Strona:Tłómaczenia t. I i II (Odyniec).djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Aż w końcu razem sprawieni do szyku,
Stanęli wszyscy na łące Lanriku:
Każdy z kolebki wprawiony do znojów,
Nie znając innéj zabawy prócz bojów,
Innéj miłości, prócz swego plemienia,
Innéj przysięgi, prócz wodza imienia[1],
Innego prawa, prócz jego skinienia.

XXV.

Rodryk tymczasem, przez ranek ten cały,
Przeglądał przejścia Benwenu i skały,
I mnogie czaty rozesłał od świtu,
Wzdłuż granic klanu od pól Menteitu.
Wróciły wszystkie z wieściami pokoju:
Klan Brus ni Graham nie myślą o boju,
W twierdzy Rednoku nie słychać trąb głosu,
Nie tkwią chorągwie na basztach Kardrosu,
Nie błyszczy Duchraj ogniskiem czerwoném,
Czaple jak zawsze drzemią nad Loch-Konem,
Wszystko spokojne; — któż zgadnie dla czego
Wódz, zamiast śpieszyć, gdzie na rozkaz jego
Ze wszech stron klanu biegną wojownicy,
Sam, z taką trwogą w sercu i źrenicy,
Niezagrożonéj pilnuje granicy? —
Śród skał Benwenu, w najgłębszém ukryciu,
Został skarb jego, najdroższy mu w życiu.
Bo Duglas, w słowie rzeczoném stateczny,
Rzucił na wyspie przytułek bezpieczny,
I śród zakrętów, skalistéj pustyni,
Ukrył się w głębiach najdzikszéj jaskini.

  1. Religijne uszanowanie, jakie klany góralskie miały i mają dla swych wodzów, przysięgę na imię lub ramię wodza czyniło najuroczystszą i któréj nikt bez hańby złamać nie śmiał.