Z jedynym giermkiem, co łuk jego niesie,
I drogę przed nim rozgarnia po lesie;
Reszta dróg bliższych świadoma i skora,
Stanęła wkrótce nad brzegiem jeziora.
I był to widok wart oczu patrzących,
Ktoby ich widział z gór otaczających,
W świetle promieni poziomo błyszczących!
Olbrzymy z wzrostu, wybrani śród klanu,
W pełnym rynsztunku, w odzieży z tartanu;
Ich pledy wiały, ich pióra pływały,
Lśniące ich tarcze raz po raz błyskały,
Gdy czółno z brzegu zepchnąwszy na wały,
Stali nad wodą, na odłamach głazu:
Żyjące grono dzikiego obrazu!
Rodryk tymczasem, jak w pętach uroku,
Stał zadumany, nie ruszając kroku,
Tam, gdzie się ścieżka skręcając w gęstwinie,
Wiodła w posępną Duglasa jaskinię.
Dziś jeszcze Rodryk poprzysiągł swéj dumie,
Pokonać miłość, i w dzikich bitw tłumie
Zagłuszyć w sercu boleśne wspomnienie,
I o niewdzięcznéj zapomnieć Helenie.
Lecz ktoby piaskiem tamował rzek drogę,
Albo kądzielą mógł stłumić pożogę,
Jeśli trudniejszéj dokazać chce rzeczy,
Niech się rozumem z miłości uleczy! —
Zmierzcha — a jeszcze wódz krąży po boru,
Jak duch na straży zaklętego zbioru;