś największéj swéj chwały, słyszano ją nieraz powtarzającą ze łzami: „iż wolałaby stokroć prząść kądziel przy biednéj swéj matce, niż czynić, co czynieć musi, ponieważ Bóg jéj przykazał.“
W r. 1429, za przewodnictwem rodzonego stryja, który piérwszy w jéj posłannictwo uwierzył, Joanna d’Arc opuściła nakoniec dom rodzicielski i udała się do Vaucouleurs, do Roberta Baudricourt, oświadczając mu, iż przychodzi od Boga, aby oswobodzić Orleans i króla do Reims na namaszczenie wprowadzić: przyczém żądała, aby ją zaraz do obozu królewskiego odesłał. Baudricourt wziął ją za obłąkaną, i zamiast do obozu, chciał ją odesłać do ojca. Nieustraszona tém Joanna, oświadczyła stanowczo, iż musi być przed Środopościem u króla, „chociażby miała nogi schodzić po kolana [296].“ Jakoż przykładna jéj świątobliwość, w czasie krótkiego w Vaucouleurs pobytu, i zapewne tajemniczy wpływ ożywiającego ją ducha, wzbudziły ku niéj wiarę w okolicznych mieszkańcach, i jeden z nich, niejaki szlachcic Novelompont, obiecał ją zaprowadzić do Króla. Co nadto jeszcze pomagało jéj w umysłach ludu, to znajoma powszechnie od wieków stara przepowiednia Merlina, iż Francya wtrącona w przepaść przez kobiétę, przez kobiétę też wybawioną zostanie. Piérwsza część tego proroctwa spełniła się już była przez Królową Izabellę, lud więc widział wszędzie i witał w Joannie obiecaną spełnicielkę drugiéj. Ona sama nie wątpiła o tém bynajmniéj: tém bardziéj, iż pytając o to swych Świętych, otrzymała od nich odpowiedź, iż ona jest ową wybraną. Gotując się w podróż do króla przywdziała po raz piérwszy strój męzki, który odtąd aż do śmierci nosiła, i przybywszy szczęśliwie do obozu pod Chinon, po trzech dniach namysłu i wahania się króla, otrzymała nakoniec pozwolenie stawienia się przed nim. Król przyjął ją otoczony całym swym dworem, w gronie przeszło trzystu rycerzy, i sam, by ją doświadczyć, wstał z miejsca i ukrył się w tłumie. Dziewica weszła z pokorą, jako uboga wieśniaczka; nie zmieszała się jednak bynajmniéj, i za pierwszym rzutem oka w około, poznała króla, chociaż go nigdy nie widziała przedtém, i ugiąwszy przed nim kolano, rzekła: „Najszlachetniejszy mój panie, Delfinie! Król Niebios ogłasza ci przezemnie, iż będziesz namaszczony i ukoronowany w Reims, i będziesz namiestnikiem Jego w królestwie francazkiém, które jest Jego nie twoje, ale które ci On jako zakład poruczy.“ Po czém wziąwszy króla na stronę wymieniła mu treść tajemnéj jego modlitwy, któréj nikt prócz Boga nie słyszał. Inna jeszcze okoliczność podniosła wiarę obecnych w cudowne jéj posłannictwo. Gdy szła do króla, jakiś pijany rycerz urągał jéj bezbożnemi słowy. „Ach! mój Boże! rzekła Dziewica — ty bluźnisz, a nie wiesz że śmierć twoja jest tak blizko ciebie.“ Za chwilę potém, tenże rycerz wpadł przypadkiem do wody i utonął. Pomimo to, zdania dworzan były podzielone; lękano się nadewszystko, aby natchnienie jéj nie było dziełem szatana. Dla lepszego więc wybadania prawdy, odesłano ją do Poitiers, gdzie był uniwersytet, parlament, i wielu uczonych doktorów kościoła. Król sam udał się za nią ze swym dworem. Arcybiskup Reimski, Kanclerz Francyi, zwołał wszystkich professorów teologii, i przedniejszych, jacy byli, kapłanów, i zlecił im wybadanie Dziewicy. Doktorowie badali ją ściśle, chociaż łagodnie. Jeden z nich rzucił uwagę, że jeśli Bóg chce zbawić Francyę, nie potrzebuje żołnierzy. „Ach! mój Boże! odpowiedziała z żywością — żołnierze będą wojować, a Bóg da im zwycięztwo.“ Inną razą, gdy jéj chciano dowodzić cytacyami z rożnych autorów, iż niepodobna było wierzyć jéj opowiadaniu. „Słuchajcie! rzekła spokojnie — więcéj jest rzeczy w księgach Pana mego, niż w waszych. Nie umiem ani A ani B, ale to wam powiadam, że jestem posłana od Boga, aby oswobodzić Orleans i króla zaprowadzić do Reims.“ — Te i tym podobne odpowiedzi, zmusiły do milczenia rozumujących doktorów; czujący uwierzyli wraz z ludem. Wszyscy oświadczyli zgodnie, że można śmiało przyjąć pomoc Dziewicy.
Tu zaczyna się wojenny zawód Joanny. W lekkiéj zbroi, na czarnym koniu, z tajemniczym mieczem przy boku — który sama za radą swych: głosów kazała przynieść sobie ze składu dawnéj broni w kaplicy Ś. Katarzyny z Fierboi — i z białym sztandarem w ręku, stanęła na czele wojska; prosta pasterka na czele najdumniejszych rycerzy; osiemnastoletnia dziewica, na czele rozpasanego w ciągłych wojnach żołnierstwa. A przecież jedni i drudzy, ulegli przed nieziemską jéj mocą! — Pierwszém jéj usiłowaniem było wytępić rozwiązłość i ożywić pobożność w swém wojsku, z którem na odsiecz Orleanu iść miała. Przykład jéj działał silniéj niż słowa. Przed wzniesionym na polu ołtarzem, kapelan jéj odprawiał codzień mszę świętą; wodzowie i całe wojsko odbyło razem z nią spowiedź i przyjęło Przenajświętszy Sakrament. Na czele hufców szli księża ze świętą chorągwią, śpiewając Veni Creator, i inne psalmy kościelne. Dnia 29 Kwietnia 1429 r. weszła do Orleanu, wprowadzając wojsko i żywność, i nie doznawszy jak była przepowiedziała, żadnego oporu Anglików; a to z powodu nadzwyczajnéj mgły, która im to wejście zakryła. Nazajutrz rano chciała zaraz szturmować ich szańce, a gdy jéj to odradzano, i w ogólności, w dalszym ciągu działań wojennych, gdy nie ufając całkiem jéj natchnieniom, wahano się w wypełnieniu jéj woli, lub chciano ją podstępnie uchylić: „Rada Pana mojego. — odpowiadała z żywością — lepsza jest od wszystkich rad waszych; ona tylko jest mądra i pewna, i ona się jedna utrzyma. Wierzcie mi, że chcąc mnie oszukać, w rzeczy tylko oszukacie siebie.“ Raz nawet oburzona tym fałszem, pogroziła Hr. Dunois, że go natychmiast ściąć każe, jeśli prawdę przed nią zatai. Jakoż w każdém zdarzeniu skutek, jakkolwiek z nieprzewidzianych często okoliczności wynikły, przekonywał nakoniec, że jéj rada była najlepsza, i że się wszystko tak stało, jak była przewidziała w natchnieniu. Przykład jéj odpowiadał słowom. Najpierwsza wszędzie, gdzie niebezpieczeństwo groziło, chociaż sama nie zabiła nikogo i sam widok krwi ją przerażał, przecież w natłoku bitwy, ze sztandarem tylko swym w dłoni, torowała drogę najśmielszym, narażając się na tysiące śmierci. Głos jéj jak dźwięk trąby wojennéj dolatywał do ostatnich szeregów i zapalał żołnierza odwagą. Przy tém wszystkiém litościwa i ludzka, płakała widząc tylu chrześcian bez spowiedzi poległych; sama opatrywała rannych, i z narażeniem się własném ocalała jeńców angielskich od zapamiętałości żołnierstwa. Przewidzenie że musi być ranną, nie osłabiło jéj męstwa. Pierwsza wdarła się na szańce angielskie. Wszakże, odniósłszy już ranę, płakała; aż ją święte przyszły pocieszyć. Naówczas wyrwała sama strzałę, tkwiącą na wylot w jéj ramieniu, i nie chcąc bydź, jak mówiła, uleczoną przeciw woli Boskiéj, oddaliła ze wstrętem żołnierzy, którzy chcieli zamawiać jéj ranę; poczem kazawszy ją tylko obwiązać, odbyła spowiedź, i powróciła do boju. W trzech krwawych wycieczkach i bitwach, najgłówniejsze szańce angielskie wpadły w ręce Francuzów. Po ostatniéj, poprzedzonéj uroczystą spowiedzią Joanny i całego wojska, Talbot i Suffolk, wodzowie angielscy, zwołali w nocy radę wojenną, i d. 8 Maja o świcie, odstąpili od oblężenia. Dziewica zakazana ich ścigać; ale gdy jeszcze byli na widoku, rozkazała wznieść ołtarz na tém miejscu gdzie stali, przed którym cale wojsko, wraz z ludem, Bogu hołd dziękczynień składało.
Od téj to cudownéj odsieczy, współcześni nadali Joannie imię Dziewicy Orleańskiéj, które odtąd zachowała w dziejach. Odgłos niespodziewanego zwycięztwa rozniósł jéj sławę w całém chrześciaństwie. Strach paniczny przejął Anglików, Francuzi uwierzyli w pomyślność. Joanna za powrotem do Króla, nastawała koniecznie, aby natychmiast przedsięwziąć wyprawę do Reims dla dopełnienia obrzędu namaszczenia. Przedsięwzięcie to zdawało się niepodobném do wykonania. Na przestrzeni blizko 80 mil drogi, wszystkie miasta, twierdze i przeprawy były w ręku nieprzyjaciela. Rozumowa roztropność radzców, z politowaniem słuchała Dziewicy. Ale Dziewica była nieugiętą. „Nie długie moje trwanie — mówiła — rok, albo mało co dłużéj; trzeba umieć ze mnie korzystać.“ — Jakoż usłuchano nakoniec. Wojsko w początkach Czerwca wyruszyło z obozu, i d. 11 zdobyło warowne miasto Jargeau, gdzie się Suffolk zamknął ze swym ludem, i w niewolę pojmany został. Dziewica piérwsza, wdarła się po drabinie na mury, gdzie ugodzona kamieniem, spadła w fossę i miano ją za umarłą. Ale w tejże chwili powstała, i ukazawszy się swoim, przechyliła szalę zwycięztwa. Lordowie Talbot i Fastolf, nie mogąc już pośpieszyć ku odsieczy miastu, zaszli Francuzom drogę pod Patay (29 Czerwca). Oba wojska nie wiedząc wzajem o sobie, zeszły się na zarosłéj małym lasem równinie. Jeleń spłoszony przypadkiem, wpadłszy oślep na wojsko angielskie, odkrył piérwszy Francuzom zbliżanie się wroga, i przednie jego czaty pomieszał. Dziewica zapowiedziała zwycięztwo. Anglicy porażeni, pierzchnęli. Fastolf uciekł; Lordowie: Talbot, Scales i Hungerford stali się jeńcami Dziewicy. Zostawało jeszcze do zdobycia po drodze warowne miasto Troyes, Joanna wbrew zdaniu całéj Rady wojennéj, rozkazała iść prosto do szturmu, idąc sama, jak zawsze, na czele. Przestrach ogarnął załogę; miasto poddało się na łaskę. Król d. 15 lipca wszedł z wojskiem zwycięzkiém do Reims, i tamże d. 17 w niedzielę, uroczyste namaszczenie otrzymał. Dziewica ze sztandarem swym w ręku, stała przed ołtarzem przy królu, i w chwili dokonania obrzędu, ze łzami do nóg jego upadłszy, dziękowała gorąco Niebu za szczęśliwie spełnione dzieło. „Wszyscy co ją wtenczas widzieli — powiada kronika współczesna — „uwierzyli więcéj niż kiedy, iż była posłaną od Boga, a nie od złego ducha, jak głosili Anglicy.“
Ale tu był kres posłannictwa Joanny. Co było niepodobném dla ludzi, Bóg cudownie przez nią wypełnił; resztę ludzie mogli dokonać. Ona sama czuła to dobrze, i wśród powszechnéj radości i uwielbienia, dręczona wewnątrz przeczuciem blizkich swoich cierpień i śmierci, prosiła usilnie króla, ażeby jéj dozwolił wrócić do rodziców. „Oni tak będą radzi mię widzieć! — mówiła. Będę znowu pasła ich trzody, i czyniła co mi rozkażą. Wola Pana mojego spełniona.“ — Ale król nie dał się zmiękczyć. Jak gdyby na okazanie, jak rozum ludzki działa w odwrotnym stosunku z natchnieniem ducha Boskiego, wahano się powierzyć jéj wojsko, gdy tego z woli Boga żądała; a w brew jéj woli zatrzymano wtenczas, gdy jéj to głos wnętrzny odradzał. Jakoż od téj chwili Joanna przestaje bydź przewodniczką natchnioną, i jest tylko wybraną ofiarą, którą na śmierć męczeńską prowadzą. Nie uczy już co czynić potrzeba, ale wypełnia z pokorą co jéj Pan ziemski rozkaże. W życiu swém równie bogobojna i skromna, w bitwach równie poświęcająca się i mężna; ale już ich losem nie rządzi. Sam tajemniczy ów miecz Świętéj Katarzyny, godło rycerskiego jéj posłannictwa, skruszył się w jéj ręku przypadkiem, i pomimo usiłowań płatnerzy, nie dał się już więcéj naprawić. Sztandar swój wraz z całym rynsztunkiem zawiesiła w kościele Ś. Dyonizego, na grobie tego świętego patrona Francyi, i na podziękowanie Bogu, Najświętszéj Pannie i ŚŚ. Męczennikom, za okazane jéj łaski. Ostatniém jéj dziełem wojenném było zdobycie szturmem miasta Pierre-le-Moutiers, gdzie sama jedna, opuszczona od wojska, pod murami twierdzy zostawszy, głosem swym przywołała uciekających, I piérwsza przebywszy fossę, bramy miasta zdobyła. Ale zbliżał się kres jéj przeznaczenia. W Maju 1430 roku, (w rok po oswobodzeniu Orleanu), weszła z wojskiem do miasta Compiegne, oblężonego przez wojsko Burgundzkie, i zaraz nazajutrz rano przedsięwzięła wycieczkę. Szczęście z razu sprzyjało Francuzom, ale w końcu liczba przemogła. Joanna ostatnia w odwrocie, nie pierwéj wejść chciała do miasta, aż ostatniego ze swoich w bezpieczeństwie obaczy. Tymczasem poznana po stroju i oskoczona od wrogów, przy samem już wejściu do bramy, którą przed nią nagle zamknięto, w niewolę pojmaną, została. Głos publiczny oskarżał dowódzcę twierdzy, Wilhelma Flavy, człowieka głośnego w całéj Francyi z okrucieństw swych i bezbożności, iż z góry już oblegającym krew Joanny zaprzedał, i umyślnie ją w niebezpieczeństwie opuścił. Ona sama zdała się o tém wiedzieć z natchnienia. Tegoż albowiem dnia, przed wycieczką, spowiadając się i kommunikując w kościele Św. Jakóba, rzekła do licznie zebranych tamże mieszkańców i dzieci: „Dobrzy moi przyjaciele, i wy kochane dziatki! powiadam wam niewątpliwie, że jest człowiek który mię przedał; jestem zdradzona i jeszcze przed Świętym Janem będę wydana na śmierć. Módlcież się za mną do Boga, proszę was, bo wkrótce nie będę już mogła służyć memu królowi, i szlachetnemu królestwu Francyi.“ Odtąd wszakże, po swojém pojmaniu, nie obwiniała nigdy nikogo, i we wszystkiém co się zdarzyło, Boską tylko wolę widziała.
Pojmanie Joanny było prawdziwym tryumfem dla Anglików; we wszystkich zajętych przez nich miastach, odśpiewano z rozkazu Rejenta, uroczyste Te Deum. Żeby zaś dać wyobrażenie, jak dalece byli na nią zawzięci, dość jest powiedzieć, iż spalili na stosie uczciwą obywatelkę Paryża, za to tylko, że śmiała utrzymywać publicznie prawdę Boskiego posłannictwa Dziewicy. To też żeby ją dostać w swe ręce, (była albowiem jeńcem Księcia Burgundyi), po wyczerpaniu wszystkich środków proźby i groźby, nie wahali się nakoniec zapłacić mu za nią 10,000 liwrów; summę, jaką naówczas za wykup tylko Króla albo panującego księcia płacono, a za którą najbogatszy naówczas w chrześciaństwie książę, gorliwy opiekun dawnéj instytucyi rycerstwa, ustanowiciel orderu Złotego Runa, nie wzdrygał się przedać krew dziewicy, krew jeńca. Takie były obyczaje wieku. — Ale nie sama tylko chęć zemsty zapalała Anglików tą nienawiścią Dziewicy; najwyższy wzgląd ich polityki wymagał zarówno jéj zguby. Jeśli bowiem była od Boga, prawo ich króla do korony francuzkiéj musiało bydź niesprawiedliwe i płonne; przeciwnie, tenże sam zarzut spadłby na stronę Karola VII, gdyby można było przekonać, że wszystko mocą tylko czarów, a więc z natchnienia złego ducha działała. To miało bydź głównym celem procesu, którego przewodnictwo przyjął na siebie biskup francuzki z Beauvais, nazwiskiem Cauchon, w nadziei otrzymania w nagrodę za to arcybiskupstwa w Rouen.
Do tego to właśnie miasta, gdzie się znajdował małoletni Henryk VI, wraz z opiekunem swoim, kardynałem Winchester, przywiedziono nakoniec Joannę. Osadzona w wieży zamkowéj, zamknięta w żelaznéj klatce, okuta ciężkiemi łańcuchy, wystawiona na urąganie i obelgi żołdactwa miała stanąć przed trybunałem duchownym, którego członków sam Cauchon wybierał. Ale Bóg jéj i tu nie opuścił. Święte nawiedzały ją codzień. Miejsce archanioła bitew, Michała, zajął, podług jéj zeznań, Gabryel, anioł łaski i miłości Boskiéj. Duchy cieszyły ją i ośmielały; uczyły być cierpliwą i śmiałą, wesoło znosić męczeństwo; obiecywały tryumf i królestwo niebieskie. I tych to swych Boskich przyjaciół i pocieszycieli, zmuszano ją zaprzeć się przed sądem! I te to cudowne widzenia, chciano, aby sama wyznała, że od złego ducha pochodzą! Ale wszystkie podstępy i groźby, wszystkie męczeństwa i przygotowania tortury, nie zachwiały ani na chwilę dziewiętnastoletniéj dziewicy. „Przyszłam posłana od Boga; spełniłam co Bóg mi rozkazał; nie mam tu do czynienia nic więcéj; odeszlijcie mię do Boga zkąd przyszłam. — Wolałabym umrzeć sto razy, niżeli odwołać to, com z rozkazu Bożego spełniła. — Wiém dobrze, że Anglicy chcą mię skazać na śmierć, myśląc, że potém łatwiéj zdobędą królestwo Francuzkie. Ale choćby ich było sto tysięcy razy więcéj jak teraz, nie odmienia co Bóg przeznaczył“ — Te i tym podobne odpowiedzi, przytoczone przez Baranta, nie dopuszczały zarzutu czarnoksięstwa: trzeba więc było szukać innego — i znaleziono zarzut herezyi. Powodem były jéj tajemnicze widzenia. Dziewica wierzyła w nie równie jak w Boga. Kazano jéj, aby swą wiarę pod rozwagę Kościoła poddała. „Kocham Kościół, i chciałabym go wspierać z całéj siły; ale z dobrych dzieł, które spełniłam, winnam tylko zdać rachunek Bogu, który mię posłał. Bóg a Kościół to jedno.“ — Natenczas powiedziano jéj, że trzeba rozróżnić: że jest Kościół tryumfujący w niebie, to jest Bóg, święci i dusze zbawione i Kościół wojujący na ziemi, to jest papież, duchowieństwo i dobrzy chrześcianie, i że temu to ostatniemu poddać się powinna. „Wierzę, odpowiedziała, że święty nasz Ojciec, biskupi, i inni mężowie Kościoła, postawieni są od Boga stróżami wiary chrześciańskiéj, i że powinni karać tych, co przeciw niéj grzeszą. Ale ja nie zachwiałam się nigdy w téj wierze. Przyszłam do króla Francyi od Boga, od Najświętszéj Maryi Panny, od świętych Pańskich, od Kościoła tryumfującego, i temu Kościołowi poddaję siebie i wszystko, co uczyniłam, albo jeszcze uczynię.“ — „A Kościołowi wojującemu?“ — „Nic na to nie odpowiem więcéj, nad to, co już powiedziałam.“ — I te to wzbranianie się Dziewicy, poczytano jéj za największą zbrodnię, za dostateczny dowód herezyi; a przecież, był to tylko skutek najczarniejszego podstępu jéj wrogów, skutek jéj najniewinniejszéj prostoty. Jeden z sędziów, zausznik Cauchona, ksiądz Mikołaj l’Oiseleur, pod maską duchownego jéj ojca, przychodząc niby skrycie do więzienia, potrafił wkraść się w jéj ufność, i wmówił w nią, że poddać się Kościołowi, jest to uznać nad sobą prawo sądu, który ją sądził. Tenże l’Oiseleur stał się po tém jéj spowiednikiem, i w całym ciągu processu, same jéj tylko zgubne odpowiedzi doradzał. Podczas zaś gdy z nią rozmawiał, ukryci po za drzwiami Biskup z Beauvais i Hr. Warwick, jeden z pierwszych lordów angielskich, chcieli spisywać wszystkie jéj słowa; tylko że przywiedzeni razem notaryusze, okazali się szlachetniejszemi od nich i odmówili upadlającéj posługi. Ale przecież i w gronie sędziów znaleźli się nakoniec ludzie, których litość i sumienie ruszyło. Trzéj z nich udali się do jéj więzienia, i starali się jéj wytlómaczyć prawdziwe znaczenie wojującego Kościoła; że go składają właściwie papież i święte sobory, i że im śmiało poddać się i zaufać może. Jeden z nich nawet, brat Isambert, nie lękał się radzić jéj publicznie przed sądem, aby się odwołała do powszechnego koncylium w Bazylei. — „Co to jest koncylium?“ spytała. — „Jest to ogólne zebranie Kościoła, odpowiedział Isambert, gdzie będzie tyluż kapłanów z twojéj strony, co i ze strony Anglików.“ — „O! kiedy tak, to się chętnie poddaję.“ — „Milcz do stu tysięcy djabłów!“ wrzasnął na Isamberta rozgniewany Cauchon, i odpowiedzi Dziewicy do protokułu wpisać zabronił. „Niestety! rzekła łagodnie — „wpisujecie przeciw mnie wszystko; a odrzucacie wszystko, co może bydź za mną. Wszakże niech będzie wola Boska nie moja.“ — Zacny Isambert i towarzysze jego, zagrożeni przez Anglików, że ich do Sekwany wrzucić rozkażą, usunęli się z grona sędziów; inni też, korzystając z pozoru, zaczęli uciekać tłumnie od tego dzieła nieprawości, tak, że ze stu zasiadających z początku, trzydziestu ledwie w końcu zostało. Ale i tym nie dowierzał Cauchon. Sam, z kilku tylko zaufanémi, ułożył akt oskarżenia, którego drugim głównym artykułem, było noszenie przez nią męzkiego ubioru. Pytana o przyczynę, odpowiedziała, że czyni to za radą swych głosów; widoczném jednak było, że miała i inne powody, których jéj wstyd dziewiczy nie dozwalał wymienić, a sędziowie zgadnąć nie chcieli. Wystawiona na samowolność rozbestwionego żołnierstwa, z których trzech stało ciągle w jéj izbie; strój ten był dla niéj jedyną rękojmią, bezpieczeństwa. Jeden nawet z młodych lordów angielskich, zapewne z dozwolenia starszych, usiłował ją gwałtem znieważyć, i nie mogąc, uderzył w policzek. Skromność nie dozwoliła jéj nawet uskarżać się na tę zbrodnię przed sądem, i tylko ją przed śmiercią na spowiedzi odkryła. Cauchon omylony w nadziei uczestnictwa ogółu sędziów, szukał upoważnienia swych kroków w zdaniu prawników świeckich, których rady niby zasięgał. Najznakomitszy z nich, Jan Lohier, nie wahał się oświadczyć, że cały process, tak w zasadzie jak w formach, jest całkiem zły i nieprawny, i że należy naprzód dodać obwinionéj obrońcę. Dawca téj rady musiał ujść aż do Rzymu przed zawziętością Anglików. Cauchon zwrócił się więc do Uniwersytetu w Paryżu i do kilku biskupów utrzymujących stronę angielską, i przesłał im fałszywy swój akt oskarżenia. Tą razą otrzymał co żądał. Wszyscy uznali Dziewicę winną herezyi i odszczepieństwa. Zguba jéj była już pewną; gdy zaś w tym czasie zapadła niebezpiecznie na zdrowiu, użyto wszelkich środków, aby ją uleczyć [297]. „Za skarby świata“ mówił hr. Warwick, „Król nie chciałby aby umarła śmiercią naturalną; nie na to zapłacił za nią tak drogo.“ — Ozdrowiała, i wyrok zapadł; wyrok wyłączający ją z grona wiernych i z pod opieki Kościoła, i przekazujący ją władzy świeckiéj, dla wymierzenia zasłużonéj kary. Ale trzeba było jeszcze Anglikom, ażeby wprzód sama niejako sprawiedliwość tego sądu uznała. Udano się więc znowu do podstępu, i przygotowano straszliwą scenę, aby zatrwożyć obwinioną, a przynajmniéj publiczność omamić. Dnia 24 Maja, 1431 r., na placu przed kościołem Ś. Owena, wzniesiono dwa rusztowania; na jednem zasiadł Kardynał Winchester, Cauchon, i pozostali sędziowie; na drugie wprowadzono Joannę. U stóp jego stał wózek kata, mający ją niby odwieść na spalenie na stosie. Jeden z doktorów w długiém kazaniu nakłaniał ją do uległości. Dziewica słuchała cierpliwie. Ale gdy wspomniał króla Karola VII i nazwał go heretykiem: „Nie prawda!“ przerwała z żywością „Mów o mnie, a nie o królu. Mogę przysiądz pod karą śmierci, że król jest najlepszym chrześcianinem, kochającym najbardziéj wiarę i Kościół, a nie takim, jak go nazywasz!“ — „Każ milczeć téj djablicy!“ krzyknął zapamiętały Cauchon. Po kazaniu mówca oświadczył jéj, że musi podpisać abjuracyą. „Co to jest abjuracya?“ spytała. Wytłómaczono jéj, iż to jest akt poddania się Kościołowi. „Jeżeli tak, to podpiszę,“ rzekła. Ale nie o to chodziło. To, czego od niéj żądano, było uznanie sprawiedliwości wyroku. Lecz w tém Dziewica była nieugiętą. Anglicy zebrani na placu, sądząc, że ją chcą zbawić, zaczęli krzyczeć i ciskać kamieniami; Cauchon groził jéj torturami i ogniem; L’Oiseleur, jako spowiednik, namawiał; inni szczerze poruszeni jéj losem, błagali prawie ze łzami, ażeby się zgodziła podpisać, obiecując, że będzie uwolniona z więzienia Anglików i przejdzie pod dozór duchowny. Przeczytano jéj krótką formułę w kilku wierszach, w któréj to tylko było wyrażono, że widzenia swoje i czyny poddaje pod zdanie Kościoła, a siebie pod pokutę kościelną, i że wyrzeka się męzkiéj odzieży. Nieszczęśliwa uległa nakoniec. Natychmiast podano jéj inny papier, zawierający długie wyznanie, że wszystko co mówiła, było kłamliwém, oraz proźbę o przebaczenie jéj zbrodni. Jeden z sekretarzy królewskich ujął jéj rękę i podpisał znak krzyża u spodu, Naówczas Cauchon odczytał przygotowany już wyrok, skazujący ją „na chleb boleści i na wodę pokuty,“ i w brew poprzedniéj obietnicy, do dawnego więzienia odesłał. Anglicy, i sam Hr. Warwick, obwiniali Cauchona o zdradę. „Nie bójcie się, rzekł im z uśmiechom, wkrótce złapiemy ją znowu.
Jakoż zajęto się niezwłocznie wynalezieniem powodu, aby wznowić poprzedni wyrok. Zostawiono umyślnie ubiór męzki w wiezieniu, azali go przywdziać nie zechce. W tymże czasie podwojono srogość i brutalstwo, zakuto w cięższe łańcuchy, i nie zaniedbano niczego, aby ją przywieść do rozpaczy. Widząc wreście, że się nie daje pojmać w zastawione sidła, zabrano jéj podczas snu suknie niewieście, i zostawiono tylko strój męzki. „Panowie! rzekła budząc się do żołnierzy; ja tego odzienia nie włożę; wiecie, że mnie to zabroniono.“ Sprzeczka trwała aż do południa; nakoniec, po daremnych błaganiach, musiała wstać i odziać się czém mogła. Anglicy na to tylko czokali. „Złapana!“ wołał uradowany Warwick. Cauchon pośpieszył do więzienia, i wyrzucając jéj odpadnienie w herezyą, zapytał z urąganiem, zali nie słyszała znowu swych głosów. „Tak jest, zawołała z zapałem, i Bóg oznajmił mi przez nie, że to był żal, dla ocalenia życia podpisywać waszą abjuracyą. Uczyniłam to przez bojaźń ognia; ale wolę sto razy umrzeć, niźli kiedykolwiek odwołać, że głosy me były od Boga.“ — W tych słowach był wyrok jéj śmierci.
Dnia 30 Maja, w tydzień po owém podpisaniu abjuracyi, wstąpiła na stos męczeński. Kapłan, który ją wyspowiadał w więzieniu, i zacny ów brat Isambert, szli obok przy wózku katowskim, na którym ją w szatach niewieścich na plac exekucyi wieziono. Ośmiuset Anglików w pełnéj zbroi, otaczało ją w koło. W drodze modliła się tak rzewnie, i żaliła się tak łagodnie, że wszyscy Francuzi płakali. Sam nawet l’Oiseleur, ów fałszywy spowiednik, przedarł się przez tłum do wózka, wyznał swój grzech i błagał o przebaczenie. Anglicy chcieli zabić go za to.
Na wielkim rynku przed ratuszem, wzniesiono znowu dwie galerye: na jednéj był kardynał i biskupi, sędziowie świeccy i duchowni na drugiéj. Joannę stawiono przed nimi. W głębi placu wznosił się stos, przerażający swą wysokością, a to w tym celu, aby dłużéj cierpiała. Po wysłuchaniu wyroku śmierci, Dziewica upadła na kolana, i w rzewnych słowach polecała swą duszę Bogu, Najświętszéj Pannie i Świętym, przebaczając wszystkim i prosząc o przebaczenie; nadewszystko zaś błagając księży, aby odprawili mszę za jéj duszę. Głos jéj tak był przenikający, że nikt od łez wstrzymać się nie mógł. Tymczasem zgromadzeni Anglicy niecierpliwili się tą zwłoką; wściekłe okrzyki wzniosły się na placu. Słudzy sądowi sprowadzili ją na dół. Natychmiast rozjuszone żołnierstwo porwało ją i wlokło do stosu. Widok ten był tak przerażający, że biskup z Noyon i wielu sędziów, porwali się z miejsc swoich, i łkając głośno, zbiegli z rusztowania i schronili się do domów. Ona wszakże, krzyż przyciskając do piersi, i nie przestając się modlić, szła na śmierć spokojnie i cicho; żaden wyraz rozpaczy ni skargi nie wyrwał się z jéj serca. Wstąpiwszy na wierzch stosu, i przywiązana do pala, nad którym był napis w języku francuzkim: „heretique, relapse, apostate idolatre,“ poglądając na miasto zawołała: „Ach! Rouen, Rouen, boję się abyś za śmierć moją nie ucierpiało!“ — Ujrzawszy w téj chwili Cauchona, który się śmiał zbliżyć do stosu, rzekła doń głosem łagodnym: „Biskupie! umieram przez ciebie! Gdybyś mnie zamknął w więzieniu duchowném, nie byłoby to nastąpiło. Appelluję od ciebie do Boga, do wielkiego sędziego krzywd i niesprawiedliwości, które nademną spełniono.“ — W téj chwili kat podłożył ogień. — „Jezus!“ krzyknęła z przestrachem i prosiła o wodę święconą. Spowiednik jéj jeszcze był przy niéj. Bojąc się oń, zmusiła go aby zstąpił natychmiast. „Ale stój blizko na dole, rzekła, i podnieś krucyfiks wysoko, abym go mogła widzieć do końca.“ Gdy już płomienie gorzały, zawołała donośnym głosem: „Tak jest, głosy moje były od Boga; wszystko uczyniłam przez Boga! I gdy już ją ogień ogarnął, słyszano jeszcze głos jéj modlitwy, i ostatnie jéj słowa były: „Jezus Jezus, Jezus!“ —
Jęki i łkania rozległy się na placu; niektórzy tylko Anglicy przymuszali się do uśmiechu. Jeden z nich, w zapamiętaniu, przysiągł był, że własną swą ręką głownie do jéj stosu dorzuci. Jakoż spełnił swą obietnicę; lecz w téjże chwili padł twarzą na ziemię i zemdlał. Było to właśnie, gdy Dziewica konała. Przywrócony do zmysłów, przysiągł publicznie, i tegoż dnia na spowiedzi wyznał przed bratem Isambertem, iż widział z ostatniém tchnieniem wylatującą z ust jéj białą gołębicę. Inni widzieli imię Jezus, napisane ogniem nad stosem. Kat także, z wielkim przestrachem, spowiadał się tegoż wieczora, rozpaczając o przebaczeniu Bożém. Jeden z sekretarzy angielskiego króla, nie lękał się zawołać głośno: „Wszystko stracone! spaliliśmy świętą!“ — „Tak jest — woła w uniesieniu historyk francuzki Michelet — w obliczu religii, w obliczu ojczyzny, Joanna d’Arc była świętą!“ — Papież Pius II, zowie ją w pismach swoich natchnioną duchem Bożym, (afflata spiritu divinio). — W kilka lat późniéj, oprócz miasta Calais, noga angielska nie postała na ziemi francuzkiéj [298].
Taką była Joanna d’Arc w historyi; rzecz naturalna, że nie mogła pozostać obojętną dla sztuki: będąc najwyższą poezyą ludzkości, uosobieniem najwyższych światowych i religijnych ideałów średniego wieku: Dziewica, Rycerka, Natchniona i Męczennica. Stos jéj też, można powiedzieć, był zarazem pogrzebnym stosem i ostatnim zabłyskiem poetyckich idei wieków średnich; od ostygłych jego popiołów, zaczynają się wieki nowożytne. Blask jego w historyi, będzie zawsze sygnałem, wołającym na drogę wiary dusze błądzące w mroku wątpliwości lub w labiryntach ziemskiego rozumu. Czuł to zapewne Wolter, i bojąc się potęgi tego niezaprzeczonego świadectwa wyższych objawień, w obec własnego narodu, który chciał omamić: obrócił przeciw niemu broń bluźnierczego szyderstwa i śmieszności. Inni poeci francuzcy, Chapelain, Astezano, i t. p. nie dorównali talentem wysokości przedmiotu. Szekspir, w stronniczéj dzikości, w tragedyi swéj „Henryk VI“ wystawia Joanny jak czarownicę. Dopiéro Robert Southey, usiłował naprawić krzywdę poprzednika, i poświęcił na cześć jéj całe poema bohaterskie. Nikt wszakże nie oddał jéj piękniejszego hołdu jak Szyller. Odstąpił on wprawdzie od szczegółów historycznych, zewnętrznych, ale nigdzie od prawdy duchowéj faktu. Joanna w sztuce jego jest taką, jaką była w istocie. Celem poety była nie sama tylko osobista historya Joanny, ale też razem historya natchnionego ducha w człowieku, we wszystkich swych najważniejszych epokach. Epoki te w sztuce jego są: Powołanie: światło Łaski zstępujące z wysoka; siła ducha gromadząca się wewnątrz; wyrzeczenie się ziemi dla Nieba, Działanie: moc cudowna nad wypadkami i ludźmi; pokorna bierność woli i natury ludzkiéj. Doświadczenie: pokusa (Czarny Rycerz), ułomność serca bez uczestnictwa woli; żal i pokuta. Zlitowanie: powrót Łaski i mocy, jak rzeczywiście w Joannie przed męką; — i nakoniec Ofiara, potwierdzająca Prawdę; i nagroda wszystkiego — po krótkiéj boleści na ziemi, wiekuista radość w Niebiesiech.




OSOBY.

Karol VII, Król Francuzki.
Królowa Izabella, jego matka.
Agnieszka Sorel.
Filip, zwany Dobrym, Książę Burgundyi.
Hrabia Dunois, poboczny syn Księcia Orleanu.
La Hire.
Du Chatel.
Arcybiskup z Reims.
Chatillon, Rycerz Burgundzki.
Raoul, Rycerz z Lotaryngii.
Talbot, Wódz naczelny Anglików.

Lionel
⎱ 
Wodzowie Angielscy.
Fastlof
⎰ 

Montgomery, Rycerz z Walii.
Radzcy miejscy z Orleanu.
Herold Angielski.
Teobald d’Arc, zamożny wieśniak z Dom-Remi.

Anna
⎫ 
jego córki.
Aniela
⎬ 
Joanna
⎭ 
Stefan
⎫ 
młodzi pasterze z Dom-Remi.
Klaudyan
⎬ 
Rajmund
⎭ 

Bertrand, wieśniak.
Rycerz Czarny.
Węglarz i jego Żona.
Żołnierze — Lud — Służba Królewska — Księża — Marszałkowie — Członkowie Magistratu — Dworzanie, i orszak koronacyjny.

(Rzecz dzieje się w latach 1429 — 1431).

PROLOG.

Teatr wystawia wiejską okolicę, w bliskości wsi Dom-Remi. — Na prawo widać obraz Najświętszéj Panny, w małéj murowanéj kaplicy; na lewo stary i wysoki dąb.
SCENA I.
TEOBALD d’ARC, ANNA, ANIELA, JOANNA;
(ostatnia zbiera kwiaty i wiąże je w wieniec);
STEFAN, KLAUDYAN, RAJMUND.
Teobald.

Tak jest, sąsiedzi! dziś jeszcze się zwiemy
Synami wolnéj, francuzkiéj ojczyzny;
Dzis jeszcze swoim nazywać możemy
Kraj ten, krwią ojców i znojem ich żyzny
Ale któż zgadnie, jakich jutro panów
Znosić nam przyjdzie? — Zewsząd od Loary,

Tratując końmi plony naszych łanów,
Anglik zwycięzkie potrząsa sztandary.
Niewierny Paryż czci go śród swych progów,
I Dagoberta, dotąd nieskażoną,
Świętą, odwieczną, rycerską koroną
Wieńczy niemowlę z pokolenia wrogów.
A król nasz prawy — o! hańbo i wstydzie!
Wnuk królów naszych, Pański pomazaniec,
Lud swój o wsparcie próżno błagać idzie,
W państwach swych własnych błądzi jak wygnaniec.
A przeciw niemu, wpośród krwi i gruzów,
Najbliższy z krewnych, najpiérwszy z Francuzów,
Ha! własna matka — potwór pełen zgrozy!
Nieprzyjacielskie prowadzi obozy.
Wioski i miasta jedną wielką łuną
Świecą ich drodze; a dym i popioły,
Kłębiąc się nakształt czarnéj chmury suną,
Ćmiąc kirem niebo i kraj nasz wesoły. —
A więc, sąsiedzi! zgodnie z wolą Nieba,
Dziś zabezpieczyć chcę i przedsięwziąłem
Los córek moich; bo dziś to im trzeba
Męża obrońcy; a dzielona społem
Miłość, pomaga, znieść wspólną niedolę.
(Do piérwszego z pasterzy)
Zbliż się, Stefanie! — wiem, że kochasz Annę.
Z pastwiskiem mojém graniczy twe pole;
Wzrośliście razem: — przywiązanie ranne
Szczęśliwe wróży stadło.
(Do drugiego)
Klaudyanie! —

Cóż to? drżysz cały — i mojéj Anieli
Twarz, widzę, zbladła. — Zkąd to nieufanie?
Zaliż myślicie, że ojciec rozdzieli,
Co Bóg połączyl: dla tego, że łanu,
Że skarbu nie masz równego jéj wianu? —
Któż dziś ma skarby? — Dom, stodoła, trzody,
Są pastwą ognia, lub piérwszego wroga;
Ale dłoń męża, śmiała na przygody,
Ale pierś męża, co nie zna co trwoga,
To skarb, co żadnéj nie boi się szkody,
To puklerz lepszy niż zamki i grody!

Aniela.

Ojcze!

Klaudyan

Anielo!

Aniela (ściskając Joannę),

Siostro moja droga!

Teobald.

Każdéj z nich daję tyle, com zostawił
Pola sam sobie, i trzodę w wyprawie;
Dom i zagrodę. — Bóg mnie błogosławił,
Z Bogiem, jak ojciec, ja was błogosławię.

Anna (do Joanny).

Czyż i ty ojca nie zechcesz pocieszyć?
Młodsza, z sióstr starszych niechby przykład brała.

Teobald.

Idźcie! — ślub jutro — potrzeba się śpieszyć.
Gościem na godach będzie wioska cała.
(Obie pary biorą się za ręce i odchodzą).

SCENA II.
TEOBALD, RAJMUND, JOANNA.
Teobald.

Joanno! czemu nie idziesz ich torem?
Widok ich szczęścia cieszy starość moję;
Ty, ty mię tylko trapisz swym uporem.

Rajmund.

Dość, ojcze! przestań martwić dziecię swoje.

Teobald (wskazując na Rajmunda).

Oto jest młodzian, ozdoba wsi całéj,
Pilny, poczciwy! — już to trzecie żniwo,
Jak tając boleść, pokorny a stały,
W sercu ku tobie żywi miłość tkliwą.
A ty, ty zimna, zasklepiona w sobie,
Ulżyć mu nawet nie umiesz cierpienia;
Ani widziałem, by kto inny w tobie
Obudził tkliwsze czucia lub wzruszenia.
A jednak widzę, że piękność dziewicza
Zewsząd ku tobie ciągnie serca ludzi;
Anielska słodycz twojego oblicza,
Blask twego oka podziwienie budzi.

Bóg cię obsypał, jako drzewo kwiatem,
Dary swojemi; lecz czyliż dożyję,
Że miłość kiedyś, jako słońce latem,
Szczęścia twojego owoc z nich wywije?
Bo serce zimne, nieczułe za młodu,
Lub znaczy ciężką pomyłkę natury,
Lub wbrew jéj woli popełnia grzech, który
Zwarzy je samo tchem własnego chłodu.

Rajmund.

Krzywdzisz ją, ojcze! — Miłość twéj Joanny,
Nie jest to owoc powszedniego drzewa.
Szybko, jak rozkwitł, przemija kwiat ranny,
Co ma trwać wiecznie — powoli dojrzewa.
Myśl jéj dziś jeszcze, jak ptak na swobodzie,
Buja po świecie, po wysokiém niebie,
Bojąc się zniżyć ku wiejskiéj zagrodzie,
Gdzie mieszka Troska, myśląca o chlebie.
Widzę ją nieraz, gdy na wzniosłych górach
Idzie za trzodą; lub na skał urwisku,
Na wpół ukryta w mgły porannéj chmurach,
Duma, podobna wietrznemu zjawisku.
Jest coś w jéj twarzy, w postaci, w jéj ruchach,
Co mimowolna cześć i trwogę budzi,
I mimowolna myśl o wyższych duchach
Łączy ja z niemi, i wznosi nad ludzi.

Teobald.

I toć to właśnie; co mię trwoży o nię.
Obca śród swoich; smutna, gdzie się śmieją;

Posępne lasy, odludne ustronie,
To jéj zabawa. Nim kury zapieją,
Zrywa się z łoża, i w strasznéj godzinie,
Gdy każdy człowiek rad szuka człowieka,
Cóż ją tak ciągnie w najdziksze pustynie,
Że jak ptak nocny od ludzi ucieka?
I wiém, że nieraz na rozstajnych drogach
Rozmawia z echem, czy z wiatru powiewem;
I niepamiętna o ojca przestrogach,
Godziny trawi pod tém zgubném drzewem,

(wskazuje na dąb)

Gdzie przed wiekami swe krwawe ofiary
Święcił Druida: a dziś nikt z sąsiadów,
Za skarby świata nie siadłby w mrok szary —
Bo któż nie słyszał od ojców i dziadów
Strasznych powieści i podań? — kto nie wie,
Jakie tu szatan widziadła i mary
Wywodził nieraz; lub jakie na drzewie
Słyszano głosy? — Mógłbym nie dać wiary:
Lecz sam — pamiętam — gdym był jeszcze młody,
Wracając tędy — ja, ja sam widziałem,
Widmo-niewiastę — olbrzymiéj urody,
Cała okryta jakby płótnem białém,
Stała pod drzewem, i skinieniem dłoni
Zwała mię k’sobie; — lecz ufałem w Bogu,
Szybko, nie patrząc, przebiegłem koło niéj,
I napół martwy padłem na mym progu.

Rajmund (wskazując na kaplicę).

Lecz zkąd wiész, ojcze! że ów obraz święty,
Źródło niebieskiéj łaski i otuchy,
Nie ma dla córki twéj większéj ponęty,
Niż to złowrogie drzewo z swemi duchy?

Teobald.

Nie, nie! niestety! — długo tak mniemałem,
Lecz sen mi odkrył prawdę tajemnicy. —
Trzykroć się zdało, że ją w Reims widziałem
Zasiadająca na królów stolicy.
Siedm gwiazd jéj skronie otaczało kołem,
A z berła w ręku, trzy lilije białe,
Jak z pnia żywego wykwitały społem.
Biskupi, wodze, wojsko zda się całe,
Ja — sam król nawet, bili przed nią czołem,
A okrzyk ludu ogłaszał jéj chwałę.
Zkądże to? — czyliż spodziewać się mogę,
By w méj lepiance taki blask się zjawił? —
Nie! — Bóg to we śnie zesłał mi przestrogę,
W widzeniu pychę myśli jéj objawił.
Wstyd jéj nizkiego stanu poniewierki,
I że zbyt wiele wzięła z ręki Pana,
Że się zna wyższą nad inne pasterki,
Nie chce znać granic duma rozigrana.
A grzech to przecież, co Aniołów chóry
Potrącił w przepaść; i najpiérwszych ludzi
Wygnał z bram Raju: i aż do téj pory,
Przezeń to szatan najłatwiéj nas łudzi.

Rajmund.

Mylisz się, ojcze! — bo w czémże jéj pycha?
Kto jéj tu równy? — a przecież, znajdź drugą,
Coby tak skromna, pokorna i cicha,
Zdała się wszystkich najuboższych sługą!
Kto z nas ją widział, by w pracy leniwa,
Od powinności zraziła się trudem?
Czyż pod jéj ręką twe trzody i żniwa,
Jakby widocznym nie mnożą się cudem? —
W każdym jéj czynie znać wpływ łaski Bożéj,
Co na nią zlewa szczęście niepojęte.

Teobald.

Tak, niepojęte! — i toć to mię trwoży.
Nie wszystko bowiem nadludzkie, jest święte. —
Lecz dosyć o tém! — Chciałżebym oskarżać,
Ojciec swe dziecię? — lecz milczeć nie mogę.
Nie! — jedno zawsze będę ci powtarzać:
Pomnij na Boga, na ojca przestrogę!
Nie chodź tu sama ni we dnie, ni w nocy,
Nie błądź po polach przy księżyca blasku;
Nie zbieraj nocnych ziół, nie śledź ich mocy,
Ani kréśl znaków na wietrze, ni piasku! —
Bo wiedz, o! córko! że ducha jaskini,
Każda występna myśl nasza ośmiela.
Nie stroń od ludzi! — pomnij, że w pustyni
Szatan śmiał nawet kusić Zbawiciela.

SCENA III.
CIŻ I BERTRAND.
(wchodzi, trzymając hełm w ręku)
Rajmund.

Patrz! Bertrand wraca! — Cóż to? z hełmem w dłoni?

Bertrand.

Dziwno wam, widzę, że wracam tak zbrojny.

Teobald.

Zkąd masz ten szyszak? — W spokojnéj ustroni,
Znakiem złéj wróżby zda się godło wojny.

(Joanna, która dotąd milcząc z obojętnością stała na stronie,
zbliża się nagle i słucha z uwagą).
Bertrand.

Słuchajcie! jest w tém jakby trochę cudu.
Byłem w Vaucouleurs. — W mieście, na ulicy,
Na rynku, wszędzie tłum i ciżba ludu: —
Orleans bowiem napadli Anglicy,
I kto mógł ztamtąd ucieka w te strony.
Patrząc więc na nich, idę zamyślony;
Aż na zakręcie, zjawia się przede mną
Jakaś cyganka: urody z olbrzyma,
Czarna, okryta jakąś płachtą ciemną,
Idzie wprost do mnie, a hełm w ręku trzyma.

I wzrok swój we mnie wlepiwszy, powiada:
„Wiém, szukasz hełmu; — masz! za tanio przedam.“ —
— „A mnież to na co? — rzekłem — co mi nada?
„Jam, Bogu dzięki, nie żołnierz; — nic nie dam.“ —
A ona znowu: „Bracie! czas wojenny;
„Hełm dziś pewniejszą ochroną dla głowy,
„Niż dach miedziany, albo mur kamienny!“ —
I krok w krok za mną, z podobnemi słowy,
Idzie przez miasto, i hełm swój podaje
Zniecierpliwiła mię w końcu: — więc staję,
Biorę go w ręce: myśląc, że jak zganię,
Da mi już pokój; — lecz patrzę, robota
Cudna, i kruszec, i droga pozłota —
Rycerz go mógłby użyć za ubranie.
Gdy go więc ważę i próbuję dźwięku,
Coś mi się nagle migło przed oczyma —
Spójrzę — cyganki przede mną już nié ma;
Szukam — napróżno! — hełm został w mych ręku.

Joanna (przystępując szybko).

Daj mi go!

Bertrand.

Na co? — Blask wojennéj stali
Dziko odbija na dziewiczém czole.

Joanna (wyrywając hełm).

Daj mi go! mówię. — dla mnie go przysłali!

Teobald.

Co téj dziewczynie?

Rajmund.

Zostaw jéj swą wolę!
Strój ten rycerski przystoi dziewicy,
W któréj téż piersiach tchnie serce rycerza. —
Któż nie pamięta w naszéj okolicy,
Jak dzieckiem prawie pokonała zwierza,
Wilka-hyenę, który tak bezkarnie
Pustoszył nasze trzody i owczarnie?
Z rąk młodzi naszéj wypadała dzida
Na widok jego; pierzchali — a ona,
Jakby w nią z góry wstąpił duch Dawida
Dziewica, sama, lecz nieustraszona,
Z pasterską tylko laską w słabéj ręce,
Puszcza się w pogoń za mordercą trzody,
I młode jagnię, co już niósł w paszczęce,
Beczącéj matce powraca bez szkody! —
O! czyjekolwiek hełm ten zdobił skronie,
Godniejszych nie mógł!

Teobald (do Bertranda).

Cóż opowiadali
Ci z Orleanu? Gdzie król? w jakiéj stronie
Jest wojsko nasze?

Bertrand.

Bóg się niech użali
Ziemi francuzkiéj! bo dłoń Jego kary
Cięży nad nami. — Znowuśmy przegrali
Dwie krwawe bitwy. — Anglik wzdłuż Loary

Stanął obozem — rabuje i pali,
I obiegł zewsząd mury Orleanu.

Teobald.

Boże! strzeż króla!

Bertrand.

Mówią, co widzieli,
Ze jak szarańcza, gdy padnie śród łanu,
Jak pszczoły w ulu — rój nieprzyjacieli,
Nieprzeliczony — jak oko zasięga,
Zaczernił wkoło równiny i wzgórza.
Cała Burgunda zebrana potęga,
Od gór Szwajcarskich do zimnego morza;
Ludzie różnego narodu i stanu,
Różnych języków, zgromadzeni razem,
Przysięgli, mówią, zgubę Orleanu,
I chcą go zniszczyć ogniem i żelazem.

Teobald.

O! straszne czasy! gdy się brat krew brata,
Ziomek krew ziomka przelewać ośmiela! —
Mściwy Burgundzie!

Bertrand.

Gorszy wzór dla świata!
Matka królewska, dumna Izabella,
Jest téż z Filipem. — Konno, w pełnéj zbroi,
Przejeżdża szyki; błaga i zaklina
Wszystkich o pomstę — niby krzywdy swojéj —
Matka! o pomstę przeciw swego syna!…

Teobald.

Oby skończyła jak owa, do któréj
Tak jest podobna z pychy i imienia!
Sprośna Jezabel!

Bertrand.

Straszny Salisbury
Stoi na czele wojsk i oblężenia.
Przy nim Lionel, i tygrys niesyty
Krwi naszéj — Talbot. Trzy wysokie wieże
Wznieśli przed miastem: — na jednéj rozbity
Namiot ich wodza, z którego on strzeże
Poruszeń miasta: z dwóch drugich, dzień cały
Ogniste kule miota nakształt gromów.
Połowę miasta gruzy zasypały,
Mieszkańcy giną pod zwaliskiem domów.
Sam katedralny ów kościół wspaniały
Najświętszéj Panny, od gęstych wyłomów
Grozi upadkiem: — a prochowe miny,
Ten wymysł piekieł — podkopane wszędzie.
I nikt tam nie wié dnia ani godziny,
Gdy na sąd straszny powołany będzie.

(Joanna słucha z natężoną uwagą i zwolna wkłada hełm na głowę).
Teobald.

Lecz gdzież są nasi waleczni obrońcy,
La Hire i Santrailles, i niezwyciężony

Dunois? — Gdzie są? że tryumfujący
Wróg tak się wdziera w nasz kraj opuszczony?
Gdzie król? — Czyż zawsze jako zimny świadek,
Patrzy na państwa, na miast swych upadek?

Bertrand.

Król z dworem bawi w Chinon; — lecz snać nié ma
Dość wojska z sobą, by wyjść przeciw wroga.
Lecz choćby wyszedł — czyż garstka dotrzyma
Pola tysiącom: gdy strach, jak od Boga,
Jako zaraza powiał w serca ludzi,
I w najmężniejszych krew i zapał mrozi? —
Próżno głos wodzów nadzieję w nich budzi,
Ojczyzna błaga, i monarcha grozi.
Jak trzoda owiec, gdy ją zwierz napadnie,
Francuz niepomny swéj sławy od wieka,
Kupi się tylko i pierzcha bezładnie,
Lub zgiąwszy szyję, na miecz wroga czeka! —
Jeden się tylko znalazł, jak słyszałem,
Co zebrał kilka chorągwi konnicy,
I w pomoc króla, z tym małym oddziałem
Ciągnąc, po naszéj błądzi okolicy.

Joanna (prędko).

Jak imię jego?

Bertrand.

Baudricourt. — Lecz czyli

Zdoła się przerznąć, i pogoń omyli?…
Wątpię — bo zewsząd ściskają go wrogi.

Joanna.

Wiész, gdzie on teraz?

Bertrand.

O dzień ledwo drogi
Od Vaucouleur’u.

Teobald (do Joanny).

Zkąd ci to pytanie,
W rzeczach, co wcale nie tyczą się ciebie?

Bertrand.

Że wróg tak mocny, a król nasz nie w stanie
Dać nam odsieczy, ni wsparcia w potrzebie:
W Vaucouleurs przeto dziś mają uchwalić,
Że Burgundowi poddać się należy.
Bo tak i miasto może się ocalić
Od angielskiego jarzma i łupieży,
I nam, z pod władzy pokrewnego księcia,
Łatwiéj powrócić do prawego pana,
Gdy sytych wreście wspólnego zawzięcia,
Złączy znów kiedyś zgoda pożądana.

Joanna (występując z zapałem).

Żadnych układów! żadnego przymierza!
Bo przyszła chwila, że wstanie obrońca.

Pod Orleanem wróg kresu domierza,
Dzień chwały jego chyli się do końca!
Dojrzał na zgubę, jako plenna niwa,
I już żniwiarka, z krwawym sierpem w ręce,
Zbliża się — przyjdzie — i z wzgarda pozrywa
Z gwiazd, dumy jego rozwieszone wieńce! —
Nabierzcież serca, ludzie małéj wiary!
Bo nim ten księżyc dojdzie pełni swojéj,
Żaden angielski koń z nurtów Loary,
Żaden krwią naszą wróg się nie napoi! —

Bertrand.

Minął czas cudów!

Joanna.

Nie! — przyszedł czas cudu!
Biała gołąbka wzleci orła lotem,
Spadnie na sępów, chciwych krwi jéj ludu,
Skruszy Burgunda zdrajcę — i z Talbotem,
Bluźniercą Nieba — i z owym ponurym
Łupieżcą świątyń, dzikim Salisburym —
I z tym Fastolfem — i z temi wszystkiemi
Najezdnikami naszéj pięknéj ziemi,
Łamać się będzie — i wszystkich wyżenie,
Jako lew trzody, lub tygrys jelenie.
Bo Pan z nią będzie: — bo jak wiatr palący,
Duch Jego przed nią: — bo On jéj prawicy
Da siłę śmierci — i w słabéj dziewicy,
Okaże światu, że On wszechmogący!

Teobald.

Co za duch, przebóg! opętał dziewicę?

Rajmund.

Hełm to w niéj budzi ten zapał wojenny. —
Ale patrz, ojcze! patrz na jéj źrenice,
Co w nich za jasność! co za blask promienny!

Joanna
(z wzrastającym zapałem).

Krajby nasz upadł? — kraj zwycięztw i chwały,
Raj krajów świata, wybrany od Boga?
Dzieciby jego wiecznie dźwigać miały
Hańbiące więzy zamorskiego wroga? —
Nie! — tu runęła moc poganów dzika,
Krew męczenników oblała tę ziemię;
Tu leżą prochy Świętego Ludwika,
Ztąd odzyskano grób w Jeruzalemie!…

Bertrand (z podziwieniem).

Któżby nie wierzył, że mówi natchniona? —
Bóg ci, sąsiedzie! dał cudowne dziecię.

Joanna.

Naszych-że królów odwieczna korona
Pójdzie w pogardę, lub zniknie na świecie? —
Gdzież są królowie, by jéj byli godni,
Prócz królów naszych? — Rolnika obrońcy,

Opiekunowie wszystkiego — prócz zbrodni;
Dawce i stróże swobód; — panujący
Z Bogiem po ludzku; — sędziowie łagodni,
Straszni rycerze — lecz nie nastający
Na właść sąsiada, ni ludu szczęśliwość! —
W cieniu ich tronu, trzy lilije białe
Rozkwitły: Wiara, Miłość, Sprawiedliwość,
A woń ich święta tchnie na państwo całe!… —
Czyliż król, obcéj wychowaniec ziemi,
Którego przodków nie tu prochy leżą,
Co dzieckiem z dziećmi nie igrał naszemi,
Młodzieńcem z naszą nie kochał młodzieżą;
Któremu słowa naszéj pięknéj mowy
Czczym tylko dźwiękiem; pamięć wielkich czynów
Przeszłości naszéj, chwały narodowéj,
Nie zabrzmi w duszy jak pieśń cherubinów: —
Będzież on ojcem swéj ojczyźnie nowéj?
Lub czyż w niéj dla się znajdzie miłość synów? —

Teobald.

Boże! zachowaj Francyą i króla!
Lecz nie nam dumać o losach mocarzy! —
Wieśniak pilnuje swéj chaty i pola,
I czeka, komu Bóg zwycięztwo zdarzy.
Bo losem bitew Boska rządzi wola,
Bo los narodów Bóg w swéj ręce waży.
Dla nas ten będzie pomazaniec Boży,
Kto w Reims koronę królów naszych włoży. —
Lecz czas do pracy! — W naszym nizkim stanie,
Dość myśleć tylko o jutrze. — Królowie,

I radzcy królów, niech myślą o zmianie
Przyszłości świata; — bo na ich to głowie
Leży świat cały. — Mniejsza nasza troska.
Co bądź się dzieje, my możem spokojnie
Patrzeć na przyszłość. — Bo ta ziemia Boska,
Co nam uprawiać kazał: — choć ją zbrojnie
Najdzie i zdepce wróg; choć dom i wioska
Ulecą z dymem: — ona znów nam hojnie
Nagrodzi stratę; — bo gdzie szczera praca,
Gdzie ufność w Bogu — szczęście prędko wraca.
(Odchodzą wszyscy, prócz Joanny)

SCENA IV.
Joanna (sama).

Góry wy moje, wy pola rodzinne!
Joanna wiecznie, wiecznie żegna was.
Przeszły jéj lata, jéj mary dziecinne,
Swobody serca przeszedł dla niéj czas.
Z wami me były zabawy niewinne:
Tu mi z wiatrami mroczny śpiewał las;
Tu zdrój kryształy przetaczając płynne,
Dźwiękiem harmonik słodki zwabiał wczas.
Tu łąk tych wonnym obwiana oddechem,
Pieśnią z tych dolin rozmawiałam echem.

Kwitnijcie w ciszy i miłéj pogodzie!
Mnie tam w kraj burzy i piorunów zwą.
Trzody wy moje! igrajcie w swobodzie!
Pasterka wasza traci wolę swą.

Innéj ja teraz przewodniczyć trzodzie,
Pójdę na pola — ludzką zlane krwią!
Pchnie mię i ciągnie moc wyższego ducha,
Nie żądza sławmy, nie szczęścia otucha.

Bo Ten, co niegdyś ogniem na Horebie,
W duszę Mojżesza swoje wolę tchnął,
I Izajasza pacholę, do siebie
Wzniósł, i z przyszłości chmurę przed im zdjął:
On, Wszechmogący na ziemi i niebie,
On mnie pasterkę za swą sługę wziął;
I z drzewa tego tchem wiatru rzekł do mnie:
„Idź, i na ziemi daj świadectwo o mnie!

„Uzbrój twe serce, jak twą pierś dziewiczą,
„Piersi i serce w twardą odziéj stal!
„A wzgardź miłością i ziemską słodyczą,
„Zamrzyj na ziemskie wesele i żal!
„Ani się chwałą daj unieść zwodniczą,
„Ale mnie tylko każdém dziełem chwal!
„Bo ja to będę, co sławy wojennéj
„Na skronie twoje dam wieniec promienny.

„I gdy wróg hardy moc Francyi zetrze,
„Gdy zadrżą przed nim rycerze i król;
„Ty mą chorągiew roztoczysz na wietrze,
„Ty, jak żniwiarka plony bujnych pól,
„Zmieciesz ich wojska — a strach jak powietrze
„Wejdzie w ich piersi; — pomścisz wstyd i ból

„Ojczyzny twojéj, i przez cię zbawioną,
„W Reims króla swego uwieńczysz koroną!“ —

Bóg znak swéj woli miał mi zesłać w porę;
Hełm ten jest znakiem — On go zesłał mnie!
Nie ziemski ogień we krwi mojéj gore,
Nie ziemskie męztwo w piersiach moich tchnie.
Ty mi daj, Panie! stałość i pokorę,
Bym mogła godnie spełnić dzieło Twe! —
Głos trąb wojennych już słyszę w mém uchu —
Stało się! wiedź mię, tajemniczy duchu!
(Odchodzi.)

KONIEC PROLOGU.
AKT PIÉRWSZY.

(Obóz króla Karola pod Chinon).
SCENA I.
DUNOIS, DUCHATEL.
Dunois.

Nie! zostać dłużéj nie chcę i nie mogę,
Opuszczam króla, co się sam opuszcza.
Cóżbym tu czynił? — radę i przestrogę
Obraza tronu zwie dworaków tłuszcza.
A we mnie serce zalewa się łzami,
Widząc jak wrogi dzielą naszą ziemię;
Jak ku nim miasta wychodzą z kluczami,
Jak lud nasz cierpi — i jak tu król drzemie!
Słyszę, że blizka zguba Orleanu —
Rzucam się na koń; z brzegów oceanu

Pędzę, przybywam — drżąc, zali już może
Król nie zwiódł bitwy; pewny, że już stoi
Na czele wojska; — a on tu, na dworze,
Z Trubadurami swoję arfę stroi!
Śpiéwa ballady — lub u stóp Agnieszki,
Wzdycha, i świetne wyprawia biesiady,
Jakby na świecie nie było zamieszki!… —
To nadto! — idę w Konetabla ślady.
Opuszczam wojsko i kraj; — ale biada,
Biada nam wszystkim!

Du Chatel.

Cicho! król na progu.

SCENA II.
CIŻ I KRÓL KAROL.
Król.

Konetabl miecz swój odesłał, i składa
Urząd swój w ręce nasze. — Dzięki Bogu!
Mniéj będzie jednym, co z całego świata
Nieradzi, wszystkim mistrzowaćby chcieli.

Dunois.

Nie tak mnie małą zda się jego strata,
Mąż taki dzisiaj wart tysiąc Minstreli.

Król.

Dunois! mówisz przez ducha przekory.
Póki był z nami, waśniłeś z nim nieraz.

Dunois.

Prawda, że lubił i rad wszczynał spory,
Nie wiedząc nigdy co wybrać; — lecz teraz,
Wybrał najlepsze — i w czas się oddala
Z miejsc, w których pobyt bez sławy i celu.

Król (urażony, z przekąsem).

Dunois zawsze szlachetny! — wychwala
Tylko za oczy. — Słuchaj, Du Chatelu!
Od króla René[299] przybyli posłowie,
Króla wesołych pieśni i pasterzy;
Trzeba ich przyjąć: — wszyscy trzéj bardowie,
Każdemu złoty łańcuch dać należy.
(do Dunois).
Czego się śmiejesz?

Dunois.

Że łatwo królowi
Ze słów królewskich wić złote łańcuchy.

Król (do Du Chatela).

Cóż to?

Du Chatel.

Niestety! gorzką prawdę mówi.
Skarb twój, o! królu! oddawna już suchy.

Król.

To się postaraj zkąd niebądź! — Śpiewacy
Nie mogą od nas odejść nie uczczeni.
Oni nam słodzą trud królewskiej pracy,
Ich sprawą berło laurem się zieleni.
Duch ich, sam twórca swych wietrznych pałacy,
Rządzi z nich sławą w czasie i przestrzeni.
Ztąd się wieszcz z królem równać może śmiele —
Obadwaj stoją na ludzkości czele.

Du Chatel.

Królu i panie! oszczędzałem ciebie,
Póki sam mogłem dać pomoc i radę;
Lecz dziś wzgląd musi ustąpić potrzebie.
Nie stać cię, Panie! ach! nie na biesiadę,
Nie na podarki — lecz na chleb powszedni!
Niepłatne wojsko burzy się: — nie jedni
Broń już rzucili: — ledwie wiém co ranku,
Jak dzień opatrzyć, twój i dworzan twoich.

Król.

Obmyśl więc sposób: — zastaw w jakim banku
Dochody celne, lub które z dóbr moich

Du Chatel.

Cło na trzy lata zastawione z góry.

Król.

Ziem przecież pięknych mamy jeszcze wszędzie.

Dunois (przekąsem).

Tak! póki zechce Bóg i Salisbury.
I niechno jeszcze Orleans zdobędzie —
Wtenczas ci chyba z królem René w parze,
Wziąć kijek w rękę — i grać na fujarze.

Król.

Zawsze swój dowcip ostrzysz na tym królu,
On przecież jeden pomni nas w złym czasie.

Dunois.

Mała pociecha! gdy zamiast wojsk w polu,
Nasz sprzymierzeniec sam swe owce pasie.

Król.

Jest to żart tylko, zabawa niewinna!
Nęci go urok pasterskiéj prostoty,
Ich szczera radość, ich miłość niewinna.
Chce sobie w życiu przypomnieć wiek złoty. —
Lecz co prawdziwie wielkiego zamierza,
To jest zwrot owych bohaterskich czasów,
Gdy miłość była natchnieniem rycerza,
A piękność celem i sędzią zapasów.
W tych czasach starca żyje duch młodzieńczy,
I jak je dawne pieśni przekazały,

Chciałby je wskrzesić, wznieść jak gmach wspaniały,
Z mgły przezroczystéj i kolorów tęczy.
Dwór swój uczynił tych wieków obrazem:
Gdzie rycerz musi hołdować piękności,
Gdzie piękność tkliwa i skromna zarazem,
A sąd osobny przestrzega wierności.
Sąd ten dziś właśnie, za króla rozkazem,
Szle mi dyploma na Księcia Miłości.

Dunois.

Któż jéj potęgę czuć może nademnie,
Com jest jéj razem dowodem i czynem?
Przez nią krew książąt płynie tylko we mnie,
I Orleańskim nazywam się synem.
Lecz w ojcu moim mam wzór, jak należy
Sarbić jéj łaski: — w ojcu moim, który,
Jak serca niewiast — na czele rycerzy
Umiał zdobywać nieprzyjaciół mury.
Jeśliż więc, królu! chcesz piastować godnie
Nowy twój urząd: — ucz się jego czynów.
Wdziej hełm na skronie, a dłoń z sercem zgodnie
Niech nam przypomną sławę paladynów!
Bo jak czytałem — nie owiec pasterze —
Jak ów król René — za Okrągłym Stołem,
Lecz w twardych zbrojach i laurach rycerze,
Z królem Arturem biesiadali społem. —
Bo kto niewiasty obronić nie zdoła,
Nie wart jéj serca! — Teraz czas, o! królu!
Potrzeba nagli, i powinność woła:
Wystąp jak rycerz, i na bitew polu,

Walcz o tron przodków, o cześć twéj ojczyzny!
A gdy ją zbawim i wroga pożyjem:
My sami wtedy twe znoje i blizny
Otrzem laurami, i mirtem okryjem.

(Paź wchodzi).
Król.

Cóż tam?

Paź.

Z Orleans przybyli posłowie.
Proszą o wejście.

Król.

Wprowadź! —

(Paź odchodzi).

Chcą pomocy.
Jakąż im damy? —

SCENA III.
CIŻ I TRZEJ RADZCY Z ORLEANU.
Król.

Witam was, Panowie!
Cóż nam niesiecie? Czy wrogów przemocy
Miasto się jeszcze opiera? czy zdoła
Oprzeć się długo?

Radzca.

Królu nasz i panie!
Miasto do ciebie o ratunek woła,
W tobie ostatnie złożyło ufanie! —
Zewnętrzne szańce runęły; załoga
Przez pół zginęła na murach, lub w mieście
Wymiera z głodu; a cała moc wroga
Bije do szturmu dzień i noc: — że wreście
Musim się poddać lub zginąć. — Wódz zatém,
Rochepierre hrabia, łącznie z Magistratem,
Weszli w umowę z wrogiem: któréj mocą,
Jeśli w przeciągu całych dni dwunastu,
Wojska nam, królu, nie przyszlesz z pomocą,
Lub zkąd żywności nie opatrzysz miastu,
Miasto się podda.

(Dunois wzdryga się z gniewem).
Król.

Czas krótki.

Radzca.

O! panie!
Szlą nas ku tobie bracia i ziomkowie,
By do twych uszu doszło ich wołanie,
Byś w czas nieszczęsnéj zabieżał umowie.

Dunois.

Jakże mógł Santrailles przystać na haniebną?

Radzca.

Póki żył Santrailles, ufano w orężu.

Dunois (z przerażeniem).

Santrailles nie żyje?

Radzca.

Legł śmiercią chwalebną
Za kraj i króla.

Król.

Ach! w tym jednym mężu
Straciłem wojsko.

(Rycerz wchodzi i rozmawia cicho z Dunois, który porywa się z gniewem).
Dunois.

Zdrajcy!

Król.

Cóż się stało?

Dunois.

Wojsko się szkockie buntować zaczyna
O żołd zaległy, i zapowiedziało,
Że rzuci oręż. — Lord Duglas zaklina
O prędką radę.

Król (do Du Chatela).

A więc jaka rada?

Du Chatel.

Niestety! żadnéj! —

Król.

Nie zechcąż poczekać?
Przedam, zastawie wszystko.

Du Chatel.

Nic nie nada!
Nie będą wierzyć: — bo cóż im przyrzekać?

Król.

To są najlepsze ze wszystkich wojsk moich.
Cóż poczniem bez nich?

Radzca (na kolanach).

Pomnij o nas, królu!
W nas jest ostatnie przedmurze państw twoich;
Jeśli upadniem — nie oprzesz się w polu.

Król (z rozpaczą).

Cóż mara uczynić? Widzicie, słyszycie!
Czyliż mi zboże wyrośnie na dłoni,
Lub wojsko z ziemi? — Mam, i oddam życie,
Lecz zkąd wziąć złota, żołnierzy i broni?

(Postrzega nachodzącą Agnieszkę Sorel, i z otwartemi rękoma rzuca się na jéj spotkanie).
SCENA IV.
CIŻ I AGNIESZKA SOREL (ze szkatułą w ręku).
Król.

O! pójdź najmilsza! mój Stróżu Aniele!
Pójdź! niech twe słowa mą rozpacz ukoją!
Z tobą mi wszędzie pokój i wesele —
Nic nie stracone, pókiś ty jest moją!

Agnieszka (rzucając wkoło pytającém okiem).

Prawdaż to? mówcie! — prawdaż, co słyszałam?
Wojsko się burzy?

Du Chatel.

Niestety!

Agnieszka (do króla, z godnością i żalem).

Karolu!
Ja tobie serce, ja siebie oddałam,
A tyś mi nie powierzył twych potrzeb i bolu!

(do Du Chatela, podając mu szkatułę).

Masz! tu jest złoto, tu drogie kamienie —
Przedaj, stop wszystko — a zapłać żołnierzy!
Mam jeszcze zamki, mam bogate mienie,
Bierz, przedaj — śpiesz się, nim pora ubieży!

Król.

I cóż wy na to, przyjaciele moi?
Jestżem ubogi, gdy takiego serca

Miłość posiadam? Czyż jéj nie przystoi
Cześć, co mam dla niéj? — Niejeden oszczerca,
Wiém, szukał dumy w jéj miłości ku mnie.
Lecz godna rodem wyższa sama sobą,
Dość niechby tronu pożądała dumnie,
Najpotężniejszych byłaby ozdobą.
Lecz ona gardzi tronem; ziemskie dary
Nogą pomiata: — i w tém jest jéj pycha,
Że wszystkie dla mnie poniósłszy ofiary,
Wszystkie wzajemne, prócz serca, odpycha.
I teraz — patrzcie! — na obronę moje
Oddała resztę.

(do Dunois).

Czujesz wielkość w czynie?

Dunois.

Czuję to, żeście szaleni oboje.
Ciebie nie zbawi — sama tylko zginie.
W dom gorejący rzuca skarby swoje,
Leje w bezdenne Danaid naczynie!…

Agnieszka (do króla)..

O! nie wierz jemu! — sto razy dla ciebie
Krew swą poświęcał: a na mnie się gniéwa,
Że ci strój błahy oddaję w potrzebie!
Chce, bym bez ciebie być mogła szczęśliwa! —
Nie, nie! Karolu! — Precz od nas blask zwodny,
Precz miękkość zbytku, w niebezpieczeństw chwili!
Daj wzór poświęceń, jeśli chcesz być godny
By się za ciebie drudzy poświęcili.

Dwór swój zmień w obóz! pierś odziéj żelazem!
Znoś głód i trudy! płać życiem i zdrowiem!
Niech żołnierz widzi, że i król ich razem
Wiatr ma przykryciem, a ziemię wezgłowiem.
Wtenczas w ich piersiach znajdziesz tarcz niezłomną:
Dokażą cudów — bo siebie zapomną.

Król (z uniesieniem).

Teraz pojmuję tajemnicze słowa,
Com z ust natchnionéj niegdyś prorokini
Słyszał w Klermoncie: że mię białogłowa
Zbawi — zwycięzcą i królem uczyni.
Wierzyłem wróżbie — lecz do jéj spełnienia
Czekałem matki, aż swój gniew rozbroi. —
Lecz tyś jest Aniół mego przeznaczenia,
Bóg mi zbawczynię dał w najmilszéj mojéj.

Agnieszka.

Miecz twych przyjaciół przepowiednię ziści,

Król.

W niezgodzie wrogów mam także nadzieję.
Wiém, że oddawna żar skrytéj zawiści
W sercu Burgunda i Anglików tleje.
La Hira przetoż wysłałem do księcia,
Azali, pomny na krwi naszéj związki,
Nie złoży z serca mściwego zawzięcia,
I w dawne ku nam wróci obowiązki? —
Co chwila nazad oczekuję gońca.

Du Chatel (u okna).

Widzę go właśnie, jak pędzi do bramy.

Król.

Tém lepiéj! prędzéj dowiemy się końca,
Czego się lękać lub spodziewać mamy,

SCENA V.
CIŻ I LA HIRE.
Król (idąc naprzeciw niemu).

Witaj nam! jakież przynosisz nowiny?
Jestże nadziéja?

La Hire.

Tak! w Bogu i w broni.

Król.

Co? Burgund nie chce naprawić swéj winy?
Odrzuca zgodę? — Cóż powiedział o niéj?

La Hire.

Przed wszystkiém inném, nim dalszéj umowie
Nakłoni ucha — chce, byś Du Chatela,
Co go zabójcą ojca swego zowie,
Wydał mu w ręce.

Król.

Ja dać przyjaciela
Na zemstę wrogom! — Cóż, jeśli odmówię?

La Hire.

Układ zerwany.

Król.

Nazbyt się ośmiela! —
Czyżeś go wyzwał, by jako mąż z mężem,
Mimo krwi związków i stanu różnicę,
Sam spór swój ze mną rozstrzygnął orężem?

La Hire.

Złożyłem przed nim twoję rękawicę,
Mówiąc, że zstąpisz z wysokości tronu,
By kraj swój przed nim swą piersią zasłonić,
I choć niewinny ojca jego zgonu,
Czci swéj chcesz mieczem od zarzutów bronić. —
Lecz odpowiedział, że nie ma potrzeby
Wieść bojów o to, czego jest już panem.
Gdy zaś koniecznie chcesz tego, ażeby
Walczyć z nim: — znajdziesz go pod Orleanem. —
To mówiąc, usta przygryzał zawzięcie,
I z tém do innych oddalił się gości.

Król.

Żaden-że za mną w moim Parlamencie
Nie wzniósł się czystéj głos sprawiedliwości?

La Hire.

Głuszy go wściekłość stronnicza. — Parlament,
Ród twój i ciebie pozbawił korony.

Dunois.

O! biedny kraju! gdzie ufny w praw zamęt,
Gmin chce obalać i stanowić trony!

Król.

Cóż matka moja? Byłżeś u niéj?

La Hire (po chwili namysłu).

Panie!
Byłem w Saint-Denis, gdy przywłaszczyciela
Święcono królem. — Strojni paryżanie,
Jak w dzień godowy, z okrzykiem wesela,
Stali po drodze; a gminna chałastra,
Śród muru włóczni i puklerzy stalnych,
Ciągnęła powóz Henryka Lankastra,
Pod cieniem łuków i bram tryumfalnych.
Król-dziecko omal nie płakał z przestrachu,
Gdy lud z szalonym witał go zapałem.
Angielskie wojska, przy kościelnym gmachu,
Stały pod bronią. — Wszedłem, i widziałem,
Jak siadł na świętéj Ludwika stolicy.
Po bokach stali dumni jego stryje,
Bedford i Gloster; a u stóp lennicy,
Na klęczkach, kornie nachylając szyje,
Hołd mu składali; — Burgund na ich czele!

Król.

O! zdrajca!

La Hire.

Dziecię patrzyło nieśmiele,
I wchodząc na tron, potknęło się w kroku.
„Zły znak, zła wróżba!“ — szeptano dokoła;
Śmiech nawet powstał: — gdy wtém nagle z boku

Matka twa, panie! weszła do kościoła,
I —

Król.

Mów!

La Hire.

I w pomoc podawszy mu dłonie,
Sama go na twym posadziła tronie.

Król.

O! matko! matko!

La Hire.

Widziałem — lud cały
Wezdrgnął się na to; — i nawet Anglicy
Spuścili oczy. Sam Burgund zuchwały
Oblał się wstydem; — a w każdéj źrenicy
Znać było zgrozę. — Zapewne dostrzegła.
Wzrok jéj zaiskrzył, i skinieniem ręki
Dając znak, groźném lud okiem przebiegła:
„Francuzi! — rzekła — mnie składajcie dzięki,
„Że w pień spróchniały waszych królów domu,
„Zaszczepiam gałąź laurowego wieńca,
„I tron wasz świetny ochraniam od sromu,
„By na nim wami rządził syn szaleńca!“

(Król zakrywa twarz i odwraca się z boleścią. Agnieszka bieży ku niemu i stara się go pocieszyć. — Wszyscy obecni okazują wzgardę i przerażenie. Chwila milczenia).
Dunois.

Tygrzyca! potwór! — O! furyo z piekła!

Król (po pauzie do Radzców).

Widzicie sami w jakim rzeczy stanie.
Śpieszcie, by próżno krew ludzka nie ciekła,
Powiedzieć waszym braciom w Orleanie,
Że ich uwalniam od wierności ku mnie,
I na Burgunda, radzę, by się zdali. —
Zawzięty na mnie, postępuje dumnie,
Lecz zwą go Dobrym — on miasto ocali.

Dunois.

Jak to? czyż innych nie znajdziesz już środków?

Radzca.

Nie! słów tych, królu! nie odniesiem ziomkom.
Sławę z wierności wzięliśmy od przodków,
I nieskażoną zostawim potomkom.
Ty nam swéj tylko nie cofnij opieki,
A zginiem raczéj!

Dunois.

Nie wstyd-że ci, królu!
Że wolisz hańbą okryć się na wieki,
Niż oko w oko wrogom zajrzeć w polu?
Że poniewierasz miast Francyi perłą,
Co, jako ona, przodków twoich berło
Zdobiło z wieków?…

Król.

Dość już krwi płynęło!
Bóg snać swą rękę ociężył nade mną.
We wszystkich bitwach wojsko me pierzchnęło,
Najwaleczniéjsi zginęli daremno;
Parlament wyzuł mię z tronu; stolica
Z bezwstydną pompą święci tryumf wroga;
Najbliższy krewny — ha! własna rodzica,
Zguby méj pragną; lud przejęła trwoga.
Mam-liż krew jeszcze, jak próżną ofiarę,
Lać dla méj dumy? — Nie! ustąpmy raczéj.
Opór daremny! — Przejdźmy za Loarę,
Czekać i znosić, co nam Bóg przeznaczy.

Agnieszka.

Nie dopuść Boże! byś spełnił twe słowa,
Byś tak sam sobie i ojczyźnie skłamał! —
Nie! nie z twéj duszy pochodzi ta mowa,
Sprośny czyn matki twoję stałość złamał!
Lecz wiém, że męzka wnet wróci otucha,
I znów, jak puklerz, moc twojego ducha
Zastawisz losom.

Król (ponuro).

Nie! dłoń przeznaczenia
Widna w tém wszystkiém. — Bóg od mego domu
Twarz swą odwrócił; — matki złorzeczenia
Wzięły swój skutek! — Pasmo klęsk i sromu
Snuje się zdawna. — Ojciec mój w szaleństwie
Wiek skończył; bracia pomarli w lat kwiecie;

A ja! — Ach! próżno, próżno ufać w meztwie!
Plemię Walezych upadło na świecie.

Agnieszka.

W tobie, Karolu! zakwitnie na nowo,
Wierz tylko w siebie! — O! nie bez zamiaru
Bóg cię ocalił, gdy i nad twą głową
Wisiał cień śmierci; i z Jego to daru
Dzierżysz to berło, co trzech pierworodnych
Posiąść wprzód miało. — Bo On w duszy twojéj,
W uczuciach twoich słodkich, i łagodnych,
Opatrzył balsam — co kiedyś zagoi
Rany ojczyzny, i w sercach niezgodnych
Uśmierzy gniewy i zemstę rozbroi!
Tyś jest wybrany, by w cieniu oliwy,
Dźwignąć i wsławić swój naród szczęśliwy!

Król.

Ja? — nie, niestety! W téj burzliwéj toni,
Z któréj ojczyźnie nie wyniść bez cudu,
Ster jéj silniejszéj potrzebuje dłoni. —
Ach! i ja może byłbym ojcem ludu.
Coby mię poznał — coby chciał mię wspierać,
I miłość płacił miłością wzajemną! —
Ale nie umiém serc mieczem otwierać,
Które nienawiść zamyka przede mną.

Agnieszka.

Lud dał się uwieść — namiętność go łudzi!
Ale dzień blizki, że z mlekiem wyssana,

W sercach się Franków na nowo obudzi
Dziedziczna miłość dla prawego pana.
Obudzi dawna dwóch ludów nienawiść,
Co je na wieki, jak morze rozdziela,
A dumnych wodzów niezgoda i zawiść
Musi osłabić moc nieprzyjaciela.
Wytrwaj więc tylko, i nie cofaj kroku!
Każdy ślad wrogów niech krew ich oznaczy! —
A nadewszystko, jak źrenicy w oku,
Strzeż Orleanu! — Popalić każ raczéj
Mosty i łodzie; poniszczyć przeprawy;
Niżbyś swą hańbę i żywot tułaczy
Niósł za Loarę — ten Styx twojéj sławy!

Król.

Com mógł, zrobiłem; — pojedynczym bojem,
Rycerz z rycerzem chciałem spór mój skończyć,
Pokój okupić chciałem życiem mojém. —
Lecz mamże darmo krew mych ludów sączyć?
Mamże, jak owa nieprawdziwa matka,
Dozwolić raczéj, by wróg krwawym mieczem,
Płatał me kraje, niszczył do ostatka? —
Nie! — by je zbawić — sami się ich zrzeczem.

Dunois.

Toż mowa króla? to zapał młodzieńca?
To zamiar, który mężowi przystoi? —
Najlichszy z gminu krew, życie poświęca,
Zdaniu, miłości, nienawiści swojéj.

Strona jest wszystkiém — gdy domowéj wojny
Sztandar powionął. Starzec i niewiasta
Chwyta za oręż: rzemieślnik spokojny
Kruszy swój warsztat; kupiec pali miasta;
Rolnik swe własne zasiewy wyniszcza,
By ci zaszkodzić, lub pomódz w potrzebie; —
Nikt nie oszczędza drugich, ani siebie,
Walcząc za swoje Bogi lub Bożyszcza.
A ty! król! miałbyś z litości niemęzkiéj
Praw się swych zrzekać? odrzucać nadzieje,
By skrócić wojny nieuchronne kieski? —
Nie! — niech się wojna sama wyszaleje!
Nie tyś ją zaczął; — a że lud za króla
Krew swą lać musi: — w tém jest Niebios wola
W tém prawo świata! — I biada narodom,
Coby swym królom, swéj czci i swobodom,
Krwi swéj lub mienia szczędziły w ofierze!

Król (do Radzców).

Próżno czekacie! Bóg was niechaj strzeże!
Ja nic nie mogę.

Dunois (zgniewem).

Niechże Bóg zwycięztwa
Tak się na wieki odwróci od ciebie,
Jak ty od kraju w dniach niebezpieczeństwa! —
Ale pamiętaj! że gubisz sam siebie.
Że cię nie Burgund, nie moc Albionu,
Lecz własna małość strąca z ojców tronu! —
Francyi trzeba króla-bohatéra,
A ty! — Żegnam cię!

(do Radzców).

Król się was wypiera —
Lecz ja, w téj ojca mojego dziedzinie,
Idę się z wami zagrzebać w ruinie.

(Chce odchodzić, Agnieszka go zatrzymuje).
Agnieszka (do Króla).

O! nie dopuszczaj, aby odszedł w gniewie! —
Zbyt ostry w słowach — prawda! lecz któż nie wie,
Jakim jest w sercu? jak w każdéj potrzebie
Ostatnią krople krwi odda za ciebie? —
Pójdź, pójdź, Dunois! wyznaj, że w zapale
Nadtoś powiedział! — a ty mu wspaniale
Przebacz z prędkości niemyślane słowo! —
O! pójdźcie, pójdźcie! niech złączę na nowo
Dłonie i serca wasze! — nim zawzięty
Gniew je zajątrzy, i drobną dziś szparę
Zamieni w przepaść!

(Dunois pogląda na Króla, zdając się oczekiwać na odpowiedź jego).
Król (do Du Chatela).

Każ mój dwór i sprzęty
Przenieść na łodzie! — Idziem za Loarę.

Dunois (do Agnieszki).

Żegnaj!

(Odwraca się i odchodzi spiesznie; za nim Radzcy).
Agnieszka (załamuje ręce).

O! teraz, tośmy pozostali
Jedni prawdziwie! — On był nam podporą. —
Idź, śpiesz, La Hirze! błagaj go, azali
Nie da się zmiękczyć? — i wróć go nam skoro.
(La Hire odchodzi).

SCENA VI.
KAROL, AGNIESZKA, DU CHATEL.
Król.

Także to wielkiém dobrem jest korona,
Iż by ją tylko utrzymać na czole,
Znieść miałbym raczéj, by nieokrócona
Duma mi czyjaś krępowała wolę?
Zdać się na łaskę zuchwałych wassali,
By żyć, czuć, myśleć, gwoli ich skinieniu? —
O! to jest boleść, co rdzeń duszy pali,
To ciężéj, niżli uledz przeznaczeniu!

(do Du Chatela).

Czyń, com rozkazał!

Du Chatel (padając na kolana).

Panie!

Król.

Przedsięwzięcia
Mego nie zmienię; — ogłoś to na dworze.

Du Chatel.

Królu! przejednaj Burgundzkiego księcia!
To jeszcze jedno, co cię zbawić może.

Król.

Ty mi to radzisz? a on twojéj głowy
Żąda za pieczęć do naszéj umowy

Du Chatel.

Masz ją, o! królu! — Krew mą nie dopiero
Jam ci poświęcił: — i zarówno z chlubą,
Pod mieczem wroga, czy kata siekierą,
Umrę za ciebie: — byłeś moją zgubą
Ukoił księcia; bylebym w spuściznie
Zostawił pokój — tobie i ojczyźnie.

Król (z goryczą).

Do tegoż przyszło? że ci, co mą duszę
Znają najbliżéj — że ci hańby drogę
Śmią mi wskazywać? i mówią, że muszę
Iść nią — i myślą, że zechcę i mogę? —
O! teraz czuje, że wszystko stracone,
Gdy i mój honor ufność ludzi stracił!

Du Chatel.

Rozważ!

Król.

Dość o tém! — za świata koronę
Krwiąbym przyjaciół moich nie zapłacił!

Idź, spełń com kazał! — Niech się niemieszkanie
Gotują w podróż!

Du Chatel.

Wola twoja, Panie!

(Powstaje i odchodzi.Agnieszka płacze rzewnie).
SCENA VII.
KAROL I AGNIESZKA.
Król.

Nie płacz, o! luba! wszak i tam za rzeką
Francya jeszcze! — i milsze daleko
Niebo i ziemia! — Tam na łonie twojém
Odetchnę znowu szczęściem i pokojem.

Agnieszka.

O! dniu nieszczęsny! dniu żalu i sromu!
Król z państwa swego ucieka przed wrogiem;
Syn nie śmie bronić ojców swoich domu,
Lub pod rodzinnym zagrzebać się progiem!… —
Stało się! — idźmy na życie tułacze! —
Francyo moja! — już cię nie zobaczę!

SCENA VIII.
CIŻ I LA HIRE.
Agnieszka.

Wracasz sam jeden? — nie dał się więc użyć?

(wpatrując się w niego).

Lecz cóż to? — przebóg! La Hirze! co znaczy
Ten wzrok twój dziwny? — Mów, co z niego wróżyć?
Nowe nieszczęście?…

La Hire (z zapałem).

Koniec nieszczęść raczéj!
Minęła burza — słońce zajaśniało!

Agnieszka.

Co? jak? mów! błagam.

La Hire (do Króla)

Każ, by się wrócili
Posłowie Orleańscy! —

Król.

Cóż się stało?

La Hire (z uniesieniem).

Stoczono bitwę — myśmy zwyciężyli!

Agnieszka.

My? — O! niebieska muzyko téj wieści!

Król.

La Hire! Czyż prawda? — Czy nie czcza ułuda? —
Powtórz! — bo nie śmiem wierzyć twéj powieści.

La Hire.

O! w większe wkrótce uwierzycie cuda!

(postrzegając wchodzącego Arcybiskupa).

Lecz Arcybiskup sam ci o nich, Panie!
Opowie lepiéj; — z nim na pojednanie
Dunois wraca.

Agnieszka.

O! piękne zarody
Zwycięztwa! z których tak rychło dostajem
Owoców Nieba: pokoju i zgody!

SCENA IX.
CIŻ, ARCYBISKUP Z REIMS, DUNOIS, DU CHATEL,
I RAUL (Rycerz we zbroi).
Arcybiskup.
(łącząc ręce Dunois i Króla).

Zgoda, książęta! podajcie dłoń wzajem!
Nie dziś czas pomnieć o ziemskiéj rozterce,
Gdy Bóg nad wami czyni cuda swoje.

Król.

Odmęt słów waszych pochłania me serce,
Chciałbym uwierzyć — i wierzyć się boję.
Co? jak się stało? — w krótkiéj, jasnéj mowie,
Powiedzcie! — błagam, każę.

Arcybiskup (wskazując naRaula).

On opowie.

Raul (występując przed Króla).

Było nas wszystkich chorągwi szesnaście,
Które szlachetny Baudricourt zgromadził,
I odpierając angielskie napaście,
Ku tobie, królu! na odsiecz prowadził.
Lecz gdy przeszedłszy Vermatońskie wzgórza,
Schodzim w dolinę, gdzie się kręci Yonna,
Patrzym — przed nami z lasu się wynurza
Kolumna wrogów piesza, potém konna.
Chcemy się cofnąć — aż widzim, za nami,
Drugie ich wojsko już wzgórza osiadło.
Tak między dwoma zamknięci ogniami,
Najodważniejszym z nas serce upadło.
Chcą złożyć oręż: — i daremnie wodze
Szukają jeszcze rady, któréj nié ma.
Gdy wtém — w powszechnym nieładzie i trwodze,
Cud się nam dziwny jawi przed oczyma!
Z gaju wprost ku nam, wychodzi Dziewica,
W błyszczącym hełmie, jak Bogini wojny,
Piękna jak Aniół — choć groźne jéj lica
Tchnęły postrachem, a wzrok, acz spokojny,
Gorzał jak ogniem; — wiatr włosy rozwiewał,
A blask poziomy zachodniego słońca
Dziwną jasnością jéj postać odziewał. —
Szła ku nam, nakształt niebieskiego gońca,
I głosem, który wskróś wszystkich przeniknął:
„Francuzi! — rzekła — próżno się boicie!
„Dość już wróg wami pomiatać nawyknąć,
„Dziś jest kres jego! — wierzcie, a ujrzycie!

„Nic to, że okrył doliny i wzgórza:
„Bóg cud obiecał, i cud wam uczyni!
„Niech będzie silny, jako fale morza,
„Niech będzie liczny, jak piaski w pustyni —
„Na przód! dziś z wami jest Bóg i Dziewica!
„Duch Jego za was uzbroił jéj ramię.
„Za mną, Francuzi!“ — to rzekłszy, pochwyca
Z rak chorążego rozwinięte znamię,
I z niém najpiérwsza bieży w stronę wroga. —
Co krwi w nas było, zawrzała płomieniem.
Wszyscy, jak jeden, za posłanką Boga
Lecim z orężem; — a wróg z podziwieniem
Patrzy się na nas, stojąc nieruchomy.
Lecz w tém — jak gdyby głos trąb ostatecznych
Posłyszał nagle: jakby niewidomy
Aniół swym mieczem zmiótł wszystkich walecznych:
Zachwiał się — widzim — mięsza się i pierzcha,
Broń i rynsztunek miecąc po za siebie;
Jedni na wzgórza, by dosiądz ich wierzcha,
Drudzy ku rzece; — a my ku potrzebie
Sprawiwszy hufce, tu i tam za niemi! —
Rzeź się prawdziwa, nie bitwa zaczęła.
Tysiąc ich z górą poległo na ziemi,
Nie licząc tego, co rzeka połknęła.
Z nas ani jeden nie zginął. —

Król.

Cud Boski!

Agnieszka (do Raula).

I cud ten, mówisz, stał się przez dziewicę? —
Któż? zkąd jest ona?

Raul.

Różne czynią wnioski.
Lecz ona sama swoję tajemnicę,
Rzekła, że tylko królowi objawi.
Natchnioną z Nieba zowie sama siebie,
I zapowiada, że Orleans zbawi,
Wprzód nim się księżyc odmieni na niebie. —
Wojsko, lud cały, wierzy w nią, i wszędzie
Rwie się do broni.

(Słychać za sceną dzwony, trąby, i szczęk oręża).
Król.

Cóż to? trąby? dzwony?

Raul.

To ona z wojskiem! Za chwilę tu będzie. —
Lud jéj jak świętéj oddaje pokłony.

(do Du Chatela).

Każ ją wnet przyjąć!

(do Arcybiskupa).

Ty mię ucz, kapłanie!
Co myśleć o tém? — Bóg swój cud okazał,
Gdy cud już tylko zbawić nas był w stanie.
Tegoby żaden człowiek nie dokazał!
Lecz mogęż wierzyć, że dla mnie to czyni?

(Głosy za sceną).

Chwała Dziewicy! Cześć, chwała Zbawczyni!

Król.

To ona!

(do Dunois).

Usiądź na miejscu królewskiém!
Obaczym zali prorokować umie.
Jeśli jest duchem natchniona niebieskim,
Pozna nieprawdę, i znajdzie mię w tłumie.

(Dunois siada, Król staje przy nim po prawéj ręce; obok Króla, Agnieszka Sorel; daléj Arcybiskup, i inni szykują się po obu stronach, tak, że środek sceny zostaje próżny).
SCENA X.
CIŻ I, JOANNA,
(w towarzystwie Radzców i wielu Rycerzy, którzy napełniają głąb sceny, ze szlachetną powagą postępuje naprzód, i przegląda stojących wokoło).
Dunois.
(po długiem uroczystém milczeniu).

Tyś to, cudowna?…

Joanna.
(przerywa mu, z wyniosłością patrząc na niego).

Synu Orleanu!
Doświadczasz Boga! — Nie to miejsce twoje!
Jam jest do tego wyższego posłana.

(Idzie pewnym krokiem do Króla, ugina przed nim kolano i powstaje natychmiast. Wszyscy obecni okazują największe zdumienie. Dunois opuszcza krzesło).
Król.

Zkąd mię znasz? piérwszy raz widzisz twarz moję.

Joanna.

Widziałam ciebie, gdy cię nikt, prócz Boga,
Nie widział więcéj. — Pomnisz, przeszłéj nocy,
Gdy wiatr trząsł domem, a rozpacz i trwoga
Walczyła w tobie z nadzieją pomocy:
Upadłeś krzyżem, i w pokorze ducha
Błagałeś Boga — a łez twych strumienie
Zlały podłogę. — Każ, niech nikt nie słucha,
A treść ci twojéj modlitwy wymienię.

Król.

Co zwierzam Bogu, przed ludźmi nie kryję.
Wymień!

Joanna.

Trojakie były twoje modły.
Naprzód: — jeżeli dawne winy czyje,
Królów czy ludu, na ten kraj przywiodły
Zgubną tę wojnę: — ty, gdy tego trzeba,
Oddać się za nie chciałeś na ofiarę,
I o to tylko błagałeś u Nieba,
By twéj ojczyźnie odpuściło karę.

Król.
(cofając się z przerażeniem).

Kto? zkąd ty jesteś? Istoto cudowna!

Joanna.

Druga twa była modlitwa: — jeżeli
Tak już chce Niebios wola nieodzowna,
Abyś utracił tron, i co dzierżeli
Przodkowie twoi: — prosiłeś ziszczenia
Trzech tylko życzeń, trzech dóbr na tym świecie.
Za piérwsze kładłeś spokojność sumienia;
Za drugie, szczerość przyjaciół; za trzecie,
Miłość Agnieszki.

(Król zakrywa twarz łkając gwałtownie. Największe poruszenie między obecnymi).
Joanna (po pauzie).

Mamże mówić daléj?

Król.

Dość, dość! już wierzę. — Tyś z Boga natchniona!

Arcybiskup.

Lecz kto? zkad jesteś? — mów, niedocieczona!
Kto są szczęśliwi, co ci życie dali?

Joanna (do Arcybiskupa).

Wielebny ojcze! zowią mię Joanną.
Ojciec mój, z włości królewskiéj Dom-Remi,
Ubogi wieśniak, pracą nieustanną
Uprawia z Bogiem własny kawał ziemi.
Tam ja z dzieciństwa pasąc jego trzody,
Słyszałam nieraz, jak opowiadali

O tych wyspiarzach, co przyszli z za wody,
I kraj nasz cichy mieczem najechali.
I jak ich nasza przyjęła stolica,
Jak król ich naszą okrył się koroną,
Jak królów naszych prawego dziedzica
Chcą wygnać z kraju: — To gdy mi mówiono,
Nieraz w skrytości padłszy na kolana,
I płacząc głośno, wołałam do Boga,
By nam obcego nie narzucał pana,
By nas uchronił od niewoli wroga.
A niedaleko od wrót naszéj wioski,
Stoi na wzgórzu niewielka kaplica,
A w niéj cudowny obraz Matki Boskiéj,
Gdzie trzykroć w roku, cała okolica
Idzie pielgrzymką i składa ofiary.
A tuż naprzeciw rośnie dąb sędziwy,
O którym różnie i młody i stary,
A wszyscy różne powiadają dziwy.
Pod cieniem jego, sama nie wiém czemu,
Tak mi swobodnie, tak rozkosznie było,
Że serce gwałtem ciągnęło ku niemu.
ile razy czasem się zdarzyło
Stracić gdzie w górach jagnię albo owcę:
Jak skoro przyszłam spocząć w jego cieniu,
Wnet mi sen między najdziksze manowce,
Gdzie je mam znaleźć, wskazywał w widzeniu.
Jednego razu, gdy późno w noc ciemną,
Siedząc tak pod nim, marzyłam na jawie:
Bogarodzica stanęła przede mną —
Z chorągwią w ręku i z mieczem, lecz prawie

Z kształtu i stroju podobna pasterce,
I rzekła głosem, co mi poszedł w serce:
„Jam jest, Joanno! — powstań, rzuć swą trzodę!
„Pan cie upatrzył za narzędzie cudu!
„Sztandar ten wzniesiesz za kraju swobodę,
„Mieczem tym pomścisz krzywdy twego ludu;
„Pokonasz wrogów, i przez cię zbawioną,
„W Reims, króla swego uwieńczysz koroną!“ —
Ja wszakże rzekłam: Cóż ja zdziałać mogę,
Słaba pasterka, bez sił do oręża? —
A Ona na to: „Uspokój tę trwogę!
„W czystości serca jest moc, co zwycięża
„Bramy piekielne. — Tę tylko przestrogę
„Pamiętaj: chroń się przed miłością męża!
„Zresztą miéj wiarę, i idź prostą drogą! —
„Wszak i ja byłam pasterką ubogą!“ —
To rzekłszy, dłonią dotknęła mych oczu,
I kiedy za nią spójrzałam do góry,
Ujrzałam w Niebios błękitném przezroczu
Nieprzeliczone Serafinów chóry,
A każdy w ręku miał liliję białą,
A dziwne echo na powietrzu brzmiało. —
Noc w noc trzy razy, przed jutrzenką ranną,
Miałam toż samo Najświętszéj widzenie.
Zchodziła z Niebios, wołając: „Joanno!
„Idź! zbaw twój naród! spełń twe przeznaczenie!“ —
Lecz gdy raz trzeci stanęła przy drzewie,
Wzrok jéj był groźny, i rzekła mi w gniewie:
„Wiedz, posłuszeństwo jest wyrok niewieści!
„Cierpieć tu musi i być sługą wszędzie.

„Ale się serce oczyszcza w boleści:
„Kto się tu korzy, tam podwyższon będzie!“ —
I gdy ostatnie domawiała słowa,
Z ramion jéj spadło pasterskie odzienie,
I w całym blasku, jak Niebios Królowa
Stała przede mną: — błyskawic promienie
Skroń jéj wieńczyły; — i chociaż surowa,
Litośne ku mnie zwróciła wejrzenie,
I na złocistym wzniesiona obłoku,
W krainie chwały znikła memu oku.

(Wszyscy mocno wzruszeni. Agnieszka, łkając, ukrywa twarz na piersiach króla).
Arcybiskup (po długiém milczeniu).

Przed niepojętą wolą przeznaczenia,
Rozum się ludzki uniża i korzy.
Czyn jéj już dowiódł prawdy objawienia —
Zdziałać go przez nią mógł tylko duch Boży.

Król (wznosząc oczy i ręce ku Niebu).

Panie! jam grzesznik! jaż mogłem zasłużyć
Na dar tak wielki, co z Twéj ręki biorę?…
Uczże mię teraz, jak mam łask twych użyć!
Wszystkowidzący! ty znasz mą pokorę.

Joanna.

Pokora serca prowadzi do Boga.
Z wiarą w moc Jego, człek piekło przemoże.

Król.

A więc mi wróżysz, że zwyciężym wroga?

Joanna.

Francyą całą pod twe stopy złożę.

Król.

Orleans, mówisz, nie będzie stracony?

Joanna.

Loara piérwéj cofnie się do źródła.

Król.

I w Reims dostąpię mych przodków korony?

Joanna.

Przez tysiąc przeszkód, ja cię będę wiodła.

(Wszyscy obecni Rycerze wstrząsają z łoskotem włócznie i tarcze, i okazują znaki zapału i odwagi).
Dunois (do Króla).

Postaw Dziewicę wodzem wojsku twemu!
Wzrok jéj nam w trudach i bitew zapędzie,
Jak gwiazda Królom do Jeruzalemu,
Do Reims i zwycięztw przewodniczyć będzie.

La Hire.

Wróg nie zaufa mocy tego świata,
Gdy moc niebieską obaczy widomie.
Jéj zwierz twe wojsko! a trwoga skrzydlata
Uprzedzać będzie pogrom po pogromie.

(Wszyscy Rycerze uderzają tarczę o tarczę, i postępują naprzód przed Króla).
Król.

Tak jest! ty, Święta! ty wiedź wojska moje!
Książę i Rycerz niech twéj słucha woli! —

(biorąc w ręce miecz Konetabla).

Oto miecz, którym od wieków na boje
Hetmanił Frankom namiestnik ich króli.
Dziś go Konetabl odrzucił od siebie,
Odtąd, Natchniona! ty go dźwigaj w polu!
I niech się szerzéj rozsławi przez ciebie
Mocą niebieską!

Joanna.

Nie! Panie i Królu!
Nie tém my ziemskiéj wielkości narzędziem,
Tak jak nie ziemską potęgą i siłą,
Lecz innym mieczem tryumfować będziem,
Jak mi widzenie ducha objawiło.

Król.

Gdzież on jest?

Joanna.

Poszlij do miasta Firboi!
Tam pod kościołem Świętéj Katarzyny,
Jest sklep, gdzie stosy oręża i zbroi
Leżą z lat dawnych; — tam jest ów jedyny
Miecz, w którym siła tajemna się mieści.
Poznać go łatwo, bo na rękojeści
Ma trzy lilije nabijane złotem.

{{|Król (do Du Chatela).|przed=1em|po=0.5em}}

Śpiesz! i niech goniec orlim pędzi lotem!

Joanna.

Chorągiew także każ mi zrobić białą,
Z obrazem Niebios Królowéj w obłoku,
Z dzieckiem Jezusem; — a dziecię by miało
Świat w swojéj dłoni, a bóstwo we wzroku.
A całe Niebo aby się zdawało
Jak z głów Aniołów, skupionych w natłoku.
Bo taki obraz jaśniał na znamieniu,
Które Najświętsza trzymała w widzeniu.

Król.

Wszystko się stanie.

Joanna (do Arcybiskupa).

Teraz ty mnie, Ojcze!
Błogosławieństwo daj w imię Kościoła!
Dziewica, idę na dzieło zabójcze,
Litość wstrzymuje — lecz Powinność woła.
Ono w téj walce będzie duch mój wspierać.
(Uklęka przed nim).

Arcybiskup.

Córko! tyś przyszła dawać, nie odbierać
Błogosławieństwa! — W kim jest Pańska siła,
Nie potrzebuje pomocy grzeszników.

(Kładzie rękę na jéj czole. Joanna powstaje).
Paź (wchodzi).

Herold przysłany z obozu Anglików
Chce wnijść.

Joanna.

Niech wnijdzie! Bóg go tu przysyła.

(Król daje znak przyzwolenia; Paź odchodzi).
SCENA XI.
CIŻ I HEROLD ANGIELSKI.
Du Chatel.

Z czém i od kogo przychodzisz do króla?

Herold.

Mów, do hrabiego Ponthieu, Karola. —
Król wasz jest w naszym obozie.

Dunois.

Zuchwały!
Gdyby nie miejsce i nie szata gońca,
Sprośny twój język, jak żmiję w kawały…

Król (przerywając).

Przestań, Dunois!

(do Herolda).

Mów, czekamy końca.

Herold.

Wódz nasz, żałując krwi, co nadaremnie
Płynie i płynąć musi w Orleanie,
Nim da znak szturmu — raz jeszcze przeze mnie
W spokojne z tobą chce wejść pojednanie.

Król.

On ze mną?

Joanna (występując).

Królu! ja na miejscu twojém
Mówić z nim będę.

Król.

Mów, natchniona z góry!
Mów, i rządź sama wojną i pokojem!

Joanna (do Herolda).

Kto mówi przez cię?

Herold.

Wódz nasz, Salisbury.

Joanna.

Kłamiesz, Heroldzie! bo tylko żyjący
Mówić przez żywych może, nie umarły.

Herold.

O! wódz nasz żyje! i zdrowiem kwitnący
Na zgubę waszą, jako olbrzym karły
Gromi swych wrogów.

Joanna.

Żył, kiedyś odchodził.
Lecz Pan go dotknął — olbrzym w prochu leży.
Wystrzał go z miasta dziś rano ugodził,
Gdy je z swéj średniéj przepatrywał wieży.

Ty się uśmiéchasz, że ci oddalone
Rzeczy obwieszczam; — nie żądam twéj wiary
Lecz wspomnij o mnie, gdy z pompą niesione
Spotkasz w obozie pogrzebowe mary! —
Teraz zdaj sprawę z polecenia twego.

Herold.

Jeśli tak wszystko przenikasz — bez tego
Wiedzieć je musisz.

Joanna.

Nawet nie chcę wiedzieć!
Ale ty słuchaj, co ja mam powiedzieć!
Słuchaj! i w wiernéj rzecz powtórz osnowie
Tym, coć przysłali: — bo do nich to mówię.
Królu angielski! książęta Bedfordu
I Glocesteru! Bóg się upomina
Rachunku od was z naszéj krwi i mordu.
Bóg sąd swój zaczął: — bo przyszła godzina!
Przyszła Dziewica, któréj Pan poruczy
Moc swą nad wami! — Ona do was mówi:
Zrzeczcie się naszéj korony, i kluczy
Miast, i ziem naszych, i pokój ludowi
Naszemu dajcie — a idźcie w pokoju!
Albowiem biada, biada wam, wodzowie!
I ludom waszym biada! gdy do boju
Stanie Dziewica! — Bo ja to wam mówię:
Że Pan nie dla was Francyą przeznaczył,
Ani nas stworzył do wiecznéj niewoli!

(wskazując na Króla).

Lecz on — on dziedzic, on wnuk naszych króli,
Co go Bóg w próbach poznał i doświadczył,
On siadzie z chwała na ojców stolicy! —
Idź, i te słowa odnieś twemu panu!
Lecz nim pośpieszysz — już sztandar Dziewicy
Powiewać będzie z murów Orleanu.

(Odchodzi, za nią wszyscy. — Zasłona spada).
KONIEC AKTU PIÉRWSZEGO.
AKT DRUGI.

(Okolica otoczona skałami).
SCENA I.
TALBOT i LIONEL, Wodzowie Angielscy. FILIP, Książę Burgundyi. FASTOLF, CHATILLON, z wojskiem i chorągwiami.
Talbot.

Tu w skał tych cieniu stańmy, i warowny
Zatoczmy obóz; — azali nie zbierzem
Wojsk, które popłoch, jako wiatr gwałtowny,
Rozproszył wczoraj.

(do Fastlofa)

Idź, osadź żołnierzem
Szczyt i wąwozy skał! — Choć w téj ustroni,
W téj ciemnéj nocy — jeśli chyba skrzydeł
Wróg mieć nie będzie — żartuję z pogoni:

Przecież ostrożność! — Strach nie zna wędzideł,
I lada powód, ima zwyciężonych.
(Fastolf z żołnierzami odchodzi).

Lionel.

Dość o tém, wodzu! Krew się pali we mnie
Słysząc to słowo. — Po tylu wsławionych
Zwycięztwach naszych, pierzchnąć tak nikczemnie!
O! Orleanie! Orleanie! w tobie
Grób chwały naszéj! — Lecz czyż przyszłe wieki
Uwierzyć zechcą? Kto wystawi sobie,
Aby zwycięzcy pod Azincourt, Crequi,
Pierzchli — i przed kim? — przed jedną niewiastą! —
Nie! musim zdobyć to przeklęte miasto!

Filip.

To nas niech cieszy, że nie ludzka siła,
Ale nas szatan przemógł z ludźmi w zmowie.

Talbot.

Tak! szatan głupstwa! — Czyżby i wodzowie
Dzielili wiarę, co gmin omamiła? —
Nie! — przesąd nadto jest błahą pokrywą
Tchórstwa wojsk twoich! — to bitwę przegrało.

Filip.

Popłoch był wszędzie.

Talbot.

Nie, nie! jako żywo!

Wojsko twe naprzód zgubny przykład dało.
Wpadliście do nas, wołając, że piekło,
Że sam Lucyper przeciw nam się wiąże.
To nas zmięszało.

Lionel (do Filipa).

Jużciż wyznaj, Książę!
Że skrzydło twoje najpiérwéj uciekło,

Filip.

Bo na nie naprzód uderzyli wrogi.

Talbot.

Wiedzieli dobrze kto im nie dostoi,
I drugim jeszcze da przyczynę trwogi.

Filip.

Co? więc przegrana ma być z winy mojéj?

Lionel.

Gdybyśmy swoje tylko wojska mieli,
Orleans naszéj nie widziałby klęski.

Filip (z goryczą).

Tak! gdyż wybyście jego nie widzieli! —
Kto wam w głąb’ kraju otwarł wstęp zwycięzki?
Kto zjednał serca Franków, i w Paryżu
Króla waszego osadził na tronie? —
Jako Bóg żywy! gdyby nie te dłonie
Wwiodły was tutaj: niktby z was w pobliżu
Nie widział dymu z francuzkich kominów!

Lionel.

Gdyby dość było wielkich słów, nie czynów,
Burgund sam jeden byłby panem świata.

Filip.

Boli was, widzę, Orleanu strata,
Lecz z czyjéj winy? — Gdy mieszkańcy chcieli
Mnie poddać miasto — kto z lichéj zawiści
Zerwał układy?

Talbot.

Chciałżbyś, byśmy leli
Krew ludów naszych, dla twojéj korzyści?

Filip.

Gdybymże odszedł — coby z wami było?

Lionel.

O! nic gorszego jak pod Azinkurem!
Gdzie wojsko nasze samo poradziło
Z całém francuzko-burgundzkiém — nad którém
Tyś sam przewodził.

Filip.

Jednak me przymierze
Snać wam potrzebne było, gdy mi za nie,
Rejent wasz tyle poświęcił w ofierze.

Talbot.

Ha! nawet naszą cześć przy Orleanie!

Filip (wybuchając).

To już za wiele! Lordzie! to za wiele!
Rozmowa taka — zostanie pamiętną. —
Na tożem rzucił swoich, i na czele
Mém nieskażonem wyrył zdrady piętno:
By mi wróg w obec urągać mógł śmiele,
A jam to znosił duszą obojętną?… —
Nie, nie! Lordowie! — toć gdy los przeznaczył,
Bym zawsze tylko służył niewdzięcznemu;
Toć lepiéj żeby brat bratu przebaczył,
Bym wrócił służyć królowi mojemu.

Talbot.

O! rzecz nie nową powiadasz nam, Książę!
Wiémy żeś zaczął z La Hirem układy,
Że skryty spisek przeciw nam się wiąże: —
Lecz mamy sposób ustrzedz się od zdrady.

Filip.

Ha! śmierć i piekło! — Idź, śpiesz, Chatillonie!
Dziś jeszcze idziem ku naszéj granicy.
Każ zwijać obóz! — Niech ludzie i konie
Stają do szyku! — Żegnam was, Anglicy!
(Chatillon odchodzi).

Lionel.

Szczęśliwa droga! — Nigdy miecz Anglików
Nie słynął szerzéj, jak kiedy w potrzebie,
Bez pomocników i bez przewodników,
Sami w swéj sprawie walczyli za siebie.

Bo na co kłamać zgodę przyjacielską,
Gdy nas wstręt wieczny rozdziela, jak morze?
Gdy czujem, że krew francuzka z angielską,
Z ran chyba w bitwach połączyć się może? —

SCENA II.
CIŻ I KRÓLOWA IZABELLA.
Izabella.

Cóż to ja słyszę? co za wpływ złowrogi
Gwiazdy nieszczęsnéj pomieszał wam zmysły? —
Toż czas do swarów? gdy zwycięzkie wrogi
Jak grom spaść mogą na nas: a od ścisłéj
Jedności waszéj, śród powszechnéj trwogi,
Jedyne wojska nadzieje zawisły?…

(do Filipa).

Nie! książę! cofnij porywcze rozkazy!
A ty, Talbocie! nie wstydź się przebłagać
Gniew przyjaciela!

(do Lionela).

Pójdź mi dopomagać,
Przywrócić zgodę i zatrzeć urazy!

Lionel.

Ja? — nie! Milady! — mnie to obojętnie,
Czy się to zgodą, czy niezgodą skończy.
Owszem, co z sobą trzyma się niechętnie,
Najlepiéj zrobi, kiedy się rozłączy.

Izabella.

Ha! teraz widzę, że piekielne czary,
Jak w bitwie na nas, i tu się sprzysięgły. —
Kto wszczął najpiérwszy te szalone swary?
Zkąd się te żmije w sercach wam wylęgły? —

(do Talbota).

Tyżbyś to, wodzu! niepomny korzyści,
Co kraj twój jego powinien przymierzu,
Chciał wzniecać iskrę dawnéj nienawiści,
I serce Franka oburzał w Rycerzu? —
Lecz cóż poczniecie bez jego ramienia? —
On tron wasz dźwignął — i on w każdéj porze,
Samą potęgą swojego imienia,
Byleby zechciał, obalić go może.
Albowiem wiedzcie! niech Anglia cała
Falami morza na Francyą biegnie:
Francya zgodna, dostoi jak skała,
I sama siebie chyba w jarzmo zegnie.

Talbot.

Któżby prawdziwéj nie cenił przyjaźni?
Lecz przed fałszywą strzedz się rozum każe.

Filip.

Temu, w kim wdzięczność dumę tylko drażni,
Nie trudno kłamać bezwstydne potwarze.

Izabella.

Co? książę! tyżbyś twój rozum i serce
Mógł tak poniżyć? tak zbyć uczuć syna?

Byś ojca twego uściskał mordercę,
Byś się powierzył przyjaźni Delfina? —
Aza ci, myślisz, przebaczy w swéj dumie,
Żeś go był wtrącił i dźwignął z przepaści?
Aza nie będzie obmyślał, jak umie,
By ci na przyszłość uszczuplić téj właści? —
Nie, nie! Filipie! bądź księciem i synem,
A będziesz wyższym od obrazy lichéj!

Filip.

Nigdym nie myślał o zgodzie z Delfinem,
Ale nie ścierpię cudzoziemców pychy.

Izabella.

O! pójdź! zapomnij niebacznego słowa!
Wczorajsza klęska serce wodza boli,
A gorycz myśli łatwo zdradzi mowa;
Niesprawiedliwym być łatwo w niedoli. —
Ale dość o tém! — czas zgasić w iskierce
Zgubny ów pożar, nim go wiatr rozdmucha.

Talbot.

Co mówisz? książę! — Gdzie jest prawe serce,
Tam rozum chętnie zdrowéj rady słucha. —
Królowa mądrze dla nas obu radzi.

(podając rękę)

A więc masz! zgoda zależy od ciebie.
Uznanie błędu niechaj błąd zagładzi.

Filip (podając dłoń wzajem).

Niech i tak będzie! — ulegam potrzebie.

Izabella.

Zgoda! wodzowie! i niech uścisk bratni
Swietszém niż dotąd spoi was ogniwem,
By spór ten zgubny był odtąd ostatni!

Filip i Talbot (ściskają się).
Lionel (patrząc na nich; na stronie).

Nietrwała zgoda za Furyi wpływem!

Izabella.

Los bitwy wprawdzie ostał się przy wrogu,
Lecz niech nas męzka pokrzepi otucha!
Napróżno Delfin, nieufny snać w Bogu,
Przyzywa w pomoc przeklętego ducha.
Straci swą duszę, jak swój kraj i władzę. —
Niewiasta stoi na wojsk jego czele;
Chcecie? — ja wasze wojska poprowadzę,
I wzorem lepiéj, niż czarem ośmielę.

Lionel.

O! nie, nie! raczéj wracaj do Paryża!
Anglik w broń ufa, nie w sztuki niewieście.

Talbot.

Tak, wracaj! — W wojsku przesąd się rozszérza,
Że nam twa bytność przyniosła nieszczęście.

Filip.

Widok twój tutaj osłabia żołnierza,
I dla cię saméj przyzwoiciéj w mieście.

Izabella (patrząc na nich z podziwieniem).

Cóż się to znaczy? Co te słowa wróżą?
I ty, Burgundzie! przeciw mnie, jak oni?

Filip.

Tak! żołnierz nie śmie ufać w pomoc Bożą,
Póki rozumie, że twéj sprawy broni.

Izabella.

Czyście szaleni? — Ledwom między wami
Zgodę zawarła — łączycie się na mnie.

Talbot.

Jedź pani z Bogiem! Gdy zostaniem sami,
Czarta się lękać nie będziem przynamnie.

Izabella.

Czyliż nie jestem przyjaciółką waszą?
Czyż sprawa wasza nie jest także moją?

Talbot.

Tak! — ale sprawa twoja nie jest naszą! —
My toczym wojnę za ojczyznę swoją.

Filip.

Ojciec mój poległ z naprawy Delfina,
Synowska czułość moję zemstę budzi.

Talbot.

Lecz twoja, Pani! zawziętość na syna,
Obraża Boga i oburza ludzi.

Izabella.

Syna? — przeklęty niech będzie na wieki!
On śmiał mię sądzić!

Filip.

Mścił się ojca swego.

Izabella.

On mię potępił! wygnał w kraj daleki!

Talbot.

Prawo i naród domagał się tego.

Izabella.

Ha! teraz skutku przeklęstw mych doświadczy!
I niżbym miała wyrzec przebaczenie,
Niżby miał posiąść tron swych ojców! — raczéj…

Lionel (przerywając).

Wolisz poświęcić swą cześć i zbawienie!

Izabella.

Wy, słabe dusze! wy czuć nie możecie
Co jest za siła w matki nienawiści! —
Co mi cześć świata? — Mój cel na tyn świecie,
Jest: niech się nad nim zemsta moja ziści!

Lecz wy — wy drudzy, co go wojujecie!
Co, prócz łakomstwa, dumy i zawiści,
Dało wam oręż przeciw mego syna? —
Zkąd prawo wasze? W czém jest jego wina
Przeciw bądźkomu, prócz mnie? — Obłudnicy!
Chcecie świat mamić słowy barwionemi.
Lecz czyż świat nie wié, że jak rozbójnicy
Przyszliście dzielić łupy cudzéj ziemi,
Lać krew dla zysku? — Ha! a tenże książę,
Co sobie imię Dobrego wykłamał!
Z wrogiem na własną ojczyznę się wiąże,
Ziomkom, królowi, Bogu wiarę złamał,
Przez co? — Przez zemstę? — Nieprawda! — Przez chciwość,
Przez zazdrość tylko! — A słuchać was przecie:
Co trzecie słowo w ustach Sprawiedliwość,
Choć czyn wasz każdy woła, że kłamiecie! —
Ja — ja przynajmniéj obłudą się brzydzę,
I gardzę wami! — Lubię wolność moję.
Mam krew, mam serce; kocham, nienawidzę —
Lecz jaką jestem, wyznać się nie boję.

Talbot.

Téj sławy, Pani! nikt ci nie zaprzeczy.

Izabella.

I nie przed wami będę się tłómaczyć!
Uczucie dla was, jest słowem bez rzeczy. —
Żegnam was! — oby nigdy nie zobaczyć! —
(Odchodzi).

SCENA III.
TALBOT, FILIP, LIONEL.
Talbot (patrząc za odchodzącą).

To mi niewiasta!

Lionel.

A teraz, czas drogi!
Radźcie, co czynić, co przedsięwziąć mamy?
Cofać się? — czyli ochłonąwszy z trwogi,
Iść wstecz, wczorajszéj powetować plamy?

Filip.

Nadtośmy słabi, popłoch nazbyt świeży!

Talbot.

Popłoch ten powstał z płonnéj wyobraźni:
Lecz niech się z widmem oko w oko zmierzy,
Żołnierz przesądnéj wnet zbędzie bojaźni.
Moja więc rada — dodawszy odwagi,
Zgromadzić wojsko, i wieść do rozprawy.

Filip.

Rozważcie tylko! —

Lionel.

Co tu do rozwagi?
Gdy trzeba umrzeć, lub pomścić niesławy.

Talbot.

Tak jest — stanęło! — Z piérwszych kurów pianiem
Wrócim za rzekę, na spotkanie wroga.
Ja sam najpiérwszy, z tém widmem szataniém
Zmierzyć się muszę; — i z pomocą Boga,
Czy się mnie czekać odważy szalona:
Ufam, że skończy swe gusła i czary;
Czy pierzchać będzie: wojsko się przekona
Jak zabobonnéj ulękło się mary.

Lionel.

Nie, nie! — mnie, wodzu! zostaw bój ten łatwy!
A ja ci ręczę — bez dobycia broni,
W obec wojsk obu, ten postrach dla dziatwy,
Jak lalkę, żywcem uniosę w méj dłoni.

Filip.

Wieleś obiecał!

Talbot.

Ze mną pojedynek.
Nie tak łagodne wróży jéj uściski. —
Lecz czas, wodzowie! czas pójść na spoczynek!
O świcie w drogę — a świt już jest bliski.
(Odchodzą).

SCENA IV.
(JOANNA z chorągwią i z mieczem w ręku, w hełmie i pancerzu, z resztą po niewieściemu ubrana. DUNOIS, LA HIRE,  RYCERZE i wojsko, ukazują się na wierzchołku skał; zstępują, zwolna i coraz przybywają na scenę).
Joanna.
(do Rycerzy, którzy ją otaczają)

Skały przebyte! — tu są ich obozy.
Na nic nam teraz noc i tajemnica!
Niech z trąb i z piersi, głos śmierci i zgrozy
Zbudzi ich! — Hasłem, jest: Bóg i Dziewica!

Wszyscy (uderzając mieczami o tarcze).

Bóg i Dziewica!

(Trąby i kotły)
Straże (za sceną).

Do broni! do broni!

Joanna.

A teraz ognia! zapalić namioty!
Przy blasku łuny, gdy ich strach rozgoni,
Wpadną nam oślep na miecze i groty.
Za mną!

Dunois (zatrzymując ją).

Joanno! uczyniłaś swoje!
Przewiodłaś wojsko niedeptanym szlakiem.
Nam teraz zostaw krwawe kończyć boje.

La Hire.

Przodkuj przed nami ze zwycięztwa znakiem,
Lecz nie bierz sama zabójczego miecza!

Los wojny ślepy i modłów nie słucha.
Dość nas, gdzie siła wystarczy człowiecza.

Joanna.

Kto mi śmie radzić? kto wstrzymywać ducha,
Co mnie prowadzi? — W nim wasze zwycięztwo!
Strzała tam leci, gdzie ją wypuszczono:
Ja tam iść muszę, gdzie niebezpieczeństwo! —
Nie tu, nie dziś mi zginąć przeznaczono!
Póki wróg w kraju, a król nie na tronie,
Ten, co mię posłał, walczy w méj obronie.
(Odchodzi; za nią Rycerze i wojsko).

La Hire (odchodząc, do Dunois).

Dunois! bądźmy blizko ku odsieczy,
I puklerz dla niéj złóżmy z naszych mieczy.

SCENA V.
ANGIELSCY ŻOŁNIERZE (uciekają przez scenę), potém TALBOT.
Żołnierz Piérwszy.

Śmierć, śmierć nam wszystkim! Dziewica w obozie!

Żołnierz Drugi.

To niepodobna! — Śród skał? o téj porze?…

Żołnierz Trzeci.

Z obłoków spadła na ognistym wozie.

Żołnierz Piérwszy.

Nie walczyć z djabłem!

Inni Żołnierze (wbiegają krzycząc).

Ratuj się, kto może!
(Wszyscy uciekają).

Talbot (wbiegając z mieczem w ręku).

Stójcie! — Nie słyszą! — Strach pozbył, wędzidła.
Stargany urok czci i posłuszeństwa!
Jak gdyby piekło swe wszystkie straszydła
Rzuciło w pogoń: jeden wir szaleństwa
Ogarnął wszystkich; — mężny i nikczemny
Pierzcha zarówno; — z nizkąd do oręża
Garstki nie zebrać; — głos wodzów daremny.
Wróg bez oporu pali i zwycięża! —
Jaż tylko jeden pomiędzy wszystkimi
Zdrowe mam zmysły? Mnież jednego pali
Wstyd za ich wszystkich? — Uciekać przed tymi,
Cośmy w dwudziestu bitwach pokonali!...
I któż jest ona? nietknięta żelazem, —
Niezwyciężona! na czyj wzrok Gorgony,
Najśmielsi nasi kamienieją głazem,
A lwią odwagą tchnie Frank ośmielony? —
Kuglarkaż cudów kłamanych obrazem
Wydrze mi z ręku tylu zwycięztw plony?
Moc bohaterów złamie czarownica?…

Żołnierz (wpadając zadyszany).

Dziewica! — Wodzu! ratuj się! Dziewica!

Talbot (przebija go).

Ha! nikczemniku! masz za twą przestrogę!

(wstrząsając mieczem do góry)

I Śmierć każdemu, co roznosi trwogę!
(Odchodzi).

SCENA VI.
Teatr wystawia rozległy widok; widać obóz angielski w płomieniach. — Głos trąb — ucieczka i pogoń.
Montgomery (wbiega z przestrachem).

Gdzież się udam? nieszczęsny! jak ujdę pogoni?
Tu wódz zapamiętały, z krwawym mieczem w dłoni,
Grozi swoim, i gwałtem zwraca na miecz wroga
Tam Ona! Niepożyta, jak mór i pożoga,
Szerzy śmierć! — O! ja nędzny! o! na cóż mi było
Iść za burzliwe morze! — Serce mię łudziło
Nadzieją łatwéj sławy na francuzkiéj wojnie.
A teraz! — O! czemużem nie został spokojnie
W domu moim rodzinnym! gdzie mię matka tkliwa
Płacząc zatrzymać chciała: gdzie mię próżno wzywa
Marya moja!…

Joanna (ukazuje się w oddaleniu).

Przebóg! to ona! — Z płomieni,

Na tle czerwonéj łuny, wznosi się śród cieni,
Jak z gorejących piekieł czarne widmo nocy! —
Zajrzała mię! — w méj duszy czuję wzrok jéj mocy.
Biada mi! — Nogi moje w pętach jéj uroku
Wikłają się i mdleją: wzrok mój w jéj widoku
Utkwił zaczarowany. — O! straszne katusze!
Bać się śmierci, i wiedzieć, że ją ponieść muszę! —

(Joanna postępuje nieco ku niemu i zatrzymuje się).

Zbliża się! — Precz odemnie nieszczęśliwca broni!
Miecz mój jéj nie pożyje, tarcz mię nie zasłoni;
Moc piekieł walczy przez nią! — Lecz przecież ma duszę,
Jest niewiastą: — w jéj sercu może litość wzruszę.

(Rzuca na ziemię miecz i tarczę i chce iść na spotkanie,
Joanna szybko zbliża się ku niemu).
SCENA VII.
JOANNA,  MONTGOMERY.
Joanna.

Zginąłeś! krew angielska w żyłach twoich płynie.

Montgomery (padając na kolana).

Wstrzymaj się! — jam bezbronny! — u nóg twych jedynie
Chcę błagać ocalenia. — Widzisz młodość moję,
Ulituj się! — Raz piérwszy wyszedłem na boje,
Czcza chwała mię uwiodła. — Przebacz méj młodości!

Weź mię jeńcem! — Mój ojciec, pan bogatych włości,
W pięknym Walii kraju, nad brzegiem Sawerny,
Da złota ile zechcesz, da okup niezmierny,
Gdy się dowié, że żywy uszedłem pogromu. —
Jam syn jego jedyny, ostatni szczep domu!

Joanna.

Nieszczęsny! zły twój Aniół dał cię w moje ręce!
Prędzéjbyś w krokodyléj ocalał paszczęce,
W szponach tygrysich; litość wyżebrał u lwicy,
Dzieci jéj wprzód zabiwszy! — Lecz kto miecz Dziewicy
Ujrzał — ten zginąć musi. — Próżna twa otucha!
Jam nie jest z tego świata: — wyższa wola ducha
Rządzi mną, nieugięta; — nie może ujść żywy.
Kogo mi raz w moc poda wojny Bóg straszliwy.

Montgomery.

Dzika jest mowa twoja — lecz słodycz oblicza
Pociąga mię ku tobie; piękność twa dziewicza
Nie wróży okrucieństwa. — Przez litość płci twojéj.
Zbaw mię, miéj miłosierdzie!

Joanna.

Nie wzywaj płci mojéj,
Nie myśl, żem jest niewiastą! — Jam jest duch bez ciała.
Ślepe narzędzie woli, co mi iść kazała
Krew przelewać na ziemi. — Żadna płeć nie moją! —
Gotuj się umrzeć! — serca nie ma pod tą zbroją.

Montgomery.

O! przez świętéj miłości wszechmogące prawo,
Które Bóg wlał w nas wszystkich — cofnij dłoń twą krwawą!
Jam zaręczony w kraju! — W piérwszéj wiośnie życia,
Piękna, jak ty, Anielska! mojego przybycia
Czeka w domu kochanka. — O! jeśliś już może
Doznała co jest miłość; jeżeli, jak wróżę,
Pragniesz szczęścia przez miłość: — nie rozdzielaj srogo
Dwójga serc, co bez siebie wzajem żyć nie mogą!

Joanna.

Obcych mi wzywasz bożyszcz, których ja świętości
Nie znam, ani potęgi. — Nie w imię miłości
Ubłagasz mię: — jéj ogień byłby zbrodnią we mnie. —
Walcz jak mąż, i umieraj! — bo żebrzesz daremnie.

Montgomery.

A więc w imię rodziców! zlituj się nad memi!
W opustoszałym domu, laty sędziwemi
Schyleni, tęsknią po mnie. — Ach! tyś sama pewnie
Zostawiła rodziców, co cię płaczą rzewnie.

Joanna.

Nieszczęsny! przypomniałeś, ile u nas matek
Pozostało bez dzieci; ile małych dziatek
Sierotami bez ojców; ile wdów strapionych,
Ile łez nieotartych i serc zakrwawionych
Miecz wasz u nas uczynił! — Ha! teraz doświadczą

Żony wasze i matki, z jaką my rozpaczą
Płakałyśmy nad krajem i braćmi naszemi!

Montgomery.

O! jak ciężko umierać nie na swojéj ziemi!

Joanna.

Któż was wezwał na cudzą? by jéj bujne łany
Kopytami tratować? by pod dach słomiany
Nizkiéj chaty rolnika, i w zamożne grody
Nieść ogień i żelazo? i z naszéj swobody
Urażać się? i swoich narzucać nam króli? —
Myśléliście, zuchwali! że jarzmo niewoli
Zegnie nas i poniży; że kraj dawnéj sławy,
Przywiążecie jak łódkę do swéj hardéj nawy!
Nie wiedzieliście, głupi! że nasz herb królewski
Tkwi u stóp tronu Boga; że wprzód sklep niebieski
Z gwiazd wam obrać, niżeli jeden zagon żyzny,
Jedną wioskę od naszéj oderwać ojczyzny! —
Ale przyszedł dzień zemsty! — Żaden z was przez wodę
Wielkiego morza — które, jak wieczną przegrodę
Bóg między nas położył, a wyście złamali —
Żaden żywy nie wrócił — Broń się! muszę daléj.

Montgomery.

Teraz czuje że umrę; — błagać cię daremnie!

Joanna (łagodnie).

Tak! lecz umrzyj jak rycerz! Po co drżeć nikczemnie
Przed śmiercią, przed konieczną? — Los nasz w ręku Boga.

Patrz na mnie! któż ja jestem? Pasterka uboga,
Słaba dziewica; — dłoń ma nienawykła broni.
Przecież z cichego domu, z samotnéj ustroni
Wyrwana — z łona ojca, z sióstr kochanych grona,
Muszę tutaj — nie swoją wolą prowadzona,
Wam na zgubę, i sobie nie na radość — muszę,
Być jak widmem postrachu; zatwardzić mą duszę,
Brodzić we krwi, i w końcu nie ujść śmierci grotu.
Bo nie błyśnie i dla mnie miły dzień powrótu
Do méj strzechy rodzinnéj! — Wiele jeszcze, wiele,
Wdów na mnie płakać będzie; wielu z was uścielę
Łoże w zimnéj mogile: — lecz i mnie dosięże
Dłoń mego przeznaczenia. — Bierz więc swe oręże,
Broń się: walcz! — Nie unikniesz, co ci Bóg przeznacza.
Lecz biada nędznikowi, co drży i rozpacza! —

Montgomery (porywając się z ziemi).

Ha! gdyś i ty śmiertelna, gdy cię dłoń człowiecza
Dosiądz może: — obaczym, czy dla mego miecza
Bóg nie przeznaczył chwały posłać cię do piekła! —
Ja teraz pragnę boju! — ja, Furyo wściekła!
Ja! i Bóg mi jest wsparciem! — W Nim moja otucha! —
Ty broń się, i zwij w pomoc piekielnego ducha!

(Porywa miecz i tarczę. Walczą. — Montgomery upada)
SCENA VIII.
Joanna (sama).

Stało się! Przeznaczenie, nie jam go zabiła!

(Oddala się od niego i stoi w zamyśleniu. Po pauzie)

Duchu! jakżeś ty straszny! jak twa dziwna siła
Potężnie działa we mnie! — W dłoni méj, tyś męztwo;
W sumieniu, tyś powinność; w sercu, okrucieństwo! —
Dusza płacze z litości — dłoń drży, jakby miała
Burzyć ołtarz w świątyni: gdy ze krwi i z ciała
Stanie przed nią przeciwnik: a wiém, że upadnie,
Że krew lunie mu z piersi, że twarz śmiercią zbladnie! —
Sam błysk miecza mię trwoży, jak łyskanie nieba,
Poprzednicze piorunu; — a jednak, gdy trzeba,
Czuję w sobie moc cudzą, i w méj dłoni drżącéj,
Miecz zabija sam przez się, jakby duch żyjący.

SCENA IX.
JOANNA I RYCERZ (ze spuszczoną przyłbicą).
Rycerz.

Ha! tużeś wreście, posłanko szatana!
Tu kres twych guseł, i próżna ich siła!
Broń się, przeklęta! i do swego pana
Idź po zapłatę, za złe, coś zbroiła.

Joanna.

Szaleńcze! na śmierć idziesz w moje ręce. —
Lecz tyś nie Angliki tyś syn naszéj ziemi!
Burgundzkie barwy i herby książęce!…
Ostrz mego miecza schyla się przed niemi.

Rycerz.

Ty mi pochlebiasz, piekielna Megero!
Broń się! — Choć czuję, że za twe zaklęcia,

Umrzeć ci raczéj pod kata siekierą,
A nie pod mieczem Burgundzkiego księcia.

Joanna.

Tyś więc ów książę?

Rycerz (podnosząc przyłbicę).

Jam jest, na twą zgubę. —
Gmin dotąd pierzchał przed twoim orężem,
Lecz nie mnie zwiodą twoje kłamstwa grube —
Mąż jest przed tobą!

SCENA X.
CIŻ, DUNOIS I LA HIRE (wpadając nagle).
Dunois.

Mąż niech walczy z mężem,
Nie z niewiastami!

La Hire.

Nim świętéj Dziewicy
Skroni dosięgniesz, nas wprzód zabić trzeba.

Filip.

Nie ja się zlęknę guseł czarownicy,
Ni was, co dla niéj zrzekliście się Nieba! —
Lecz wstyd ci wieczny, synu Orleana!
Wstyd ci, La Hirze! że swój miecz zwycięzki
Czynicie tarczą sprośnych sztuk szatana,
A z siebie giermków wiedmy czarnoksięzkiéj!

Pogardzam wami, i czekam. — Do broni!
Z kim Bóg, ten w czarta nie będzie jassyrze.

(Wszyscy gotują się do walki Joanna staje w pośrodku).
Joanna.

Stójcie!

Filip.

Ha! nędzna! strach ci mojéj dłoni!

(naciera na Dunois).

Broń się, bo zginiesz!

Joanna.

Rozłącz ich, La Hirze!
Dość już z obu stron bratniéj krwi przelano,
Dość! — lecz nie oręż tę walkę rozstrzygnie.
Inaczéj o tém w gwiazdach napisano!
I biada temu, kto go piérwszy dźwignie!
Kto nie uwierzy, i kto nie usłucha
Z ust moich głosu wszechmocnego ducha!

Dunois.

Poco wstrzymujesz cios mój sprawiedliwy?
Krew niechaj zdrajcy wstyd Francyi zmaże!

Joanna.
(rozłączając ich staje znowu w pośrodku).

Złóżcie broń! mówię, — Bóg, Pan litościwy,
Nie chce krwi waszéj — mnie z nim mówić każe.

(do Filipa).

Co chcesz? Filipie! zważ, i przeciw komu
Stoisz z orężem w bratobójczéj dłoni? —
On, jak ty, książę francuzkiego domu,
On jest twój ziomek, i towarzysz broni!
Jam téż nie obca — córka jednéj ziemi.
Wszyscy, na których następujesz głowę,
Twoi są. — Powróć, stań pomiędzy niemi,
A poznasz wszystkich! — Serca ich gotowe
Kochać cię; ręce uściskać; kolana
Zgiąć się przed tobą; — bo nawet w potrzebie,
Święta nam w tobie krew naszego Pana,
Oręż nasz ostrza mieć nie śmie dla ciebie! —
O! pójdź! wróć do nas! — Czyż dla cię bez ceny
Są cześć i miłość — serc najdroższe dary? —

Filip.

Dość, dość, obłudna! Śpiew zdradnéj Syreny
Insze w głąb piekła niech wabi ofiary!
Mnie nie ułudzą szatańskie mamidła,
Przezorny rozum zatkał moje uszy;
I oczu twoich zalotnicze sidła,
Jak z gładkiéj zbroi, zemkną się z méj duszy!
Teraz my z sobą! — Dunois! do broni!
Mąż z mężem walczy żelazem, nie słowy.

Dunois.

Złą snać ma sprawę, kto się prawdy chroni.
Wysłuchaj piérwéj! — Jam zawsze gotowy.

Joanna.

Patrz wkoło, Książę! i sądź, czy nas trwoga,
Czy nas potrzeba u stóp twoich zgina?
Jedném płomieniem gore obóz wroga,
Trupem się jego zasłała równina;
Głos trąb wojenych, jako piorun Boga,
Rozprasza resztę: — naszą jest godzina!
Jako zwycięzcy, sławą i weselem
Chcemy się z dawnym dzielić przyjacielem. —
O! wracaj do nas! Dość mściwéj niechęci!
Z nami jest słuszność i błogosławieństwo.
Wy nie widzicie — lecz Duchowie święci
Walczą za nami! — Bóg nam dał zwycięztwo!
Bóg ci przezemnie swą wolę ogłasza,
Przezemnie’ć Jego chce dźwignąć prawica. —
Jako ten nasz sztandar, biała sprawa nasza;
Godłem i hasłem jéj — Bóg i Dziewica!

Filip (na stronie).

Umiem znać kłamstwa mamiące wykręty,
Ale jéj mowa prosta jest jak dziecka! —
Czyżby i pozór niewinności święty
Wykłamać mogła piekieł moc zdradziecka? —
Nie słucham wiecéj! — Dunois! do broni!
Ucho me, czuję, jest słabsze od dłoni.

Joanna.

Zwiesz mię szatanką! Szatańskież to dzieło,
Rozbrajać zemstę, koić serc trucizny?

Piekłoż chce zgody? Onoż mię natchnęło
Żądzą pokoju, miłością ojczyzny? —
Lub się więc zmienił porządek natury,
Że dobrą sprawę wśpierać muszą piekła:
Albo — jeżeli jest prawdą, com rzekła, —
Zkąd me natchnienie, jeżeli nie z góry?
Kto zstąpił ku mnie, ku biednéj pasterce,
I męztwo w piersiach dziewicy rozniecił?
Nadludzki zamiar tchnął w dziecinne serce,
I duszę światłem nadziemskiém oświecił? —
Jam nie wzrastała przed królów obliczem,
Obca mym ustom sztuka słów mamiąca;
Przecież gdy trzeba — gdy tchem tajemniczym
Duch mię owionie: — jakby w blasku słońca
Widzę przed sobą cały świat widomy,
Wiém wszystkie rzeczy: — czuję mimowoli
Przeszłość i przyszłość narodów i króli —
A słowa moje wstrząsają jak gromy.

Filip.

Co mi się dzieje? co za dziwna zmiana!
Moc-że to czarów to wzruszenie budzi? —
Nie! — ta mię postać, ten mię wzrok nie łudzi!
Serce mi mówi: — Tyś z Nieba zesłana!

Joanna.

On już wzruszony! stało się! wzruszony! —
Twoja w tém, Panie! a nie moja siła! —

Chmura się gniewu we łzy roztopiła,
Pogodą serca świeci wzrok natchniony! —
Precz z tym orężem! — łączmy łzy ze łzami!
On płacze! — Boże! dzięki Ci! — On z nami!

(Miecz i chorągiew wypadają z jéj dłoni; bieży do Księcia i ściska go. Dunois i La Hire rzucają również miecze, i śpieszą uściskać Księcia).
KONIEC AKTU DRUGIEGO.
AKT TRZECI.

(Obóz królewski w Chalons nad Marną).
SCENA I.
DUNOIS, LA HIRE.
Dunois.

Jesteśmy bracia, towarzysze broni;
Tyleśmy razem wspólnéj krwi przeleli,
Nierozerwani w złéj i dobréj toni —
Nas-że dziś miłość kobiéty rozdzieli?

La Hire.

Posłuchaj, Książę!

Dunois.

Wiém, kochasz Dziewicę,
Idziesz twą miłość objawić królowi,
Prosić go o nię. — Król ci nie odmówi;

Król zna twa wierność, twą dzielną prawicę.
Lecz ja — wiedz o tém! — wprzód niźli ją cudzą
Ujrzę. La Hirze!…

La Hire.

Wysłuchaj mię, Książę!

Dunois.

Nie wdzięki lica oczy moje łudzą,
Nie płochy urok serce moje wiąże.
Serce to w bojach zdziczałe od młodu,
Ze strzał miłości urąga pod zbroją.
Lecz ta cudowna zbawczyni narodu,
Ta bohaterka — ta być musi moją!
Przysiągłem sobie przed obliczem Nieba.
Bo siłę tylko zdoła pojąć siła;
A w duszy mojéj czuję, że jéj trzeba
Współczucia drugiéj — coby równą była.

La Hire.

Któżby twych zasług był tak nieświadomy,
Iżby śmiał z tobą stawać do zawodu? —
Ale zważ, Książę! czy stan jéj poziomy
Godzien jest twego imienia i rodu?

Dunois.

Mojego rodu? Ona jest dziecięciem
Boskiéj natury, śród ziemskich padołów!
Onażby równać nie śmiała się z księciem,
Oblubienica niebieskich Aniołów?

Którą nad wszystkie ziemskich koron blaski,
Otacza jaśniéj święty promień Łaski;
Co wszelką wielkość, wszelką jasność ziemi,
Widzi poziomą pod stopami swemi? —
O! tam, gdzie ona, na niedoścignionéj
Swéj wysokości, świeci śród gwiazd koła,
Tam-weź za szczeble wszystkie świata trony,
Dójść nie potrafisz — bez skrzydeł Anioła!

La Hire.

Król więc rozstrzygnie.

Dunois.

Nie! jéj własna wola. —
Ona, co wolność wróciła krajowi.
O losie swoim niech sama stanowi! —

SCENA II.
CIŻ, KRÓL, ARCYBISKUP, AGNIESZKA SOREL,
DU CHATEL, CHATILLON.
Król (do Chatillona).

Sam więc przybędzie uznać mię za króla?
Hołd mi swój złożyć?

Chatillon.

Dziś jeszcze tu stanie,
Wysłał mię przodem, ażebym ci, Panie!
Niósł jego lenną cześć i pozdrowienie.

Agnieszka.

O! piękne słońce dnia! co nam przynosi
Pokój i zgodę, i krzywd przebaczenie!

Chatillon.

Dwiestu rycerzy składa orszak księcia,
Z nimi przed tobą kolano uniży.
Rozumie jednak, że gdy się już zbliży,
Ty jak brat brata przyjmiesz go w objęcia.

Król.

Niczego w życiu nie pragnę goręcéj.

Chatillon.

Książę téż prosi, by o tém, co było,
Teraz i nigdy nie wspominać więcéj.

Król.

Serce mu moje wszystko przebaczyło.

Chatillon.

Przebaczyć równie raczysz wszystkim, którzy
Z nim przeciw tobie śmieli podnieść bronie.

Król.

Francya wszystkim serce swe otworzy,
Wszystkich jak dzieci przytuli na łonie.

Chatillon.

Z matką téż twoją, jeśli żądać będzie,
Przyzwolić, Panie! zechcesz na ugodę.

Król.

Oby chęć syna mieć chciała na względzie!
Ona to ze mną, nie ja z nią spór wiodę.

Chatillon.

Dwunastu świadków z piérwszych mężów kraju,
Z obu stron wspólne zaręczą przymierze.

Król.

Niech i tak będzie.

Chatillon.

A podług zwyczaju,
Gdy Arcybiskup, przy świętéj ofierze,
Między was jedną hostyą rozdzieli,
Sami przysięgą stwierdzicie układy.

Król.

Niech mi tak święci pomogą Anieli,
Jak w sercu mojém nie ma cienia zdrady! —
Cóż jeszcze książę żąda po mnie?

Chatillon.

Panie!
Widzę tu męża, którego spotkanie
Mogłoby zatruć pierwszych wzruszeń chwile.

Król.

Rozumiem.

(do Du Chatela).

Musisz odejść, Du Chatelu!

(Du Chatel oddala się w milczeniu.Król przeprowadza go oczyma nakoniec śpieszy za nim i ściska go).

Nie miej mi za złe! — Ach! ty mi nie tyle
Poświęcić chciałeś, wierny przyjacielu!
(Du Chatel odchodzi).

(Chatillon podając zwój pargaminowy).

Resztę warunków ten pargamin mieści.

Król.

Przyjmuję wszystkie, nie badając treści.
Zwrot przyjaciela cóż godnie opłaci? —

(do Dunois i La Hire).

Wy ze stem jeźdźców idźcie spotkać braci!
Hełmy swe kwieciem niech stroją żołnierze,
A miasto postać godową przybierze:
Podczas gdy święty głos dzwonów ogłosi,
Że Burgund pokój Francyi przynosi! —

(Głos trąb za sceną. Paź wchodzi).

Cóż to jest?

Paź.

Książę Burgundzki przybywa.

Dunois.

Śpieszmy go spotkać!

(Odchodzi z La Hirem i Chatillonem).
Agnieszka.

O! chwilo szczęśliwa!

Król.

Ty płaczesz, luba! — Ach! i we mnie serce
Ściska się, myśląc, ile krwi rodzinnéj,
Ile łez przelać musiał lud niewinny,
Nim on kres bratniéj położył rozterce. —
Lecz nie dziś o tém! — Dzień po nocy błyska,
Po burzy słońce i nam zajaśnieje.

Arcybiskup (patrząc przez okno).

Co za tłum! — Orszak ledwo się przeciska. —
Otóż i Filip! — Lud nakształt mrowiska
Kupi się w koło — z radości szaleje.
Klęczą przed koniem, podnoszą ramiona —
Ha! cóż to? — z konia porwali na ręce!
Niosą w tryumfie! — a kwiaty i wieńce
Zaćmiły niebo jak chmura zielona.

Król.

Dobry lud! jakże prędko zapomina
Krzywd swych i kraju; krwi ojców i dzieci!
Miłość się jego, jak gniew, ogniem nieci,
Wszystkiém dla niego obecna godzina! —

(do Agnieszki).

Dość łez, najmilsza! uzbrój serce w stałość,
Wróć pokój twarzy! — bo wszystko w téj porze,
Zbyteczna radość, jak zbyteczna żałość,
Równie go zdraźnić lub zawstydzić może.

SCENA III.
CIŻ, FILIP, DUNOIS, LA HIRE, CHATILLON
i dwaj inni Rycerze z orszaku Księcia.
(Filip zatrzymuje się w miejscu; Król, porusza się ku niemu, ale go Książę uprzedza, i w chwili, gdy chce ugiąć przed nim kolano, Król przyjmuje go w swe objęcia).
Król.

Pośpiech twój tylko uprzedził nas, Książę!
Chciałem cię spotkać: — lecz szybkie masz konie.

Filip.

Nie dziw! do mojéj powinności dążę.

(ściska i całuje w czoło Agnieszkę).

Wybacz, kuzynko! ale w mojéj stronie,
Jest to obyczaj, któremu bez sporu
Piękność ulega.

Król.

Podług naszych wieści,
Na dworze twoim szukać trzeba wzoru
Wdzięcznéj godności i krasy niewieściéj.

Filip.

Ze wszystkich skarbów Burgundzkiéj krainy.
To jest najdroższe, czém ją Niebo darzy.

Król.

Lecz ty sam, Książę! przyznaj się do winy,
Albo się musisz oczyścić z potwarzy:
Że lekce ważąc miłość i jéj wiarę,
Nie wierzysz w wierność.

Filip.

Najcięższą swą karę
Ma samo w sobie każde odszczepieństwo! —
Błogo ci, Królu! żeś się w tém z natchnienia
Pięknego serca, ustrzegł doświadczenia!

(postrzegając Arcybiskupa).

Witaj, Pasterzu! twe błogosławieństwo
Niech stwierdzi węzły braterskiego związku! —
Dawnom cię widział: — bo chcąc spotkać ciebie,
Trzeba iść, widzę, drogą obowiązku.

Arcybiskup.

O! dniu radośny! teraz mię do siebie
Pan niech powoła! — Cóżbym więcéj żądał
Widzieć na ziemi, gdym ten dzień oglądał? —

Filip (do Agnieszki).

Mówią, kuzynko! żeś swe dyamenty
Przedać kazała, by mię ścigać zbrojnie. —
O! nie wiedziałem, że duch tak zawzięty
Mieszka w twém sercu — Lecz już koniec wojnie!
Wraca się wszystko, co było stracone:
Pociechy serca, i ozdoby stroju. —
Patrz! twe klejnoty są téż znalezione!…

(bierze z rąk Dworzanina szkatułkę i podaje ją Agnieszce).

Na wojnę ze mną były przeznaczone.
Przyjm je odemnie za godło pokoju! —

(Agnieszka waha się, poglądając na Króla).
Król.

Przyjm! jest to zakład podwójnéj świętości:
Braterskiéj zgody, i szczeréj miłości.

(Agnieszka płacząc usuwa się na stronę; Król i wszyscy mocno wzruszeni).
Filip.
(Spójrzawszy po kolei na wszystkich, rzuca się w objęcia Króla).

Królu mój!

(W tejże chwili trzej Burgundzcy rycerze ściskają się z Arcybiskupem, Dunois i La Hirem. Król i Filip pozostają przez czas niejaki we wzajemnych uściskach).
Filip (po pauzie).

Jaż cię mogłem nienawidzieć?
Ja wroga twoją uwieńczyć koroną?…

Król (przerywając).

Dość!

Filip.

Nie! — Występek powinien się wstydzić.

Król.

Dość! — Wszystko przeszło — wszystko przebaczono!
Był to błąd losu — wpływ gwiazdy złowrogiéj.

Filip.

Naprawię wszystko, wierzaj mi, naprawię!
Francyą całą złożę pod twe nogi:
Żadnéj wsi, żadnéj lepianki ubogiéj
Nie będzie braknąć twych przodków dzierżawie! —

Król.

Gdyśmy złączeni, któż nas zachwiać zdoła? —

Filip.

Ach! nie wiész, Królu! jak ciężkie zgryzoty
Truły mi duszę śród twych wrogów koła!

(wskazując na Agnieszkę).

Czemuś mi tego nie przysłał Anioła?
Samby jéj widok wrócił mię do cnoty. —
Lecz teraz, teraz — żaden podstęp wroga,
Żadna moc piekieł — nic nas nie rozdwoi!
Tutaj się kończy moich błędów droga.
Pokój mój, czuję, jest na piersi twojéj! —

Arcybiskup (stając pomiędzy nimi).

A więc, Książęta! pokój między wami!
Francya znowu, jak feniks z popiołu,
Wzniesie się — blizny zakryje laurami:
Praca, i ziemia bogata darami,
Wrócą zamożność i miastu, i siołu.

Lecz ci, co przez was i dla was zginęli,
Tysiące ziomków, czyż z mogił swych wstaną?
Lecz łzy, co przez was i dla was wylano,
Któż je powróci tym, co je wyleli? —
Zakwitnie może przyszłe pokolenie,
Lecz przeszłe przez was było łupem zbójców;
Pomyślność synów, nie wskrzesi ich ojców,
Krew ich na wasze opadła sumienie! —
Obyż z niéj przecie wyszła wam przestroga,
By nim spór kiedy zaczniecie orężny,
Pomnieli naprzód na ludzi i Boga!
Bo wojnę łatwo rozkiełzna Potężny.
Lecz wojna nie jest jako sokół, który,
Pojmawszy zdobycz, posłusznemi pióry
Wraca do łowca na dzwonek mosiężny.
Nie! sęp to dziki, co się krwią rozjadą,
I gardzi głosem człowieka; — i biada
Tym, co go puszczą! — A nie zawsze z Nieba
Cudowna pomoc zstępuje, gdy trzeba.

Filip.

Tak, Królu! Aniół walczy przy twym boku! —
Lecz gdzież jest ona?

Król (do otaczających).

Kędy jest Dziewica?
Czyżby się szczęścia chroniła widoku,
Co nam jéj własna zjednała prawica? —

Arcybiskup.

Nie dla niéj, Panie! zgiełk dworskiéj zabawy.
Gdy ją powinność nie woła na bitwy,
Gdy nic nie może dla Francyi sławy,
W ustroniu za nią przesyła modlitwy.
I w Bogu tylko, przez Boga natchniona,
Żyje dla Boga.

Dunois.

Lecz otóż i ona.

SCENA IV.
CIŻ I JOANNA.
(w pancerzu, ale bez hełmu i z wieńcem we włosach).
Król.

Pójdź, pójdź, kapłanko! w tym świątecznym stroju,
Pójdź stwierdzić związek spojony przez ciebie! —

Filip.

Onaż to? niegdyś tak groźna w potrzebie.
Tak dziś łagodna, jak Anioł pokoju!

(do Joanny).

Widzisz, spełniłem, com obiecał tobie.
Nie wart-żem dzięków?

Joanna.

O! dziękuj sam sobie!
O! dziękuj Panu! że dziś gwiazdą jasną

Jaśniejesz przed Nim; ty, coś wczoraj jeszcze,
Groźny kometa, nad ojczyzną własną
Rozsiewał światło krwawe i złowieszcze.

(patrząc dokoła)

Wszyscy tu, widzę, radzi i weseli,
A tam smutnego spotkałam w przedsieniu,
Co się kryć musi, i szczęścia nie dzieli!

Filip.

Któż jest tak winnym, że się nie ośmieli
Dziś nawet w naszém ufać przebaczeniu? —

Joanna.

Możeż on ufać? — O! powiedz, że może!
I niech się w pełni twa zasługa ziści!
Bo gdy chcesz godnie spełnić dzieło Boże,
Pełń je do końca! — Kropla nienawiści
Sam zdrój zbawienia zamienia w truciznę.
Zdaj Miłosierdziu twéj zemsty spuściznę! —

Filip.

Teraz rozumiem.

Joanna.

I przebaczysz. Książę? —
Tak, taki przebaczysz! — Pójdź tu, Du Chatelu!

(Otwiera drzwi i wprowadza Du Chatela, który zatrzymuje się opodal).
(do Filipa).

Kto tu odpuścił winowajcom wielu,
Z wielu go grzechów Pan w Niebie rozwiąże.

Filip.

Joanno! wszystko uczynię dla ciebie,
Ale ty nie wiész, jakiéj chcesz ofiary!

Joanna.

Wiém, że jak słońce dla wszystkich na Niebie:
Jak rosa z Nieba: jak wszystkie swe dary
Niebo zarówno dla wszystkich swych dzieci:
Tak Miłosierdzie, które jest od Boga,
Na wszystkich spada, i dla wszystkich świeci.
Wiém, że przebaczyć i miłować wroga,
Jest to zwycięztwo nad wszystkie zwycięztwa,
Natchnienie Łaski, Boskość człowieczeństwa!

Filip.

O! Niepojęta! zkąd ci moc nade mną?

(do Du Chatela).

Zbliż się! — Przebaczam! — Duchu mego ojca!
Przebacz mi równie, że twój wróg zabójca
Ściska dłoń syna, co cię pomścić miała! —
A wy, Bogowie śmierci! których ramię
Sięga szeroko: niech wasz gniew nie pała,
Że wam złożony ślub méj zemsty łamię! —
W waszych tam państwach, gdzie serce nie bije,
Wszystko niezmienne, niezachwiane, wieczne:
Lecz póki człowiek tu czuje i żyje,
Wpływ chwili musi rodzić czucia sprzeczne.

Król (do Joanny).

Com ci nie winien? posłanniczko Boga!
Tyś zawróciła koło méj fortuny;

Ty mi powracasz brata: ty z rąk wroga
Wydzierasz berło; ty wojny pioruny
Gasisz nad nami! — Któryż z ziemskich króli,
Tyle dobrodziejstw, jak warte, odpłaci?

Joanna.

Bądź ludzkim w szczęściu, jakeś był w niedoli!
Boga za ojca — bliźnich miéj za braci! —
Najuboższemu z pośród twego ludu
Czyń sprawiedliwość: strzeż praw i swobody;
A nie pogardzaj nizkim! — bo od trzody
Bóg tobie zesłał spełnicielkę cudu! —
Francya tobie ukorzy się cała,
I będziesz ojcem królów pokolenia;
I wielka będzie ich moc i ich chwała:
Dopóki pycha serca i myślenia
Nie zbluźni Bogu, i ludem nie wzgardzi.
Bo wtenczas! — wtenczas, i Bóg się zatwardzi,
I zkąd ci pomoc — z pod wieśniaczéj strzechy,
Wyzwie mścicieli za mocarzów grzechy

Filip.

Gdy ci otwarte przeznaczenia księgi,
Czyjaj z nich, Święta! przyszłość mego domu!

Joanna.

Obok królewskich tron jego potęgi;
Chce wznieść się wyżéj: — nie lęka się gromu
Boga, ni ludzi. — Grom przecież uderzy,
Grom przeznaczenia! — Lecz się nie bój zbytnie!

Dom twój nie upadł! — Nie z miecza rycerzy.
Z łona dziewicy szczep jego odkwitnie,
I na dwóch tronach, w pełni majestatu,
Króluje, widzę, znajomemu światu,
Ha! i nowemu! który wola Boża
Kryje dziś jeszcze za zasłona morza!

Król.

O! mów! czy węzeł, co nas dzisiaj wiąże,
W przyszłe też wieki, dwa bratnie narody
Połączać będzie?

Joanna.

O! Królu! o! Książę!
Mocarze ziemi! strzeżcie się niezgody!
Nie budźcie Jędzy! niech w swych lochach drzemie!
Bo raz zbudzoną, kto zdoła powstrzymać?
Z jadu jéj smocze rozrodzi się plemię,
Z pożaru pożar będzie się rozdymać! —
Dość! — Obłok stanął u przyszłości progu. —
Cieszcie się z dzisiaj, jutro zwierzcie Bogu!

Agnieszka.

Święta Dziewico! ty wiész myśli moje,
Powiedz, co przyszłe rokują mi lata?

Joanna.

Duch widzi tylko wielkie dzieje świata,
Własnym twym losem rządzi serce twoje.

Dunois.

Lecz jakież szczęście, jakie ziemskie blaski,
Jaka nagroda będzie godna ciebie?
Ty! coś nam zlała zdrój niebieskiéj łaski!

Joanna.

Szczęście prawdziwe mieszka z Ojcem w Niebie.

Król.

Lecz dać ci ziemskie, należy do króla.
On cię uczyni celem czci narodu,
On! — I wnet jego dopełni się wola. —
Klęknij, Joanno!

(Joanna przyklęka, Król dobywa miecza, i uderza ją nim zlekka po ramieniu).

I z nizkości rodu
Wstań! — Ja król, ciebie, i twój ród, i w grobie
Prochy twych przodków, uszlachcam zarazem!
Lilije białe będą herbem tobie,
Jak są cnót twoich godłem i obrazem.
A nikt z rycerzy, ni książąt, przed tobą,
Nikt, prócz krwi królów, nie ma mieć pierwszeństwa
Związek twój będzie najwyższych ozdobą,
A mnie, królowi, zdaj swadźbę małżeństwa!

Dunois (występując).

Serce ją moje wybrało już wprzódy
Nimeś ją. Panie! w blask twéj łaski odział.
I jeślim godzien tak wielkiéj nagrody,
By los mój z ręką chciała przyjąć w podział:
Was samych, Królu! i ty mężu Boży!
Wzywam na świadków méj szczeréj przysiędze.

Król (do Joanny).

Cuda po cudach Bóg nam w tobie mnoży!
Cóż niepodobném będzie twéj potędze,
Gdy nawet jego — miłości szydercę,
Zhołdować mogłaś?

La Hire (występując).

Znam Dziewicy serce,
Piérwszą jéj cnotą jest pokora święta.
I jakbądź warta czci, którą odbiera —
Nie ją ułudzi wielkości ponęta,
Nie od niéj wzgardy dozna miłość szczera.
Więc chociam prosty rycerz — wybacz, Książę!
Wybór jéj serca niech nasz los rozwiąże.

Król.

I ty, La Hirze? — Dziewico! dla Boga!
Ledwieś pomogła przejednać mi wroga,
Chcesz-że poróżnić przyjaciół mych? — Oba
Godni są ciebie: — dla obudwóch jedna
Życzliwość moja. — Po co długa próba?
Mów, kto szczęśliwy, co twe serce zjedna?

Agnieszka.

Nagłość twa, Królu! przeraża Dziewicę,
Rumieniec wstydu widzę na jéj czole.
Daj czas, niech sama zbada tajemnicę
Serca swojego! — Ani ją w tém kole
Wyjawić może. — Zostawcie nas same!
Siostrze przed siostrą powróci swoboda,
Ufność przemoże nieśmiałości tamę.
Wyrok jéj serca, ja ogłoszę.

Król.

Zgoda!
(Chce odchodzić).

Joanna.

Nie, Królu! zostań! Nie rumieniec sromu,
Nie żar miłości czoło moje pali.
Nic do zwierzenia nie mam tu nikomu,
Cobym nie rada, by drudzy słuchali.
Umiem czuć wdzięcznie cześć, co mię spotkała;
Alem nie na to wzięła miecz śmiertelny,
Bym krwią mych bliźnich, sobie kupić miała
Książęca mitrę, albo mirt weselny.
O! nie! mój Królu! — Wielkie dzieło Boże,
Co mi na ziemi spełnić przeznaczono,
Czysta dziewica tylko spełnić może. —
Żadnemu z mężów nie mogę być żoną.

Arcybiskup.

Azaliż nie wiész, że na ulgę troski
Piérwszemu z mężów, Bóg niewiastę stworzył? —
W głosie natury, jest głos woli Boskiéj.
Gdy dójdziesz celu, co ci Bóg założył,
Rychło, odwykłszy od miecza i zbroi,
Piękniejszy zawód obaczysz przed sobą:
Byś cnót niewieścich dała wzór płci twojéj,
Jak byłaś mężom wzorem i ozdobą.

Joanna.

Ojcze! któż zgadnie przyszłą wolę ducha?
Lecz gdy czas przyjdzie, a poznam, co trzeba:

Serce go moje z pokorą usłucha. —
Tymczasem spełńmy piérwszą wolę Nieba!
Król nie jest jeszcze pomazańcem Boga,
Olej mu święty nie namaścił czoła;
Do Reims nam drogę zaszło wojsko wroga —
Tam, bracia! za mną! tam powinność woła! —

Król.

Jedna myśl, widzę, rządzi sercem twojém,
Miłość się przed nią ozwać nie ośmiela.
Lecz gdy kraj cały zakwitnie pokojem,
A w serca ludzi wróci duch wesela:
Wierz mi, że wtenczas twe serce niewieście
Wzbudzi też w sobie uczucia dziś śpiące;
I coś zaczęła zbawiając tysiące,
Szczęściem jednego zakończysz nareście.

Joanna.

Delfinie! takżeś syt już Bożéj łaski,
Że chcesz w proch ziemski rzucić jéj narzędzie?
Tak-że cię rażą wyższych światów blaski,
Że ziemię tylko mieć umiesz na względzie? —
O! ślepe serca! ludzie małéj wiary!
Niebo przed wami działa na odkryte;
Cuda po cudach świadczą jego dary,
A wy w tém tylko widzicie — kobiétę! —
Gdzież jest kobiéta? gdzie jest ziemska siła,
Aby uczynić, co Pan przez mię czyni? —
Biadaż mi, biada! gdybym się ważyła
Myśleć o sobie: — i cudu sprawczyni,

Ziemskim rozumem mierzyć moje życie!
Biada wam wszystkim, którzy mię kusicie!
Lecz Pan jest ze mną! On mię wziął w opiekę!…

(urywa nagle — i po chwili woła w natchnieniu):

Słyszę głos Jego! — Do broni, mój Królu!

SCENA V.
CIŻ I  RYCERZ.
(wpadając z pośpiechem).
Król.

Cóż nam przynosisz?

Rycerz.

Wróg przeszedł przez rzekę,
I szyk bojowy rozwija na polu.

Joanna.

Do broni! mówię. — Dziś kres jego pysze!
Sami na oślep idą w nasze ręce.
Za mną, kto Francuz!
(Wybiega).

Król.

Idźmy, towarzysze!
Niech mą koronę zwycięztwem uświęcę! —
Sam jako żołnierz chcę walczyć na czele.

(do Agnieszki)

Bądź zdrowa, luba! nie płacz!

Agnieszka.

O! nie płaczę,
Nie drżę o ciebie! — Bóg nazbyt już wiele
Uczynił dla nas, by tylko rozpacze
Zsyłać miał w końcu! — Jemu ufam śmiele,
Że cię w Reims dzisiaj zwycięzcą zobaczę.
(Wszyscy odchodzą).

(Słychać głos trąb wojennych, który podczas przemiany dekoracyi, coraz w większą wrzawę przechodzi, naśladując zgiełk i zamieszanie bitwy. Orkiestra łączy się z nim przy otwartéj scenie, wraz z odgłosem wojennych instrumentów za sceną).
SCENA VI.
(Teatr zamienia się w obszerne, otwarte pole, otoczone drzewami. Podczas muzyki widać w głębi szybko przebiegających żołnierzy).
TALBOT wsparty, na FASTOLFIE i otoczony żołnierzami; wkrótce potém LIONEL.
Talbot.

Dość! — pod tém drzewem złóż mię, przyjacielu!
Wracaj na bitwę! — Nic mi już nie trzeba,
A umrzeć umiem.

Lionel (wchodząc).

Co widzę? — o! Nieba!

Fastlof.

Na smutny widok trafiasz, Lionelu!
Wódz nasz umiera.

Lionel.

Nie daj tego Boże!

(do Talbota).

Dziś nam najbardziéj potrzebna twa siła.
Wstań, wodzu! doświadcz, co moc woli może!
Powstań! i rozkaż naturze, by żyła!

Talbot.

Próżno! nie zmienić, co zły los przeznaczy! —
Tron nasz, dźwigniony tylu prac ogromem,
Wali się w gruzy; — próżno bój rozpaczy
Wiodłem do końca: — patrz! rażony gromem
Leżę, bym nie wstał. — Reims jest już stracony,
Brońcie Paryża!

Lionel.

Paryż sprzymierzony
Z Delfinem; — właśnie odebrałem gońca.

Talbot (odrywając zawiązki ran).

A więc krwi moja, upływaj do końca!
Bo już mi światło obrzydło słoneczne.

Lionel (do Fastlofa).

Śpiesz unieść wodza na miejsce bezpieczne!
Wróg z całą na nas następuje siłą.

Talbot.

O! głupstwo gminu! tyś mię zwyciężyło!
Ty! — i nie ludziom walczyć z mocą twoją,
Przed którą same Bogi nie dostoją! —

Lecz ty, rozumie! światło Niebios tronu!
Ty sprawco świata! ty bóstwo człowiecze!
I cóż ty jesteś? gdy szał zabobonu
Porwie cię z sobą, i w przepaść zawlecze? —
Przeklęstwo temu! co w krainie myśli
Szuka wielkości: trwoni moc i lata,
I wierzy planom, gdy je mądrze skreśli! —
Bo szał i głupstwo — to są władzcy świata!

Lionel.

Przestań, Milordzie! Krótkie są twe chwile.
Myśl o wieczności! pojednaj się z Bogiem!

Talbot.

Gdybyż przynajmniéj męzkiéj uledz sile,
Upaść w zapasach z godnym siebie wrogiem!… —
Lecz stać się pastwą głupstwa i obłudy —
O! to dotkliwsze od śmierci tysiąca! —
Czyż wszystkie nasze ofiary i trudy
Nie były warte — choć lepszego końca? —

Lionel
(podając mu rękę).

Żegnaj, Milordzie! — Hołd łez i modlitwy
Złożę ci w czasie, gdy mię los ocali.
Teraz powinność zwie mię na plac bitwy,
Gdzie los ojczyzny waży się na szali.
Żegnaj, Talbocie! — Tak! do powitania
Na lepszym świecie, gdzie nie ma rozstania!
(Odchodzi).

Talbot.

Stało się! trzeba spłacić dług natury,
Oddać żywiołom, to co z nich powstało! —
Chwila nie minie — a z Talbota, który,
Świat niegdyś cały napełniał swą chwałą,
Zostanie tylko — proch! — Tak kończy człowiek!
A cała korzyść światła, co dziedziczym,
Jest — że ze wzgardą, przed zawarciem powiek,
Widzim, że wszystko było tylko — niczém!

SCENA VII.
CIŻ, KRÓL, FILIP, DUNOIS, DU CHATEL,
i Żołnierze francuzcy.
Filip.

Zwycięztwo nasze!

Król
(postrzegając Talbota).

Patrzcie! ktoś umiera!
Śpieszcie dać pomoc! gdy już nie daremnie.

(Żołnierze francuzcy zbliżają się do umierającego)
Fastlof
(zastępując im drogę)

Precz ztąd! szanujcie zwłoki bohatera,
Przed którym w życiu drżeliście nikczemnie!

Filip (zbliżając się).

Co widzę? Talbot!

Fastlof.

Oddal się, Filipie!
Niech zgonu męża wzrok zdrajcy nie brudzi!

(Talbot wlepia wzrok w Filipa i kona).
Dunois.

Toż ten, tak ufny w męztwie i dowcipie,
Że za nic ważył i Boga i ludzi? —
Straszny Talbocie! jak ci teraz mało
Ziemi potrzeba! — a dziś jeszcze rano,
Francyi całéj nie dosyć się zdało! —

(do Króla).

Teraz cię królem witać mogę śmiało!
Bo szczęście zawsze groziło odmianą,
Póki duch żywy poruszał to ciało.

Król.

Nie my, moc wyższa zmogła cię, rycerzu!
Na ziemi Franków, jak na swym puklerzu,
Coś i konając nie chciał puścić z dłoni,
Ległeś, byś spoczął! — I ona cię przyjmie
Do swego łona. — Tu, gdzie kres twéj broni,
Tu grób ci wzniesiem; — a samo twe imię,
Sam ten grób, w środku państw naszych dzierżawy,
Stanie za pomnik twych czynów i sławy.

Fastlof
(zbliża się i oddaje miecz).

Przyjm, Panie! — jestem twym jeńcem.

Król (nie przyjmując).

Nie, wcale!
Świętą powinność umiem czcić i w wojnie.

(do Żołnierzy angielskich)

Idźcie, i wierni wodza swego chwale,
Cześć mu ostatnią oddajcie spokojnie! —

(Fastolf z Żołnierzami odchodzi).

Ty, Du Chatelu! śpiesz, nie tracąc chwili,
Śpiesz do Agnieszki! — uspokój jéj trwogę!
Powiedz, że żyjem; żeśmy zwyciężyli;
Że ją w Reims czekam. — Ty jéj wskażesz drogę.
(Du Chatel odchodzi).

SCENA VIII.
CIŻ I LA HIRE.
Dunois (do wchodzącego).

Gdzież jest Dziewica?

La Hire.

Właśnie pytać chciałem.
Przy tobie była w pośród bitwy pola.

Dunois.

W twojéj ją straży zostawić mniemałem,
Gdym z jazdą poszedł na obronę króla.

Filip.

Przed chwilą jeszcze śród zastępów wroga,
Widziałem zdala jéj chorągiew białą.

Dunois.

Biada nam! gdzież jest? — Jakaś myśl złowroga
Trwoży mię o nię; — drżę, by nazbyt śmiało
Nie wpadła w tłumy, gdy nikt nie był przy niéj.

Król.

Do broni! śpieszmy na odsiecz zbawczyni!
(Odchodzą).

SCENA IX.
(Inna pusta okolica bitwy. W oddaleniu widać wieże miasta Reims, oświecone słońcem).
(Rycerz w czarnéj zbroi ze spuszczoną przyłbicą wchodzi cofając się. Joanna ściga za nim aż na przodek sceny, gdzie on staje i czeka na nią).
Joanna.

Ha! nędzny! teraz doszłam twych podstępów!
Chciałeś ocalić resztę twoich braci,
Uwieść mię zdala od waszych zastępów. —
Lecz krew mi twoja tę zdradę zapłaci!

Czarny rycerz.

Po cóż mię ścigasz? — Po coś tak, jak widzę,
Zawzięta na mnie? —

Joanna.

Bo cię nienawidzę.
Bo jak noc piekieł, któréj nosisz barwę,
Sama twa postać wściekłość budzi we mnie. —
Zedrzyj z twéj twarzy tę szatańską larwę,
Co cię mym oczom chce ukryć daremnie!
Mów, ktoś jest? — Gdybym nie widziała w boju,
Jak tuż przedemną, choć nie moim grotem,
Legł mężny Talbot: — z postaci i stroju
Mogłabym wnosić, żeś ty jest Talbotem.

Czarny rycerz.

Nic-że ci wewnątrz nie mówi głos ducha?

Joanna.

Ha! zkąd wiesz o tém, że mi złém zagraża? —
Lecz duch mój tylko głosu Boga słucha!
Groźba złych duchów, czystych nie przeraża.

Czarny rycerz.

Joanno! słuchaj! — Duch ci prawdę wróży.
Oto Reims! — Nie wchodź! — złóż oręż przed bramą!
Szczęście nikomu do końca nie służy —
Puść je od siebie — nim odbiegnie samo! —

Joanna.

I któż ty jesteś, co mi na pół drogi
Radzisz opuścić nieskończone dzieło?
Mnież to rozumiesz zachwiać widmem trwogi,
Mnie, którą Niebo swém męztwem natchnęło? —

Czarny rycerz.

Siła się tobie nie oprze człowiecza,
Lecz jest moc wyższa, co i tobą władnie.

Joanna.

Żadna, prócz Boskiéj! — i nie złożę miecza,
Aż tron Lankastra w proch się nie rozpadnie.

Czarny rycerz.

Złóż broń! powtarzam — ostrzegam raz jeszcze.
Nie wchódź do miasta!

Joanna.

Milcz, widmo piekielne!
Mów, kto ci natchnął te groźby złowieszcze?
Mów, lub giń!

(podnosi miecz jak do cięcia)
Czarny rycerz
(dotyka ręką Joannę, która staje nieruchoma).

Zabij to, co jest śmiertelne! —

(Nagła ciemność — uderzenie piorunu — Rycerz znika).
Joanna (z przerażeniem).

To nie był człowiek! — Zwodna mara piekła
Wyszła z przepaści, by mi zachwiać serce,
Bym się méj świętéj powinności zrzekła! —
Lecz mnież to — Boga mojego rycerce,
Mnież to wszechmocnéj nie ufać potędze? —
O! niech się cała moc piekieł sprzysięże,

Pan mój jest ze mną! — wierna méj przysiędze,
W Nim ufać będę, i przezeń zwyciężę!
(Chce odchodzić).

SCENA X.
LIONEL I JOANNA.
Lionel (wchodząc).

Przeklęta! broń się! — bo jedno z nas obu
Zginąć tu musi. — Krew tysiąca braci,
Szlachetny Talbot z przedwczesnego grobu
Woła o pomstę; — miecz ci mój odpłaci! —
I byś wiedziała, zwodzicielko podła!
Że mię nie splatasz w guseł twoich matni:
Jam jest Lionel — wojska wódz ostatni! —
Walcz! i klnij chwilę, co cię ze mną zwiodła!

(Walczą. — Po krótkiéj chwili Joanna wytrąca mu miecz z ręki).

Niewierne szczęście!
(Pasuje się z nią).

Joanna
(porywa go lewą ręką za pióro od hełmu i zdziera mu hełm z głowy, tak, że twarz jego odsłania; w prawéj ręce podnosi miecz jak do ciosu).

Miej więc, czegoś żądał!

(W téj chwili spogląda mu w oczy; wzrok jego mięsza ją nagle i jakby przeraża. Staje nieporuszona, i powoli opuszcza rękę)
Lionel.

Uderz, przeklęta! — Próżno będziesz czekać;
Nie przyjdzie nigdy dzień, coby oglądał
Pokorę moje. — Uderz!

(Joanna daje mu znak ręką, aby się oddalił).

Mam uciekać?
Przed tobą? — Nigdy! — Stokroć umrzeć raczéj!

Joanna
(z odwróconą twarzą).

Nie chcę pamiętać, żeś był w mojéj mocy.

Lionel.

Nie! — Gardzę tobą! nie chcę twéj pomocy! —

Joanna.

Zabij mię, a uciekaj!

Lionel.

Cóż to znaczy?

Joanna.
(zakrywa twarz rękoma).

Biada mi!

Lionel.

Mówią, że każdego jeńca
Zabijać zwykłaś. — Czemuż mię jednego
Ocalasz?

Joanna.
(w gwałowném poruszeniu podnosi miecz, ale spójrzawszy mu w oczy, znowu go opuszcza).

Boże! wśpieraj mię!

Lionel.

Jakiego
Śmiesz wzywać Boga? — Nasz Bóg nie uświęca
Czarów piekielnych! —

Joanna
(w najgwałtowniejszéj boleści).

Cóżem uczyniła! —
Ślub mój złamany! —
(załamuje ręce z rozpaczą).

Lionel
(spogląda na nią z politowaniem, i zbliża się do niéj).

Co się dzieje ze mną? —
Ty płaczesz! — Jakaś niepojęta siła
Gniew mój rozbraja! — Czuję, że daremno
Chcę nienawidzieć! — Ktoś ty, Tajemnicza?

Joanna.

Uciekaj! —

Lionel.

Piękność twojego oblicza
Chwyta mi serce. — Chcę cię zbawić — muszę!
Pójdź ze mną! — zerwij piekielne sojusze!
Rzuć ten miecz! —

Joanna (z przerażeniem).

Ja mam iść z tobą?

Lionel.

Czas drogi!
Nie trać go! — idźmy!

(pokazując rękojeść swego miecza).

Na to znamię krzyża!
Zaklinam — każę — rzuć ten miecz złowrogi!
Idźmy!

(porywa ją za rękę)
Joanna.

Co widzę? — Dunois się zbliża! —
Uchodź, nieszczęsny! Czuję, że twéj zguby
Przeżyć nie zdołam.

Lionel.

Jestżem ci więc luby?

Joanna.

Święci niebiescy!

Lionel.

Spotkamyż się jeszcze?

Joanna.

Nie! — nigdy, nigdy!

Lionel.

Spotkamy się! — ręczę.
Przeczucia serca nie mylą mię wieszcze. —
Twój miecz na zakład!
(wydziera jéj miecz).

Joanna.

Co czynisz? szaleńcze!

Lionel.

Kocham cię! — Ufaj rycerskiemu słowu:
Będę cię szukał — spotkamy się znowu! —
(Odchodzi).

SCENA XI.
LA HIRE, DUNOIS, JOANNA.
La Hire.

To ona! — żyje!

Dunois.

Wszędzie cię szukamy.

La Hire
(patrząc w stronę gdzie odszedł Lionel).

Któż to uchodzi? — Ha! znam go zdaleka,
To jest Lionel!

Dunois.

Mniejsza! niech ucieka!

(do Joanny).

Zwycięztwo nasze! Reims otwiera bramy.
Lud cały tłumnie, z radości wyrazem,
Spotyka króla! — Pójdź z nami, Joanno!

(Podaje jéj rękę. Joanna chwieje się i ma upaść.).
La Hire (podchwytując ją).

Cóż to jest? — Przebóg! Dziewica jest ranną!
Krew jéj upływa!

Joanna.

Oby z życiem razem!
(Upada zemdlona na ręce La Hira).

KONIEC AKTU TRZECIEGO.
AKT CZWARTY.

(Scena w Reims).
SCENA I.
(Wspaniale ozdobiona sala; kolumny otoczone girlandami.
Za sceną słychać oboje i flety).
Joanna (sama).

Umilkł szczęk broni, przeszła groza wojny,
Po krwawych znojach wraca pokój miły.
Do świątyń Pańskich lud tłoczy się strojny,
Ganki i ołtarz kwieciem się okryły.
Wszędzie wesołość, albo wczas spokojny,
Nęcą po mieście lud zdala przybyły;
Reims nie ogarnie niezliczonych gości,
Na wielkie święto chwały i radości.

A wszystkie serca jedném czuciem gorą,
A z wszystkich oczu bije blask wesela.
Co gniew i zemsta dzieliły przed porą,
Razem dziś szczęście i radość podziela.

Frank, co drżał tylko i cierpiał z pokorą,
Olbrzymem wzniósł się nad nieprzyjaciela.
Francya, krusząc pęta swéj niewoli,
Wita na tronie potomka swych króli!

A ja! — ja jedna! — ja, com to zdziałała!
Mnie jednéj szczęście tych wszystkich nie wzrusza! —
Moc potężniejsza serce mi wyrwała,
W obozie wrogów uwięzła ma dusza! —
W proch mię poniża dawana mi chwała,
Hołdem jéj zgryzot jątrzy się katusza.
Stronię od braci, uciekam z ich koła,
By ukryć rozpacz, i wstyd mego czoła! —

Kto? ja? w piersi méj dziewiczéj
Nosić obraz męża? — Ja? —
Światłoż Łaski tajemniczéj
W ziemskiém czuciu zgasnąć ma? —
Ja ludu mego pasterka,
Ja Boga mego rycerka.
Ja goreć miłością wroga?… —
I nie ściągnęż Niebios gromu?
I nie spłonęż ogniem sromu,
Przed okiem ludzi i Boga? —

(Muzyka przechodzi zwolna w miękką, rzewną melodyą)

Biada, biada! co za tony!
Dźwięk ich, czuję, urzekł mnie.
W każdym, zda się, ulubiony
Głos z wiatrami ku mnie tchnie! —


Oby mię porwał szał wojny człowieczéj!
Oby usłyszeć świst strzał i szczęk mieczy!
Śród nichby może nanowo ożyła
Duszy méj siła!

Lecz te dźwięki! lecz te nóty!
Myśl ich echem tylko brzmi.
Dusza mdléje od tęsknoty,
Serce taje w żalu łzy! —

(po pauzie z żywością)

Miałażem zabić? mogłażem go zabić,
Widząc te oczy, ten wyraz oblicza?…
O! wprzódbym na się cios wolała zwabić! —
Zbrodniąż jest ludzkość i litość dziewicza? —
Ha! ludzkość, litość! Czułażeś je wprzódy,
Gdy cię posłano nieść mord na morderce?
Czułażeś litość, gdy Walijczyk młody
Błagał cię o nię? — Milcz, milcz, podłe serce!
Nie kłam przed Bogiem! — On zna prawdy skrytość.
Nie kłam nikczemnie! — To nie była litość! —

Na cóż mi było patrzeć w jego lice? —
Bóg chce mieć ślepe woli swéj narzędzia.
Jam śmiała spójrzeć! — Przeklęte źrenice!
Z Ojca i Stróża, został tylko — Sędzia!

(Głos fletów odzywa się znowu. Joanna w smutném pogrążona dumaniu. — Po pauzie).

Obym cię nigdy, lasko pastusza,
Nie zamieniała na miecz wojowniczy!

Czemuż cię, czemu, prosta moja dusza
Słuchać musiała, dębie tajemniczy?! —
Królowo Niebios! oby twój przeczysty
Nigdy przedemną nie zjawiał się blask! —
Odbierz go, odbierz twój wieniec gwiaździsty!
Jam jest grzesznica niegodna twych łask.

Jam widziała śmieretlnemi,
Chwałę Niebios, oczyma;
Przecież cel mój jest na ziemi,
W Niebie dla mnie go nié ma! —

Ciężkie, ciężkie powołanie,
O! Wszechmocny! na mnieś włożył! —
Jaż zatwardzić jestem w stanie
Serce, któreś tkliwém stworzył? —

Chcesz okazać moc twą światu,
Masz twe duchy, masz Anioły!
Ich, z twéj chwały majestatu,
Na śmiertelne szlij padoły!
Im, zleć woli twojéj czyny!
Im wybranym — co bez winy,
Co bez serca — nieskalani,
Nieśmiertelni, niezachwiani
Ziemską trwogą, ni rozpaczą,
Ani czują, ani płaczą!
Nie dziewicy, nie pasterce,
Kładź ten ciężar na jéj serce! —


Co mi do losów krajów i króli?
Co mi do ludów niezgody? —
Swobodna, rada z ubogiéj doli,
Wesoło pasłam me trzody.

Tyś mię wyrwał z pod méj strzechy,
Ty na krwawy popchnął bój! —
Mojeż za to będą grzechy?… —
Ach! to nie był wybór mój! —

SCENA II.
AGNIESZKA SOREL,   JOANNA.
Agnieszka
(wbiega w najwyższém poruszeniu, i postrzegając Joannę rzuca się jéj na szyję; lecz w téjże chwili cofa się i upada na kolana przed nią).

Nie, nie tak! — W prochu…

Joanna.

Co czynisz?

Agnieszka.

Wesele,
Zbytek wesela przepełnił mą duszę.
Szukam cię — z Bogiem podzielić je muszę,
Niewidomego czczę w tobie, Aniele! —
Pójdź, skończ twe dzieło! ty sprawczyni cudu!
Król, pan mój, Karol, śród swych Parów koła,

Wodzowie, wojsko, tłum radośny ludu,
Czekają na cię, by iść do kościoła. —
Ja to widziałam! — ja słyszałam zdala
Okrzyk tryumfu narodu i miasta! —
O! zbytek szczęścia tłoczy mię, przywala!…
Ratuj mię, wspieraj! bom słaba niewiasta.

(Joanna podnosi ją zwolna w milczeniu. Agnieszka wpatruje się w nią z podziwieniem, i po chwili).

Aleś ty smutna? — Szczęścia, coś nam dała,
Nie dzielisz sama? — Nie dziw! twoja dusza,
Co nieśmiertelny blask Niebios widziała,
Ziemską się naszą radością nie wzrusza.

(Joanna ujmuje ją za rękę, ale wnet ją znowu opuszcza).

O! gdybyś chciała czuć sercem kobiety!… —
Lecz precz ten oręż! precz hełm z twego czoła!
Nie gardź słodszemi płci twojéj zalety! —
Miłość się zbliżyć nie śmie i nie zdoła,
Póki w twych ręku lśni miecz Archanioła.

Joanna.

Czego chcesz po mnie?

Agnieszka.

Złóż oręż i zbroję,
Daj się miłości z twém sercem oswoić!
Stań sie niewiastą! —

Joanna.

Ja mam się rozbroić? —
Teraz? — O! wiedź mię na mordy i boje,
Na groty wrogów! — tam ja się rozbroję,

Tam! — Ale teraz! — murem nie żelazem
Kryć mi się od was — i od siebie razem!

Agnieszka.

Dunois kocha ciebie. — Ach! czyż szczera
Miłość serc takich ma goreć daremnie? —
Pięknie jest zyskać miłość bohatera,
Lecz piękniéj stokroć kochać go wzajemnie!

(Joanna odwraca się ze wstrętem).

Wzdrygasz się? Cóż to? — Miałażbyś się brzydzić
Hołdem rycerza? — Nie! — Możesz odrzucić,
Możesz nie kochać: — lecz go nienawidziéć!…
Nie! nigdy, nigdy! — Nienawiść ocucić
Może ten tylko, co nam chce wydzierać
Cel uczuć naszych. — Ty go jeszcze nie masz —
Lecz z najgodniejszych, chciej, możesz wybierać.

Joanna.

Żałuj mię! — jestem biedniejsza niż mniemasz.

Agnieszka.

Ty? — i cóż jeszcze braknie szczęściu twemu? —
Stargałaś kraju niewolnicze pęta,
Król przez cię stoi zwycięzcą śród Remu,
Tyś jest Boginią twéj ojczyzny święta!
Milion serc dla cię jedném czuciem płonie. —
Król w całym blasku swego majestatu,
Nie jest tak wielkim, jak ty, któréj skronie
Bóg opromienił swą Łaską tajemną!

Joanna.

Milcz! dość! — O! ziemio! rozstąp się pode mną!

Agnieszka.

Joanno! przebóg! cóż ta rozpacz dzika
Znaczy w twych ustach? — Ach! komuż z nas, komu
Czuć dzisiaj radość, gdy cię żal przenika? —
Mnie to, mnie trzeba płonąć ogniem sromu,
Mnie, com przy tobie tak nizka i mała,
Że nie śmiem śpójrzeć ku twéj wysokości! —
Bo znaj mą słabość! — Nie ojczyzny chwała,
Nie szczęście braci, nie tryumf jedności,
Nie to, nie! wzrusza duszę moję biedną!
Nim tylko jednym i sobą zajęta,
We wszystkiém widzi, czuje tylko jedno:
On Pan tych ludów, On cel tego święta!
Jemu koronę i laurowy wianek
Zesłało Niebo! — On mój — mój kochanek!

Joanna.

O! tyś szczęśliwa! — Szczęśliwa dziewico!
Kochasz, gdzie wszystko kocha razem z tobą.
Miłość twa nie drży przed ludzką źrenicą,
Ona ci szczęściem i razem ozdobą.
Słyszysz ten okrzyk, to radości echo,
One boleśnym nie rażą cię wstrętem;
Pociecha braci, jest twoją pociechą,
Święto narodu, jest twych uczuć świętem.
We wszystkiém tylko masz nowe ogniwo
Szczęścia twojego, z ojczyzną szczęśliwą;

A On, najwyższy, jak słońce na niebie,
Świecąc dla wszystkich — kocha tylko ciebie!

Agnieszka (rzuca się jéj na szyję).

Joanno! jam się myliła! — Ty czujesz,
Ty znasz co miłość! ty mnie tak pojmujesz!
Wszystkieś tajniki méj duszy przenikła.
Dotąd cię tylko czcić byłam nawykła,
Teraz cię kocham! — O! gdybyż wzajemnie!

Joanna (wyrywając się z jéj objęć).

Odstąp, nieszczęsna! uciekaj ode mnie!
Chroń się zabójczéj tchu mego zarazy,
Idź, bądź szczęśliwa!

Agnieszka

Dziwne twe wyrazy!
Badać ich nie śmie dusza czcią przejęta. —
Aleś ty dla mnie zawsze niepojęta!
Nie dziw! któż z ludzi zrozumie lub zgadnie,
Co w duszy świętych ukrywa się na dnie? —

Joanna.

Świętych? — Niebaczna! — Tyś czysta, tyś święta!
Gdybyś zajrzała w otchłań mego serca,
Każdy twój wyraz zdałby się bluźnierca! —

SCENA III.
TEŻ, DUNOIS, DU CHATEL, I LA HIRE, (z chorągwią Joanny).
Dunois.

Szukamy ciebie, Joanno! — Król żąda,
Byś piérwsza przed nim święte niosła znamię.
Bo jak sam czuje, chce niech świat ogląda,
Że twoje tylko zbawiło go ramię.

La Hire.

Oto chorągiew! Śpiesz! bo chwila droga.

Joanna.

Ja iść przed królem? — Ja ją nieść? —

Dunois.

Któż inny
Śmiałby się mniemać, że jest dość niewinny,
By miał tknąć znamię posłanniczki Boga? —
Tyś z niém do zwycięztw przodkowała w boju,
Ty nam wskaż drogę szczęścia i pokoju!

(La Hire chce jéj podać chorągiew. Joanna odwraca się ze wstrętem).
Joanna.

Precz z nią! precz!

La Hire.

Cóż to? czyż ci nieznajomy
Sztandar twój własny? obraz Matki Bożéj? —

(Roztacza chorągiew).
Joanna (poglądając na nią z rozpaczą).

Ach! tak! — to Ona! — patrzcie, jak się sroży!
Jak z ócz jéj biją płomieniste gromy!

Agnieszka.

Co ci jest? przebóg! — Urojeń mamidło,
Czcza jakaś mara obłąkała ciebie. —
Patrz! wszak to tylko ziemskie malowidło,
Sama Najświętsza, z Aniołami w Niebie!

Joanna (okiem wlepioném w chorągiew).

Przyszła-żeś znowu, by gromić grzesznicę? —
Karz, karz! jam winna! jam cierpieć gotowa!
Ale te gniewu twego błyskawice —
Któż je wytrzyma?

Dunois.

Przebóg! co za mowa!

La Hire (do Du Chatela).

Cóż sądzisz o tém?

Du Chatel.

Nie śmiem rzec, co myślę,
Lecz nie od dzisiaj już mię ta myśl trwoży.

Dunois.

Jaka myśl?

Du Chatel.

Sam jéj nie chcę badać ściśle.
Bóg daj! niech tylko król koronę włoży!

La Hire (do Joanny).

Jak to? czyż powiew tajemniczéj trwogi
Z sztandaru twego, i ciebie pochłania? —
O! niechaj przed nim drżą Francyi wrogi!
Nam on jest zawsze godłem zmartwychwstania!

Joanna.

Tak! prawdę mówisz! — tak! niechaj drżą wrogi!

(Słychać marsz koronacyjny za sceną).
Dunois.

Bierz więc chorągiew! Śpiesz! bo czas jest drogi.

(Przymuszają ją do wzięcia chorągwi. Joanna porywa ją nakoniec z gwałtownością i odchodzi; wszyscy za nią).
SCENA IV.
(Teatr zmienia się, i wystawia otwarty plac przed kościołem katedralnym. Tłum ludu zapełnia głąb sceny; ze środka jego wychodzą BERTRAND, STEFAN i KLAUDYAN. Słychać zdaleka muzykę koronacyjnego marszu).
Bertrand.

Słyszycie granie? — To oni! — już blizko!
Pójdźmy pod kościół! — tam najlepiéj z boku
Będziemy widzieć całe widowisko.

Stefan.

Gdzie tam! nie sposób przecisnąć się w tłoku!
Zostańmy lepiéj gdzie stoim; toć przecie
I ztąd coś ujrzym.

Klaudian.

Jak żyję na świecie,
Nigdym nie widział tyle razem ludu.

Bertrand.

Cóż za dziw? Któżby nie chciał widzieć cudu,
Nie święcić święta narodowéj sławy? —
A rzecz téż słuszna, aby król nasz prawy
Nie mniejszy przecież miał orszak, niżeli,
Co go w Saint-Denis królem zrobić chcieli;
I by mu każdy, w czyich piersiach bije
Serce francuzkie — krzyknął dziś: „Niech żyje!“

SCENA V.
CIŻ, ANNA I ANIELA (wychodzą z tłumu).
Aniela.

Ach! moja Anno! będziem ją widziały!
Serce me, czuję, to raz drży, to skacze.

Anna.

Ujrzym ją w blasku wielkości i chwały!

Aniela.

Wiész ty co? siostro! póki nie zobaczę,
Nie mogę jakoś wierzyć w sobie szczerze,
Żeby ta, którą cały świat ogłasza,

Któréj słuchają sam król i rycerze,
Żeby to była ona — siostra nasza!

Anna.

Wątpisz? — Za chwilę obaczymy same.

Bertrand (patrząc w stronę).

Już idą! przeszli tryumfalną bramę!

SCENA VI.
MARSZ KORONACYJNY.
(Muzycy z obojami i fletami idą na czele orszaku. — Po nich Dzieci, ubrane biało, z palmami w ręku. — Za niemi Dwaj Heroldowie. — Daléj poczet Halabardzistów. — Członkowie Magistratu w obrzędowych togach.Dwaj Marszałkowie z laskami w ręku.Książę Burgundzki niosący miecz koronacyjny. Dunois z berłem. — Inni Dygnitarze z koroną, jabłkiem i laską sądową; Inni z ofiarnemi darami. — Za nimi Rycerze w obrzędowych strojach. Chłopcy choralni z kadzielnicami.Księża. — Dwaj Biskupi ze świętą ampułką.Arcybiskup Reimski z krucyfiksem w ręku. — Za nim Joanna z chorągwią; idzie zwolna niepewnym krokiem, ze spuszczoną głową. (Siostry na jéj widok dają sobie nawzajem znaki radości i podziwienia). Za nią Król pod baldachimem, niesionym przez czterech Baronów. Daléj Dworzanie i Żołnierze zamykający orszak. Gdy wszyscy wnijdą do kościoła, muzyka ustaje).
SCENA VII.
ANNA, ANIELA, KLAUDYAN, STEFAN, BERTRAND.
Anna.

Widziałeś siostrę?

Klaudyan.

Ta, co szła we zbroi?
Z chorągwią w ręku?

Anna.

Tak jest, tak! to ona!
Nie myśli pewno, że ją widzą swoi.

Aniela.

Ależ, mój Boże! jaka zamyślona!
Jak cała drżąca! — jakby czuła trwogę. —
Widząc ją nawet, cieszyć się nie mogę.

Anna.

Ktoby mógł myśleć, znając ją w Dom-Remi,
Gdy za trzodami chodziła po polu,
Że ją tak ujrzym oczyma naszemi,
W takiéj świetności, i piérwszą po królu?

Aniela.

Pamiętasz przecie, co się ojcu śniło,
Że w Reims jéj będziem kłaniać się w kościele. —
Toż Reims — to kościół — wszystko się spełniło!
Lecz w śnie tym było i złych marzeń wiele. —
Ach! strach mię o nią, że jest tak wysoko!

Bertrand.

Cóż tu stoimy? Trzeba wejść do środka,
Widzieć jak króla w purpurę obloką.

Anna.

Tam może łatwiéj dojrzy nas lub spotka.

Aniela.

Darmo! tłok taki! ludzi jak w mrowisku! —
Wracajmy raczéj! — Wszakżeśmy widziały
Siostrę; — dość na tém.

Anna.

Jak to? bez uścisku?
Bez powitania?

Aniela.

Czyż będziemy śmiały
Zbliżyć się do niéj w téj prostéj odzieży? —
Ach nie! już ona do nas nie należy.
Miejsce jéj teraz z królmi i panami!
Któż my jesteśmy, by się równać do niéj? —
Obca nam była będąc jeszcze z nami.

Anna.

Myślisz, że wzgardzi? że się nas zapłoni?

Bertrand.

Wzgardzić?… Król królem, a nikim nie gardzi,
Wita się z każdym; — a onaż tém bardziéj!…
Bo niechaj będzie jak chce wywyższona,
Król przecież zawsze jest wyższy jak ona.

(Z głębi kościoła słychać huk trąb i kotłów).
Klaudyan

Ależ się śpieszmy! bo już późno będzie.
A żal byłoby nie być na obrzędzie.

(Oddalają się w głąb sceny i gubią się w tłumie).
SCENA VIII.
TEOBALD (wchodzi, ubrany czarno). RAJMUND (idzie za nim i chce go zatrzymać).
Rajmund.

Nie idź tam, ojcze! zostańmy na boku,
Trudno ci będzie między taką rzeszą.
Albo wracajmy! — Z twoim smutkiem w oku,
Co tu masz czynić, gdzie się wszyscy cieszą?

Teobald.

Widziałeś moje nieszczęśliwe dziecię? —
Czy uważałeś? —

Rajmund.

Dość o tém!

Teobald.

O! biada!
Czy uważałeś? czy widziałeś przecie
Jak drżała idąc? — jak smutna, jak blada? —
Nieszczęsna! czuje sama czego warta. —
Lecz jeszcze pora! ratować ją muszę.
(Chce iść).

Rajmund (zatrzymując).

Stój! co chcesz czynić?

Teobald.

Skruszyć jarzmo czarta,
Gwałtem do Boga nawrócić jéj duszę!
Strącić ją z szczytu wielkości i grzechu,
Któréj swe wieczne szczęście poświęciła!…

Rajmund.

Ach! ojcze! bój się zbytniego pośpiechu!

Teobald.

Mniéjsza o ciało, byle dusza żyła!

(Joanna wybiega z kościoła bez chorągwi. Lud ciśnie się ku niéj klękają przed nią całują jéj szaty; natłok zatrzymuje ją w głębi sceny).
Teobald.

To ona! — Patrzaj! ucieka z kościoła!
Trwoga ją wnętrzna z świętych miejsc wygania.
Patrz, jaka blada! — trąba Archanioła
Brzmi już w jéj duszy na sąd zmartwychwstania!

Rajmund.

Bądź zdrów! okrutny! idziesz krzywo świadczyć.
Żal twój ma za nic przyjaciela słowo. —
Bądź zdrów! — Ach! na toż miałem ją zobaczyć,
Abym czuł tylko, że tracę nanowo! —

(Odchodzi. Teobald usuwa się w przeciwną stronę sceny).
SCENA IX.
JOANNA, LUD, potém ANNA I ANIELA.
Joanna
(wydziera się z tłumu, i postępuje szybko na przód sceny).

Nie mogłam zostać! nie! — Organ mię głuszy,
Jak huk piorunów; kościół zda się cały
Wali się na mnie; — piekło w mojéj duszy! —
O! nie mnie teraz nieść mój sztandar biały!
Tam na ołtarzu oddałam go Bogu. —
Tu jakoś lepiéj! — tu oddychać mogę;
Tu śmieléj!… O nie! nie myśleć o wrogu,
Nie! — pragnę tylko uspokoić trwogę. —
Czy mi się zdało? czy przed chwilą w tłoku
Widziałam siostry? — Byłoż to w istocie?
Czy tylko widmo pożądane oku,
Przyszło urągać, czy ulżyć tęsknocie? —
Ach! tak, tak! — po co łudzić się daremnie?
One daleko, daleko ode mnie!
Jak moje szczęście, moja młodość ranna!…

(Anna i Aniela wchodzą).
Anna (do Anieli).

Patrz, patrz! to ona!

Aniela (biegnąc ku Joannie).

To nasza Joanna!

Joanna.

To wy? O! siostry! o najmilsze moje!
Więc to nie mara? — Nie! sen mię nie łudzi! —
O! co za rozkosz spotkać serca swoje,
Śród téj pustyni nieznajomych ludzi!

Anna.

A co? Anielo! — czy się nas wyrzeka?
Czy gardzi nami?

Joanna.

I wy z tak daleka
Przyszłyście do mnie — com was opuściła!?

Aniela.

Boska w tém wola, a nie twoja była.

Anna.

Sława dzieł twoich napełnia świat cały,
Bóg cię uczynił swoich łask obrazem;
I myśmy przyszły widzieć blask twéj chwały —
I to nie same!

Joanna (prędko).

Co? ojciec jest razem? —
Gdzież on? — gdzie? mówcie! —

Anna.

Nie, ojca tu nié ma.

Joanna.

Nié ma? — Dla czego? — Czy może trwa w gniewie?
Nie chce mię widzieć przed swemi oczyma? —
Może złorzeczy? —

Aniela.

O! nie! lecz on nie wie,
Że tu jesteśmy.

Joanna.

Nie wie? — Cóż to znaczy? —
Wy się mieszacie? — Gdzież on jest? dla Boga!
Mówcie! czy żyje?

Anna.

Żyje, i przebaczy
Wszystko! — Lecz odkąd poszłaś, siostro droga!
Ojciec nasz —

Aniela (dając znak aby milczała).

Anno!

Anna.

Stał się więcéj jeszcze
Smutnym, niż dawniéj.

Joanna.

Smutnym z winy mojéj!

Aniela.

Znasz ojca umysł i myśli złowieszcze.
Los go twój trwoży. — Lecz się uspokoi,
Gdy mu powiemy, że jesteś szczęśliwa.

Anna.

Bo wszakże jesteś? — Na czémże ci zbywa?

Joanna.

O! tak! na niczém! — Niczego nie żądam,
Kiedy was widzę; gdy z ust waszych słyszę,
Że mię kochacie: i zda się, oglądam
Nasze rozkoszne, rodzinne zacisze,
Gdzie w cieniu ojca i waszéj opieki,
Chodząc za trzodą po zielonym gaju,
Byłam szczęśliwa — szczęśliwa jak w raju,
I jak już nigdy nie będę na wieki!

(Ukrywa twarz na piersiach Anieli).
SCENA X.
TEŻ, STEFAN, KLAUDYAN I  BERTRAND, (wchodzą, i z nieśmiałością zatrzymują się zdaleka).
Anna (do wchodzących).

Chodźcie tu, chodźcie! wszystko się spełniło!
Siostra nie dumna, nie ma nas za cudze.

Ci zbliżają się i chcą podać jéj rękę; Joanna wpatruje się w nich bystro i wpada w głębokie zamyślenie).
Joanna.

Gdzież to ja jestem? Czyż to wszystko było
Snem tylko marnym? — a teraz się budzę? —
O! tak, tak! pewnie! — Musiałam, jak nieraz,
Zasnąć pod drzewem i marzyć — a teraz!…
Lecz mówcież, mówcie! Jesteśmyż w Dom-Remi?
Was-że to widzę przed oczyma memi? —
Czyż więc te króle, te mordy, te boje,
Były snem tylko? — Ach! bo myśli moje
Dziwnie splątane! — Nic nie wiém, nie pomnę.
Dąb ten mię urzekł! — Gdzież są te ogromne
Wojska? te tłumy radosnego ludu? —
Byłoż to wszystko dziełem snu, czy cudu? —
Mnież to mówiono, że Francyą zbawię? —

Aniela.

Tak! i zbawiłaś, zbawiłaś na jawie!
Przed tobą pierzchli jéj nieprzyjaciele.
To jest Reims — patrzaj! Król jest w tym kościele,
Król, co przez ciebie posiadł państwo swoje! —
To nie sen, siostro! — patrz! widzisz swą zbroję!

(Joanna chwyta się ręką za piersią przychodzi do przytomności, i wzdryga się z przerażeniem).
Bertrand.

Jam ci hełm przyniósł — pamiętasz to przecie?

Anna.

Nie dziw, że wszystko snem ci się być zdaje.
Bo co przez ciebie Bóg zdziałał na świecie,
Ludzkim rozumem pojąć się nie daje.

Joanna.

Idźmy ztąd, idźmy! uciekajmy razem!

Aniela.

Ty chcesz iść z nami?

Joanna.

Ach! ci obcy ludzie,
Czcią swoją dla mnie, gorzéj niż żelazem
Rażą me serce: — hołd niosą ułudzie!
Ale wy moi! — wy mię lepiéj znacie!
Wyście mię znali jako słabe dziécię,
Jako pasterkę w nizkiéj, wiéjskiéj chacie —
Wy mię kochacie — ale nie wielbicie!

Anna.

Masz-że dość serca rzucić taką chwałę?

Joanna.

O! precz ode mnie, przez te blaski liche!
Wam chcę poświęcić życie moje całe,
Służyć jak sługa; by odkupić pychę,
Co się tak bardzo nad was wynieść chciała.

(Słychać trąby i kotły).
SCENA XI.
KRÓL (wychodzi z kościoła, w ubiorze koronacyjnym). AGNIESZKA SOREL, ARCYBISKUP, FILIP, DUNOIS, LA HIRE, DU CHATEL, Rycerze, Dworzanie, Lud.
Okrzyki Ludu.

Niech żyje Karol Siódmy! Chwała! chwała!

(Trąby i kotły. Na znak Króla, Heroldowie podnosząc laski, nakazują milczenie).
Król.

Dzięki, mój ludu! dzięki ci! — Korona,
Którą Bóg dzisiaj dał na skronie nasze,
Twoim jest znojem i krwią okupiona,
Lecz ja ją wieńcem oliwnym opaszę.
Dzięki tym wszystkim, co praw jéj bronili,
A wrogom, łaska i krzywd zapomnienie!
Bóg nam przebaczył — i nasze w téj chwili
Piérwsze niech będzie słowo: przebaczenie!

Lud.

Niech żyje Karol łaskawy! niech żyje!

Król.

Przez łaskę tylko Bożą, a nie czyję,
Wszyscy królowie, poprzednicy moi,
Tron swój dzierżyli; — lecz jam z Jego dłoni
Wziął go widoczniéj. — Patrzcie! oto stoi
Zesłanka Niebios! Jéj to dziełem broni
Zwycięztwo nasze; Jéj syn waszych króli
Winien swe berło; Ona z pęt niewoli
Lud swój wywiodła; — Jéj więc przed wszystkiemi
Cześć naszą dajmy! — i odtąd w modlitwach,
Obok świętego Patrona téj ziemi,

Kładźmy jéj imię w pokoju i bitwach,
I ołtarz dla niéj zbudujmy w świątyni!

Lud.

Chwała Dziewicy! Cześć, chwała Zbawczyni!

Król (do Joanny).

Jeśliś ty ze krwi i z ciała, Dziewico!
Mów! jakich darów, jakiéj żądasz łaski?
Największa, małą stanie się dla ciebie. —
Lecz jeśli twoja ojczyzna jest w Niebie;
Jeżeli tylko przed ludzką źrenicą
Ukrywasz w ciele Archanielskie blaski:
Zjaw się, czém jesteś! — bo nie mogąc dociec
Natury twojéj, chwiejem się i trwożym.
Zjaw się! — a w prochu przed posłańcem Bożym
Padniem na twarze.

(Ogólne milczenie; wszystkich oczy zwrócone na Joannę).
Joanna (postrzegając Teobalda).

Nieba! to mój ojciec!

SCENA XII.
CIŻ I TEOBALD, (wychodzi z tłumu i zatrzymuje się naprzeciw JOANNY).
Wiele głosów.

Jéj ojciec!

Teobald.

Tak jest! ojciec nieszczęśliwy,
Najnieszczęśliwszy, jaki był na świecie!
Ojciec, któremu sąd Boga straszliwy
Każe oskarżać swe najmilsze dziecię!

Filip.

Ha! cóż to?

Du Chatel.

Tu się wyda tajemnica.

Teobald.

Zwiedziony królu! zaślepiony ludu!
Myślisz że Boska dźwiga cię prawica? —
Nie! jest to dzieło czarta, a nie cudu!

(Wszyscy cofają się z przestrachem)
Dunois.

On jest szalony!

Teobald.

Nie! wyście szaleni!
Wy, co myślicie, że Bóg majestatu,
Dla lichéj dziewki prawa swoje zmieni,
Ze przez jéj pychę objawi się światu!… —
Ale obaczym, czy kuglarka podła
Będzie się ważyć, w obec ojca swego,
Popierać kłamstwa, któremi was zwiodła? —

(do Joanny).

W Imię Najświętsze w Trójcy Jedynego,
Pytam cię: jestżeś święta i niewinna? —

(Przerażenie i cisza powszechna. Wszystkich oczy zwrócone na Joannę, która stoi nieporuszona).
Agnieszka.

O! Nieba! — Milczy!

Teobald.

Bo milczeć powinna,
Bo milczeć musi przed straszném imieniem,
Przed którém nawet drżą otchłanie piekła. —
Ona natchniona! — Pod przeklętym cieniem
Drzewa Druidów, gdzie krew ludzka ciekła,
Gdzie moc swą dotąd szerzy duch piekielny,
Tam z nim bezbożne zawarła przymierze,
I całą wieczność duszy nieśmiertelnéj,
Za czczy blask świata oddała w ofierze

Filip.

Dziwna rzecz wprawdzie! lecz ojciec dziecięcia
Świadom najlepiéj; — trudno nie dać wiary.

Dunois.

Co? wierzyć w gminu szalone pojęcia,
W zabobonnika chorowite mary?…

Agnieszka (do Joanny).

O! mów, mów! przerwij to straszne milczenie!
My ci wierzymy, my ufamy w tobie:

Ale rzecz słowo! zbij czcze oskarżenie! —
Winnaś to Bogu, królowi, i sobie.

(Joanna stoi nieporuszona; Agnieszka oddala się od niéj z przestrachem).
La Hire.

Strach ja oniemił — bo i kogóż z ludzi
Na taką skargę przestrach nie ogarnie? —
Ale, Joanno! niech się duch twój zbudzi!
Jest w niewinności moc, na która marnie
Wszystkie swe jady wywrze potwarz wściekła.
Ufaj jéj, przemów! i w szlachetnym gniewie
Skarć lud — co widział twe czyny, a nie wie
Kto je mógł zdziałać: duch z Nieba, czy z piekła? —

(Joanna stoi nieporuszona: La Hire odstępuje od niéj ze zgrozą. Szmer i poruszenie między ludem).
Dunois.

Co są te szmery? Czego chce gromada? —
Ona niewinna! — Na mą cześć rycerza.
Ja ręczę za nią! — a kto nie dowierza,

(rzucając rękawicę).

Niech ją podniesie, i niech mi fałsz zada! —

(Gwałtowne uderzenie piorunu: wszyscy stoją przerażeni).
Teobald (do Joanny).

Przez tego Boga, który grzmi na Niebie,
Mów! czyś niewinna? czyś z Boga natchnięta?
Czy duch zwodziciel nie obłąkał ciebie? —
Milczysz — nieszczęsna! — A więc bądź przeklęta!

(Drugie, mocniejsze uderzenie piorunu; lud pierzcha na wszystkie strony).
Filip.

Boże! ty naucz, co nam czynić trzeba!

Du Chatel (do Króla).

Pójdź! pójdź ztąd, Królu! ustąp woli Nieba!

Arcybiskup (do Joanny).

Nie w imię Boga gniewu, lecz litości,
Pytam cię, córko! co ci mówić broni:
Uczucie winy? czy gniew niewinności? —
Jeśliś niewinna — weź krzyż z mojéj dłoni.

(Podaje krzyż. Joanna stoi zawsze nieporuszona. Nowe gwałtowne uderzenie piorunu. Król, Agnieszka Sorel, Arcybiskup, Filip, La Hire i Du Chatel odchodzą).
SCENA XIII.
DUNOIS, JOANNA.
Dunois.

Teraz tyś moją! — Uwierzyłem w ciebie
Od piérwszéj chwili, i dotychczas wierzę —
Więcéj, niż wszystkim tym znakom na niebie,
Których się uląkł lud, król, i rycerze.
Nie! tyś niewinna! Gniew krzywdzonéj cnoty
Zamknął twe usta; gardzisz sądem zgrai.

Aniś jéj mogła, bez wnętrznéj sromoty,
Objawiać świętość, co się w duszy tai.
I oto wszyscy odbiegli nikczemnie. —
Lecz jam ci został; — złóż twą ufność we mnie!
Nie chcę słów nawet: — jeden znak twéj dłoni,
Jedno spójrzenie — dość mi będzie na tém.
Miecz cię mój tarczą przed światem zasłoni,
Jak mię twój wybór zaszczyci przed światem.

(Podaje jéj rękę. Joanna odwraca się ze wstrętem. Dunois patrzy na nią długo z podziwieniem).
SCENA XIV.
CIŻ I DU CHATEL, potém RAJMUND.
Du Chatel.

Słuchaj, Joanno d’Arc! Król ci dozwala
Opuścić miasto wolno i bezpiecznie,
Bez krzywd i zniewag. — Idź więc, i żyj zdala,
Żyj tak, byś potém nie cierpiała wiecznie! —
Dunois! ze mną! — My wszyscy błagamy,
Król każe — wracaj! — spełń niebios przestrogę.

(Dunois obudzą się nagle z zamyślenia, spogląda jeszcze raz na Joannę, i odchodzi z Du Chatelem. Joanna zostaje sama. Po chwili ukazuje się Rajmund, i czas niejaki, stojąc zdaleka, patrzy na nią z cichą boleścią. Nakoniec zbliża się do niéj, i bierze ją za rękę).
Rajmund.

Śpiesz ztąd, śpiesz! póki otwarte są bramy. —
Ja idę z tobą, ja ci wskaże drogę.

(W téj chwili Joanna okazuje piérwszy znak czucia; spogląda bystro na niego, i wznosi oczy ku Niebu: poczém porywa go silnie za rękę, i odchodzą razem).
KONIEC AKTU CZWARTEGO.
AKT PIĄTY.

(Teatr wystawia dziką puszczę: w odległości widać chaty węglarzy. Ciemność zupełna. Burza, grzmoty i błyskawice. Zdaleka słychać strzelanie).
SCENA I.
WĘGLARZ I JEGO ŻONA.
Węglarz.

Co za okropny szturm! co za ulewa!
Niebo się zdaje stopi w błyskawicach,
Lub spłynie z deszczem. Najsilniejsze drzewa,
Nieporuszone w zwykłych nawałnicach.
Gną się jak trzciny, lub się kruszą w borze.
Istny dzień sądny! — A jednak, mój Boże!
Że téż ta walka żywiołów zawzięta
Złości człowieczéj złagodzić nie może! —
Słyszysz te, z wiatru i gromów hałasem,
Strzały po strzałach! — to ludzkie modlitwy!
Obadwa wojska stoją tuż za lasem,
I lada chwila przyjść musi do bitwy.

Żona.

Boże zmiłuj się! A już tak spokojne
Były te strony; wróg był uciekł z pola. —
Cóż jest, że znowu śmie podnosić wojnę?

Węglarz.

Jest to, że znowu nie boi się króla. —
Wszystko jak z płatka szło nam przy Dziewicy,
Było i szczęście, była i odwaga;
Lecz jak w Reims naród zląkł się czarownicy,
Wszystko znów na wspak; — czart już nie pomaga,
A król! —

(ściskając ramionami).

Ha! prawda, że to, się nie godzi
Trzymać z szatanem! — jednak…

Żona.

Ktoś nadchodzi!

SCENA II.
CIŻ, RAJMUND, JOANNA.
Rajmund (wchodząc, do Joanny).

Widzę tu chaty, widzę ludzkie twarze,
Pójdź! tu się schronim: — iść nie możesz dłużéj.
Trzy dni o głodzie i śród takiéj burzy!

(zbliżając się).

Ludzie ci, widzę, są biedni węglarze,
Gościnność zawsze jest w ubogich domu.

(do Węglarza).

Prosim was o gościnność w imię Boże!

Węglarz.

Nie odmówiłem jéj nigdy nikomu,
Waszém jest wszystko, co mój dom mieć może.

(Burza zaczyna się uciszać).
Żona (wpatrując się w Joannę).

Cóż to się znaczy? niewiasta we zbroi? —
Lecz prawda, prawda! że w dzisiejszych czasach
Oręż i zbroja każdemu przystoi,
I że w niéj może bezpieczniéj niż w lasach. —
Wszakciż to sama królowa, jak wiecie —
Odpuść jéj Panie! — w obozie Anglików
Chodzi we zbroi; — a i u nas przecie
Dziewica była wodzem wojowników.

Węglarz.

Ot przestań bajać, a idź obacz lepiéj.
Nie ma tam czego, co ich trud pokrzepi?
(Żona odchodzi do chaty).

Rajmund (do Joanny).

Widzisz! nie wszyscy ludzie nieużyci.
Wszędzie człek znajdzie wsparcie i pociechę.
Rozwesel myśli! — patrz! słońce już świéci,
Szturm się uciszył; — pójdź spocząć pod strzechę!

Węglarz.

Chcecie iść pewno do obozu króla,
Żeście tak zbrojni? lecz idźcież ostróżnie!
Obóz angielski stoi tuż od pola,
A czaty jego krzyżują się różnie.

Rajmund.

Cóż radzisz czynić?

Węglarz.

Spocząć tu tymczasem.
Syn nasz wnet z miasta być musi z powrótem.
Wié on najskrytsze ścieżki między lasem,
Co chyba sarny deptały przelotem:
Bądźcie spokojni! on was przeprowadzi.

Rajmund (do Joanny).

Złóż już tę zbroję! bronić nie obroni,
A tylko znuży, lub co gorsza, zdradzi.

Joanna (daje znak odmówny).
Węglarz.

Ktoś idzie! — cicho! — skryjmy się w ustroni!

SCENA III.
CIŻ, ŻONA WĘGLARZA  (powraca z chaty z kubkiem w ręku), potém ICH SYN.
Żona.

To syn nasz, Franek, wraca widzę z miasta.

(do Joanny, podając kubek).

Napij się kroplę! — to cię wnet posili.

Węglarz (do wchodzącego syna).

No! cóż tam w mieście?

Syn (postrzegając Joannę).

Cóż to za niewiasta?

(Zbliża się szybko ku niéj, właśnie gdy ona kubek do ust przykłada; poznaje ją, wyrywa kubek, i woła z przerażeniem).

Ach! ojcze! matko! coście to zrobili? —
To czarownica! — zgubicie się sami!
Precz z nią!

Węglarz i jego żona.

Ach! Boże! zmiłuj się nad nami!
(Żegnają się i uciekają).

SCENA IV.
JOANNA,  RAJMUND.
Joanna (spokojnie i łagodnie).

Widzisz! przeklęstwo ściga za mną wszędzie.
Idź i ty! — po co masz cierpieć daremno?

Rajmund.

Ja miałbym odejść? Któż przy tobie będzie?

Joanna.

O! bądź spokojny! jest, kto pójdzie ze mną! —
Słyszałeś głos tych gromów? — Przyjacielu!

One mi rzekły, że mara przewodników,
Co mię chcąc nie chcąc prowadzą do celu.

Rajmund.

Gdzież się obrócisz? tu obóz Anglików,
Co krwi twéj pragną; tam nasi, co ciebie
Sami wskazali na wstyd i wygnanie.

Joanna.

Nie bój się! wszystko widzą tam na Niebie,
I to się tylko, co stać musi, stanie.

Rajmund.

Któż cię pożywi? kto obronić zdoła
Od dzikich zwierząt, i od dzikszych ludzi?
W kim znajdziesz pomoc, gdy cię życie strudzi?

Joanna.

Znam wszystkie zdrowe i pożywne zioła,
Znam biegi planet; — po nich w nocach ciemnych
Znajdę mą drogę. — Szmer zdrojów podziemnych
Słyszę mém uchem! — Niewiele, co trzeba,
Sama natura daje człowiekowi.

Rajmund (biorąc ją za rękę).

Joanno! przebacz, co przyjaciel powié! —
Czyżby nie pora przejednać gniew Nieba,
Zmyć grzech pokutą, i na łonie wiary?…

Joanna.

Jak to? i ty mnie sądzisz godną kary?

Rajmund.

Ach! czyż nie muszę? — To milczenie twoje…

Joanna (z żalem).

O! to już nadto! Ty jeden na świecie,
Ty mój ostatni! co niedolę moję
Podzielasz ze mną: — myślałam, że przecie
Ty mię znasz lepiéj!

Rajmund (z radośném podziwieniem).

Czyżbyś więc nie była
W zmowie ze złemi?

Joanna.

Ja w zmowie ze złemi?

Rajmund.

I wszystkie cuda, któreś uczyniła,
Czyniłaś z Bogiem i Jego świętemi?

Joanna.

Z kimżeby innym?

Rajmund.

I trwałaś w milczeniu,
Gdy jedno słowo mogło zbawić ciebie?

Joanna.

Milcząc uległam memu przeznaczeniu,
Które tu na mnie zesłał Pan mój w Niebie.

Rajmund.

Zniosłaś gniew ojca w niesłusznym zapędzie?

Joanna.

Co szło od ojca, znać przyszło od Boga. —
To téż ojcowska próba tylko będzie.

Rajmund.

A też pioruny? a twa niema trwoga?…

Joanna.

Niebo mówiło, jam milczeć musiała.

Rajmund.

I mogłaś ścierpieć, że Francja cała
Będzie podzielać błąd i omamienie?

Joanna.

O! nie! to nie był błąd, lecz dopuszczenie!

Rajmund.

Więc tyś niewinna! i taką sromotę
Zniosłaś cierpliwie!… — O! teraz pojmuję,
Teraz się korzę i wielbię twą cnotę —
Kto to mógł zrobić, w tym już Bóg współczuje!

Joanna.

Toż więc rozumiesz, iżby mię posłano,
Gdybym nie ślepo czciła Jego wolę?
Ani śmiej sądzić, że gdy mię wygnano,
Gdy mię skazano na wstyd i niedolę,
Bóg mię opuścił! — Nie! On mi przebaczył,
I tylko nowy cud swéj łaski czyni.
Potrzebę serca mojego obaczył
Wejść saméj w siebie kazał na pustyni! —
Gdy mię światowe otaczały blaski,
Wtenczas to, wtenczas w sercu wrzały burze!
Teraz w ciemnościach świta promień Łaski. —
Zamęt żywiołów w widoméj naturze,

Co zdał się w gruzy roztrząść świat poziomy,
Cud odrodzenia w duszy mojéj ziścił.
Myśli wezbrały nad swój cel znikomy,
Jak to powietrze, duch się mój oczyścił,
I to, bez czego byłam mniéj niż niczém,
Moc Jego, czuję, wraca w piersi moje.

Rajmund.

O! pójdźmy, pójdźmy! przed świata obliczam
Ogłosić prawdę, i niewinność twoję!

Joanna.

Kto błąd dopuścił, ten go sam rozjaśni.
Lecz jak i kiedy? nikt prócz Jego nie wie. —
Czas wszakże przyjdzie, że ziomkowie właśni,
Co mię dziś z wzgardą odepchnęli w gniewie,
Uznają prawdę — i z gorzką rozpaczą,
Razem nade mną i sobą zapłaczą.

Rajmund.

Co? miałbym czekać aż traf kiedyś zrządzi?…

Joanna (biorąc go za rękę).

Wszystko chcesz mierzyć na rozum człowieczy,
Co się sam tylko sędzią świata sądzi! —
Lecz ja widziałam blask nadziemskich rzeczy
Ja ci powiadam: jak gwiazdy na niebie,
Jak ziarna piasku w oceanach na dnie,
Bóg z nas każdego policzył u Siebie,
Bez woli Jego włos z głowy nie spadnie.

(wskazując ręką ku Niebu).

Widzisz to słońce u kresów zachodu?
Jak to jest pewno, że znów jutro wejdzie,
I świecić będzie: tak wierz bez zawodu,
Że prędzéj późniéj, dzień Prawdy nadejdzie!

SCENA V.
CIŻ I KRÓLOWA IZABELLA Z ŻOŁNIERZAMI.
Izabella (za sceną).

Tędy na lewo! tu jest droga nasza.

Rajmund.

Przebóg! Anglicy!

(Żołnierze wchodzą, i postrzegając Joannę, zatrzymują się, i cofają się w nieładzie).
Izabella (do Żołnierzy).

Czegoście stanęli?

Żołnierze.

Boże zmiłuj się!

Izabella.

Cóż was tak przestrasza,
Jakbyście czarta samego ujrzeli?

(Przedziera się przez tłum żołnierzy i cofa się postrzegając Joannę).

Cóż to ja widzę? Ha! ona to, ona!

(Wstrzymuje się — i szybko postępuje na przód ku Joannie).

Poddaj się, nędzna!

(Joanna stoi nieporuszona. Rajmund uchodzi w stronę, czyniąc znaki rozpaczy).
Izabella (do Żołnierzy).

Okuć ją w łańcuchy!

(Żołnierze zbliżają się z bojaźnią; Joanna sama im ręce do okucia podaje).

Toż jest ta mężna, ta niezwyciężona?
Ha! niech cię teraz wyzwolą złe duchy!

(do Żołnierzy).

Patrzcie! widzicie tę, coście mniemali
Wyższą nad ludzi i nad silę wszelką;
Patrzcie, nikczemni! i niech was wstyd spali! —
Małość to wasza czyniła ją wielką;
Strach wasz i podłość, to były jéj czary! —
Precz z nią z mych oczu! — Niech widzą w obozie,
Przed kim rzucali i broń i sztandary. —
Do Lionela wieść ją na powrozie!
Niechaj się pomści śmierci przyjaciela. —
Ja wnet przybędę.

Joanna (z przerażeniem).

Mnie do Lionela!
Nie! nigdy, nigdy! Każ raczéj sto razy
Śmierć mi tu zadać!

Izabella (do Żołnierzy).

Wiecie me rozkazy.
(Odchodzi).

SCENA VI.
JOANNA I ŻOŁNIERZE.
Joanna.

Anglicy! wyż to ścierpicie, bym żywa
Wyszła z rąk waszych? — Ja to, ja, pomnicie
Morze krwi waszéj przelałam, i mściwa
Bezbronnym jeńcom wydzierałam życie.
Macie mię teraz! zemsta sprawiedliwa!
Bierzcie ją, radzę; — bo gdy ocalicie,
Wierzcie mi! porę stracicie przychylną.
Nie zawsze będę, jak jestem bezsilną.

Dowódzca.

Dość tego! — pełńcie rozkazy Królowéj.

Joanna (wznosząc oczy w Niebo).

Cóż jeszcze po mnie chcesz, o! Niepojęty!
Mam-że nanowo wpaść w grzechu okowy?
Dasz-że mi siłę zmódz pokus ponęty? —
Biada mi! czuję że pytam daremno —
Duch milczy we mnie, i Niebo nade mną!

(Odchodzi z Żołnierzami).

SCENA VII.
(Obóz Francuzki).
DUNOIS, między ARCYBISKUPEM i DU CHATELEM.
Arcybiskup.

Raz przecie, Książę! zwalcz posępność myśli!
Chcesz że twój naród opuszczać w potrzebie,
Dziś, gdyśmy znowu na ten koniec przyszli,
Że musim upaść i zginąć bez ciebie?

Dunois.

Zginąć? Któż winien, że Francya ginie?
Że jak łeb smoczy wróg się znów odradza? —
Ja was mam bronić? — Kto wygnał Zbawczynię,
Ten was niech broni! ten niech dziś zaradza!
Jam tylko jeden — a tych jest tak wielu!

Du Chatel.

Książę! ojczyzna wzywa twojéj broni.

Dunois.

Ty milcz! — rad twoich nie chcę, Du Chatelu!
Ty byłeś piérwszy, któryś zwątpił o niéj.

Arcybiskup.

Któż Z nas nie zwątpił? Kto z nas nie wykroczył,
Gdy samo Niebo przeciw niéj się zdało? —
Przestrach obłąkał, przesąd nas omroczył!
Lecz omamienie nazbyt krótko trwało.

Pomnimy teraz, jaką była z nami,
Jéj świętą skromność, jéj anielskie cnoty! —
Niesłuszność naszą uznaliśmy sami —
Gniew-że twój jeszcze ma zwiększać zgryzoty?

Dunois.

Ona fałszywa!… — Gdyby tajemnicza
Prawda się chciała ukazać na ziemi,
Wziąćby musiała rysy jéj oblicza! —
Jeśli są jeszcze między śmiertelnemi,
Szczerość, niewinność czystość nieskażona —
To ich obrazem jedna chyba Ona!

Arcybiskup.

Bóg sam zna prawdę; — bo rozum człowieczy
Dojść jéj w tym razie napróżno się kusi. —
Lecz jakbądźkolwiek obrócą się rzeczy,
To jedno z dwojga w końcu wypaść musi:
Że albo w pomoc przyzwaliśmy czary,
Albośmy Świętą wygnali niegodnie.
A to czy owo, są to równe zbrodnie,
Które pozostać nie mogą bez kary.

SCENA VIII.
CIŻ, I GIERMEK, potém RAJMUND.
Giermek (do Dunois).

Wieśniak tu jakiś z Waszą Wysokością
Chce mówić. — Mówi, że jest od Dziewicy.

Dunois.

Śpiesz! wiedź go tutaj!

Arcybiskup.

O! z jakąż radością
Ujrzymy wreście koniec tajemnicy!

(Giermek otwiera drzwi, Rajmund wchodzi).
Dunois (idąc naprzeciw niemu).

Tyś od Dziewicy? Gdzież jest? mów! gdzie Ona?

Rajmund.

O! szczęście moje, żem was znalazł wreście.
Szlachetny Książę! i że tu jesteście
Ojcze wielebny! — W was cnoty obrona.

Dunois.

Gdzież jest Dziewica?

Arcybiskup.

Powiédz nam, mój synu!

Rajmund.

Ach! Panie! Ona nie jest czarownicą!
Niesłuszny wyrok był króla i gminu.
Świadczę się Bogiem i Boga-Rodzicą,
Ona niewinna!

Dunois.

O! wiem, że niewinna!
Lecz gdzież jest Ona?

Rajmund.

Ach! Panie jedyny!
Toć gdy wam o niéj przyszła już myśl inna,
Brońcież ją, brońcie! bo zginie bez winy.

Dunois.

Zginie? — Nieszczęsny! mów, co się z nią stało?

Rajmund.

W lesie Ardeńskim, gdzieśmy się chronili,
Wojsko angielskie jeńcem ją zabrało! —
Sam byłem świadkiem, jak ją prowadzili.

Arcybiskup.

O! nieszczęśliwa!

Dunois.

Do broni! do broni!
Kto Francuz, za mną! Ogniem i żelazem
Idźmy ją zbawić — albo zginąć razem!
(Odchodzi śpiesznie).

Arcybiskup.
(wznosząc ręce ku Niebu).

Boże! błogosław sile jego dłoni!
(Odchodzą wszyscy).

SCENA IX.
(Obóz Angielski).
(Teatr wystawia wieże strażniczą, z oknem u góry).
JOANNA, LIONEL, FASTOLF I IZABELLA.
Fastolof.
(wchodząc z pośpiechem).

Nie ma sposobu! bunt coraz się szerzy,
Tłum krwi jéj pragnie. — Nie oprzem się dłużéj.
I albo głowę jéj zrzućmy z téj wieży,
Lub ją wnet wojsko zdobędzie i zburzy.

Izabella
(wchodząc do Lionela)

Ratuj się, wodzu! już stawią drabiny. —
Co tu się wahać? — ratunek jedyny
Wydać ją: — zbrodnię niech krwią — swą opłaci.
Inaczéj zginiem z rąk własnych współbraci.

Lionel.

Ha! niech szturmują! Uchodź ztąd, Królowo!
Bo ja się raczéj w tych gruzach zagrzebię.
Niż uledz zgrai! — Joanno! rzecz słowo,
Rzecz, żeś jest moją; a jak Bóg na Niebie!
Choćby świat cały chciał być twoim katem,
Walki za ciebie nie zlęknę się z światem!

Izabella.

Czyś ty szalony?

Lionel (do Joanny).

Twoi cię wygnali,
Twoi skazali na wstyd i sromotę.
Podli! o twoje wprzód rękę żebrali,
A potém wierzyć nie śmieli w twą cnotę! —
Lecz jam ci został — ja wszystkim dostoję,
Ja twój obrońca! — Niegdyś życie moje,
Dałaś mi wierzyć, że ci było drogiém.
A jam natenczas był tylko twym wrogiem!
Dziś, prócz mnie, innych nie masz przyjacieli.
Wszystko nas łączy.

Joanna.

Nie! wszystko nas dzieli!
Wróg ludu mego zawsze będzie moim! —
Lecz gdy się ku mnie serce twoje skłania,
Dowiedź to czynem! — a stronom oboim
Przyjaźń ta będzie godłem pojednania.
Cofnij twe wojsko! zaniechaj napaści!
Oswobódź jeńców! wróć nam nasze właści,
Wróć łup nieprawy! i przysięgą szczerze
Zatwierdź umowę! — a wtedy ci wzajem
Król mój przeze mnie zaręczy przymierze,
I Bóg grom zemsty wstrzyma nad twym krajem.

Izabella.

Zuchwała! w więzach chcesz nam dawać prawa!

Joanna.

I śpiesz się, radzę, aby czas nie minął! —
Bóg wam nie wiecznie w moc Francją dawa.
Nie przez gniew nad nią będzie wiecznie słynął!
W proch już runęła broni waszéj sława,
Pod mieczem naszym kwiat rycerstwa zginął;
Śpiesz się! powiadam — bo i reszcie biada!
Wyrok wasz: pokój, lub śmierć i zagłada!

Izabella (do Lionela).

I tyż bezkarnie zniesiesz te bluźnierstwa?

SCENA X.
CIŻ I KILKU DOWÓDZCÓW
(wchodzą śpiesznie).
Jeden z dowódzców.

Wodzu! w imieniu wojska i rycerstwa,
Błagamy, przebacz uniesienia chwilę!
Francuzi na nas idą w całéj sile —
Bronią ich cała połyska równina.
Wróć nam hetmanić!

Joanna
(wznosząc oczy ku Niebu).

Przyszła więc godzina!
Sprawiedliwości Twéj stało się zadość! —

Fastolf.

Nieszczęsna! poskrom tę niewczesną radość!
Wprzód nim my zginiem, głowie twojéj biada!

Joanna.

Lud mój zwycięży, a ja umrę rada!
Umrę szczęśliwa — że ich dość beze mnie!

Lionel.

Nędzni! w stu bitwach pierzchali nikczemnie,
Nim ta Cudowna stanęła za niemi! —
Toć prócz niéj jednéj, pogardzam wszystkiemi! —
Pójdźmy, Fastolfie! uczują po chwili,
Żeśmy ci sami, co pod Crequi byli.

(do Izabelli wskazując na Joannę).

Ty ją, Królowo! miéj tutaj w swéj straży,
Nim Bóg, czy szatan, los bitwy przeważy.

Fastolf.

Co? czarownicę chcesz w tyle zostawić?

Joanna.

Tak cię więc trwoży bezbronna niewiasta?

Lionel (do Joanny).

Słowo! że sama nie zechcesz się zbawić.

Joanna.

Ja? — Z każdą chwilą chęć swobody wzrasta.

Izabella (do Żołnierzy)

Hola! W potrójne okuć ją łańcuchy! —
Że ztąd nie ujdzie, ja wam ręczę głową.

(Żołnierze przynoszą pęki łańcuchów i krępują niemi Joannę).
Lionel (do Joanny).

Zmuszasz nas! — Widzisz! próżne twe otuchy! —
Lecz jeszcze pora! — Jedno twoje słowo —
A wnet ci sami, co krwi twojéj pragną,
U stóp twych w prochu harde czoła nagną.

Fastolf.

Czas śpieszyć, wodzu!

Joanna (do Fastolfa).

Śpiesz, śpiesz! śmierć cię wzywa.

(Słychać głos trąb Lionel wybiega).
Fastolf
(wskazując na Joannę).

Królowo! pomnij! gdyby się los wojny
Przeciw nam zwrócił…

Izabella
(dobywając sztylet).

O to bądź spokojny!
Klęski wojsk naszych nie obaczy żywa.

Fastolf (do Joanny).

Słyszałaś? — Teraz módl się za twojemi!
(Odchodzi).

SCENA XI.
IZABELLA, JOANNA,  ŻOŁNIERZE.
Joanna.

Ja się nie modlić? — Żadna moc na ziemi.
Żadna twa groźba nie wzbroni mi tego! —

(Za sceną słychać trąby i pieśni wojenne).

Boże! to trąby! to pieśń ludu mego! —
Śmiało, mój ludu! z tobą ramię Boże,
Z tobą Dziewica! — Ach! ona nie może,
Nie może swego sztandaru rozwinąć,
Nie może z wami zwyciężać lub ginąć! —
Lecz duch jéj wolny, z niewolniczéj cieśni,
Buja nad wami, z echem waszych pieśni!

Izabella
(do jednego z Żołnierzy).

Wstąp tam ku oknu, i patrz co się dzieje!
(Żołnierz wstępuje ku oknu w górze).

Joanna.

Śmiało! mój ludu! śmiało! miéj nadzieję!
Bóg nie opuści twojéj dobréj sprawy! —

Izabella (do Żołnierza).

Co widzisz?

Żołnierz.

Widzę obłoki kurzawy,
Lecz nic w niéj dójrzeć nie mogę na błoniu. —
Ha! widzę, widzę! już się zwarli z nami.
Jakiś szaleniec na arabskim koniu,
W tygrysiéj skórze, leci z żandarmami[300].

Joanna.

Dunois! — Boże! twa moc niech go wspiera!

Żołnierz.

Jazda Burgundzka na nasz most naciera.

Izabella.

Przeklęstwo zdrajcom!

Żołnierz.

Lord Fastolf go broni. —
Co za rzeź! widzę — zeskakują z koni,
Wręcz się ścinają.

Izabella.

Nie widzisz Delfina?
Znaków królewskich?

Żołnierz.

Nie! — cała równina
Znowu się kurzu zakryła obłokiem.

Joanna.

Oby on mojém mógł poglądać okiem,
Lub jam tak mogła, jak on, patrzeć z góry!
Wzrokby mój przebił te mgły i te chmury,
Nicby tam, nicby nie skryło się przed nim! —

Żołnierz.

Bój najzaciętszy wre przy szańcu średnim.
Wszyscy tam nasi.

Izabella.

A nasz sztandar?

Żołnierz.

W górze!

Joanna.

Oby mi spójrzeć, choć przez szparę w murze!
Wzrokby mój bitwą rządził na wsze strony.

Żołnierz.

Nieba! co widzę! wódz nasz otoczony!

Izabella.
(podnosząc sztylet nad Joanną).

Giń!

Żołnierz (prędko).

Już jest wolny! — Widzę w chmurach pyłu
Lord Fastolf z jazdą zabiega im z tyłu.
Już, już są blisko — ledwie mały przedział!

Izabella
(opuszczając sztylet).

Ha! twój to Aniół, a nie on powiedział!

Żołnierz.

Pierzchają — widzę — pierzchają!

Izabella.

Kto?

Żołnierz.

Oni! —
Tłum się w bezładzie rozsypał po błoni. —
Lord sprawił szyki — i w pogoń się puścił.

Joanna.

Boże mój, Boże! takżeś mię opuścił?

Żołnierz.

Kogoś rannego prowadzą w tę stronę.
Wódz, widać, jakiś — bo tłum za nim bieży.

Izabella.

Nasz, czy francuzki?

Żołnierz.

Czoło ma zwieszone,
A w tłoku dójrzeć nie mogę odzieży. —
Ha! cóż to? omdlał? — hełm zdjęli mu z głowy —
Dunois!

Joanna
(wstrząsając kajdany).

Boże! skrusz mi te okowy!

Żołnierz.

Patrz, patrz! ktoś w płaszczu błękitnym ze złotem…

Joanna (z przerażeniem).

To król!

Żołnierz.

Koń jego dosięgniony grotem,
Wśpina się — nasi opadli go zblizka.
Broni się — widzę — miecz raz po raz błyska.
Znikł —

Joanna.

Czyż Bóg teraz cudu nie uczyni?!

Izabella
(śmiejąc się szyderczo).

Teraz masz porę, zbawiaj go, Zbawczyni!

Joanna
(w najgwałtowniejszém poruszeniu rzuca się na kolana, i wznosząc załamane ręce do góry modli się rzewnym prędkim i naglonym głosem).

Słuchaj mię, Boże! bo wzywam Ciebie,
Ojcze na Niebie!
Duszą wierzącą,
Wiarą gorącą,
Ach! nie dla siebie wzywam Cię, Panie!
Nad ludem moim miéj zlitowanie!
Ty sieć pajęczą w stalne obręcze,
Ty więzy zmienisz w sieci pajęcze,
Boś Ty Wszechmocny! bo to się stanie,
Co Ty chcesz, Panie!

Samson wydany na urąganie,
W więzach u wrogów — jak ja w téj chwili,
Wołał do Ciebie: — oni szydzili,
A on Ci ufał! — stary i ślepy! —
I dałeś siłę, ze twarde sklepy
Zrzucił na wrogów: — boś Pan nad pany?

Żołnierz.

Tryumf nasz! tryumf!

Izabella.

Cóż jest?

Żołnierz.

Król pojmany!

Izabella.

Ha! zginął wreście nienawistny wróg!

Joanna
(porywając się z ziemi).

Francya żyje! bo ze mną jest Bóg!

(Wstrząsa oburącz i rozrywa łańcuchy. W téjże chwili rzuca się na stojącego u drzwi Żołnierza, wyrywa mu z rąk miecz i wybiega. Wszyscy zostają w osłupieniu).
SCENA XII.
CIŻ SAMI,  prócz JOANNY.
Izabella (po długiém milczeniu).

Prawdaż to była? czy mi się to śniło? —
Jak mogła zerwać potrójne łańcuchy? —
Nie! ludzką tego nie zdołała siłą!

(do Żołnierza)

Widzisz ją?

Żołnierz.

Widzę. — Zda się, że złe duchy
Pędza ja wichrem! — Już tonie w natłoku —
Rozrywa szyki; — bystrzejsza od wzroku,
Jest tu, jest ówdzie — wszędzie zda się razem!
Jak błyskawicą wywija żelazem! —
Francuzi ku niéj zbiegają się — stają —
Pędzą na naszych. — Zmięszali się zgrają —
Biada nam! nasi ustępują z pola!

Izabella.

Przeklęta!

Żołnierz.

Wpadła na wiodących króla! —
Co za rzeź! — Boże! Lord Fastolf upada! —
Lionel wzięty! —

Izabella.

Dość! nie kończ!

Żołnierz.

O! biada!
Królowo! uchodź! — ich jazda tu bieży!

Izabella
(dobywając miecza).

Brońcież się, nędzni!

SCENA XIII.
CIŻ i LA HIRE z wojskiem.
(Żołnierze angielscy składają broń przed wchodzącym).
La Hire.

Poddaj się, Królowo!
Najpiérwsi z waszych wodzów i rycerzy
Są w ręku naszym. — Zdaj się na me słowo!
Mów, gdzie chcesz mieszkać w państwach twego syna?

Izabella.

Wiedź gdzie chcesz — byle nie spotkać Delfina!

(Oddaje miecz i odchodzi z La Hirem, i Żołnierzami).
SCENA XIV.
(Teatr zmienia się i wystawia plac bitwy).
(Żołnierze francuzcy z rozwiniętemi chorągwiami napełniają głąb sceny. Na przodzie Król i Książę Burgundzki Filip; na ręku ich obudwóch Joanna śmiertelnie raniona, bez znaku życia. Agnieszka Sorel przybiega ze strony).
Agnieszka (do Króla).

Królu mój! panie! tyżeś mi wrócony? —
Przy tobie tryumf.

Król.
(wskazując na Joannę).

Patrz! czém okupiony.

Agnieszka.

Joanna! Boże! umiéra!

Filip.

Widzicie,
Zejście Anioła! — Jak znużone dziécię,
Usypia, zda się. — Jak piękna! jak cicha!
Pokój już Niebios z jéj twarzy oddycha! —
Serce ustało — lecz jeszcze krwi drganie
Zdradza znak życia.

Król.

Ach! już nie powstanie!
Nie wróci do nas dusza wniebowzięta,
Nie ujrzy naszych zgryzot i żałoby!

Agnieszka
(z wykrzyknieniem).

Otwiera oczy! żyje!

Filip
(z podziwieniem).

Czyż i groby
Zwalczyć potrafi jéj moc niepojęta? —

Joanna.
(powstaje o własnéj sile i spoglądając wkoło).

Gdzież to ja jestem?

Filip.

Śród twoich, Dziewico!
Śród ludu twego!

Król.

Król twój wśpiera ciebie!

Joanna.

Nie! ja nie byłam nigdy czarownicą!
Nie! —

Król.

O! tyś czysta, jak Anieli w Niebie!
Nas to błąd uwiódł — nas niegodnych cudu!

Joanna
(uśmiechając się łagodnie).

Prawdaż to, prawda? żem śród mego ludu?
Że mną nie gardzą? nie winią o czary?…

(pogląda wkoło).

Tak, taki — to król nasz! — to nasze sztandary! —
Gdzież jest mój sztandar? — Dajcie mi go w dłonie!
Pan mi go zwierzył: — z nim przy Jego tronie
Stanąć powinnam — bom go nie skalała.

Król.

Dajcie jéj sztandar!

(Żołnierze podają rozwiniętą chorągiew. Joanna bierze ją w ręce i stoi chwilę z oczyma wzniesionemi ku górze. W téj chwili różana jasność ukazuje się na niebie, i coraz się bardziéj rozszerza).
Joanna (w natchnieniu).

Całe Niebo pała
Blaskiem swéj chwały! — Widzicie, widzicie!
Tę jasną tęczę na niebios błękicie?
To droga moja! — Tam widzę — to Ona!
Z Synem na ręku, śród Aniołów grona,
Zstępuje ku mnie! — O! Nieogarniona!
O! Pani moja! — O! jakąż rozkoszą
Pierś moja pełna! — Chmury mię unoszą —
Jasność mię od Niéj otacza słoneczna! —
Krótka jest boleść — ale radość wieczna!

(Chorągiew wymyka się z jéj ręku; sama upada na nią bez życia. — Chwila powszechnego milczenia. — Wszyscy w najgłębszém rozrzewnieniu. — Na znak Króla wszystkie chorągwie schylają się nad Joanną tak, że niemi całkiem zakrytą zostaje. — Zasłona spada.
KONIEC TOMU IV I OSTATNIEGO.




  1. Jest to przedmowa do piérwszego wydania dwóch pierwszych tomów Tłómaczeń w Lipsku (1838), zawierających: Dziewicę z Jeziora, Waltera Skotta, Narzeczoną z Abydos, Byrona, i Czcicieli Ognia, Moora: ale to, co się w niéj mówi, stosuje się zarówno i do wszystkich innych przekładów, w niniejszém wydaniu zawartych.
  2. Góra w hrabstwie Mentheith. Nazwisko jéj znaczące: Wielką Pieczarę, pochodzi od dzikiéj groty, między skałami, będącéj niegdyś, jak niesie podanie, schronieniem olbrzyma.
  3. Psy te pospolicie są czarne; niezbyt lekkie w biegu, ale wytrwałe, i obdarzone najostrzejszym węchem. Nazwisko ich pochodzi ztąd, iż gniazdo ich pielęgnowali opaci świętego Huberta, na pamiątkę tegoż świętego, który równie jak święty Eustachy, był lubownikiem i jest patronem myślistwa.
  4. Gdy już psy osadziły były jelenia, natenczas sam naczelnik łowów, pieszo lub konno, uderzał na niego, i kordelasem zadawał mu cios śmiertelny; niekiedy obecnym damom ustępował tego zaszczytu. — W pewnych jednakże porach roku, była to rzecz bardzo niebezpieczna; gdyż rana od rogów jelenich uważaną była za gorszą niż od kłów dzika.
  5. Nazwisko wąwozu rozciągającego się między dwóma jeziorami: Loch-Katrinen i Loch-Achrajem.
  6. Wieża Babilońska.
  7. Górale w dawnych czasach nie mieli za występek, lecz owszem za dzieło chwalebne, napadać i pustoszyć ziemie nieprzyjaznych pokoleń. Zwyczaj ten w okolicach jeziora Katrinu utrzymywał się dłużéj niż gdzie indziéj, dla różnych okoliczności miejscowych.
  8. Szeroki pałasz, używany przez góralów szkockich w bitwach i na łowach.
  9. Wiara w zmysł, czyli władzę drugiego widzenia, była i jest dotąd pospolitą w Szkocyi. Jest to coś nakształt ducha prorockiego; pewny gatunek magnetycznego jasnowidzenia na jawie. Osoby posiadające tę własność widzą, jakby przed oczyma, przedmioty niewidzialne nikomu, albo wypadki mające się zdarzyć w przyszłości. Widzenia te czynią tak mocne wrażenie na wieszczach, którym się objawiają, że ci w téj chwili nic więcéj wkoło siebie nie widzą, i żadną inną myślą rozerwać się nie dadzą. Są zaś weseli lub smutni, podług przedmiotu, jaki się im przedstawia.
    Za zjawieniem się widziadła, oczy wieszcza stają w słup, powieki się podnoszą; a to tak dalece, że kiedy stan ten przeminie, potrzeba użyć niekiedy pomocy palców, aby je znowu nasunąć na oczy.
    Jeśli wieszcz postrzeże kogo otoczonego całunem, jest to pewna wróżba śmierci dla téj osoby. Jeśli widzi kobiétę po lewéj stronie mężczyzny, jest to przepowiednią ich małżeńskiego związku. Jeśli dwie lub trzy kobiéty, ukażą się po lewéj stronie tegoż samego mężczyzny, ten, pomimo wszelkich obecnych okoliczności, zaślubi je jedną po drugiéj, etc. (Martin. Opisanie Szkocyi).
  10. Wodzowie górali, których życie na tysiączne niebezpieczeństwa wystawioném było, mieli zwykle w najskrytszym zakącie posiadłości swoich jakieś pewne schronienie, dom, wyspę, zamek lub grotę, gdzieby przed niebezpieczeństwem ujść mogli.
  11. Dwaj olbrzymi, synowie Anaka, sławni w romansach rycerskich.
  12. Pałac królów Szkockich w Edymburgu.
  13. Górale ściśli niezmiernie w przestrzeganiu obowiązków gościnności, nie śmieli pytać gościa o jego imię lub familię, dopóki wprzód nie przyjął jakiego posiłku. Nieprzyjaźnie familijne tak między nimi zagęszczone były, że przeciwne prawidło nierazby musiało pozbawić gościa uprzejmego przyjęcia.
  14. Górale lubią powszechnie muzykę; a mianowicie arfy i kobzy.
  15. Wodzowie góralów, aż do ostatnich czasów, mieli każdy na usługach swych barda, który się liczył w poczet domowników. Bard musi znać doskonale dzieje i genealogią wszystkich familii mieszkańców gór, a mianowicie własnego pokolenia: niekiedy jest nauczycielem młodego wodza, i sławi w pieśniach swoich dzieła swych panów i klanu.
  16. Familia Grahamów, jedna z najznakomitszych familij góralskich, posiadała znaczne majętności w Hrabstwach Dumbartonu i Sztirlingu; i mało jest imion Szkockich, któreby miały większą w swym kraju sławę historyczną.
  17. Św. Modan, równie jak święty Dunstan, miał sławę wielkiego muzyka i proroka za życia. Arfa jego, jak świadczą legendy, podzielała prorocką własność swego mistrza, i w różnych razach brzmiąc sama przez się, przepowiadała przyszłość, a mianowicie śmierć właściciela swojego.
  18. Botwel, zamek, siedlisko rodu Duglasów.
  19. Rodzina Duglasów zawsze wielka i potężna w Szkocyi, za małoletności Króla Jakób V, doszła była do najwyższego stopnia potęgi. Hr. Angust Duglas, pojął za żonę matkę małoletniego monarchy, wdowę po Jakóbie IV, królu Szkocyi, a wsparty prawami ojczyma i osobistém znaczeniem, przywłaszczył sobie opiekę nad młodym dziedzicem korony, trzymając go w niéj jak w niewoli. Nawet gdy ten już do pełnoletności był doszedł, Duglas w jego imieniu rządził całém królestwem. Przeciwnicy Duglasa czynili wiele otwartych kroków aby uwolnić króla z pod nienawistnéj przewagi; lecz te wszystkie były daremne; zwycięztwo zawsze sprzyjało męztwu i stronnikom Duglasa. Nakoniec, sam król, omyliwszy czujność opiekuna, uszedł w nocy z własnego pałacu, i schronił się do zamku Sztirlingu, gdzie go nieprzyjazny Duglasowi rządzca przyjął z radością. Król zwołał natychmiast do siebie przedniejszych parów państwa, zawistnych zdawna potęgi domu Duglasów. Zapozwano Duglasów i ich stronników do stawienia się przed sądem, czego gdy dopełnić nie chcieli, uważani za nieposłusznych, zaocznym wyrokiem królewskim na wygnanie skazani i za nieprzyjaciół ojczyzny ogłoszeni zostali.
  20. Holyrood nazwisko pałacu królewskiego w Edymburgu. Zabójstwo, o jakie tu Rodryk jest oskarżony, nie było rzadkiém na dworze Szkockim, gdzie obecność Monarchy nie była zawsze dostatecznym hamulcem do poskromienia dumy i porywczości, potężnych a dzikich baronów.
  21. Położenie rodziny Duglasów po wygnaniu, nie jest bynajmniéj przesadzone wtych i w następnych wierszach. Nienawiść którą król Jakób powziął dla całego ich domu, tak była wielką i tak powszechnie znaną, że nikt bez narażenia się na zemstę królewską, nie śmiał im dać przytułku.
  22. Jest to jeden z najpiękniejszych wodospadów szkockich, w hrabstwie Mentheith; spada z wysokości 50 stóp z wielką gwałtownością i łoskotem.
  23. Dawni wojownicy, których największa nadzieje polegała na mieczu, umieli wyciągać zeń rozmaite wróżby; zwłaszcza z takich, które, jak czytamy w owoczesnych romansach, byty ukute przez czarnoksiężników, lub przez nich zaczarowane. — Przytaczamy tu w tym względzie osobliwsze zdarzenie, wyjęte z kronik niemieckich.
    Młodzieniec jeden, ze znakomitego domu w Niemczech, zabłąkawszy się wieczorem na przedmieściu stołecznego miasta swego kraju, skrył się przed burzą do najbliższego domu. Gospodarz, który mu drzwi otworzył, byt człowiek wysokiego wzrostu, groźnéj i ponuréj twarzy, w odrażającym nieczystością stroju. Na ścianach w izbie wisiały miecze, topory, i rozmaite narzędzia do tortury znać należące. W chwili gdy młodzieniec wstąpił na próg, jeden z tych mieczów wypadł z brzękiem z pochwy na podłogę. Na ten widok gospodarz domu z tak nadzwyczajną uwagą i dzikim wyrazem twarzy zaczął się wpatrywać w przybylca, iż ten nie mógł się wstrzymać od zapytania go nawzajem o jego imię, rzemiosło, i coby miał oznaczać wzrok tak osobliwy? „Jestem, odpowiedział gospodarz, katem tego miasta; przypadek zaś ten, coś widział, jest niewątpliwą przepowiednią, iż kiedyś, pełniąc moje powinność, zetnę ci głowę tym samym mieczem, który teraz wypadł z téj pochwy.“
    Młodzieniec opuścił co rychléj złowrogie schronienie; lecz w kilka lat później, wmięszawszy się do pewnego rozruchu, został skazany na śmierć, i ścięty przez tegoż kata i tymże samym mieczem.
  24. Imię właściwéj muzyki góralów szkockich, granéj zwykle na kobzach, i naśladującéj spadkiem tonów, różne obroty wojenne.
  25. Przód okrętu.
  26. Pibroch, jest to rodzaj symfonii wojennéj, właściwy tylko góralom i mieszkańcom wysp Szkockich. Gra się tylko na kobzach, i różni się od wszelkiéj innéj muzyki. Znawcy umieją w nim rozróżniać naśladowcze dźwięki marszu, natarcia, odwrotu, i wszyskich wypadków bitwy.
  27. Oprócz imienia i nazwiska, każdy naczelnik klanu miał jeszcze jakiś przydomek, wyrażający patryarchalną godność jego jako wodza klanu, wspólny mu z poprzednikami i następcami jego na tę dostojność; jak np. imię Farao, służyło wszystkim królom egipskim, imię Cezar, wszystkim cesarzom rzymskim.
    Przydomki wodzów góralskich pochodziły zwykle albo od imienia jakiego wielkiego przodka, albo od sławnego w familii wypadku, albo od herbu. Lecz oprócz tego familijnego przydomku, wspólnego wszystkim wodzom jednego klanu, każdy miał jeszcze nadane sobie przezwisko od osobistych swoich przymiotów; ten zwał się czarnym lub białym, od koloru włosów lub stroju; ten chudym, tłustym, etc. Wiersz w tekście, który autor bez tłómaczenia na angielskie, w języku gallickim umieścił, i który téż dla tego, bez zmiany zachowałem, znaczy:
    Rodryk Czarny, potomek Alpina.
    Wyraz Vich czyta się Vicz. Miara pieśni, wiernie zachowana w przekładzie, ma naśladować nótę pieśni łodziowych górali, zastósowanych w takcie do ruchu i uderzenia wioseł.
  28. Hrabstwo Lennox, a zwłaszcza okolice jeziora Lomond, wystawione były najczęściéj na napady i łupieże górali. Sławna jest w dziejach szkockich bitwa stoczona pod Glen Fruin w 1602 r. między klanem Mac-Gregor, a rodem Colguhounów. Ostatni zostali zwyciężeni; lecz zwycięzcy nie przestając na tém, wszystkich prawie mieszkańców płci męzkiéj, osiadłych na ziemiach nieprzyjaciół, nie przepuszczając nawet dzieciom, w pień wycięli. Okrucieństwo to ściągnęło okropne klęski nie tylko na tych, którzy się go dopuścili, lecz na cały klan Mac-Gregorów. Wdowy pomordowanych stronników familii Colguhounów, w liczbie 60, udały się na skargę do króla, przemieszkującego naówczas w twierdzy Sztirlingu. Jechały wszystkie na białych koniach, same ubrane w żałobie; niosąc zawieszona na pikach skrwawione koszule swych mężów. Jakób VI, król ówczesny, tak był wzruszony tym widokiem i sprawiedliwym ich żalem, iż poprzysiągł nieubłaganą zemstę całemu rodowi Mac-Gregorów. Jakoż zebrawszy wojsko, nie tylko ich kraj cały ogniem i mieczem spustoszył; lecz na mieszkańców z psami jak na dzikie zwierzęta polował, i pojmanych bez litości mordować kazał. Imię nawet Mac-Gregorów potępione i z rzędu klanów wymazane zostało.
  29. Borders, klany pograniczne między Anglią i Szkocyą.
  30. W r. 1529 Jakób V w skutek postanowienia zgromadzonéj w Edymburgu rady państwa, przedsięwziął surowe środki dla poskromienia nadgranicznych klanów, których napaści i łupieże mieszały zdawna spokojność publiczną, zwłaszcza podczas małoletności królewskiéj. Na ten koniec zebrał obóz z 10,000 wojska, złożonego z przedniejszéj szlachty, mającéj rozkaz brać z sobą psy i sokoły, aby król podczas wyprawy mógł się zabawić łowami. W tym orszaku przebiegał on okolice lasów Etryckich, każąc wieszać i ścinać przedniejszych wodzów rozbójniczych klanów, którzy nie spodziewając się bynajmniéj takiéj surowości monarchy, wychodzili na przeciw niemu na czele swego myślistwa, lub zapraszając go na uczty, sami przed nim otwierali swe zamki. — Surowość królewska tak przeraziła pozostałych przy życiu wodzów, że przez długie lata potém, jak mówiło przysłowie, same krzaki pilnowały — owiec królewskich, których 10,000 utrzymywano na paszy w puszczy Etryckiéj.
  31. Górale wywodzący swój początek od dawnych pokoleń Gallickich, dotąd sami siebie nazywają Gallami (Gael), mieszkańców zaś reszty Szkocyi Saxonami mianują.
  32. Zarzut zniewieściałości jest najdotkliwszym dla szkockiego górala:
    „Jednéj nocy, gdy sędziwy Evan Cameron z Lochielu, spoczywał na śniegu z towarzyszami swoimi, ujrzał, że jeden z wnuków jego, chcąc leżeć wygodniéj, podłożył pod głowę zamiast poduszki walec zlepionego śniegu.“ Cóż to ja widzę — zawołał obruszony starzec, wytrącając mu śnieg z pod głowy: „takżes to już zniewieściał, że ci potrzeba poduszki?“
    „Do pływania tak są przyzwyczajeni od dzieciństwa jak wyżły; gotowi przebywać wpław najbystrzejsze i najszersze rzeki i to o każdéj porze roku.“ (Listy o Szkocyi).
  33. Był to rodzaj adjutanta albo sekretarza przy osobie wodza. Obowiązkiem jego było, być zawsze przy boku pana; stać za krzesłem jego u stołu i spełniać szybko wszystkie jego rozkazy.
  34. Gdy wódz górali chciał zwołać klan swój w razie niebezpieczeństwa, zabijał kozła, i zrobiwszy krzyż z cisowego zazwyczaj drzewa, opalał końce jego w ogniu, i gasił je potém we krwi zabitego zwierza. Krzyż taki zwał się „Krzyżem ognistym,“ albo też „Krzyżem hańby“ (Crean Tarigh); albowiem nieposłuszeństwo wezwaniu, które ten krzyż oznaczał, ściągało największą hańbę. Powierzano go wiernemu i szybkiemu w biegu gońcowi, który biegł z nim bez wytchnienia do najbliższéj wioski, i oddawał go drugiemu, wymieniwszy tylko miejsce zebrania. Tym sposobem znak ten ogłaszający wojnę, obiegał okolice z niepojętą szybkością. — Na widok ognistego krzyża, każdy mieszkaniec klanu, zdolny do noszenia broni, od szesnastu do sześćdziesięciu lat wieku, obowiązany był stawić się zbrojne na wskazane miejsce zebrania. Niestający, ulegał karze żelaza i ognia, którą figurycznie wyrażał krzyż, opalony ogniem, i zbroczony we krwi.
  35. Całe następujące w tekście opowiadanie, nie jest wymysłem autora, lecz wzięte jest z gminnego podania w Szkocyi.
  36. Przepaska, albo wstążka, zwana po szkocku Snood, którą dziewczęta szkockie zwykły nosić na czole, była razem godłem panieństwa.
  37. Cała ta strofa odnosi się do miejscowych podań i przesądów górali szkockich.
  38. Każda ze znakomitszych rodzin góralskich, przypisywała sobie iż ma opiekuńczego, a raczéj domowego ducha, który do niéj tylko przywiązany, jéj się dobrem szczególnie zajmował, lub żałosnym swym płaczem i jękiem ostrzegał ją o grożącém nieszczęściu.
  39. Inch Kaliach (Incz-Kaliach), co znaczy wyspa mniszek, albo starych kobiét, jedna z najpiękniejszych na jeziorze Loch-Lomond. Kościół należący niegdyś do klasztoru, leży w gruzach; ale otaczający go cmentarz nie przestaje być używanym dotąd, i zawiera familijne groby naczelników sąsiednich klanów.
  40. Obuwie górali szkockich jest często ze skóry dzikich zwierząt, niewyprawnéj i włosami obróconéj na wierzch; z porobionemi tu i ówdzie otworami, aby przez nie woda wpływać i odpływać mogła.
  41. Pieśń pogrzebowa.
  42. Ktoby chciał bliżéj poznać kraj, który krzyż ognisty przez Rodryka wysłany obiega, niech raczy rzucić okiem na kartę jeograficzną Szkocyi. Mianowicie na hrabstwo Pertschire, gdzie się właśnie scena poematu odbywa.
  43. W Szkocyi wypalają zwykle zeschłe trawy i wrzosy na pastwiskach, aby na ich miejsce świeża porosła murawa. Ma to, zwłaszcza w nocy, pozór wulkanicznego wybuchu.
  44. Religijne uszanowanie, jakie klany góralskie miały i mają dla swych wodzów, przysięgę na imię lub ramię wodza czyniło najuroczystszą i któréj nikt bez hańby złamać nie śmiał.
  45. Wąwóz ten, a raczéj jaskinia, któréj wierny opis znajduje się w tekście, położona jest śród skał góry Benwenu, i należy zdaniem autora do najdzikszych, lecz razem najromantyczniejszych widoków szkockich.
  46. Dwa te ostatnie wiersze wzięte są z tłómaczenia téjże piosnki przez Karola z Kalinówki; umiałem je na pamięć, a lepszych ani chciałem, ani mógłbym był znaleźć.P. T.
  47. Górale szkoccy, równie jak wszystkie ludy wpółdzikie, mieli różne sposoby zgadywania przyszłości. Jednym z najznaczniejszych był tak zwany Taghairm, wzmiankowany w tekście. Obwijano człowieka w surową skórę nowo zabitego wołu, i kładziono go w tém spowiciu nad spadem wody, na dnie przepaści, lub w jakiemkolwiékbądź inném dzikiém, samotném i niezwyczajném miejscu, gdzie go sam okoliczny widok zgrozą i przestrachem napełniał. W takiém położeniu ów człowiek, musiał rozważać w myśli zadane sobie pytanie, a wszelkie wrażenia, które na nim rozogniona wyobraźnia sprawiła, uchodziły za tajemnicze natchnienia duchów, przebywających w tém miejscu, i stawały się przepowiedniami przyszłości, w których góral ślepą wiarę pokładał.
  48. Patrz w objaśnieniach.
  49. Autor, którego głównym celem w niniejszym poemacie było malowanie okolic, zwyczajów i obyczajów górali szkockich, powiada, że całe to miejsce jest wyjęte prawie dosłownie z ust prostego górala, który z nim często „o dawnych dobrych czasach“ rozprawiał.
  50. Wszystkie obrządki myśliwskie odbywały się dawniéj z wielką uroczystością; lecz najuroczystszém było płatanie i podział zwierzyny. Leśnicy i dojeżdżacze mieli przeznaczoną sobie część pewną mięsa, stosownie do gatunku zwierzyny: psom oddawano wnętrzności, i aby podział jak najogólniejszym uczynić, część ich zawieszano na drzewach dla ptaków.
  51. Przesąd ten, w tekście za wyrocznię Taghermu podany, był powszechnym między góralami, tak dalece, że nieraz przed bitwą zabijano bezbronnych jeńców, lub wieśniaków ze strony przeciwnéj, by sobie przez to dobrą wróżbę zapewnić.
  52. Osobliwsza ta powieść, równie w treści jak stylu, jest naśladowaniem dawnéj ballady duńskiéj. Osnowa jéj opiera się na tameczném mniemaniu gminném, o kraju czarodziejstw, wspólném góralom szkockim i wszystkim innym narodom w wiekach średnich.
  53. Oskard, rodzaj siekiery.
  54. Mitologia ludów północno-germańskich obfituje w rozmaite, jedne od drugich dziwaczniejsze podania, o różnego rodzaju duchach, zamieszkujących zaczarowane kraje w głębi ziemi leżące. Podania te, podług mniemania uczonych, pochodzą z czasów Druidów. Wszystkie te duchy, pod różnemi coraz imionami: karłów, gnomów, sylfów, wróżek, rusałek etc., w całéj Europie znajome, chociaż nie zupełnie złośliwe z natury, były jednakże bardzo obraźliwe i w gniewie skore do zemsty. Szczególniéj zaś przestrzegały praw swoich, względem ulubionéj sobie zielonéj barwy, którą zwykle nosili, i względem zwierzyny, którą za wyłączną własność swą uważali.
  55. Duchy, składające królestwo czarów, zazdrościły najbardziéj ludziom przywilejów przez chrzest nabytych, i przeto chrześcianie dostający się niekiedy pod ich władzę, doznawali od nich szczególniejszych względów. Jeden z podobnych więźniów, w staréj balladzie szkockiéj tak opisuje swój stopień w orszaku wróżek. „Jadę zawsze najpierwszy na koniu białym jak mleko: ustępują mi tego zaszczytu, bom był chrześcijańskim rycerzem.“
  56. Najgłówniejszą cechą królestwa czarów być miało, że cała jego piękność okazałość, polegała na pozorném złudzeniu oka.
  57. Poddani królestwa czarów byli to ludzie śmiertelni, porwani gwałtem, lub uwiedzeni przez duchów. Dawne szkockie i duńskie ballady pełne są podobnych powieści. Nikt jednak nie mógł być porwany gwałtem, jeśli się nie dopuścił wprzód jakiego grzechu, dającego nad nim władzę złym duchom.
  58. Sieci myśliwskie.
  59. Godło rycerstwa.
  60. Górale szkoccy, z podań znający dobrze historyę, nie mogą zapomnieć, że kiedyś cała Szkocya była dziedzictwem ich celtyckich przodków; i ztąd wszystkie łupieże popełniane przez nich w krajach niższych (Lowlands), uważają tylko za godziwe odzyskanie swojéj własności. Krwawe napaści na ziemie spokojnych sąsiadów; pożar wsi i rabunek, nie tylko w ich mniemaniu nie ściągały hańby, lecz owszem każdy młody wódz klanu, od nich zwykle zaczynał swój zawód.
  61. Strumień wypływający z jeziora Wannachar przerzyna obszerną bagnistą płaszczyznę, zwaną Bochastle. Wzdłuż téj płaszczyzny, a zwłaszcza na małych wzgórkach, znać jeszcze tu i ówdzie ślady owego sławnego muru, którym niegdyś Rzymianie odgrodzili się od Piktów, którzy schroniwszy się przed nimi w góry, ztamtąd bezprzestannie napadali kraj przez nich podbity.
  62. Puklerz okrągły, obity podwójną skórą i opatrzony blachą żelazną, lub też gęsto nabijany gwoździami, był całą bronią odporną góralów, i służył im do odbijania bagnetów w bitwach z wojskiem regularném. Klajmorów, albo mieczów używali dopiero wtenczas, gdy nieprzyjaciel zmieszał się i ustępować zaczynał.
  63. Devaux czytaj; De Wo.
  64. Jakób II, król szkocki, zabił własną ręką Williama hrabiego Duglasa, jednego z najpotężniejszych w swoim czasie panów szkockich, wezwawszy go wprzód na przyjacielską rozmowę, w celu załatwienia trwających między nimi sporów. — Wzgórze, wspomniane w tekście, niedaleko od miasta, było zwykłém miejscem egzekucyi, gdzie najznakomitszych przestępców politycznych tracono.
  65. Wzgórek niedaleko miasta, gdzie tracono winowajców stanu.
  66. Każde prawie miasto w Szkocyi, a mianowicie znaczniejsze, miało swoje uroczyste igrzyska. Rozdawano na nich nagrody najcelniejszym łucznikom, najsilniejszym szermierzom, i najzręczniejszym w innych gimnastycznych ćwiczeniach. Jakób V szczególniejszym był lubownikiem tego rodzaju widowisk; co się przyczyniło zapewne do nadania mu tytułu króla gminu, Rex plebejorum, jak go ówczesni historycy po łacinie mianują.
  67. Robin-Hood (Robinhud) stawny rozbójnik w wieku XII, za panowania Ryszarda Lwie serce, znany jest zapewne większéj części czytelników naszych z romansu Waltera Skotta „Iwanhoe.“ — Dramatyczne przedstawienia jego bandy, były najulubieńszém widowiskiem na igrzyskach gminnych.
  68. Robinhud (Robinhood), sławny łucznik i rozbójnik, za czasów Ryszarda Lwie Serce. Przedstawianie go z całą bandą, było najulubieńszém widowiskiem na igrzyskach miejskich w Anglii i w Szkocyi. Wszystkie wymienione osoby znane są po dziś dzień w tych krajach, z wielu bardzo pieśni i powieści gminnych, których Robinhood jest bohaterem.
  69. Wojsko szkockie składało się głównie ze szlachty i z lenników możnych baronów, trzymających od nich ziemie pod warunkiem służby wojennéj. Władza patryarchalna naczelników klanów, w górach i na pograniczu, była innéj natury i różniła się od zasad feudalnych. Opierała się ona na władzy ojcowskiéj (patria potestas), sprawowanéj przez wodza, który był uważany za wyobraziciela i zastępcę pierwszego ojca całego pokolenia. Jakób V zaprowadził pierwszy w wojsku szkockiém hufce najemnych żołnierzy, powszechnie naówczas używane w Europie i z nich utworzył przyboczną straż swoję.
  70. Bywały osoby tak mocno przywiązane do niektórych pieśni, że żądały je słyszeć na łożu śmiertelném. Najciekawszy w tym względzie przykład jest pewnéj damy dworu francuzkiego, nazwiskiém de Limeuil. Ta czując zbliżającą się godzinę śmierci, przyzwala sługę swojego, dobrze grającego na skrzypcach. „Weź skrzypce, Juljanie, rzekła, i graj mi dopóki nie skonam, Porażkę Szwajcarów (tytuł pieśni); a gdy przyjdziesz do słów: wszystko stracone,“ powtarzaj je po razy kilka, i to najtkliwiéj i jak możesz najlepiéj.“ — Sługa uczynił co chciała; grał, a ona mu jeszcze dopomagała głosem. Gdy przyszło do słów: „wszystko stracone,“ powtórzyła je sama dwa razy, i obracając się na drugą stronę, rzekła do otaczających ją przyjaciółek: „Teraz wszystko stracone! Bywajcie zdrowe!“ i to wymawiając umarła. Brantome.
    Piosnka, którą ta dama tak namiętnie lubiła, ułożoną była na porażkę Szwajcarów pod Marignan; każda jéj strofa kończy się następującemi słowami, naśladującemi mowę gminną Szwajcarów, złożoną z dwóch pomieszanych języków: francuzkiego i niemieckiego:

    Tout est verlore,
    La tintelore.
    Tout est verlore, bi Got.

  71. Bitwa, która się za czasów Kromwela w wąwozie Trosachu stoczyła, sławna jest męztwem bohaterki, nazwiskiem Helena Sztuart, która właśnie spełniła czyn, który tu autor wdowie Dunkana przyznaje.
  72. Odkrycie to, przypomni zapewne czytelnikom piękną powieść arabska. Il Bondocani. Ztém wszystkiém zdarzenie to nie jest wzięte z Tysiąca Nocy i jednéj, lecz z historycznego podania o królu Jakóbie V. Monarcha ten, pełen najlepszych chęci i troskliwości o szczęście poddanych, skutkiem wybujałéj imaginacyi, miał wiele romantycznych dziwactw i lubił mianowicie wszelkie awanturnicze przygody. — Chcąc widzieć własnemi oczyma czy sprawiedliwość w kraju ściśle wymierzaną była, lecz téż nieraz i z mniéj chwalebnego powodu miłostek, miał zwyczaj pod rozmaitém przebraniem obiegać kraj; przez co się po razy kilka na niebezpieczeństwo życia wystawił. Kroniki i poezya szkocka wiele o tém ciekawych zachowały powieści.
  73. Anna, córka Franciszka Skotta, Lorda Buccleuch, a wdowa po księciu Jakóbie Monmouth ściętym w r. 1685.
  74. Walter Skott, Lord Buccleuch, sławny wojownik.
  75. Za panowania Jakóba I króla Szkocyi, sir Wiliam Scott z Buccleuch, naczelnik klanu tegóż imienia, nabył baronią Branksom, wraz z zamkiem, położonym nad rzeką Tewiotem, który stał się odtąd głównym siedliskiem możnéj téj i potężnéj w swoim czasie rodziny. Ustawiczne napaści ze strony pogranicznych Anglików i wojenny charakter panów Branksomu, używających ochoczo prawa odwetu, uczyniły zamek ten jednym z najważniejszych punktów na Pograniczu między Anglią i Szkocyą, i stały się powodem do ciągłych a silnych środków ostrożności, opisanych w tekście. Następcy sir Wiliama rozszerzyli go i wzmocnili; lecz w r. 1571 królowa angielska Elżbieta, rozgniewana na rodzinę Buklejów, za kilkakrotne łupieże jéj granic i za sprzyjanie królowéj Maryi Sztuart, wysłała przeciw nim znaczne wojsko, które zburzyło zamek i spustoszyło baronią Branksomu. Sir Walter Skott, będący naówczas jéj właścicielem, odbudował natychmiast zamek, który potém wdowa po nim, Małgorzata z domu Duglasów, mocnemi zewnątrz murami obwarować kazała. — Dziś zamek ten leży w ruinach, prócz czworokątnéj wieży narożnéj, zadziwiającéj grubością swych murów.
  76. Godło na sztandarze Anglików.
  77. Sir Walter Scott, nastąpił po swoim dziadu Dawidzie w r. 1492. Śmierć jego była skutkiem krwawych niezgód, wynikłych między klanami: Skottów i Karrów, albo Kerrów. Dla zrozumienia wielu miejsc w tekście, musimy wejść w bliższe szczegóły tego wypadku. — W r. 1526, hrabia Angus, z domu Duglasów, wraz z innymi członkami téj przemożnéj rodziny, korzystając z nieletności króla Jakóba V., rządzili krajem jak chcieli, i nikt im oprzeć się nie śmiał. Król wszakże, jakkolwiek nieletni, niecierpliwie znosił ich jarzmo, i szukał wszelkich sposobów, aby się mógł z niego wyzwolić. Napisał więc własną ręką tajemny list do lorda Buccleuch, prosząc go, aby zebrawszy krewnych swych i przyjaciół, i wszystkie jakie będzie mógł siły, pośpieszył z niemi do Melrozu, gdzie król w towarzystwie Duglasów, w powrocie z Dżedburgu do stolicy, miał się zatrzymać na nocleg, i aby go z rąk Duglasów wyzwolił. Tymczasem na powitanie króla, przybyli tamże ze swoim ludem naczelnicy licznego i potężnego klanu Karrów, lordowie: Hume, Cesford i Fernyhirst, którzy zaledwo nazajutrz oddalili się do domów, gdy ujrzano z drugiéj strony nadciągające wojsko Bukleja. Duglasowie domyślając się jego zamiarów, wywiedli przeciw niemu straż królewską i cały zbrojny swój orszak. W bliskości wzgórza Halidon-Hill, przyszło do krwawéj z obu stron bitwy; zwycięztwo długo było niepewne; aż nakoniec uwiadomieni o tém przez gońca Karrowie, wrócili z drogi, i uderzywszy na tylną straż Bukleja, wojsko jego do ucieczki zmusili. Nie przestając na tém lord Cesford, puścił się w pogoń za pierzchającymi, mordując bez litości kto mu tylko wpadł w ręce; aż sam nareście, przez jednego z domowników Bukleja, włócznią zabity został. Odtąd oba te klany zaprzysięgły sobie wieczną nienawiść, która po wielekroć w następnych latach była hasłem domowych między niemi wojen. Za najgłówniejszy ich wypadek można uważać śmierć samego Sir Waltera Skotta, zabitego przez Karrów na ulicach Edymburga w r. 1552, o czém właśnie jest mowa w tekście.
  78. Pomiędzy wielu innemi środkami, jakich używano dla przywrócenia zgody między klanem Skottów i Karrów, wodzowie obu zawarli między sobą układ, mocą którego obowiązali się odbyć razem cztéry pielgrzymki do miejsc cudownych w Szkocyi, dla odprawienia wspólnych modłów za dusze poległych. Środek ten atoli nie wydał pożądanych owoców: gdyż wojna pomiędzy niemi wkrótce znów, z większą jeszcze niż przedtem zaciętością wybuchła.
  79. Familia Kranstonów była jedną ze znakomitszych na Pograniczu. Stolicą jéj był zamek Crailing, nad Tewiotem. Kranstonowie, przez pokrewieństwo z Karrami, długo byli w wojnie z klanem Skottów, aż nakoniec około r. 1557 jeden z nich pojął córkę Lady Branksomu, która kilku laty przedtem trzymała w oblężeniu jego zamek i czyhała na jego życie.
  80. Rodzina Bethunów, albo Beatownów, pochodząca z Francyi, miała swe posiadłości w hrabstwie Fife, i wydała wielu znakomitych ludzi: między innymi kardynała Bethune, i dwóch arcybiskupów Glasgowskich. Z niéj pochodziła Joanna Bethune, małżonka zamordowanego Sir Waltera Skotta, niewiasta pełna odwagi i nauki, tak, że przesądne umysły przypisywały jéj znajomość sztuki czarnoksięzkiéj.
  81. Podług tradycyi gminnéj, cień czarnoksiężnika był niezależnym od słońca. Dawny pisarz Glycas, pisze o jednym z nich, Symonie Magu, iż ten rozkazał swemu cieniowi, aby zawsze tylko szedł przed nim, i przez to wzbudził mniemanie u ludu, iż to był duch, który mu wszędzie towarzyszy. Jest jeszcze inne podanie w tym względzie. Podług niego, skoro uczniowie sztuki czarnoksięzkiéj uczynią w niéj pewne postępy, muszą przebiegać wszyscy razem przez ciemną, podziemną salę, gdzie djabeł pędzi za nimi, i chwyta tego, który jest ostatnim; chyba że i ten będzie zmykał tak prędko, że wpadnie do drzwi pierwéj nim go djabeł dogoni; a wtedy cień tylko jego zostaje się w ręku szatana. W takim razie ciało czarnoksiężnika nie będzie już rzucało cieniu, ci zaś, którzy tym sposobem cień swój stracili, uważani są zawsze za największych Magów.
  82. Wiara w duchy pośrednie między niebem a ziemią, mieszkające w powietrzu lub w wodzie, jest dość powszechną między ludem szkockim, który przyznaje im moc wzbudzania wichrów, powodzi i tym podobnych fenomenów, których przyczyny pojąć i wytłómaczyć nie umié. Sądzi także, że się mieszają często do spraw ludzkich, niekiedy w celu szkodzenia, niekiedy chcąc im dopomódz. Wiele tego rodzaju wypadków znajduje się w pieśniach i podaniach gminnych. Wspominam o tém, aby usprawiedliwić wprowadzoną w tekście rozmowę Duchów Rzeki i Góry.
  83. Czytaj Kreg-Krossu.
  84. Aluzya do herbów Karrów i Buklejow.
  85. Królowie i bohaterowie Szkocyi, równie jak pograniczni rabusie, musieli nieraz uchodzić przed pogonią psów, wprawionych do tego rodzaju łowów. Robert Bruce, między innymi, wiele razy był przez nie ścigany, i raz swe ocalenie winien był tylko przytomności umysłu, z jaką rzucił się wpław do rzeki, i za pomocą wiszącéj nad wodą gałęzi, wdrapał się potém na drzewo: przez co zatarł swe ślady i uszedł ścigającéj pogoni. Utrzymywano, że jedynym sposobem zbicia z tropu takich ogarów, było rozlanie krwi na ich drodze, któréj zapach miał węch ich osłabiać. Mniemanie to kosztowało życie nie jednemu jeńcowi.
  86. Mała wieżyczka na malowniczym szczycie góry Minto, zowie się dotąd łożem Barnhilla, i miała być siedliskiem zbójcy tego imienia, który całą okolicę postrachem napełniał.
  87. Halidon był starożytném siedliskiem Karrów z Cessfordu. Pole bitwy lorda Duglasa z Buklejem, zowie się dotąd Polem Potyczki. Ob. notę 2.
  88. Starożytny i piękny klasztor Melrozu, założony był przez króla Dawida I., który z powodu swéj pobożności i hojności w zakładaniu kościołów i klasztorów, uważany był za świętego. Same jego ruiny przedstawiają dziś jeszcze najpiękniejszy wzór architektury i rzeźby gotyckiéj; kwiaty, liście i całe krzewy, rznięte są z taką delikatnością i dokładnością rysunku, że trudno jest pojąć, aby tak trwały kamień, z jakiego cały gmach był zbudowany, mógł być tak doskonale wyrobiony dłótem. Kościół i klasztor poświęcony był Najświętszéj Maryi Pannie; księża zaś należeli do zakonu Cystersów.
  89. Korytarze lub zewnętrzne krużganki w dawnych klasztorach szkockich służyły często za miejsce pogrzebu dla księży.
  90. Jakób i Wiliam Duglasowie. Pierwszy zwyciężył Anglików i poległ sam w stanowczéj bitwie pod Otterburną w r. 1388. Drugi, najwaleczniejszy rycerz w Liddesdalu, żył za czasów króla Dawida II. Pamięć wielce chwalebnych czynów skaził morderstwem przyjaciela i towarzysza broni, Sir Aleksandra Ramsay, z którym ubiegał się o urząd Szeryffa w swojém hrabstwie; albowiem, gdy go król Ramsajowi powierzył, Duglas wiedziony zemstą, napadł nań, gdy w Hawiku sprawiedliwość domierzał, i zawiódłszy do swego zamku, w więzieniu głodem zamorzył. Rząd w Szkocyi był naówczas tak słaby, a raczéj Duglas tak potężny, że król, nie mając siły ukarać, mianował go następcą Ramsaya. Wkrótce jednak potem Sir Wiliam zamordowany został na łowach, przez krewnego swojego, mszczącego się, jak powiadają, za śmierć Ramsaya, który był jego przyjacielem.
  91. Wyraz techniczny, z francuzkiego treillage; kratkowanie w oknach gotyckich.
  92. W kościele Melrozu znajduje się dotąd wielki marmurowy kamień, pokrywający, jak mówią, grób Aleksandra II, jednego z najdawniejszych królów Szkocyi.
  93. Michał Skott z Balwearie, żył rzeczywiście w wieku XIII. Był to człowiek wielkiéj nauki, którą po większéj części nabył w obcych krajach. Pisał komentarze do Arystotelesa i wiele traktatów o fizyce, z których widać, że się dużo zajmował astrologią, alchemią, fizyognomistyką i chiromancyą, co zapewne było przyczyną, iż między współziomkami za czarnoksiężnika uchodził. Dante nawet wspomina o nim w Boskiéj Komedyi, jako o sławnym czarnoksiężniku. Historycy szkoccy, a między innymi Lessly, mówią o nim jako o najuczeńszym w Szkocyi, w owym czasie, człowieku. W powieściach i podaniach ludu imię jego niemniéj jest sławne. W południowéj Szkocyi, każde dzieło, które wymagało wiele pracy, a którego początek ginie w dalekiéj starożytności, przypisywane jest zwykle Staremu Michałowi, Wallasowi, lub djabłu. Niewiadomo z pewnością, gdzie jest pogrzebiony, jedni twierdzą, że w Holm-Koltramie, w hrabstwie Northumberland; drudzy, że w opactwie Melrozu; lecz wszyscy zgadzają się na to, że czarnoksięzkie jego pisma i księgi pogrzebione są z nim razem, lub zachowane w klasztorze gdzie umarł; ale że nikt ich bez niebezpieczeństwa otworzyć nie może, z powodu zawartych w nich inwokacyi złych duchów. Zabobonność panująca w Hiszpanii, i pozostałe tam szczątki umiejętności arabskich, czyniły ten kraj w opinii gminu ulubioném siedliskiem czarnoksiężników. W Toledo, Sewilli i Salamance były publiczne szkoły do wykładu magii, to jest nauk, uważanych za mające związek z jéj tajemnicami. W tém ostatniém mieście, nauki te wykładały się w głębokiéj jaskini, którą potém Izabella, żona króla Ferdynanda, zamurować kazała.
  94. Z pomiędzy wielu tradycyi o Michale Skocie, umieszczamy tu jedną, jako mającą związek ze słowami tekstu: „Jednego razu poruczono mu poselstwo do Francyi, w celu wyjednania u tamecznego króla zadosyć uczynienia za wielokrotne rozboje morskie, przez poddanych jego domierzane na Szkotach. Nowy poseł, zamiast przyspasabiać się jak zwykle do podróży, zamknął się w swoim gabinecie, otworzył czarnoksięzką swą księgę, i wywoławszy djabła, w postaci czarnego konia, rozkazał mu zanieść siebie do Paryża. Gdy przelatywali nad morzem, chytry djabeł zapytał go: „Co szepcą stare baby w Szkocyi, gdy się kładą do łóżka?“ — Mistrz mniéj doświadczony odpowiedziałby może: Pater noster lub Ave Maria; co dałoby moc i prawo djabłu, rzucić go natychmiast do morza; lecz Michał krzyknął nań głosem groźnym: „A tobie co do tego? pełń co ja tobie każę!“ — i czart posłuszny niósł go daléj w milczeniu. Przybywszy do Paryża, przywiązał swego konia u bramy pałacu, a sam szedł śmiało do króla i sprawił się ze swego poselstwa. Łatwo jest pojąć, że poseł przybywszy w takiém incognito, i tak nieszanujący form dyplomatycznych, nie mógł znaleźć dobrego przyjęcia; i już król zabierał się do dania mu odmównéj i pogardliwéj odpowiedzi, gdy Michał prosił go jeszcze aby się wstrzymał na chwilę, aż koń jego trzy razy nogą w ziemię uderzy. Za piérwszém uderzeniem zatrzęsły się wszystkie dzwonnice i wszystkie dzwony zadzwoniły same; za drugiém, trzy największe wieże w zamku królewskim runęły; i już straszliwy rumak podnosił nogę do góry, aby raz trzeci uderzyć, gdy przestraszony król przystał na wymagania Michała, byle się prędzéj pozbyć takowego gościa. Pomimo wszakże téj mądrości i téj potęgi, Michał Skott, równie jak sławny jego poprzednik Merlin, dal się uwieść podstępom i padł ofiarą zdrady niewieściéj. Żona jego, czy téż kochanka, wyłudziła od niego tajemnicę, iż sztuka jego zasłania go od wszystkich niebezpieczeństw, prócz jednego, jakiémby dlań było spożycie bulionu, ciągniętego z mięsa niepłodnéj świni, który byłby dla niego najzjadliwszą trucizną. Zdrajczyni przyrządziła mu wkrótce wymienioną potrawę, poczém mędrzec umarł natychmiast, mając jednakże dość czasu, do skarania wprzód śmiercią niewiernéj swéj powierniczki.
  95. Jednego razu Michał Skott był w wielkim kłopocie, z powodu djabła, któremu musiał zawsze dawać coś do czynienia. Kazał mu więc zbudować most kamienny na Twidzie, co djabeł w ciągu jednéj nocy uskutecznił. Następnie zalecił mu, aby podzielił na trzy części górę Ejldon, jeden tylko naówczas mającą wierzchołek. Djabeł za noc wszystko wykonał. Nakoniec czarnoksiężnik zwyciężył niezmordowanego szatana, rozkazawszy mu wić liny kotwiczne z piasku morskiego.
  96. Jan Posta, i inni autorowie piszący o magii naturalnéj, mówią wiele o wiecznych lampach, znajdywanych jakoby w grobowcu Tulioli, córki Cicerona. Lampy te miały być dziełem czarów, a knot ich był z amiantu.
  97. Wiljam Deloraine mógłby znaleźć potwierdzenie swego zdania, w gminnych powieściach hiszpańskich, o sławnym Cydzie Rodrygu. Gdy ciało tego wielkiego bohatéra leżało na paradnych marach, obok wielkiego ołtarza, w katedralnym kościele w Toledo, gdzie było wystawione przez lat dziesięć; żyd jeden przez urągowisko chciał je pociągnąć za brodę. Lecz zaledwie dotknął ręką zwisających wąsów, gdy umarły porwał się nagle, i miecz z pochwy do połowy wydobył. Żyd przelękniony uciekł, i skutkiem zbawiennego przestrachu, przyjął potém wiarę chrześcijańską.
  98. Pomysł karła Lorda Kranstona, wzięty jest z podania gminnego o niejakim Gilpinie Horner, który się był zjawił i przebywał czas jakiś pomiędzy góralami na pograniczu Szkockiém. Osoba mieszkająca w pobliżu tamtych okolic, udzieliła mi w tym względzie następujące szczegóły: „Dwóch ludzi późnym wieczorem prowadziło konie na paszę gdy usłyszeli nagle w zaroślach głos wykrzykujący te tylko słowa: „stracony! stracony! stracony!“ — „Co tam u djabła straconego?“ — zawołał jeden z wieśniaków — i w téjże chwili ukazała się przed nimi istota, mająca wprawdzie kształt ludzki, ale zadziwiającéj małości, i potworna w postawie i rysach. Obaj wieśniacy uciekali jak mogli, tém bardziéj, że straszydło pędziło tuż za nimi; gdy zaś jeden z nich upadł, przeskoczyło przez niego, i prędzéj od ich samych stanęło i rozgościło się w ich domu. Jak długo potém w nim przebywało, z pewnością powiedzieć nie mogę, ale jednakże dość długo. Było to stworzenie ze krwi i z ciała, bo jadło, piło, i nadewszystko lubiło mléko, nie żałując go sobie, skoro mogło dostać. Charakter jego zdawał się być złośliwy, albowiem lubiło bić i męczyć dzieci. Oburzony tém dnia jednego gospodarz, tak je mocno uderzył pałką po głowie, iż wszyscy myśleli, że zabił. Karzeł upadł, ale wnet powstał na nogi, mówiąc tylko: „No, gospodarzu, ależ bijesz mocno!“ — Jednego wieczora, gdy kobiéty zajęte były dojeniem krów, a karzeł bawił się tamże z dziećmi, usłyszano mocny i przenikliwy głos, wołający trzy razy: „Gilpin Horner!“ Karzeł porwał się i zawołał: „To ja! trzeba iść! — i to wyrzekłszy zniknął, i już go odtąd nie widziano więcej.“ — Z innego poważnego źródła wiém jeszcze tę okoliczność, że karzeł oprócz wyrazu: stracony, który ciągle powtarzał, wspominał téż czasem imię jakiegoś Piotra Bertram, i usłyszawszy ów głos wołający, poznał, że to był głos jego. Zdaje się więc, że ten Piotr Bertram, musiał to być zły duch jaki lub czarnoksiężnik, od którego uciekło to szatańskie karlę. Dodać tu jeszcze muszę, że nie znam żadnéj gminnéj legendy, któraby tak szeroko znaną była w Szkocyi, i którejby tyle nawet bardzo znakomitych i oświeconych osób wierzyło.
  99. Czytaj Niuark-Li.
  100. 25 czerwca 1557, Lady Joanna Bethune, wdowa po Lordzie Buccleuch, i wielka liczba Skottów, krewnych jéj męża, oskarżonych zostało o czyhanie na życie Lorda Kranstona, znajdującego się na pielgrzymce w kościele N. Panny Dolin, i o spalenie tegóż kościoła, gdy ich nadzieja zdobyczy zawiodła.
  101. Ta czarnoksięzka moc ukazywania się w cudzéj postaci, lub ukazywania innego całkiem pozoru rzeczy, zowie się w dziejach zabobonności szkockiéj, techniczym wyrazem glamour. O skutkach jéj, oprócz gminnych, mamy nawet historyczne podania. I tak, Froissart opowiada, że w r. 1381, gdy książę Anjou oblegał jakiś zamek na brzegach Neapolitańskich, czarnoksiężnik jeden obiecał mu, iż za pomocą swéj sztuki tak potrafi zgęścić w jedném miejscu powietrze, iż oblężonym będzie się zdawało widzieć most „wzniesiony nad morzem, którém był otoczony zamek, i że tém przestraszeni oddadzą się na łaskę. Książe zapytał go, czy rzeczywiście ludzie jego będą mogli wejść po tym moście do zamku? — „Za to nie mogę ręczyć, odpowiedział czarnoksiężnik, albowiem skoroby się z nich który w czasie przechodzenia przeżegnał, most runąłby natychmiast i wszyscyby potonęli razem w morzu.“ — Książę zaczął się śmiać, a młodzi rycerze wołali: „Nie przeżegnamy się żaden, rozkaż, książę, niech czyni swe sztuki!“ — Lecz w téjże chwili hrabia Sabaudyi wszedł do namiotu księcia, i ujrzawszy czarnoksiężnika rzekł: iż on to właśnie podał ten zamek w ręce Karola de la Paix, teraźniejszego jego władzcy, złudziwszy przez czary oczy broniącéj go załogi królowéj Neapolitańskiéj, któréj się zdało, że morze wzbiera nad wały. Czarnoksiężnik przyznał się do czynu i dodał: że on to właśnie jest tym człowiekiem, którego się Karol de la Paix najwięcéj obawia. — „Bardzo wierzę, odpowiedział hr. Sabaudyi, ale się postaramy o to, by się nie miał czego obawiać. Nie chcę, aby kiedyś mówiono, że tacy jak my rycerze używali zaklęć i czarów dla pokonania swoich nieprzyjaciół.“ — I obróciwszy się do sług swoich, rozkazał ściąć go natychmiast.
  102. Doktór Henryk More, w liście swym, służącym za wstęp do Saducismus triumphatus Glanvilla, wspomina o podobnym fenomenie: „Pamiętam, mówi on, jednego wiejskiego szlachcica, prawego człowieka i biegłego matematyka, ale przytém pewnego rodzaju filozofa, niedowiarka i materyalistę. Dysputowaliśmy często o nieśmiertelności duszy, lecz wszystkie moje dowodzenia roztrącały się o nieprzeparty jego sceptycyzm. Powiadał mi, iż aby się o tém przekonać, potrzebuje koniecznie dotykalnego dowodu, i że szukając go właśnie, a nie bojąc się niczego, próbował nieraz wszelkich wiadomych mu czarnoksięzkich obrzędów i zaklęć, aby wywołać ducha lub djabła, ale że wszystko zawsze napróżno. Razu jednego wszakże, wieczorem, gdy był sam i wcale o tém nie myślił, uczuł się nagle uderzonym po ramieniu tak mocno, że się aż echo uderzenia po pokoju rozległo. Pierwsza myśl jego była, iż to jest tajemniczy znak jakiegoś ducha, który pragnie z nim mówić; wybiegł więc zaraz na dziedziniec domu, a ztamtąd na samotne pole, ale nic nigdzie nie ujrzawszy, przekonał siebie nakoniec, iż to był tylko skutek uderzenia krwi lub wyobraźni. A wszakże, pomimo wszelkich usiłowań rozumu, okoliczność ta większe, niż sam chciał przyznać, uczyniła na nim wrażenie. Gdy bowiem razu jednego dysputując z nim jak zwykle, i widząc bezskuteczność wszystkich moich umysłowych dowodów, przypomniałem mu owo uderzenie i rzekłem: „bądź pewny, iż ten, co cię natenczas po ramieniu uderzył, piérwszy cię kiedyś spotka w tamtym świecie,“ — postrzegłem, że się twarz jego zmieniła nagle i zbladła; zamilkł, i nigdy już więcéj w tym przedmiocie nie mówił ze mną aż do śmierci, która nie długo potém nastąpiła.“

    Niech mi się też godzi dodać w tém miejscu opowiadanie, które słyszałem w Dreznie, z ust jednego z najuczeńszych i najgodniejszych ludzi tego kraju, p. Herdera, dyrektora zakładów górniczych w królestwie Saskiém, a syna sławnego poety i filozofa tegoż imienia. W r. 1836, księżniczka Augusta Saska, w towarzystwie p. Herdera i przybocznéj swéj Damy Dworu, udała się w gościnę do zamku Fischbach, w Szlązku, własności księcia Wilhelma Pruskiego, gdzie tenże wtedy z małżonką swoją przebywał. Piérwszego wieczora po przybyciu, p. Herder, który oprócz głębokiéj znajomości nauk przyrodzonych, posiadał rzadki talent czytania poezyi, proszony był przez dostojnych gospodarzy, aby im co z dzieł swego ojca przeczytał. Towarzystwo zasiadło około podłużnego stołu w sali bibljotecznéj; p. Herder czytał przekład romansów hiszpańskich o Cydzie. Nagle przerwał w pół wiersza, i obracając się szybko po za siebie, zapytał: „Co?“ — uczuł bowiem, że go ktoś mocno klapnął po ramieniu i szepnął coś do ucha, czego zrozumieć nie mógł. Zdziwił się nie pomału nie widząc obok siebie nikogo; gdy zaś usprawiedliwiając powód przerwy, opowiedział co mu się zdało, gospodarze rzucili na się znaczące spojrzenie, co gdy księżniczka Augusta dostrzegła, ulegając jéj naleganiom książę Wilhelm, opowiedział odwieczną o tym zamku legendę, podług któréj, dawny posiadacz jego, jakiś rycerz niemieckiego zakonu, błądzi w nim dotąd, pokutując za grzechy; i lubo rzadko bardzo ukazuje się w postaci mglistéj, szaréj kolumny, mającéj wszakże kształt ludzki: obecność swą objawia zwykle i często uderzając po ramieniu mieszkańców, a szczególniéj nowoprzybyłych. Legenda ta znajoma jest powszechnie w zamku i okolicy, ale p. Herder nic o niéj przedtém nie słyszał. Dama dworu, towarzysząca także naówczas księżniczce Auguście, w któréj właśnie domu i obecności p. Herder to opowiadał, a za prawdę słów któréj, najsumienniéj mógłbym zaręczyć, dodała po wyjściu jego, iż tegoż wieczora, ukląkłszy do modlitwy, uczuła się uderzoną po ramieniu tak mocno, iż ból nawet trwał kilka sekund, lecz że przypisując to zwróconéj na ten przedmiot wyobraźni, nie mówiła o tém przed nikim i nawet nie zawołała służącéj, która już była odeszła.
    (Przyp. tłómacza).
  103. Jest to artykułem wiary w przesądach gminnych, że biegąca woda niszczy moc i skutki wszelkich czarodziejstw. Brompton opowiada, że pewni czarnoksiężnicy Irlandzcy, umieli mocą swéj sztuki zamieniać kamienie lub kawałki gliny w tuczone wieprze, które przedawali na targach: lecz że te zamieniały się znowu w kamienie lub glinę, skoro wiozący je nowi nabywcy, przejechali przez jakibądź strumyk.
  104. Czytaj Dakr.
  105. Sir Kenelm Digby, w rozprawie o sympatycznych sposobach leczenia, czytanéj w Montpellier na zgromadzeniu wielu znakomitszéj szlachty i ludzi uczonych, i ogłoszonéj drukiem w r. 1658, opowiada sam o sobie następujące zdarzenie:
    „P. Jakób Howell, znakomity pisarz szkocki, chcąc rozbroić dwóch pojedynkujących z sobą dobrych swoich znajomych, ujął ręką przez nieostrożność klingę pałasza jednego z nich, który wyrywając go w zapale gniewu, przeciął mu aż do kości wszystkie nerwy i muskuły dłoni. Widok krwi wspólnego przyjaciela uśmierzył zapęd walczących, którzy obwiązawszy mu na prędce ranę podwiązką, przyzwali biegłego chirurga; gdy zaś wieść o tém doszła do dworu, Król, (Jakób VI), który bardzo szacował P. Howell, przysłał mu jednego ze swoich przybocznych lekarzy. Przypadek chciał, że mieszkałem w blizkości P. Howell, który we cztéry czy w pięć dni potém, przyszedł do mnie prosząc, abym ranę jego obejrzał i ażebym go leczył sympatycznym sposobem, którego używałem zwykle w podobnych razach, o czém właśnie ktoś p. Howell powiedział. Chirurg i lekarz królewski obawiali się gangreny; jakoż chory cierpiał nadzwyczajne boleści, a zwłaszcza palenie w ranie. Uprzedziłem go, że mój sposób leczenia, bez dotknięcia i nawet bez oglądania rany, może mu się zdawać przesądnym; gdy jednak przystał na wszystko, żądałem naprzód aby mi dał jaką płachtę, któraby była zbroczona krwią jego. Postał więc do domu po ową podwiązkę, która mu w pierwszéj chwili za bandaż służyła. Następnie kazałem podać miednicę wody, jakbym chciał tylko umywać w niéj ręce; tymczasem wsypałem do niéj potajemnie proszek witriolu, który miałem na pogotowiu, i skoro się rozpuścił, zanurzyłem w wodzie podwiązkę, zwracając przytém oczy na p. Howell, który w drugim końcu pokoju, nie patrząc wcale na mnie, z kilku obecnymi rozmawiał. Po chwili postrzegłem, że się wstrząsł nagle, jak gdyby jaką dziwną poczuł w sobie odmianę. Zapytałem go więc o przyczynę tego poruszenia. „Nie wiém co się stało, odpowiedział, ale nie czuję żadnéj boleści; zdaje mi się owszem, iż jakiś chłód przyjemny rozlewa się po ranie, jakby ją mokrą obłożono płachtą; i wszelkie palenie ustało.“ — „Ponieważ leki moje tak dobrze zaczynają skutkować, rzekłem, wracaj pan teraz do domu, odrzuć precz wszystkie bandaże, i dobrze oczyściwszy ranę, nie wystawiaj jéj na zbyteczne zimno ani gorąco. Wieść o tém co się stało, doniosła się natychmiast do księcia Buckingham i od niego do króla. Obadwaj chcieli widzieć szczegóły mego działania. Dla usunięcia więc wszelkiéj wątpliwości, tegoż dnia po południu, wydobyłem z wody podwiązkę, i rozwiesiłem ją przed wielkim ogniem. Ale zaledwo zaczęła nieco wysychać, gdy wpadł służący p. Howell, wołając, iż pan jego cierpi znowu straszne boleści, a mianowicie palenie, jakby rękę trzymał nad żarem. Rozkazałem mu powiedzieć swemu panu, ażebył spokojny, gdyż to wkrótce ustanie. Jakoż włożyłem znowu podwiązkę do wody, i nim służący wrócił do p. Howell, ten już nie czuł żadnego bólu, i po dniach kilku całkiem uzdrowiony został.“ — Sir Kenelm Digby, na żądanie króla, odkrył mu swą tajemnicę; sam zaś nauczył się jéj od pewnego karmelitańskiego braciszka, który ją przywiózł: z Persyi czy z Armenii, gdzie przez lat kilka przebywał.
  106. Major Domus.
  107. Różna liczba i względne położenie tych ogniów, tworzących linię telegraficzną między granicą a Edymburgiem, miały swoje pewne znaczenie. I tak, akt parlamentu z r. 1455 stanowi: aby zapalono jeden sygnał, gdy się Anglicy do granicy zbliżają; dwa, gdy już przejdą granicę; cztery, jeden przy drugim, gdy są w wielkiéj liczbie. Cały kraj na to hasło powinien był stawać do broni; i dosyć było kilku godzin czasu, do zebrania kilkotysiącznego oddziału jazdy.
  108. To było hasło wojenne klanu Skottów.
  109. Na szczytach wielu gór szkockich dotąd widzieć się daje pewny gatunek piramid, ułożonych z kamieni, i będących jak się zdaje, pomnikami dawnych grobowców.
  110. Trzy hrabstwa w Szkocyi noszą to imie: Lothian średni czyli Edymburg, Lothian wschodni czyli Linlithgow, i Lothian zachodni czyli Haddingtown.
  111. Tak nazywano opłatę składaną pogranicznym rabusiom, aby się od ich łupieży i okrucieństwa zasłonić.
  112. Margrabia Dundee (z familii Grahamów), wódz powstania w sprawie wygnanych Sztuartów, poległ w bitwie pod Killikrankie. — (Jest on ten sam, który pod imieniem Claverhousa gra jedną z głównych ról w romansie Waltera Skotta, p. t. Purytanie Szkoccy).
  113. Za zbliżeniem się Anglików, pograniczni mieszkańcy Szkoccy uciekali zwykle do lasów lub na niedostępne bagniska; często téż kryli się w podziemnych lochach i jaskiniach, u wejścia których Anglicy zapalali niekiedy wielkie stosy liści suchych i słomy, i tym sposobem ukrytych wewnątrz albo dusili dymem, jak lisów, albo przymuszali do wyjścia.
  114. W dzieciństwie mojém słyszałem wiele powieści o tym człowieku, odznaczającym się męztwem, dowcipem i trafném strzelaniem z łuku. Był on z professyi szewcem, i sługą familii Buklejów; ale wolał włócznię niż szydło. Razu jednego, angielski kapitan okręgowy, w hrabstwie Kumberlandzkiém, wpadł do Szkocyi i znaczne poczynił grabieże. Uwiadomiony o tém Watt Tinlinn, dognał go, odebrał łupy i sam uciekającego kapitana ścigał przez bagna pełne niebezpiecznych trzęsawic. Anglik jednak wydobył się z nich na brzeg twardy, i widząc grzęznącego w nich jeszcze Tinlinna, który zmuszony zsiąść z konia, za cugle go w ręku prowadził; zawołał nań z urąganiem: „Szewcze! patrz, czy dobrze przyszyłeś podeszwy; bo ci woda najdzie do bótów!“ Za odpowiedź Tinlinn wypuścił strzałę, która trafiwszy w nogę kapitana, przeszła ją na wskroś i przybita do siodła. „Widzisz, zawołał natenczas, że umiem ćwiekować skórę, choć podeszew dobrze nie szyję.“
  115. Mieszkańcy Pogranicza mało przywiązywali wartości i upodobania do sprzętów domowych, które w każdéj chwili zabrane lub spalone być mogły. Głównym przedmiotem ich zbytku były różne błyskotki i stroje, ktoremi lubili zdobić swe żony.
  116. Wiliam Lord Howard, trzeci syn księcia Tomasza Norfolk, dziedzic zamku Nawortu i wielkiej baronii tegóż imienia w hrabstwie Kumberland, żył rzeczywiście w początkach panowania królowéj Elżbiety. Surowość, z jaką poskramiał pogranicznych rabusiów, będąc sam Lordem Nadgranicznym ze strony Anglii, uczyniła go sławnym w tradycyach gminnych. — Znane powszechnienie imię Dacre, winno jest swój początek męztwu jednego z jéj rodziny, który podczas krucyaty Ryszarda Lwie Serce, odznaczył się przy oblężeniu Akry, czyli Ptolomaidy. Jedna z gałęzi téj rodziny posiadała nadgraniczną baronią Gilsland, a naczelnicy jéj mieli tytuł: „Strażników zachodniéj granicy.“
  117. W wojnach ze Szkocyą, Henryk VIll i jego następcy, używali powszechnie i w znacznéj liczbie wojsk najemniczych, z cudzoziemców, a zwłaszcza z Niemców złożonych. Na obrazach bitew dawnéj szkoły Flamandzkiéj widzieć można, iż Niemieccy i Niderlandzcy żołnierze, idąc do szturmu, prawe kolano mieli zawsze nagie, by się łatwiéj wdzierać na mury.
  118. Sir Jan Skott z Tirlestanu żyt za panowania Jakóba V., i gdy król zgromadziwszy przedniejszych baronów Szkockich i ich wassallów, oświadczyl chęć wtargnienia do Anglii, czemu wszyscy byli przeciwni: on jeden tylko okazał się gotowym pójść za rozkazem królewskim; i téj to właśnie wierności winien byt wspomniane w tekście nagrody.
  119. Sir Walter Skott z Hardenu, żyjący za panowania królowéj Maryi, był jednym z najsławniejszych dowódzców pogranicznych rabusiów szkockich, a pieśni i podania gminne zachowały mnóstwo szczegółów jego życia. Obronny jego zamek, położony był nad samym brzegiem mrocznego i przepaścistego wąwozu, w którego najskrytszych zakątkach pasły się trzody i przechowywały się wszelkiego rodzaju łupy, na nieprzyjaciołach zdobyte. Gdy zaś bydła i żywności zabrakło, para ostróg, podana do stołu na zakrytym półmisku, była znakiem dla goszczących w zamku wassalów, że trzeba było siąść na koń i nowych szukać zdobyczy. Sir Walter żonaty był z krewną swoją Maryą Skott, któréj dobroć i wdzięki, łagodząc nieraz surowy męża charakter, zjednały jéj w pieśniach imię „Róży Yarrowu.“
  120. Posiadłość tego imienia, położona u źródła Bortwiku, była środkowym punktem ogólnych posiadłości klanu Skottów, i ztąd często służyła za miejsce i za hasło zebrania.
  121. Słowa pieśni narodowéj szkockiéj.
  122. Najemni awanturnicy, których hrabia Cambridge prowadził w pomoc królowi portugalskiemu przeciw Hiszpanom w r. 1380, podnieśli bunt z powodu nieregularnéj wypłaty żołdu. Na jedném zgromadzeniu ich wodzów, Sir Jan Soltier, syn naturalny Edwarda, zwanego księciem Czarnym, w te słowa przemówił do nich: „Rada moja jest: dobrze się naprzód porozumieć nawzajem; podnieść sztandar św. Jerzego i ogłosić się przyjaciółmi Boga, a nieprzyjaciółmi całego świata; bo gdy się nas nie będą obawiać, skończy się na tém, że nie będziemy nic mieli.“ — Rada ta podobała się powszechnie, i sam dawca jéj wodzem okrzykniony został.
  123. Rękawica na ostrza włóczni była godłem dobréj wiary u dawnych mieszkańców Pogranicza, i gdy kto z nich nie dotrzymał słowa, podnoszono ten znak na pierwszém zgromadzeniu ogólném, i ogłaszano go „człowiekiem bez czci i wiary.“ Obrzęd ten był straszny dla wszystkich.
  124. W razach wątpliwych zwyczaje pograniczne dozwalały oskarżonym usprawiedliwiać się przysięgą, albo z orężem w ręku niewinności swojéj dowodzić.
  125. Sławna w dziejach Szkocko-Angielskich bitwa pod Ankram-Moor, zaszła w r. 1545. Anglicy, dowodzeni przez Sir Ralfa Evers i Sir Briana Latoun, zostali zupełnie pobici, i obaj ich wodzowie polegli. Wodzami Szkotów byli: Archibald Duglas, Lord Buccleuch i Lesly.
  126. Jedwood.
  127. Herb Howardów.
  128. Mowa tu jest o jednym z najsławniejszych pogranicznych minstreli, nazwiskiem Wilie, który zabiwszy w pojedynku swojego współtowarzysza, został skazany na śmierć i ścięty w Dżedwudzie (Jedwood). Śmierć jego jest przedmiotem wielu pieśni i ballad gminnych.
  129. W r. 1468 Wiliam, hrabia Duglas, zwoławszy na ogólne zgromadzenie Lordów, właścicieli i starszych wiekiem mieszkańców Pogranicza, obowiązał ich pod przysięgą, zebrać i ułożyć porządkiem na piśmie, wszystkie ustawy, przepisy i urządzenia wojenne, wydane niegdyś przez dwóch przodków swoich Duglasów; poczém sam, wraz ze wszystkimi, ścisłe, ich zachowanie poprzysiągł.
  130. Sławny w dziéjach Szkocyi król Robert Bruce, polecił umierając jednemu z Duglasów, aby wyjęte zeń serce zaniósł do Ziemi Świętéj, dokąd zawsze za życia tęskniło. I odtąd to „krwawe serce“ stało się herbem tego domu.
  131. Tak zwano siedmiu synów Sir Dawida Home z Wedderburny, który zginął pod Flodden.
  132. Familia Swintonów jest jedną z najdawniejszych w Szkocyi. W bitwie pod Baugé, we Francyi, książę Klarencyi, brat Henryka V, z domu Plantagenetów, został pokonany i zrzucony z konia przez Sir Jana Swinton.
  133. Familia Home (czyt. Hom), pochodząca od hrabiów z Dunbaru, była zawsze w ścisłych stosunkach z domem Hepburnów, których ostatnim szczepem był zbyt głośny w dziejąch szkockich Bottwell, mąż królowéj Maryi Sztuart.
  134. Gra w piłkę była niegdyś ulubioną w Szkocyi, a zwłaszcza na Pograniczu, i nieraz stawała się powodem zawziętych kłótni i nawet krwi rozlewu.
  135. Pomimo ciągłych prawie wojen i często popełnianych okrucieństw, mieszkańcy Pogranicza, nakształt przednich straży dwóch wojsk nieprzyjacielskich, skorzy byli do wzajemnych stosunków i zabaw, tak dalece, że z różnych postanowień rządu w obu krajach, zabraniających handlu i związków małżeńskich między angielskimi i szkockimi mieszkańcami granic, wnosić można, iż się lękano nawet, iżby te stosunki zanadto się ścisłemi nie stały.
  136. Jednym z najdziwaczniejszych przesądów między ludem Szkockim, było mniemanie, że się widziadło żyjącego człowieka ukazywać może niekiedy; co przypisywano sprawie szatana, i uważano za bardzo złą wróżbę.
  137. Złupiony przez pogranicznych rabusiów, puszczał się zwykle w pogoń z przyjaciółmi swemi i psami, których osobnym sposobem do tego rodzaju łowów wprawiano; i jeśli psy szły ciągle po tropie, miał nawet prawo przekroczyć za niemi granicę; przywilej, który był nieraz krwi rozlania powodem.
  138. Po zaprowadzeniu w Szkocyi reformy Kalwina, gorliwi jéj zwolennicy, a mianowicie Purytanie, prześladowali zapalczywie wszystkie sztuki piękne, a zwłaszcza muzykę, jako najbardziéj działającą na zmysły.
  139. W Anglii.
  140. Opinia gminna, jakkolwiek przeciwna nauce Kościoła, czyniła wielką różnicę między czarnoksiężnikami, czyli magami, a nekromantami, czyli czarownikami, i przechylała się stanowczo na stronę pierwszych. Rozumiano bowiem, że mają moc rozkazywać złym duchom, kiedy przeciwnie drudzy, słuchać ich tylko lub być z niemi w związku musieli.
  141. Damy wysokiego rodu, jako też baronowie i rycerze podczas pokoju, przy wszelkich uroczystych obrzędach, mieli zwykle na pięści sokoła.
  142. Paw, w wiekach rycerstwa, uważany był nie tylko jako najdelikatniejsza, lecz i jako szczególnie obrzędowa potrawa, bez któréj żadna większa uroczystość obejść się nie mogła. Po upieczeniu odziewano go na nowo piórami, i do pozłoconego dziobu kładziono gąbkę napojoną palącym się wyskokiem winnym. W chwili, gdy go podawano na stół, awanturniczy rycerze, zwykli byli czynić publiczne śluby dopełnienia jakiego czynu rycerstwa, „w obliczu Pawia i Dam.“
  143. Na jeziorze Św. Maryi, blisko źródła rzeki Yarrowu, dają się widzieć dotąd stada dzikich łabędzi.
  144. Głowa dzika należała także do obrzędowych potraw w wiekach średnich. W Szkocyi otaczano ją mnóstwem chorągiewek, mających barwy, herby lub godła gospodarza domu.
  145. Przygryźć palec swój lub rękawicę, znaczyło na Pograniczu, nietylko pogardę, lecz i ślub nieubłaganéj zemsty.
  146. Jan Groem lub Graham, drugi syn hrabiego Montheit, zwany powszechnie „rycerzem błyszczącego miecza,“ wpadłszy w niełaskę u szkockiego dworu, usunął się z wielką częścią krewnych swych i wassalów na Pogranicze Anglii, i zajął kraj tak zwany „spornym,“ to jest, do którego oba kraje prawo własności rościły. Następcy przeto jego, nie ulegając żadnemu z nich, stali się najstraszniejszymi rabusiami granic, i tak Anglią jak Szkocyą bez różnicy łupili. Kraj sporny podzielono nakoniec na dwie równe części, sądem polubownym. — Piosnka Alberta Groem (czyt. Grem) w tekście, jest naśladowaniem gminnéj.
  147. Waleczny i nieszczęśliwy Henryk Howard, hrabia Surrey, był niezaprzeczenie najdoskonalszym rycerzem swojego czasu. W sonetach jego znajdują się piękności godne złotych wieków poezyi. Zalety i sława jego wzbudziły podejrzenie i zawiść Henryka VIII, z domu Tudor, który go w r. 1546 ściąć kazał. — Mówią, że podczas jego podróży, sławny alchemik, Kornelius Agrippa, pokazał mu w czarnoksięzkiém zwierciedle, pozostałą w kraju kochankę jego, Geraldinę, na któréj cześć swój oręż i lutnię poświęcił.
  148. Rodzina Saint-Clair (Sę-Kler) jest pochodzenia Normandzkiego; osladłszy w Szkocyi za panowania Malkolma, została znacznie zbogaconą nadaniami królów, a mianowicie Roberta Bruce. W rzędzie pierwszych jéj posiadłości była baronia Roslin, z zamkiem tegoż imienia; następnie zaś przez związek małżeński z córką hrabiego Orkney, (inaczéj hr. Orkad), doszła do posiadania tychże wysp i tytułu, nadanego jéj przez Hakona, króla Norwegii, w r. 1379. Tytuł ten, po ustąpieniu Norwegów, potwierdzili Saint-Clairom królowie Szkoccy, ale samo hrabstwo zostało przyłączone do korony w r. 1481. — Imię Rozabella, było prawie dziedziczném imieniem niewiast w téj rodzinie.
  149. Dowódzcy skandynawskich rozbójników morskich, nawiedzający często brzegi Szkocyi, równie jak całą naówczas Europę, przybierali szumny tytuł „Królów Morza“ (Soekonungr) okręty zaś ich w nadętym stylu Skaldów, (kapłanów i bardów Skandynawskich) zwane były „Smokami Oceanu.“ Odin, było imię najwyższego Boga w mitologii Skandynawskiéj. — Runy: tajemnicze znaki albo litery (rodzaj hieroglifów), używane w napisach i religijnych obrzędach Skandynawskich. — Saga, od imienia tak zwanego Skandynawskiéj bogini historyi, zwała się każda tradycya historyczna w tych krajach.
  150. Piękna kaplica w Roslinie, gdzie były groby familijne Saint-Clairów, założone w r. 1446, do dziś dnia jeszcze się utrzymuje. Dawniejsi baronowie grzebani byli bez trumien, lecz ich odzianych we zbroje, kładziono wprost na kamiennej podłodze w grobach, pod kaplicą będących. Tradycya gminna zapewnia, że ile razy kto z téj rodziny miał umrzeć, cała ta kaplica i zamek jaśniały jakimś tajemniczym blaskiem i zdawały się być jak w ogniu.
  151. Żubr, nie znajdujący się już nigdzie w Europie, oprócz jednéj Białowieżskiéj puszczy w Litwie, częstym niegdyś był zwierzem w Szkocyi, i tém różnił się od litewskiego żubra że był całkiem biały, prócz brody, pysku i rogów czarnych, i że miał długą grzywę, do lwiéj podobną.
  152. Obacz przypisek na końcu.
  153. Morton, jeden z zabójców Dawida Rizzio, którego z rozkazu piérwszego męża Maryi Sztuart, w oczach jéj zamordowano.
  154. Knox, pierwszy krzewiciel reformy w Szkocyi, któréj sam Rejent był najgorliwszym stronnikiem.
  155. Lindsaj, najdzikszy i najokrutniejszy z fakcyi Rejenta, użyty przez niego do wymuszenia na uwięzionéj królowéj zrzeczenia się tronu, wykonał to polecenie z największą surowością i grubiaństwem; i gdy nieszczęśliwa Marya, zalana łzami, w chwili podpisania abdykacyi, odwróciła na chwilę oczy, przymusił ją do kończenia, ściskając gwałtownie jéj rękę rękawicą żelazną.
  156. Zamek Smajlhome (Smejlhom albo Smajlholm-Tower) w hrabstwie Roxbury, w Szkocyi, sławny z pięknego położenia i widoków, leży pomiędzy dzikiemi skałami, z których jedna nosi nazwisko strażniczéj (Watchfold). Treść ballady opiera się na podaniu miejscowém.
  157. Bitwa zaszła pod Aukram-Moor, w r. 1545, Wódz Anglików, Lord Evers z synem, i przeszło 800 ludzi, między tymi wielu najznakomitszych rycerzy, poległo ze strony angielskiéj.
  158. Przesądy i zwyczaje, na których się treść niniejszéj ballady opiera, znajome powszechnie są i między naszém pospólstwem. Przeciąg czasu, między dniem pierwszym Bożego Narodzenia a świętém Trzech Królów zawarty, jest zwykle czasem, w którym młode wieśniaczki, przez rozmaite sposoby, pragną dociec, jak i kiedy za mąż pójść mają. — Między wielu innemi, dwa są celniejsze, które tu pokrótce przytoczymy.
    Osoba chcąca się dowiedzieć przyszłości, siada w samotnéj izbie o północy, pomiędzy dwoma, lub choćby przed jedném zwierciadłem, w które się bezprzestannie wpatrywać powinna: a czyja się w niém postać, jakoby przechodzącéj przez izbę osoby, patrzącemu okaże, z tym go prędzéj czy późniéj niezawodne czeka małżeństwo.
    Drugi sposób jest taki. — Wróżący powinien własną ręką nałożyć ogień, przyprawić i gotować przy nim wieczerzę, z trzech potraw, i samych tylko jarzyn składać się mającą. Poczém sam na dwie osoby nakrywszy do stołu, wychodzi na środek i woła: „Ty, co mi jesteś przeznaczony, lub przeznaczona, w małżeństwo, w Imię Ojca i Syna i Ducha Św. proszę ciebie na wieczerzę, Amen.“ — Postać osoby przeznaczonéj, jakkolwiekby natenczas dalekiéj, nieznanéj lub jeszcze nieurodzonéj, ukaże się przy stole, i obszedłszy go dokoła po trzykroć, znika. — Wzywający niech się strzeże, aby nakrywając do stołu, nie kładł noża ani widelca, gdyż te w ręku widziadła mogłyby stać się narzędziom zemsty i śmierci. Pomimo śmieszności tych przesądów, gmin, przynajmniéj na Rusi i w Litwie, niezachwianą do nich przykłada wiarę.
  159. Każda z młodych wieśniaczek, odliczywszy pewną ilość ziaren z jakiegobądź zboża, a szczególniéj pszenicy, sypie je na podłogę, w jedną zmiecione kupkę. Kupki te formują koło, w środku którego sadzą koguta, lub innego jakiego domowego ptaka, niekarmionego całą dobę i z zawiązanemi oczyma. Po zdjęciu zasłony, ptak z skwapliwością zaczyna jeść ziarna; gdy się nasyci, liczą pozostałe. Dziewczyna, któréj ziaren najmniéj się zostanie, najpierwéj ma pójść za mąż, i tak koleją.
  160. Z któréj strony wiatr szumi najbardziéj, z téj niezawodnie do podsłuchującéj przyjadą swaty.
  161. Wosk lub cynę, po roztopieniu, wlewają do zimnéj wody, z form, jakie w niéj przybierze, rokując przyszłość dla téj, która je topiła na ogniu.
  162. Po wrzuceniu pierścionków, śpiewają nad niémi rozmaite piosnki, po każdéj strofie wyciągając jeden. Strofa poprzedzająca, staje się przepowiednią dla téj, czyj pierścionek wyjęto.
  163. Czas w téj powieści mógłby się zdawać za krótkim na wypadki, lecz każda z wysp Egejskich leży o kilka tylko godzin żeglugi od lądu, a łaskawy czytelnik raczy sobie wyobrazić wiatr taki, jakiego ja sam nieraz w istocie doznałem.
  164. Orlando Furioso. Pieśń X.
  165. W nocy, szczególniéj pod cieplejszą strefą, za każdém uderzeniem wiosła, za każdém poruszeniem czółna lub okrętu, daje się widzieć pewna mdła jasność, która jak błyskawica z wody wynika.
  166. Słyszałem zarzut, że wejście Konrada, przebranego za szpiega, jest niezgodne z naturą. Być może. — Coś podobnego jednak w historyi znalazłem.
    „Chcąc przekonać się własnemi oczyma o sile Wandalów, Majorian przemieniwszy kolor swych włosów, udał się sam do Kartaginy w charakterze własnego posła swojego; i Genserik nie pomału żałował, gdy się potém dowiedział, że podejmował i wypuścił Cesarza rzymskiego. Podanie to możnaby za zmyślone uważać; ale jest to zmyślenie, które tylko w życiu bohatera użyte być mogło.“ (Gibbon).
    Że charakter Konrada nie jest całkiem w sprzeczności z naturą, najlepszym tego dowodem są niektóre podobieństwa historyczne, z któremi się już po napisaniu „Korsarza“ spotkałem.
    „Ezzelin prisonnier, dit Rollandini, s’enfermait dans un silence menaçant; il fixait sur la terre son visage féroce, et ne donnait point d’essor à sa profonde indignation. — De toutes parts cependant les soldats et le peuple accouraient; ils voulaient voir cet homme, jadis si puissant, et la joie universelle éclatait de toutes parts“
    „Ezzelin était d’une petite taille; mais tout l’aspect de sa personne, tous ses mouvements indiquaient un soldat. Son langage était amer, son déportement superbe — et par son seul regard, il faisait trembler les plus hardis“ (Sismondi)
    „Gizericus (Genserik, król Wandalów, zdobywca Kartaginy i Rzymu) statura mediocris, et qui casu claudicans, animo profundus, sermone rarus, luxuriae contemptor, ira turbibus, habendi cupidus, ad solicitandas gentes providentissimus“ etc. etc. (Jornandes de Rebus Geticis).
    Pozwalam sobie przytoczyć to fakta na usprawiedliwienie mego Korsarza i Giaura.
  167. Almy — tanecznice.
  168. Derwisze dzielą się na zakony rozmaitych reguł jak mnisi.
  169. Powszechny i wcale nie nowy objaw gniewu Muzułmanów (Patrz Pamiętniki księcia Eugeniusza na karcie 24). „Seraskier został ranny w udo, i gniewny że z bitwy ustąpić musiał, wyrwał sobie całą swą brodę.“
  170. Gulnara, imię niewieście, znaczy dosłownie: kwiat granatnéj jabłoni
  171. N. p. Tomasz Morus na rusztowaniu, i Anna Boleyn więzieniu, gdy obejmując dłonią swą szyję, zrobiła uwagę: „iż jest za nadto cienka, aby mogła mistrzowi wiele trudu przyczynić.“ — W czasie rewolucyi francuzkiéj stało się prawie modą, aby ginąc pod gilotyną, jakie „bon mot“ po sobie zostawić. I zbiór tych wszystkich dowcipnych słówek, w ciągu całéj rewolucyi rzeczonych, utworzyłby bez wątpienia książkę znacznéj objętości.
  172. Sokrates wypił cykutę nieco przed zachodem słońca (czasem naznaczonym), pomimo próśb uczniów swoich, aby się wstrzymał, nim słońce nie zajdzie.
  173. Zmrok w Grecyi jest bez porównania krótszy niż u nas — dni są dłuższe w zimie, krótsze zaś w lecie.
  174. Kioski, są to letnie mieszkania Turków — Nurt Cefizu jest w istocie bardzo wązki — a Ilissus wcale bez wody.
  175. Cała strofa téj pieśni pod n. 1. jest tu może nie wiedzieć po co, i należała do innego poematu, nie ogłoszonego choć drukowanego, a była napisana na miejscu, wiosną 1811 r. — Czytelnik więc, ja sam nie wiem dla czego, musi przebaczyć, jeśli może, że ją tutaj znajduje
  176. Kombolojo, albo różaniec muzułmański, zawiera ziarn dziewiędziesiąt dziewięć.
  177. Na Wschodzie jest zwyczaj rozsypywać kwiaty przy ciałach zmarłych, i dawać bukiet w ręce młodych osób.
  178. Że uczucie honoru, które jest cechą charakteru Konrada, nie wykracza z granic prawdopodobieństwa, mogłaby tego dowieść niejako następująca historyczna wiadomość o jednym amerykańskim rozbójniku morskim z r. 1814.
    Czytelnicy nasi słyszeli bez wątpienia, o wyprawie przeciwko rozbójnikom morskim w Barrataryi; że jednak nie wszyscy mogą być dokładnie uwiadomieni o położeniu, historyi i naturze tego zakładu, kładziemy tu następujące opowiadanie naocznego świadka, spodziewając się, że to dla wielu czytelników obojętném nie będzie.
    „Barratarya jest to zatoka, a raczéj wązkie długie ramię odnogi Meksykańskiéj. Rozciąga się wzdłuż żyznego lecz bardzo płaskiego kraju, i aż o milę tylko do rzeki Mississipi dochodzi, 15 mil poniżéj miasta nowego Orleanu. Zatoka ta dzieli się na niezliczone gałęzie, w których przed najścislejszém poszukiwaniem, bezpiecznie ukryć się łatwo. Prócz tego ma jeszcze związek z trzema jeziorami, leżącemi na południowo zachodnim jéj brzegu, i łączącemi się z czwartém, także Barratarya zwaném, które przytyka do morza, i właśnie w miejscu zetknięcia się tworzy wyspę, z dwóch stron témże jeziorem, zresztą morzem oblaną. W roku 1811 wschodni i zachodni brzeg téj wyspy od strony lądu, zostały umocnione warownią przez bandę zbójców morskich, pod dowództwem niejakiego Monsieur La Fitte, niegdyś kapitana w wojsku Napoleona. Banda ta po większéj części składała się z téj klassy mieszkańców Luizyany, którzy uciekłszy z wyspy St. Domingo, podczas zamieszań tamże wynikłych, udali się byli naprzód na wyspę Kuba; lecz wnet z niéj, z powodu wojny Francyi z Hiszpanią, wygnani, przybyli nieproszeni do Zjednoczonych Stanów i prawie wszyscy w kraju Luizyany osiedli.
    Wyspa Barratarya leży pod 29 stopniem szerokości a 92 długości geogr. i słynie zdrowém powietrzem i wielką obfitością ryb wszelkiego rodzaju. Naczelnik bandy, na wzór Karola Moora w tragedyi Szyllera, obok wielu występków posiadał niektóre cnoty. W r. 1813 zuchwałość i łupieztwa jego hordy, zwróciły na nią baczność wielkorządzcy Luizyany, który aby ją tém łatwiéj mógł zniszczyć, pozbawiając wodza, ogłosił 500 dolarów nagrody za głowę Lafitta, znanego dobrze mieszkańcom Nowego Orleanu, już to przez swoje z nimi związki, już to z powodu, że był niegdyś w tém mieście sławnym nauczycielem sztuki fechtowania. — Na to ogłoszenie wielkorządczy, Lafitte odpowiedział wzajemném, obiecującém 15,000 dolarów za głowę wielkorządcy. Ten naówczas wysłał oddział wojska z rozkazem zdobycia wyspy Lafitta, zniszczenia ogniem wszelkiéj własności zbójców, i przywiedzenia ich samych do Nowego Orleanu. Oddział ten, pod dowództwem dawnego niegdyś wspólnika i najzaufańszego przyjaciela Lafitta, podstąpił pod samą wyspę od strony lądu, nie widząc żywéj duszy, ani słysząc głosu ludzkiego. Lecz nagle usłyszano gwiznienie, podobne do hasła majtków, i cały oddział ujrzał się otoczonym przewyższającą siłą zbrojnych ludzi, którzy nań z zasadzki wypadli. W téj okoliczności, nowy Karol Moor rozwinął szlachetne rysy swego charakteru. Nie tylko bowiem darował życie człowiekowi, który go zdradził, który na życie jego i na wszystko co mu drogiém było nastawał; lecz nadto ofiarował mu taką summę pieniędzy, iż mu na przystojne aż do śmierci utrzymanie się wystarczyć mogła, i choć ją ów z pogardą odrzucił, bezpiecznie mu do Nowego Orleanu powrócić dozwolił. — Wypadek ten i kilka podobnych, przekonały, że wyspa korsarzy od strony lądu niezdobytą była. — Postanowiono więc uderzyć na nią od morza. Z razu siła morska, przy tych brzegach będąca, nie była dostateczna do tego przedsięwzięcia, i ze stratą przez Lafitta odpartą została. — Lecz ściągnąwszy posiłki, ponowiono napad, który się nareście zupełném zniszczeniom bandy korsarzów zakończył. — (Z gazety Amerykańskiéj).
    W dykcyonarzu biograficznym Grangera, kontynuowanym przez Noblego, w życiu arcybiskupa Blackbourne, znajduje się szczególne miejsce, które ponieważ ma niejaki związek z rzemiosłem bohatera mego poematu, nie mogę oprzeć się pokusie, umieszczenia go tutaj.
    Jest coś tajemniczego w historyi i w charakterze doktora Blackbourne. Piérwsza, nigdy dokładnie znaną nie była; lecz biegały wieści, że był niegdyś korsarzem, i że jeden z jego braci w rzemiośle, powróciwszy do Anglii, rozpytywał się głośno o dawnym swoim towarzyszu Blackbourne, i nie chciał wierzyć gdy mu powiadano, że został Arcybiskupem w Yorku. Ta wieść jednakże, zdaje się być tylko bezzasadną potwarzą. Jako arcybiskup, postępował on zawsze z wielką roztropnością, i jako stróż dochodów dyecezalnych na powszechny szacunek zasłużył. — Wprawdzie szeptano pokątnie, że zachowywał jeszcze wiele błędów młodości, i że uwielbienie dla płci pięknéj trzymało nie ostatnie miejsce w liście jego słabości. — Lecz gdy przy tylu oskarżeniach, o nic istotnie przekonanym nie był, wszystkie te wieści uważam tylko za skutek zawistnéj złośliwości. — Bo czyż podobna, aby rozbójnik morski mógł być tak uczonym człowiekiem, jakim bez zaprzeczenia był Blackbourne? On, który posiadał tak doskonałą znajomość pisarzów starożytnych, mianowicie tragików greckich, iż był w stanie czytać ich z równą łatwością jak Szekspira, musiał poświęcić wiele pracy nauce języków starożytnych, i mieć na to wiele czasu i dobrych nauczycieli. Jakoż niewątpliwie wiadomo, że odbierał nauki w Oxfordzie. Przyznawano mu powszechnie, że był bardzo w społeczeństwie przyjemnym, z czego nawet zrobiono przeciw niemu zarzut, mówiąc, że więcéj serc niż dusz pozyskał.“ —
  179. Czytaj Gijafir.
  180. Sadi, jeden z najsławniejszych poetów perskich. — Leila i Mejnun, para kochanków, sławna na Wschodzie, jak w Europie Romeo i Julia, lub Abelard i Heloiza.
  181. W Turcyi uderzenie w bęben ogłasza wschód, południe i zachód słońca.
  182. Turcy nienawidzą Arabów, którzy im w dziesięcioro odpłacają się wzajemnością, więcéj nawet niż chrześcijan. —
  183. Wyrażenie to uległo zarzutom. Nie odpowiadając na nie krytykom „niemającym muzyki w duszy“ proszę tylko czytelnika, aby przypomniał w myśli na chwilę, rysy najpiękniejszéj, jaką znał, kobiety. A jeśli wtenczas jeszcze nie zrozumie tego, co mój wiersz słabo wyraża, wyznaję, iż będę żałował nas obu.
    W dziele „O Niemczech“ (Tom III roz. 10), napisaném przez kobiétę, przewyższającą geniuszem kobiéty wszystkich wieków, znajduje się bardzo wymowny ustęp, o podobieństwie zachodzącém między malarstwem a muzyką; i porównanie tych obu sztuk, wynikające z tegoż podobieństwa. Czyżby więc podobieństwo muzyki nie miało być większe z oryginałem jak z kopią? z kolorytem natury, jak sztuki? Wreście jest to rzecz, która się więcéj daje czuć niż wyrazić. Jestem pewny, iż znajdzie się zawsze kilka osób, które to wyrażenie moje zrozumieją, a przynajmniéj któreby zrozumiały, gdyby widziały twarz, któréj mówiąca harmonia tę myśl mi natchnęła. Wyrażenie to bowiem nie jest wzięte z wyobraźni; znalazłam je w mojéj pamięci — w tém zwierciadle, które smutek rzuca o ziemię, a patrząc na jego szczątki, widzi w nich tylko pomnożone odbicie.
  184. Karasman-Oglu, albo Kara Osman Oglu, jest najznakomitszym dzierżawcą dóbr ziemskich w Turcyi; a zarazem rządzcą Magnezyi. Timariotami zowią się ci, którzy niejako lenném prawem posiadają ziemie, z obowiązkiem służenia wojskowo. Służą pospolicie w jeździe, jako Spahi, i obowiązani są własnym kosztem uzbroić pewną liczbę żołnierzy, stosownie do rozciągłości posiadanéj dzierżawy.
  185. Jeśli Basza czuje się dosyć potężnym aby się oprzeć Sułtanowi, rozkazuje pospolicie udusić posłańca, który mu rozkaz śmierci i stryczek przywozi. Niekiedy pięciu lub sześciu podobnych posłańców ginie jeden po drugim na rozkaz zbuntowanego Baszy. — Lecz jeśli przeciwnie Basza czuje się słabym, lub nieposłusznym okazać się nie chce, natenczas schyla głowę, całuje podpis Sułtana, i pozwala się udusić z pokorą. W r. 1810, wystawiono nad bramą Seraju, głowy wielu razem Baszów, którzy podobnego losu doznali; a między innymi głowę Baszy Bagdadu, dzielnego młodzieńca, który po długim oporze przez zdradę nakoniec zamordowanym został.
  186. Turcy klaszczą w dłonie wołając na sługi. Nie lubią trwonić próżno głosu, a dzwonków nie znają.
  187. Cybuchy bogatych Turków, a często i same lulki, oprawne bywają w najdroższe kamienie. Munsztuczek jest tylko pospolicie z bursztynu.
  188. Kislar-Aga jest to tytuł naczelnika czarnych stróżów Seraju. —
  189. W Turcyi do wypróbowania szabel używają pospolicie złożonych w kilkoro wojłaków z pilści, albo téż bardzo twardych turbanów; i żadna inna szabla, oprócz najlepszéj tureckiéj, nie zdoła ich przeciąć od razu. Walka na stępione dziryty, ulubione igrzysko jazdy tureckiéj, przedstawia bardzo ożywiony i malowniczy widok.
  190. „Ollah! Alla ii Allah!“ są to zwykłe okrzyki Tureckie, któremi na lud milczący, zanadto szczodrze szafują, zwłaszcza podczas walk na dziryty, na łowach, a najwięcéj śród bitwy. Ożywienie Turków w otwartem polu, z powagą ich w izbie, przy lulce lub różańcu, zabawną wystawia sprzeczność.
  191. Miłostki słowika i róży, są ulubioném zmyśleniem poetów wschodnich. —
  192. Azrael. Aniół śmierci.
  193. Mają to być zaklęte skarby Sułtanów, przed Adamem jeszcze żyjących. —
  194. Egrippo; tak Turcy nazywają Negrepont. Podług krajowego przysłowia, Turcy z Egrippo, Żydzi z Saloniki, a Grecy z Aten, są najgorszymi, każdy ze swego plemienia.
  195. Czokader nazwisko sługi, poprzedzającego zwykle orszak znakomitych Turków. —
  196. Aleksander W. przed wyprawą do Persyi, zwiedził grób Achillesa, i uwieńczył laurem wystawiony przez siebie na cześć jego ołtarz. Naśladował go w tém Karakalla, cesarz Rzymski. Jest podanie, że ten ostatni otruł umyślnie przyjaciela swego Festusa, aby mieć powód ponowienia igrzysk, jakie niegdyś Achilles na cześć Patrokla wyprawił. Widziałem pasące się owce na grobach Esyeta i Antilocha; piérwszy z nich leży w środku równiny.
  197. Różaniec turecki, zowie się w ich języku „Kombolojo;“ składające go ziarna bywają u bogatszych z drogich kamieni, albo z bursztynu, który potarty lub w ręku rozgrzany, wydaje z siebie wonność, nie mocną, ale przyjemną. —
  198. Wiara w amulety, rznięte na drogich kamieniach lub w puszkach złotych zamknięte, jest dotąd powszechną na Wschodzie. Napis ich składa się z kilku wierszy Alkoranu. Noszą je zawieszone na szyi, lub zamiast bransoletek na ręku. Wiersze z drugiego rozdziału Alkoranu, opisujące własności Najwyższego, stanowią najskuteczniejsze amulety, i są najczęściéj używane.
  199. Wszystkie rękopisma wschodnie, a mianowicie Alkoran, ozdobione są z wielkim przepychem i zbytkiem. — Kobiéty Greckie są pospolicie trzymane w zupełnéj ciemnocie i niewiadomości; ale wiele młodych Turczynek odbiera bardzo staranne wychowanie; wprawdzie, nie mogące się równać z wychowaniem europejskich kobiet.
  200. Galjongi. Majtek. Na flotach tureckich majtkami są Grecy, żołnierzami Turcy. Ubiór Galjongich jest bardzo malowniczy; widziałem w nim nieraz samego Kapudana Baszę, który go nosił wychodząc incognito. — Nogi ich jednak są nagie po kolana. — Opis obówia i zbroi w tekście jest podług stroju Arnautskiego rozbójnika, u którego mieszkałem w Morei: ma się rozumieć, że już był wtedy swojéj professyi zaniechał.
  201. Na wszystkich prawie szablach tureckich znajdują się napisy, czasem wyrażające tylko nazwisko robotnika lub miejsca gdzie były robione; ale częściéj jeszcze jaki tekst z Koranu, wypisany literami złotemi.
  202. Wiedzieć trzeba, że wszelkie alluzye tak do osób, jak do wypadków w Starym Testamencie opisanych, równie są powszechne u Muzułmanów, jak u Żydów. Turcy nawet przechwalają się z tego, że wiedzą więcéj o życiu Patryarchów, niż to, co nasze Pismo Święte o nich podaje; i nie przestając na Adamie, mają szczegółowe biografie Patryarhów przed nim żyjących. — Salomon jest przez nich uważany jako największy mędrzec, mający nawet władzę nad duchami; Mojżesz zaś, jako Prorok, niższy tylko od Chrystusa i Mahometa.
  203. Paswan-Oglu, Basza Widdinu, podniósł bunt przeciw Sułtanowi, i przez wiele lat zagrażał całéj potędze Porty Ottomańskiej.
  204. W r. 1811 Giaffir Basza Scutari został otruty przez Albańczyka Alego, sposobem opisanym w tekście. Trucizna była w sorbecie, którym Muzułmani po wyjściu z łaźni ochładzać się zwykli. W kilka miesięcy po dokonanéj zbrodni, Ali pojął w małżeństwo córkę zamordowanego przez siebie Giaffira, —
  205. Turcy nie znają prawie innych wysp, oprócz Archipelagu Greckiego.
  206. Lambro Canzani, sławny naczelnik powstania Greckiego w 178990r. Zawiedziony w nadziei wybicia się z pod tureckiego jarzma, został korsarzem, i długo był postrachem Turków, na Archipelagu. On i Riga, są dwaj najsławniejsi powstańcy Greccy, przed ostateczném wybiciem się Grecyi.—
  207. Noe.
  208. Noe. — Sposób życia koczujących Arabów, Tatarów i Turkomanów, opisany jest szczegółowo przez wszystkich podróżujących na Wschodzie, jako mający dla nich szczególniejszy powab. Młody jeden Francuz, renegat, opowiadał sam panu Chateaubriand, że ile razy, jako Farys, czwałował na koniu, sam jeden w pustyni, doświadczał zawsze niewypowiedzianéj rozkoszy, która się do zachwytu zbliżała.
  209. Januat-al-Eden, tak się zowie raj Muzułmanów.
  210. „Przyszedłem na miejsce urodzenia mojego, i zawołałem: Przyjaciele młodości mojéj, gdzie są? — Echo odpowiedziało „gdzie są?“ (Wyciąg z rękopismu arabskiego).
  211. And airy tongues that syllable men's name. Milton.
    (I powietrzne głosy, wymawiające imiona ludzi).
    Mniemanie, że dusze umarłych przybierają niekiedy kształt ptaków, nie na samym tylko Wschodzie jest znane. Powieść o księżnie Kendal, wierzącéj i przekonanéj, że dusza Jerzego I, przylatywała do jéj okna w postaci kruka; jako też wiele innych podobnych powieści, przekonywają nas, że to mniemanie znajduje się i u nas (w Anglii). — Niejaka Lady Worcester, uroiwszy sobie, że dusza jéj siostry przeszła w jakiegoś śpiewającego ptaka, całe swoje oratorium w kościele napełniła podobnemiż ptakami, zamkniętemi w klatkach. Ponieważ była to pani bogata i wiele na ozdobę kościoła łożyła, nie sprzeciwiano się jéj dziwactwu.
  212. Rok 1812.
  213. Waga dawna hebrajska.
  214. Księgi Enocha, zachowane u Etyopczyków, miane są przez nich za przedpotowe.
  215. Czyt. Samijasa.
  216. Iran, imię ogólne Persyi
  217. W okolicach Trebizondy znajduje się gatunek Rododendronów, których kwiat chciwie jest poszukiwany przez pszczoły, a miód z nich wyssany ma własność, że ludzi wprawia w szaleństwo.
  218. Królowie wschodni noszą czaple piorą po prawéj stronie turbanu, jako oznakę swojéj godności.
  219. Źródło, albo Fontanna Młodości, podług tradycji Mahometanów, płynie gdzieś między najdzikszemi górami na Wschodzie. —
  220. Utrzymują na Wschodzie, że gdy wąż wpatrzy się w blask szmaragdu, natychmiast ślepnie.
  221. Góra ta uważana była powszechnie za niedostępną.
  222. Zal, sławny bohater Perski, w pierwszych wiekach tego państwa, ojciec sławniejszego jeszcze od siebie Rustama, urodził się z białemi włosami. Zdarzenie wspomniane w tekście, sławne jest w poezjach perskich.
  223. Dla odróżnienia się od bałwochwalców Indyjskich, Gwebrowie opasują się pasem, skórzanym, i tak wielką do tego stroju przywiązują wagę, że bez niego chwili być nie mogą. —
  224. Gwebrowie utrzymują, że tron Najwyższego jest w słońcu, i dla tego tylko cześć mu oddają. —
  225. Barein i Kiszma, wyspy na Zatoce Perskiéj.
  226. Selania, albo Sełemek, jest to właściwie nazwisko przylądku, zwanego pospolicie Musseldom. Indyanie płynąc około niego, rzucają w morze owoce i kwiaty, dla otrzymania szczęśliwéj żeglugi.
  227. Franklin, mówiąc o klimacie Szyrazu, powiada: „Rosa tak jest czysta, że najlepsza stal, przez całą noc zostawiona na dworze, nie zardzewieje od niéj.“ —
  228. Talpot albo Tapilot. Piękny ten gatunek palmy, rosnącéj w głębi największych lasów, może się policzyć do najwyższych drzew; a gdy rozkwita, wydaje łoskot podobny do wystrzału z działa.
  229. Arabowie noszą odzież z kapturem, podobnym do kapturów mniszych.
  230. Imię jednego z najdawniejszych królow perskich, którego dziwne przygody i bohaterskie dzieła słyną w poezyach wschodnich. Gryf Symurg, który go sam na pustyni wykarmił, dał mu na ozdobę kilka piór swoich, które go niezwyciężonym czyniły, i przeszły spadkiem do jego następców.
  231. Rzeka ta, mówi Dandini, ztąd tylko zowie się świętą, że płynie pomiędzy cedrami, które są miane za święte.
  232. Ptaki te, podług dawnego mniemania śpią na powietrzu, i są bardzo pospolite na Przylądku Dobréj Nadziei.
  233. Świątynie Gwebrów były pospolicie budowane w miejscach gdzie się znajdują ognie podziemne. —
  234. Rustam, — syn Zala, najsławniejszy bohater perski. Pomiędzy Gwebrami są jeszcze ich potomkowie.
  235. Lampart czatuje siedząc i czając się na drzewie, i z góry skacze na zdobycz.Russel
  236. Pomiędzy innemi obrządkami, Magowie na wierzchołkach swych świątyń kładli rozliczne owoce i kwiaty, któremi, jak mniemano karmiły się Perie i dusze zmarłych bohaterów. —
  237. „Każdego poranku Gwebrowie idą tłumem do świątyń składać cześć wschodzącemu słońcu; na każdym ołtarzu znajdują się poświęcone sfery, zrobione za pomocą czarów, wyobrażające okrąg i twarz słońca — Sfery te, gdy słońce wschodzić zaczyna, rozjaśniają się same przez się, i obracają się wkoło z wielkim łoskotem. — Obecni maja wszyscy kadzielnice w ręku, i ofiarują kadzidła. — Robbi Benjamin.“ —
  238. Morze to podczas burzy iskrzy się jak ogień.
  239. Kerna, gatunek trąby. — Takich trąb używano w wojsku Tamerlana, których dźwięk, podług opisów, miał być dziwnie przerażający, i tak głośny, że się na kilka mil (angielskich) wkoło rozlegał.
  240. Mahomet miał dwa hełmy, jeden z nich zwal się Al-Mawaszah, co znaczy wieniec albo korona, i zdobił czoło Proroka w sławnéj bitwie pod Ohod.
  241. Arabia szczęśliwa.
  242. Jezioro Asfalt, znane pod tém imieniem, zawiera w sobie taką ilość soli, i tak szkodliwe wydaje wyziewy, że ani ryby w jego wodzie, ani zwierzęta na brzegach żyć nie mogą; przelatujące nawet nad wodą jego ptaki upadają bez życia. — Na brzegach jego znajduje się gatunek jabłoni, których owoce świeże i piękne na pozór, wewnątrz są pełne popiołu, jak purchawki.Tevenot.
  243. Znane są złudzenia oka na piaszczystych pustyniach, pochodzące ze drżenia przepalonego skwarem powietrza. Najmniejszy wzgórek, drzewo, lub jaki inny przedmiot, przybiera nieraz w oczach podróżnych kształt obszernego miasta, lasu, albo jeziora. Zjawisko to, zdarzające się niekiedy i na morzu, zowie się u naturalistów Fata Morgana.
  244. Mieszkańcy Wschodu puszczają się zwykle w podroż przy odgłosie muzyki.
  245. Nazwisko Bramy-Łez, nadane zostało ciaśninie Babel-Mandel, z powodu niebezpieczniéj żeglugi, i częstego w niéj rozbicia  okrętów w tém miejscu. Płynący przez nią uważani już byli za zgubionych, tak dalece, że równo z ich odjazdem, kładziono po nich żałobę.
  246. O tym, dziwnym instynkcie sępów, przeczuwających blizką śmierć ludzi i zwierząt, świadczy wielu podróżnych na Wschodzie. „Ledwo zwierz lub człowiek padnie trupem na polu, natychmiast zjawia się jeden lub kilka sępów, których przedtém nigdzie nie było widać.“Pennat.
  247. Gołębie babilońskie lub bagdadzkie, sławne są z przenoszenia listów, które się im przywiązują pod skrzydło.
  248. Żona cesarsa Jehan-Guir, bawiła się zwykle karmieniem małych rybek w sadzawkach swego ogrodu. — Niektóre z nich, aby nie rosły, kazała oplatać całkiem delikatną siatką ze złota.Harris.
  249. Jasny Kanopus, niewidzialny w Europie.
  250. Drogi kamień Indyjski, zwany u starożytnych: Ceranium, gdyż jak mniemano, znajdowano go tylko w tych miejscach, gdzie piorun uderzył. — Tertulian mówi, że się tak połyskuje z wierzchu, jak gdyby wewnątrz był ogień. — Najpodobniéj do prawdy że to jest opal.
  251. Oprócz skórzanego pasa, będącego charakterystyczną cechą Gwebrów, można ich jeszcze rozpoznać po ciemno-żółtym kolorze ich szat, naśladującym ogień. Czapki Persów są ze skór owiec tatarskich.
  252. W okolicach Kermanu właściciele nie zbierają daktyli, które wiatr z drzewa otrząśnie, lecz zostawują je dla podróżnych.
  253. Monkir i Nadir, dwaj straszliwi czarni aniołowie, zwani Zwiedzicielami Grobów. Obowiązkiem ich było przestrzegać dopełniania wszelkich przepisów wiary Mahometa, i karać nieposłusznych.
  254. W podróżach wschodnich Perrego, znajduje się opisanie Iszmonii, miasta skamieniałego w wyższym Egipcie, gdzie jeszcze dają się widzieć skamieniałe postaci mężczyzn i kobiét.
  255. Po persku Jezus.
  256. Gwebrowie utrzymują, że gdy Abraham, wielki ich Prorok, rzucony został w ogień z rozkazu Nemroda: płomienie zamieniły się w róże, na których on usnął spokojnie. Tavernier.
  257. Koncha zwana Siiankos, pospolita w Indyach, w Afryce, i na brzegach Śródziemnego morza. — Używano jéj zamiast trąby do dawania hasła, gdyż głos jéj jest niezmiernie mocny i donośny.
  258. Największą ozdobą konia w Persyi, jest sześć długich, białych, powiewnych ogonów bawolich, (od białych Indyjskich bawołów), złączonych z sobą u góry i przymocowanych z tyłu do siodła.
  259. Aniół Izrafil, ze wszystkich stworzeń Boskich mający najwdzięczniejszy i najharmoniniejszy głos.
  260. Gole, Diwy, nazwiska Perskie złych duchów.
  261. Behendi, prawowierny.
  262. Wąż ten sławny w powieściach „Tysiąca nocy“ gdy się ruszy, wydaje z siebie elektryczną jasność.
  263. W lasach nad Jordanem znajdują się rozmaite gatunki dzikich zwierząt, które nagle wezbrana rzeka często porywa i unosi. To podało Jeremiaszowi myśl tego porównania: „Przyjdzie na was wróg wasz, jako lew niesiony falą Jordanu.“
  264. Peri, duchy dobre; stopniem niższe od aniolów, ale równéj piękności. — Mieszkają, na powietrzu i w wodzie, gdzie im się podoba; w zaczarowanych ogrodach lub kryształowych pałacach: żyją wonią kwiatów i rosą.
  265. Samur, wiatr południowy, tak rozstraja stróny narzędzi muzycznych, że dopóki wieje, żadnego dźwięku wydać nie są zdolne.
  266. Największą osobliwością zatoki Perskiéj, jest ryba zwana Gwiazdą Morską. Kształt jéj jest okrągły; a w nocy tak jest błyszczącą, że się wydaje jak księżyc w pełni, otoczony promieniami.
  267. Zbiór daktyli w Persyi, odbywa się z równą wesołością i uroczystościami, jak w niektórych krajach Europy winobranie.
  268. Niektórzy naturaliści byli niegdyś tego zdania, że bursztyn jest skamieniałością łez ptaków.
  269. Peri, w mitologii wschodniéj, są to duchy dobre, stopniem tylko niższe od Aniołów, chociaż równéj piękności. Niegdyś wygnane z Raju, mieszkają na powietrzu, w wodzie, i w najpiękniejszych okolicach na ziemi: w zaczarowanych napowietrznych ogrodach, lub w kryształowych na dnie morskiém pałacach. Żyją wonią kwiatów i rosą.
  270. W Tybecie.
  271. Błękitny kwiat Champaka, tak zwany w języku Braminów, podług ich podań kwitnie tylko w Raju.
  272. Muzułmanie mniemają, iż spadające gwiazdy, są to ogniste pociski, któremi Aniołowie odpędzają złych duchów, gdy się z nich który z przepaści ku Niebu przybliżyć ośmieli.
  273. Tak Persowie nazywają miasto Persepolis. Podług ich podań, był tam pałac zbudowany przez Geniuszów, dla ukrycia w podziemnych jego lochach nadzwyczajnych skarbów, które tam się dotąd znajdują.
  274. Cudowny ten puhar, napełniony „żywiącą i gojącą wodą,“ ma się także znajdować w ruinach Persepolis.
  275. Świątynie Indyjskie.
  276. Mahmud, Sułtan Gazny, ulho Ghisni, który spustoszył i podbił Indye na początku XI wieku. Psiarnia jego, którą prowadził za sobą, składała się z 400 ogarów, które, na urągowisko, kazał ubierać w klejnoty zdarte z bożyszcz Indyjskich. Każdy z tych psów miał obrożę złotą, sadzoną dyamentami, i kapę do okrycia, naszywaną perłami.
  277. Mantes Lunae, w starożytności. U stóp ich mają być źródła Nilu, zwanego u Abissyńczyków Abby albo Alawy, co znaczy olbrzym.
  278. O niezliczonych pomnikach i grotach, w górach Wyższego Egiptu, pokrytych całkiem hieroglificznemi napisami, mówi obszernie między innymi podróżnikami, p. Perry, w dziele swojém View of the Levant.
  279. Gaje w dolinach Rozetty, napełnione są turkawkami. — Sonnini.
  280. Savary wspomina o pelikanach na jeziorze Mocris.
  281. Wspaniała palma, któréj szczyt schyla się zlekka, jak czoło pięknéj dziewicy, kiedy ją sen morzyć zaczyna.“ Dafard et Hadad.
  282. Piękny ten ptak, z najpiękniejszym błękitem na skrzydłach, z purpurowemi nogami i dziobem, był ulubioną ozdobą Greckich i Rzymskich pałaców i świątyń; a z powodu wspaniałéj postawy i świetności kolorów, na Wschodzie imię Sułtanki otrzymał. —
  283. Simom albo Simum, wiatr gorący, wiejący od strony pustyń.
  284. Podług podań na Wschodzie, ptak Fenix, po przeżyciu tysiąca lat, układa sam sobie stos z najwonniejszych gatunków drzewa, i pali się na nim ogniem słonecznym, wpośród najrozkoszniejszéj woni i harmonii głosu, którą sam przed skonaniem wydaje.
  285. Suristan, kraj róż. Tak się nazywa Syrya, od niezmiernéj ilości tego rodzaju kwiatów, zwanych w języku krajowców: Suri.
  286. „Widzisz tam (w Syryi) nieprzeliczone mnóstwo osobliwszego gatunku motyli, których piękność kształtu i barwy, zjednała im nazwisko panien“ — Sonnini.
    „Liczba błyszczących jaszczurek, którą widziałem na ruinach świątyni słońca w Balbeku, dochodziła do wielu tysięcy; ziemia, gruzy i stojące jeszcze ściany ruin, były niemi prawie okryte. Bruce.
  287. Gołębie syryjskie, latające ogromnemi stadami, odznaczają się osobliwszym blaskiem różnokolorowych piór swoich. Bruce
  288. Syrinx, albo piszczałka bożka Pana, jest dotąd pasterskim instrumentem w Syryi. Russel.
  289. Brzegi Jordanu po obu stronach okryte są małemi, pięknemi gaikami, w których kryje się tysiące słowików. Thedenot.
  290. Świątynia słońca w Balbeku.
  291. Nucta, albo „Cudowna Kropla,“ padająca w Egipcie w sam dzień S. Jana, w czerwcu, ma mieć jakoby własność powstrzymania morowéj zarazy.
  292. Pierwszy przekład, wykonany przez Andrzeja Brodzińskiego, brata Kazimierza, drukowany był w Warszawie w r. 1821, nakładem Zawadzkiego i Węckiego, i po wielekroć wystawiany na scenie.
  293. Słowa te, oznaczone cudzosłowem, wyjęte z processu Joanny d’Arc, są przekładu P. Kazimierza Bujnickiego, przytoczone przezeń w artykule o Joannie d’A rc, umieszczonym w Atheneum, Oddziale III Zeszycie IV z roku 1843.
  294. Joanna urodziła się w r. 1411.
  295. „Przez to rozumieć trzeba, że Joanna w tym języku, jako jéj ojczystym, słowa Świętych rozumiała, nie zaś aby one koniecznie po francuzku mówiły. Dziewica w zachwyceniu ducha, widziała, słyszała i pojmowała duchownie, co jéj duchowe objawiały istoty. Zmysły nic tam zapewne do czynienia nie miały.“(Bujnicki).
  296. Dussé je user mes jambes jusqu’aux genoux.“
  297. Podczas téj choroby, czując się blizką zgonu, prosiła aby ją po śmierci ubrano w suknie niewieście; a kiedy ją pytano o przyczynę téj prośby, dodała za całą odpowiedź: „Błagam tylko, aby ta suknia była bardzo długa.“
  298. Wszystkie powyższe szczegóły i słowa Joanny, wzięte są z Historyi Książąt Burgundzkich, przez Baranta, i z Historyi Francuzkiéj, przez Micheleta, którzy je czerpali z akt jéj processu i dwukrotnéj jego rewizyi w latach następnych.
  299. René, zwany dobrym hrabia Prowancyi, z domu Adagaweńskiego (Anjou). Ojciec jego i brat byli królami neapolitańskimi, i on sam, po śmierci brata, rościł prawo do tegoż tronu, ale nie mógł dopiąć zamiaru. Wielki miłośnik staréj prowanckiéj poezyi i czasów rycerskich, usiłował w państwach swoich przywrócić jedno i drugie. Ustanowił, a raczéj przywrócił tak zwany Trybunał Miłości (Cour d’Amour), na czele którego stał najwyższy sędzia, z tytułem Księcia Miłości (Prince d’Amour), rozstrzygający ostatecznie w rzeczach miłości i rycerskiéj grzeczności dla dam. W tymże duchu romantyczności, sam z żoną przebrał się za pasterzy i wiódł życie pasterskie.
  300. Gens d‘armes, ówczesna jazda francuzka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Antoni Edward Odyniec.