Strona:Tłómaczenia t. I i II (Odyniec).djvu/076

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wstała, by odejść, a bliskiéj omdlenia
Graham chciał swego użyczyć ramienia.

XXXIV.

Ujrzał to Rodryk: — jak wybuch ogniska,
Długo w mgłach dymu to ćmi się, to błyska,
Wijąc kłębami swe tęcze czerwone,
Aż w jedną, jasną, wyiskrzy się łonę:
Tak w nim gniew, duma, obraza i zawiść,
W jedną gwałtowną wybuchły nienawiść.
Zwrócił się, porwał, z wściekłością zawzięty,
Za pled Malkolma, na piersiach zapięty:
„Precz chłopcze!“ krzyknął: — a w ręku i głosie
Znać było drżenie: — „precz szkolny młokosie!
„Tak się to uczysz! że widzę, daremnie
„Wziąłeś już jedną naukę odemnie!
„Dziękuj tym damom, i twojéj gościnie,
„Jeśli cię jeszcze dziś kara ominie.“ —
Chyżéj niż rączy chart z żubrem lub dzikiem,
Porwał się Malkolm i starł się z Rodrykiem:
„Dobywaj!“ krzyknął, „nic nie zabezpiecza
„Wodza Grahamów, prócz ręki i miecza!“ —
Już groźni twarzą i wzrokiem zuchwali,
Za rękojeści swych mieczów porwali,
I śmierćby była; — wtém Duglas olbrzymi,
Z groźną powagą stanął między nimi.
„Stójcie!“ zawołał, „kto pierwszy dobędzie,
„Chce albo nie chce, mnie wrogiem mieć będzie!
„Szaleńcy! skończcie dzikie widowisko!
„Cóż to? czy Duglas upadł już tak nisko,