Strona:Tłómaczenia t. I i II (Odyniec).djvu/019

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została skorygowana.

    Czyż nie pewniejsze rokują schronienie,
    Zamierzchłe bory na skalnym Benwenie? —
    Z nadzieją w sercu, i rzezkość wracała,
    Pomknął na zachód, i leciał jak strzała,
    Im bliżéj celu, tém śmieléj i żywiéj,
    Tém daléj za nim i psy, i myśliwi.

    VI.

    Długoby mówić, jak, albo kto z łowców,
    Wśród Kambus-moru zabłądził manowców;
    Kto wstrzymał konia, lub czyj koń padł wtedy,
    Gdy przyszło piąć się na górę Benledy;
    Kto próżno pieszo chciał dobiedz do szczytu,
    Kto nie śmiał przebrnąć strumienia Teitu: —
    Bo go dziś jeleń, by zatrzeć ślad biegu,
    Dwakroć przepływał od brzegu do brzegu.
    Nie wielu było tych, co już wieczorem
    Nad Wennacharu ustali jeziorem:
    I gdy zwierz daléj szedł wciąż skroś parowów,
    Ścigał go tylko sam jeden — wódz łowów.

    VII.

    Sam, w obcém miéjscu, bez śladu i drogi,
    Pędził, nie szczędząc bicza i ostrogi.
    Bo już tuż przed nim, zziajany, podbity,
    Zgarbiony znojem i kurzem okryty,
    Robiąc bokami białemi od piany,
    Wlókł się zaledwo jeleń spracowany.
    Tuż dwa psy czarne, wytrwałe na skwary,
    Z gniazda świętego Huberta ogary[1],

    1. Psy te pospolicie są czarne; niezbyt lekkie w biegu, ale wytrwałe, i obdarzone najostrzejszym węchem. Nazwisko ich pochodzi ztąd, iż gniazdo ich pielęgnowali opaci świętego Huberta, na pamiątkę tegoż świętego, który równie jak święty Eustachy, był lubownikiem i jest patronem myślistwa.