Strona:Tłómaczenia t. I i II (Odyniec).djvu/185

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została skorygowana.

    Z mieczem na drodze stanął Bertram z Gentu,
    I Allan, drżący z obrazy i wstrętu,
    Choć i niewprawny i słaby do broni,
    Ujął za sztylet, i zżymał go w dłoni.
    Gdy wtém Helena, co za nim się kryła,
    Dała krok naprzód, i pled swój zrzuciła —
    Tak zwykło nagle z mglistego chmur wianku,
    Wychodzić słońce w majowym poranku. —
    Dzikie żołdactwo zamilkło dokoła,
    Jak na cudowne zjawienie Anioła;
    Nawet Jan z Brentu stanął niewzruszony,
    Wpół zachwycony, wpół upokorzony.

    VIII.

    „Żołnierze!“ rzekła — „w czasach niebezpiecznych,
    „Ojciec mój niegdyś był wodzem walecznych;
    „Wiódł ich do boju, do męztwa zagrzewał,
    „Dzielił trud z nimi, i krew swą przelewał:
    „Dziś jest wygnańcem — lecz czyż od żołnierzy
    „Córce się jego krzywd lękać należy?“ —
    Na to Jan z Brentu, w złém czy dobrém dziele
    Zawsze najskorszy, by stanąć na czele:
    „Przebacz!“ — zawołał — „zbłądziłem, jak widzę.
    „Żal mi słów moich, sam siebie się wstydzę.
    „Córkaś wygnańca — ach! wié, kto doświadczy,
    „Jak na tym świecie gorzki chleb tułaczy! —
    „Jam też wygnaniec i tułacz od młodu;
    „Przyczynę tego wié knieja Nidwodu.