Bratanki/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bratanki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
BRATANKI.
Powieść
Z PODANIA POCZĄTKU XVIII WIEKU
przez
J. I. Kraszewskiego.




TOM I.



WARSZAWA.
Nakład Gebethnera i Wolffa.

1879.



Дозволено Цензурою.
Варшава, 23 Іюля 1879 года.



Warszawa. — Drukiem S. Orgelbranda Synów, Bednarska N. 20.






CZĘŚĆ I.
I. Co ludzie plotą.

Gospoda w dzień powszedni, a gospoda w niedzielę — są to dwie tak różne rzeczy, że trudno uwierzyć, jak się z powszednich dni pustka mogła w tak wesołą a ochoczą siedzibę przemienić. W ciągu tygodnia zdaje się spać biedaczka, godzinami całemi i drzwi nie zaskrzypią; w progu stado wróbli odprawia hałaśliwy sejmik, kury gospodarują jak w najlepsze, kogut bez ceremonii włazi na okno i pieje nosem do błonia zwrócony... Gospodarz i gospodyni w alkierzu się tulą... cisza jak mak siał. Ale ku wieczorowi w piękny dzień niedzielny, ani byś poznał wczorajszego pustkowia. Od rana powymiatano skrzętnie, beczułki pełne, pomyte szklanki, wróble się chowają pod strzechę, a kury pod piecem szwargoczą zamknięte drabinką; gospodarz, gospodyni, dzieci, słudzy na nogach i drzwi, można powiedziéć, że się nie zamykają. Coraz to nowy gość zawita. Brzęczą kieliszki, szklanki, kwaterki, ludek Boży obsiada stół, a gwar, a hałas, a rozhowor głośny, a uśmiechy pukają, a piosnki polatują, a nogi niecierpliwie tupią. Jeszcze bardzo szczęśliwie, jeśli z ochoty do kłótni nie przejdą biesiadnicy, a ze sporu do bitwy. Arendarzowi wszakże nie ma, z czegoby nie mógł przy rozumie korzystać, jeśli człek z głową na karku, a z krédką w ręku. Miłość i nienawiść haracz mu opłacać muszą. Pocałowanie zarówno i guz ciągną za sobą w nieuchronném następstwie kieliszek...
Kwaśni ludzie po wsze czasy na te zbytki krzyczeli, ba i z ambon na karczmiska i na skrzypki nieraz było wołanie wielkie, że to tam wszelkiego złego siedziba i początek, ale złe lęgnie się, kędy może, niekoniecznie w gospodach; a niechby ci, co przeciw niedzielnéj ochocie kazania prawią, popatrzyli na tygodniowy trud i pracę ludu, a wejrzeli w życie jego i utrapienia — nie dziwili by się, że szuka chwili wytchnienia i wesela pod wiechą. Boć jéj gdzieindziéj nie ma. A tu się ludzie znijdą, i pogwarzą, i poradzą, i jeden drugiemu poradzi, i na sercu poweseleją, że im daléj życie nieść jakoś lżéj a raźniéj. Wyjdzie z tego czasem i licho jakie, a no — gdzie go nie ma na świecie?
Była tedy właśnie niedziela i miało się ku wieczorowi, słońce zapadało za sine lasy, a już w oknach obszernej gospody, na końcu wsi podlaskiéj Bożą Wolą zwanéj, świecić się zaczynało.
Wioska, jakby wołyńska, ciągnęła się sznurem długim w dolinie i wyglądała zamożnie. Miała nawet ku wygodzie mieszkańców i przejezdnych nie jedną karczmę, ale dwie po dwóch rogach. Tylko jedna z nich Zelmanową zwana, właśnie ta, o któréj mowa, obszerna była bardzo, z zajazdem wielkim i wyglądała już na austeryę, druga zaś maleńka, była sobie skromnym szynczkiem, polującym na przechodniów. Zelman, arendarz, którego familia od stu kilkudziesięciu lat zajmowała intratną tę sadybę, trudnił się oprócz tego handlem, odbywał dalekie podróże, miał stosunki w kraju znaczne i powszechnie miany był za majętnego i uczciwego człowieka. On téż sam już nie zajmował się szynkiem, wyręczał go syn młodszy i liczna rodzina. Mimo bogactw, o których mówiono, żydzi bardzo pilnie około drobnych swych interesów chodzili, targowali się uparcie o dydka, i żyli jakby byli ubogiemi.
Co niedziela, szczególniéj pod te czasy, gdy lud do zabawy jest skłonniejszy, sprowadzano skrzypki lub cymbały i na tańce nietylko ludek z Bożéj Woli się schodził, ale i z sąsiednich wioseczek. Nigdzie tak ochoczo nie hasano jak tutaj.
I téj niedzieli zanosiło się na wielkie zbiegowisko. Był to czerwiec, i choć przednówek, a u niektórych chleba dosyć, ale już zboże płowiało, żniwa były za pasem, a roboty około siana dosyć; więc po znoju, i po głodzie może, ochota brała wypić i potańcować. Snać na to rachowano, bo choć kilku ledwie starszych gospodarzy siedziało, gwarząc przy kwarcie za stołem, a wielka izba była niemal pusta, już w końcu skrzypki się stroiły i ogromna basetla czerwona, z brzuchem do góry wypiętym leżała, czekając na ławie, aż jéj burczéć każą.
Za balasami przy szafie Sure i mały Icek oczekiwali na gości, cały ogromny patyk nad ich głowami obwieszony był obwarzankami pozłocistemi. Podłogę czysto umiecioną wysypano nawet żółtym piaskiem. Coraz téż ktoś nowy próg przestąpił i grono poważniejsze się zwiększało. Szło to jakoś powoli a przyczyną tego zapewne był wieczór pogodny, ciepły, spokojny i powietrze wiosenne jeszcze, wonne, którém na podwórku odetchnąć było miło. Kupkami ludzie stali w ulicy, lubując się miłéj porze i nie śpiesząc do karczmy. Z pagórka, na którym stała Zelmanowa Wiecha, widać było dobrze i wieś i okolicę daleko. Jeden to z tych podlaskich kątów szczęśliwych, do których mało kiedy nieprzyjaciel zajrzał, i gdzie niejedno życie ludzkie, w zielony cień drzew się przytuliwszy, przeszło błogo, jak senne marzenie. Dokoła stojące lasy zdały się pilnować, aby tu nie weszło zepsute świata powietrze i zatrute jego oddechy. Pod ich osłoną na polach bujały płowiejące zboża, i kryła się wieś szara ze swemi gruszami i lipami, ze swym kościołkiem poczerniałym wśród jodeł i klonów, i ze dworem na pagórku, który zdala, jakby ładu dozorował, wyniósł się trochę wzwyż i rozsiadł bardzo wspaniale. Kupa drzew koło niego oznaczała, że on tu już niemało rósł czasu, boć musiał być ich rówieśnikami.
I rozrósł się tśż, rozramienił w prawo i lewo przybudówkami różnemi, szopami, dworkami, dając znać, że tu jakieś niemałe państwo w nim zamieszkiwało. Ale smutno przeto wyglądał. Na drodze ku niemu, ogromny, wyniosły krzyż, czarny cały, jakby pamiątkę jakiegoś nieszczęścia poświadczał. I droga była ze wsi do dworu wysadzana na przemiany lipami a świerkami staremi, jakby gościniec cmentarny. W drugiéj stronie po pod lasy, było we mgle wieczornéj widać parę wioseczek małych i parę wiejskich cerkiewek. Boża Wola jakby królowała okolicy ze swojego pagórka. W istocie była to najstarsza i najmajętniejsza osada, któréj włościanie słynęli z zamożności i dobrego bytu, równie jak ze statku. Od niepamiętnych czasów nie było tu wypadku zbrodni żadnéj, ani nawet najmniejszéj kradzieży, czém się cała włość chlubiła. I lud na Woli osiadły miał jakby innego plemienia cechy, które mu stara dała zamożność; rosły był, jasnego oblicza, białych twarzy, a parobki i dziewuchy gdyby młode dębczaki wyglądały. Kiedy się dzieci bawiły w ulicy, miło było spojrzeć na nie, tak na pulchne wyglądały pączki.
Powoli, powoli młodzież się ściągać zaczęła, starzy za nią; boć na dworze ciemniało, tłok się nie mały zrobił w karczmie, a no i skrzypki ku ochocie poczęły, choć młodzież i nogami potupując im wtórowała.
Nie było powodyra, któryby tany rozpoczął. Na ławie, przy stole, w siwych czapkach baranich, rozsiadła się starszyzna, ten nad wódką, ów nad piwem; a gwarzyli, bo do gwaru ludziom, co przez całe dnie czasem milczą, ochota potém jest wielka. Właśnie i ze dworu przyszło kilku, nie gardząc włościańską zabawą, a z niemi stajenny świeżo przyjęty, Maciéj Kubala. Na tego jakoś koso patrzano, że był obcy, a gdzie to kto słyszał taką niesławę czynić wiosce, żeby się téż już w niéj człek nie znalazł, coby raźnie choćby poszóstno powieźć potrafił, — i żeby trzeba było niewiedzieć zkąd cudzych ludzi do stajen sprowadzać, a do tego jeszcze takich, co Niemcami śmierdzą!! W istocie, ów Maciéj Kubala choć mówił z mazurska, z niemiecka zakręcał, jakby czy wśród Niemców się urodził, czy pośród nich żył. Więc się nań wszyscy boczyli zrazu, ale on to zniósł cicho, spokojnie, a że był jakiś człek dobry, znać i bardzo stateczny, a koło sprawy chodzić umiał, powoli się z nim oswojono i już mu zrobiono miejsce, zapomniawszy, że komuś tu swemu chleb odjadał.
Kubala był wzrostu ogromnego, a zbudowany na hajduka, pleców szerokich, silny taki, że szóstkę młodych rozhukanych koni jedną ręką w miejscu osadzał. Nie zbyt już młody, przystojny jeszcze, małomówny, słowami nie szermował, słuchał chętnie, gadać nie lubił, a ludźmi nie gardził. Co niedziela przychodził do gospody, a jak mu się z jednym, drugim pokumać udało, wszyscy się doń zbliżyli. I tym razem przywitali go za stołem siedzący ochoczo. — Siadajcie, panie Macieju! Siadajcie, panie woźnico! a no, jeśli nie tańcujecie, bo to wam już pono czas pląsów przeszedł, to choć się na dziéwki popatrzcie. To i staremu krew rozgrzewa. Jest bo u nas na co popatrzéć!!
W istocie, pośrodku gospody stało ich wiankiem kilkanaście, jak makowych kwiatków polnych rumianych i ślicznych, na pół zasromanych, pół zalotnych, a drugiém kołem za niemi parobcy, z nogi na nogę przestępując, śmieli się i szczerzyli do nich, aż się po gospodzie rozlegało. Kubala ino spojrzał, głową pokiwał a ręką znać dał, że już mu tam po tém nic. I kazał postawić kwartę piwa.
— Znacieście to w tym kraju żyli, kędy piwsko piją, rzekł jeden z dworskich, ale nasze wam gębę wypaczy, bo nic potém.
— Ha, no, aby w czém było wąsy umoczyć i nie próżno za stołem siedziéć, mruknął Maciéj.
— Za starego pana, Panie mu świeć, rzekł inny, i piwo u nas było sławne, sławne! Marcowe do dworów brali, co go nastarczyć nie było można, a no teraz, jak wszystko, tak i piwo pokwaśniało.
Inny, słysząc to, ramionami ruszył i mignął na mówiącego, aby dał pokój. Ale w gospodzie przy kielichu, gdy się komu gęba otworzy, najniebezpieczniejsza ją hamować, bo się więcéj jeszcze rozpuści. Tak się téż i stało.
— Co wy mi tam mrugacie? hę? podchwycił pierwszy, czemu nie mam mówić, że za starego pana lepiéj było, kiedy my to wszyscy przecie myślimy.
Tamten już nie odpowiedział nic, ino ramionami ruszył i wódką popił, ale Kubala się odwrócił i zapytał:
— E! żebyście téż mi raz onę historyę o starym panu powiedziéć chcieli? Com was o nią pytał, com prosił, a jakbyście mi niedoufali... nic z was wyciągnąć nie mogę. Przecieżem ja nie jaki człek, coby ludzi winował, że tak myślą tako chcą i czują. U mnie taki ów pan dobry jak i drugi.
— Czemużbym nie miał gadać? rzekł drugi podochocony. Przecież co ja wiem i co powiem, to wiedzą wszyscy i gromada poświadczyć może. Wróbleć o tém na dachu śpiewają.
— O, no to tak, przerwał jeden ze starszych, ale ucz-że się młody wróblu ze starych wróbli. Cyrkają one głośno na dachu, a czorta zjesz, żebyś ich zrozumiał. Wróbel nie wyśpiewa przed wroną...
— Ojcze, przerwał Kubala, nie czyńcież mnie wroną, bo się urażę, jam taki wróbel szary jak i wy, wierzcie mi.
— A cobym nie miał mówić? bronił się młodszy, cobym nie miał powiedziéć?...
Starzy dźwignęli ramionami, ten począł. Ścisnęli się tylko do kupki, aby kto niepotrzebny nie podsłuchiwał.
— Za starego pana, mówił, lepiéj tu było wszystko — choćby i dziś nie najgorzéj, ale co prawda to prawda, za starego lepiéj było.
— Za cóż go téż starym zowiesz? odezwał się drugi, przecież młodym był.
— Młodym był, toć prawda; ale kiedy dziś inny na jego miejscu panuje, to go przez poszanowanie tak zwę. A nieboszczykowi nic już potém, wiele miał lat, kiedy gdzieś na pogańskiéj ziemi kości jego leżą. Bo to macie wiedziéć, panie Kubala, pan był starodawnego rodu, Zagłoba się zwał, z rycerskiéj krwi i z ducha a z serca żołnierz, a rycerz. Za piecem mu wysiedziéć ciężko było, jak drugiemu dziś z za pieca wyleźć, nie przymawiając. Widziéć go trzeba było — bo ja go pomnę jako dziś... słuszny, prosty, szykowny, głowa w górę, oczy ogromne a iskrzące. Impetyk — ale serca dobrego. Prawda i to, że mu się sprzeciwić, albo go podrażnić niebezpieczna była rzecz, bo w pierwszéj chwili gotów był ubić, lub pokaleczyć, a no kiedy kochał, to na rękach nosił. Złotem nie sknerzył, — sypał po pańsku. Na konia tak nikt nie siadł jak on; szablą, koncerzem, rusznicą, łukiem, kopią robił tak, że mu nikt nie sprostał. Siłę miał olbrzymią, a dobry był téż jak baranek. Wesołego był umysłu — złoty pan! Z nim polować, jeździć, choćby biedę znosić człek był rad, bo o sobie prędzéj, niż o kim, zapomniał.
— I dla tego téż go tak rychło nie stało! przerwał cicho starszy.
— Zmarł, rzekł Kubala.
— Żebyż tak zmarł jak inni ludzie, albo z choroby, lub na wojnie, nie byłoby żalu... a no marnie zginął...
— Jakim sposobem? spytał woźnica.
— Albo téż to wiadomo? mówił młodszy. Ono by to najlepiéj pono mógł o tem powiedziéć dzisiejszy nasz pan a jego stryjeczny, bo oni z sobą byli jak rodzeni, i ten tam pono był, tylko mu się szczęśliwie ujść udało.
— Jakże to było?
— Ludzie różnie opowiadają, podobno jeden Pan Bóg wie, jak się to tam stało. Naturę miał taką, że choć mu w domu ptasiego mléka chyba brakło, choć się był niedawno ożenił — w miejscu osiedziéć się nie mógł, tak go korciło rycerzować, polować, koniem toczyć a dokazywać. Tylko okazyi szukał. Nagadali mu dziwy o dzikich polach gdzieś na brzegach Tatarszczyzny, że tam cudne łowy bywają w stepie, a i z Tatarami Nogajcami trafi się harc wyprawić. Mówią, że mu się tak głowa zapaliła, iż w dziesięciu ludzi, i z teraźniejszym naszym panem ruszyli się na polowanie w stepy kędyś ku Czarnemu Morzu. Gdzieś ich tam czy nad Dniestrem, czy Bóg wié gdzie napadła szajka Tatarów, nieboszczyka pana napadli, drudzy pouciekali, ten się bronił... i — czy go zasiekli, czy w niewolę zabrali... czy... kto już wié — dosyć, że jak w wodę wpadł. Co starań potém czyniono i przez księży Trynitarzy, i przez różne posły i do Krymu śląc z wykupem, żeby choć ciało dostać; nie było sposobu... Ino jak w wodę wpadł.
— Przecież mnie się o uszy obiło, odezwał się Kubala, że go taki zabili i w stepie rzucili. Potém gdy za ciało okup chciano dać, sami Tatarzy go szukali i już znaleźć nie mogli.
— Toć wam już ta nasza historya nie nowiną! przerwał opowiadający, kiedyście i o tém zasłyszeli. Ale mało co ludzie gadają, a każdy prawi inaczéj, i prawdy się nie dowiedziéć pono od nikogo.
— Wiele to temu lat? zapytał Kubala.
— Będzie osiem na Zielną, rzekł jeden stary. Kawał czasu. Od pięciu, jak pani nasza za teraźniejszego za mąż wyszła, już o tém mało kto i gada. Co gadanie pomoże.
— Straszna historya, dodał Kubala.
— A jeszcze straszniejsza, mówił zniżając głos pierwszy, kto wie, co się z naszą panią działo, że mało po nim życia nie uroniła, tak go kochała. A no za bratanka za mąż poszła! szepnął ciszéj jeszcze.
Starzy odchrząknęli głośno.
— Dziś by co weselszego mówić przystało, ozwał się inny. Patrzcie, jak się to téż młodzież w tańcu zwija. Obrócili oczy wszyscy na izbę, a mimowolnie ku drzwiom, gdy ten właśnie, który opowiadał przed chwilą, wydał krzyk i padł na ławę przerażony, aż wszyscy ku niemu poskoczyli.
— Antek, co ci? co ci jest?
Ten się żegnał, a żegnał, zbladły do ściany tulił, a oczy wlepione trzymał we drzwi, aż wszyscy téż dopytać od niego nie mogąc, co mu się stało, patrzéć poczęli w otwarte podwoje gospody.
I nie zobaczyli tam nic. Jak zwyczajnie, gdy się ciżba natłoczy, a młódź tańcuje i wywija, w progu był ścisk zaglądających głów, jak szyszek na świerku natkało się mnóstwo. Z pomiędzy nich wyglądała wprawdzie jedna nieznajoma, człek nie młody, czarno zarosły, z włosem krótko postrzyżonym, czoło wysokie, oczy ciemne, ale czegoby się jéj Antek miał tak ulęknąć, tego nikt zrozumieć nie mógł. I on przecie ochłonął, ale wciąż ku drzwiom tchórzliwie jeszcze spoglądał.
Poczęli go naglić wszyscy, bo ciarki i po innych poszły, aby powiedział, czego się tak strwożył, zwłaszcza, że wcale bojaźliwym nie był.
— Już mi teraz i wstyd powiedziéć, szepnął Antek, a no mi się z tego gadania wydało, gdym we drzwi spojrzał, żem nieboszczyka pana rotmistrza zobaczył. Dopiero téż widzę, że to kto inny; a licho go wié, kto taki.
Coraz więcéj oczów skierowało się ku téj głowie we drzwiach, która po chwili znikła.
— Podróżny jakiś, obcy, czy coś, rzekł jeden starszy. Pójdę się no dowiem. I przebiwszy się przez tłum ku drzwiom, wyszedł. Nie było go długo. Nareszcie po pół godzinie może wsunął się znów i swoje miejsce zajął.
— A co? a co? zaczęto go trącać łokciami.
— Albo ja wiem co? Pono brat starego pasiecznika Panasa, który do niego przybył zdala w gościnę. Mówią, że tu już z tydzień u niego siedzi na Zahorowszczyznie. Przyszedł się snać ludowi naszemu przypatrzéć, bo gdzieś daleko ztąd mieszka... w Rusi. Tak mi ludzie mówili. Po ciemku widziéć go było trudno, chociaż stoi z Panasem pode drzwiami do téj pory. Z Antka to się tylko śmiać, a dziwić, że w Panasowym bracie nieboszczyka upatrzył.
— Albo ja wiem, co się mi stało, począł zawstydzony Antek. Tych bo historyj o nieboszczykach nigdy przeciwko nocy opowiadać nie trzeba. To człowiekowi sen odejmie.
— Krzyżem świętym się przeżegnać i plunąć na marę, odezwał się starszy.
Antek zapił sprawę. Korciło go coś jednak, bo po długiém wahaniu, gdy się jeszcze z niego ludzie śmiać poczęli, wziął na kieł i wydobywszy się z ławy, poszedł wprost strachowi zajrzéć w oczy.
Przed gospodą był tłum ludu wielki, ledwie się przezeń mógł przecisnąć. Po oświeconéj karczmie, w podwórzu noc wydawała się czarną; zrazu nic zobaczyć, ale po głosie starego Panasa poznał. Drgnął tylko, zobaczywszy przy nim słusznego wzrostu człowieka w wieśniaczym ubiorze, z pałką w ręku, który mu owo widzenie bałamutne przypomniał. A że się z Panasem dobrze znali, bo starego pasiecznika we wsi małe dzieci nawet po imieniu wołały — podszedł już na upartego ku niemu z pozdrowieniem. Nie patrząc na towarzysza, tak jeszcze strachu miał oczy pełne, odwiódł Panasa na stronę.
— A kto to z wami, ojcze? spytał.
— Albo to nie wiecie: brat mój młodszy, com go już lat kilkanaście nie oglądał, zwlókł się do mnie, Bóg mu zapłać, aby przed śmiercią zobaczyć się ze mną.
— A dawno już tu?
— Dni kilka, rzekł Panas.
— I długo pogości?
Pasiecznik się zżymnął.
— Co ty mnie na spytki bierzesz? rozśmiał się, a co ci po tém, czy on długo, czy krótko u mnie zabawi?
— O! toż się nie gniewajcie, całując go w ramię dodał Antek, nie ze złego serca pytam. Nie znam-ci waszego brata, ale że mi przypadkiem wstydu i strachu napędził — to prawda.
— A to jak? spytał pasiecznik.
— Ja sam nie wiem, mówił chłopak. Siedzieliśmy z Kubalą, nowym woźnicą, który nas o starego pana rozpytywał. Jam mu wszystką tę historyę rozpowiadał, jak się patrzy, ino kiedy zérknę we drzwi, aż tam niby widmo, niby mara... stary pan stoi. Małom nie zmarł ze strachu. A to się okazuje był wasz brat.
Panas się zagniewał jakoś strasznie.
— Eh! co bo to z ciebie za dzieciuch jawicki, krzyknął, umarłych będziesz wywoływał z grobu i cudzym ludziom historye prawił... i...
Antek go w ramię całował, ale darmo, stary się gniewał bardzo.
— Czyż tobie starego pana pamiętać? wołał, co się tobie śni? alboż tyś go mógł poznać? Bałamuctwo i tyle.
Szedł pasiecznik precz i wrócił jeszcze do niego.
— I tego téż nikomu nie powtarzaj, odezwał się głosem wzruszonym, ludziom się przyśni, że się duch starego pana ukazuje; a wiecie, co to ma znaczyć? Czyżby taka dusza anielska dotąd pokutować miała? nie godzi się takich rzeczy gadać! Bój się Boga!!
Antek się mocno zasromał, że nie wiedział już nawet co i powiedziéć; a Panas prędko odszedł, poszeptali coś z bratem i wolnym krokiem precz od karczmy drożyną przez pola powlekli się do pasieki.





II. Bratanki.

Dwór w Bożéj Woli, jak wszystkie, stał wśród dziedzińca i ogrodu, a że mu Bóg dał piękny wiek, bo tam jakoś ani Tatar, ani Szwed nawet nie zajrzał nigdy, miały się czas drzewa rozrosnąć, krzewy wybujać, ulice pookrywać i na nizinach pięło się to jak zwykle do góry, a rozłożysto. W ogrodzie było jak w lesie, ciemno, cicho, szumiąco i niejeden raz widziano tam z lasu zabłąkane zające, zlatujące czaple i całe kuropatw stada. Okna dworu starego wychodziły ku tym ulicom i szpalerom strzyżonym, po za którémi jeszcze, oddzielone kanałami, były sady i budowy gospodarskie.
Stara ta majętność Zagłobów, niegdy dziedzictwo pana Piotra, który wdowę z małą jeszcze dzieciną osierocił, była teraz w posiadaniu bratanka jego, Wita Zagłoby, ożenionego z pozostałą po nim wdową.
Jak z rozmów ludzi w gospodzie domyśléć się już mógł czytelnik, historya téj rodziny była smutną jakąś obleczona tajemnicą. Mówiąc o nich, sąsiedzi potrząsali głowami i nie chcąc się rozwodzić szeroko, milcząco spuszczali oczy.
O ile wszyscy tu rozmiłowani byli w nieboszczyku Piotrze, o tyle, mimo wielkich przymiotów, zapewne porównywając go do stryjecznego brata, po którym tak piękna pamięć została — wstręt jakiś dziwny okazywano Witowi.
Jeszcze za życia stolnika Zagłoby, ojca Piotrowego, sierotka, rówieśnik jego syna, mały Wit, którego odumarli rodzice, straciwszy całe mienie, został na łasce i opiece stryja. Stolnik był człek starodawnego obyczaju, szanujący obowiązki, jakie wkładają węzły krwi; przywiezione mu więc dziecię, pozostałe bez opieki, bez grosza, bez przyszłości, aby się poczciwe imię nie zwalało, wziął chętnie, przytulił, a chował je po równi z synem własnym i dał mu wychowanie takie, jakie jego rodowi przystało. Piotr i Wit rośli razem jakby rodzeni, a co dziwniejsza, że u nich jedna krew takiém rysów podobieństwem się znamionowała, iż zdala jednego za drugiego niemal wziąć było można. Ale obcując z niemi dłużej, omylić się było trudno. Zewnętrzna rysów podobizna nigdy różniejszych nie ukrywała charakterów. Piotr miał w charakterze coś rycerskiego, szlachetnego, a dziwnie ku wszelkiemu dobru skłonnego, Wit, równie jak on żywy i porywczy, złośliwy był, zazdrosny, milczący często, nieufny, podejrzliwy i nieprzezwyciężony żadnem wznioślejszém uczuciem samolub. Być może, iż z maleństwa znając swe ubóstwo i położenie i że żył na łasce, zgorzkniał tak, dumy nabrawszy, a nie mając jéj czém zaspokoić i usprawiedliwić. Dla nieboszczyka stolnika zrazu był charakter wychowanka powodem niemałych zgryzot i frasunku o przyszłość. Z czasem wszakże, zdawał się Wit łagodniéć, a przynajmniéj co zeń buchało poskramiać w sobie. Piotr go kochał bardzo, obraniał, zasłaniał, poświęcał się nieraz dla niego, ojca przebłagać się starał, a winy bratanka zakrywać. Żyli z sobą w najściśléjszéj przyjaźni związku, a Piotr rachując go za brata wszystkiém się z Witem dzielił i nic miéć sam nie chciał, czegoby tamtemu téż dać nie mógł. Im bardziéj dorastali, tém różnica ich charakterów, nawet już w wyrazie twarzy widoczniejszą się stawała. Były to rysy jedne, ale najmniéj już do siebie podobne. Na czole Piotra wiekuista panowała pogoda, na obliczu Wita ponura jakaś troska. Śmiały się usta pierwszego, drugiego krzywiły szydersko. Piotr był jak anioł dobry, uczynny i serdeczny, Wit nie miał większéj przyjemności nad znęcanie się, szyderstwo i dopiekanie drugim. Ambicya przytém duszę mu przejadała; o niczém nie mówił, nie myślał, tylko o tém, że musi posiąść bogactwa, honory i wznieść się o własnéj sile, a złamać losy, które go dotknęły.
Tymczasem nie uczynił nic, aby do tego celu najprostszą dojść drogą pracy, gdy przychodziło coś przedsiębrać, co wymagało czasu i ofiar, zwłóczył, rozbierał, roztrząsał i odrzucał jedno, by wyczekiwać na drugie niepewne — a choćby tamto przyszło, wolał czekać na inne szczęście, nadewszystko łatwe i prędkie. Duch był rozleniwiały i zazdrosny, patrząc na to, że Piotr wszystko miał z pracy ojca, prawie niewinnemu rodzicowi swemu złorzeczył, iż go tak nagiego odumarł.
Napróżno go bratanek cieszyć się starał, a ułatwiać mu rozpoczęcie czynnego życia, nic to nie pomagało. Wit na narzekaniach i próżniactwie kosztem jego dalsze życie pędził.
Gdyby był surowszy stolnik żył jeszcze, zmusiłby zapewne Wita do wzięcia się do pracy jakiejś i zawodu — po śmierci jego, zostawszy z Piotrem, który go kochał a słabym dlań był, siedział w Bożéj Woli, na łasce, opływając we wszystko, często nie rad jeszcze z tego, co miał i więcéj tu rządził a fukał od samego pana. Piotr mu to wybaczał, po cichu go tłómacząc tém — że biedny był, sierota, i że z bólu stawał się nieznośnym. Surowiéj go sądzili sąsiedzi i mało kto nawet we dworze lubił.
Spędzili tak młodość razem siedząc, polując, jeżdżąc po sejmikach, po szlachcie, a nawet i rycerskiego zakosztowali rzemiosła, bo gdy Piotr, któremu dom nudniał, zachciał służyć i zaciągnął się do pancernéj chorągwi, poszedł z nim Wit, z takim samym sowitym pocztem na jego koszcie i w czasie wojny między Sasem a Leszczyńskim, oba w wielu byli bitwach i wyprawach.
Aliści wśród tych zamieszek domowych, gdzie w mętnéj wodzie ryby łowić nie było trudno, Piotr się oglądał za sumieniem, i że rodzina jego z Leszczyńskiemi zawsze trzymała, a zdało mu się to lepszém, i on téż wiernym został Stanisławowi do końca. Wit przeciwnie, patrzał tylko, gdzieby prędzéj do czegoś się można dochwycić, sprzeniewierzył się więc sprawie Leszczyńskiego i przeszedł na stronę saską. Tu się tedy rozstali, ale Piotr ze siebie sądząc, nie miał tego bratankowi za złe, przekonany, iż mu jego sumienie tak postąpić kazało. Wit w istocie dla prywaty czynił wszystko i umiał z okoliczności korzystać. Zawiązał on stosunki na dworze saskim, a że był młody, wychowany pięknie, żywego umysłu, przystojny i zdolny, wprędce się dał poznać, podrósł w wojsku, a nawet u króla sobie łaski zjednał i miał obietnice wielkiéj krescytywy.
Po Kliszowskiéj potrzebie, choć się zdawała szala na stronę Leszczyńskiego przechylać, Wit więcéj dla siebie upatrywał korzyści z przywiązania się do dworu saskiego. Więc choć na pozór przejednany, biegał do Drezna i przesiadywał tam, i choć potém do Bożéj Woli wrócił niby spoczywać, zawsze konszachty jakieś miał i związki z zagranicą, listy słał, posłańców wyprawiał, a szlachcie o Auguście rozpowiadał cuda; jaki to był pan wspaniały, szlachetny, dobroczynny, bogaty, wielkiego umysłu, szczodry, a skłonny się wypłacać tym, co mu wiernymi pozostali. Przed Piotrem się z tém nie bardzo wydawał.
Żyli znowu razem, tylko mu dla większéj swobody pan Piotr folwark wypuścił około Bożéj Woli, aby sobie na nim gospodarzył. Tu Wit z łupami wojennemi się umieścił, gdyż, choć inni wśród tych zamieszek potracili, on dziwnym sposobem obronną ręką wyszedł tak, iż nietylko nie postradał, co mu pan Piotr podarował, ale i w konie, i w rynsztunek, i w klejnoty, i nawet w grosz się stał zasobnym. O te właśnie czasy Piotr zakochawszy się w kasztelance Wiskiéj, pannie Maryi, sierocie téż, która u ciotki przemieszkiwała w sąsiedztwie, mimo wielkich przeszkód, jakie tam spotykał, mocno i uporczywie o nią konkurować począł.
Kasztelanka przez ojca nieboszczyka niejako testamentem przekazaną była z majętnością i ręką dalekiemu krewnemu tegoż samego imienia, dla tego tylko, aby ród się utrzymał. Spełnienie téj woli swéj kasztelan zlecił był siostrze, opiekunów i córkę zaklął, aby mu była posłuszną. Owego krewniaka, którego to szczęście spotkać miało, umierając kasztelan wcale nie znał, na względzie tylko mając, aby imię nie zgasło, a majętność w niém została. Wyszukany ów ubożuchny przyszły małżonek kasztelanki Maryi, gdy się ciotce przedstawił, przeraził wszystkich, począwszy od téj niewinnéj istoty, która mu była przeznaczoną, aż do opiekunki, szanującéj wolę zmarłego brata.
Chłopak był z zagonowéj szlachty, ubogiéj bardzo, który ledwie u wiejskiego bakałarza czytać się nieco i pisać poduczył, powierzchowności niepozornéj, nieokrzesany, prawie chłop prosty, a rubacha i niezdara osobliwszy, że go ludziom pokazać było trudno. Wszystko się tam popłakało, gdy go pierwszy raz zobaczyli, zwłaszcza jak sobie u wieczerzy podpiwszy, począł się do skromnéj panienki przysiadać, bo mu się strasznie podobała od pierwszego wejrzenia. Musiano go precz pędzić od niéj, bo dziecko przerażone płakało, a nazajutrz go na rok do stolicy wyprawili opiekunowie, by się trochę okrzesał. Że mu dali pieniędzy, których pono nigdy tyle doma nie widział... pojechawszy puścił się w ladajakie towarzystwo, o które nigdy po miastach nie trudno, i gdy wrócił zmieniony był prawda, ale może na gorsze; bo co ze wsi jeszcze dobrego wywiózł, to po bruku i szynkowniach posiał, i choć się otarł powierzchownie, popsuł we środku.
W tym czasie właśnie do domu ciotki począł uczęszczać pan Piotr Zagłoba, a widując Maryę, nie mógł jéj nie pokochać, bo byli jakby stworzeni dla siebie. Marya i piękną była bardzo i cichą a skromną, i serce miała anielskie. Charaktery ich się godziły, upodobania — wszystko. Przytém téż urody takiéj a śliczności nie łatwo było drugiéj znaleźć na świecie, a takiego świętego pokoju i dobroci wyrazu na twarzy młodéj nie widział pono nikt, chyba na obrazach świętych. Wychowana w klasztorze, pobożna, cicha Marya téż w tym prawym rycerzu, jakim Zagłoba był, rozmiłować się musiała. A no oboje bez nadziei, bo córka posłuszna, choć jéj na wspomnienie narzeczonego śmierć powabniejszą się zdawała, ani pomyślała, by woli nieboszczyka rodzica zadość nie uczynić.
I Piotr téż raczéj by całe życie gotów był cierpiéć, niż ją do wiarołomstwa takiego nakłaniać. Więc jeździł a patrzał nic nie mówiąc, i wzdychał, i rozpaczał, i rzekł sobie, że jeśli z nią nie może, już się z żadną inną żenić nie będzie.
Ponieważ z Witem byli jako bracia, nie czynił przed nim wcale tajemnicy Piotr, że się kochał, a gdy ten z niego się naśmiewał, powiózł go téż z sobą, aby ją widział i zrozumiał, dla czego ku niéj tak wielką czuje miłość. I stało się, że Wit, zobaczywszy Maryę, taką samą dla niéj szaloną uczuł passyę, jak Piotr, z tą różnicą, że ją w sobie do czasu zdławił, nie pokazał, co miał w sercu, ale pod różnemi pozorami na dwór ciotki sam już uczęszczać zaczął, różne jakieś kierując i osnuwając zamiary. Trzeba téż dodać, że Wit w czasie swojego pobytu przy dworze Augusta II napatrzył się i nasłuchał wiele owych lekkomyślności kobiecych, o które naówczas nie było trudno i wcale inne o stosunkach miłosnych miał pojęcia, niżeli Piotr, który w starodawnych chował się obyczajach i wyobrażeniach. Wit się z tego wyśmiewał, co Piotr szanował i czcił. Temu dla zadość uczynienia passyi swéj, żaden środek nie był złym, ani wstrętliwym, gdy Piotr nieszlachetnego czynu dla najwyższego szczęścia na ziemi nie byłby popełnił.
Ani przez myśl nie przeszło Piotrowi, iż w Wicie miał rywala, bo się ten przed nim taił, ukrywał i nic po sobie poznać nie dawał. A no był starszą panią we dworze sobie przekupił i przez nią próbował słodkie bileciki słać, ale panna ich do rąk brać nie chciała. Gniewał się tedy, ale napróżno. Gdy już ów niby nieco otarty krewniak powrócił, aby z mocy testamentu dopomniéć się o rękę kasztelanki, Wit przybiegł do brata na poradę, co czynić? Brał wrzekomo jego stronę i jego niby sprawę popierać chciał, a w rzeczy o sobie myślał i wręcz oświadczył, że rady innéj nie ma, tylko niezdarę owego na rękę wyzwać — i zabić. Piotr zakrzyknął nań, iż się to nie godzi, i że ceną krwi niewinnéj okupionego szczęścia nie pragnie, na co Wit śmiać się począł, i nic nie mówiąc odjechał. Stało się przecież, iż na hulakę czatował ze swemi w miasteczku Wit, że się z nim poznajomił, pokumał i chodzili z sobą parą, a jeździli, miłując się wielce. Ten wszakże tylko pory wypatrywał. Aż gdy raz podchmielonego dobrze znalazł narzeczonego kasztelanki, mając z sobą przyjaciół pod ręką, skłócił się z nim o guzik u ferezyi, i od słowa do słowa przyszło do spotkania. Inaczéj się bić nie chciał Wit, tylko konno na pistolety, będąc swojego pewien, bo był trzeźwy i doskonale strzelał. W pierwszém tedy spotkaniu ugodzonego w samo czoło, trupem położył. Musiał na czas uciekać, zabiegłszy tylko do Piotra, którému się zaklął, że wszystko to było przypadkiem i losu zrządzeniem, a nie żadną zmową i spiskiem.
Rachował na to Wit, iż teraz pannę, poczekawszy, sobie zjednać potrafi i z nią się ożeni. Tymczasem rodzina zabitego, choć uboga, stała mu na gardło, proces wytoczono, tak że więcéj roku Wit na Węgrzech bawić musiał, dopóki pieniędzmi Piotra nie zagodził sprawy. Tymczasem Marya, która kochała Piotra, i ciotka za nim będąc, gdy już przeszkody żadnéj testament nie stawił, — oświadczenie jego przyjęły, aż i ślub się odbył.
Wit się o nim na Węgrzech dowiedział, powrócił zrozpaczony i wściekły, ale się hamować musiał i siadł znowu w puszczonéj mu wiosce, na pozór uspokojony, większą jeszcze okazując przyjaźń i serdeczność dla bratanka, niżeli kiedykolwiek w życiu. Jak tam szczęśliwe i rajskie było pożycie w Bożéj Woli po pobraniu się tych dwojga ludzi dla siebie stworzonych — tego opisać trudno. A no gdziekolwiek raj, tam i szatan być musi. Bodaj nim nie był pan Wit, który na tę szczęśliwość patrząc, zjadał się z zazdrości. Ani by był śmiał obyczajem, jakich się na dworze saskim napatrzył, pokątnie ku bratowéj wzdychać, bo wiedział dobrze, iż zostanie ze wstydem odepchnięty.
Jak się późniéj stało, że pan Piotr z bratankiem w dzikie pola pojechali, oba niby dla łowów i wycieczki jakiejś, i jak w téj wyprawie nieszczęsnéj Piotr bez wieści zginął — nikt dobrze nie wiedział. Dziwnym składem okoliczności wybrali się w tę podróż, tak, iż prawie samych obcych ludzi z sobą wzięli, których Wit stręczył. Z tych potém pono żaden nie wrócił, a co opowiadał ocalony cudownie bratanek, tém się trzeba było zaspokoić. Nieszczęśliwa wdowa pozostawszy z małą dzieciną, w pierwszych chwilach, gdy ją dotknęła ta niedola, o mało życia nie utraciła, w tak wielką wpadła rozpacz. Pozostałe tylko dziecię zmusiło ją do życia, które dźwigała w grubéj chodząc żałobie, a wypłakując oczy. Pan Wit naturalnym stał się opiekunem, choć wdowa wstręt do niego czuła widoczny, narzucał się jéj gwałtem, intrygował, najeżdżał i niemal przemocą we dworze umieścił, aby nad nią i sierotą prawnie uzyskaną rozciągnąć opiekę.
Pewną było rzeczą, iż Marya miała niechęć i odrazę ku człowiekowi, do którego żal czuła, uważając go w duszy za sprawcę nieszczęścia swojego; zamykała się przed nim i unikała go, nie dopuszczała go przed siebie; zdawała się lękać nawet. Mimo to, niewiadomo jakiemi środkami, bo ludzie o tém różnie mówili, a baśnie powtarzać trudno, choć niechęć i wstręt bynajmniéj nie ustał, a może się powiększył jeszcze — Marya w trzecim roku żałoby swéj, zmuszoną została oddać rękę bratankowi. Odtąd życie jéj upływało niby w klasztorném zamknięciu na łzach, na modlitwie i przy kolébce dziecka jedynego, bo drugie, narodzone potém z małżeństwa tego umarło. We dworze dziwny panował porządek i tyrania mężowska, która dla obcych oczów nie była widomą, ale domowi boleli nad uciśnioną panią. Znosiła ona swe nieszczęście z pewną dumą milczącą, a heroizmem takim, że się ludzie jéj nadziwić i wylitować dosyć nie mogli. Służyli jéj téż, a w sercach swych ku panu żywili trwożliwą nienawiść.
Wprawdzie dawniejszy dwór i fraucymer pozmieniał wszystek pan Wit, a obsadził ją swojemi kreaturami — ale i w tych biły serca. Najprzykrzejszém dla nieszczęśliwéj było, iż na niestatek mężowski jeszcze patrzéć była zmuszoną, a na nienawiść jego widoczną ku sierotce dziewczęciu swemu, co drogę mu do spadku tamowała.
Działy się więc w tym dworze rzeczy, o których wiele prawić każdy się lękał, bo Wit miał swych szpiegów, i zauszników, i donosicieli, a srogim był i nielitościwym tak, że go niczém ubłagać nie było podobna.
W jednéj połowie starego domu zamieszkiwała pani z córeczką, któréj z przestrachem jakimś zabobonnym na chwilę nigdy odstępować nie chciała, otoczona fraucymerem narzuconym i płochym... w drugiéj, obszerniejszéj rozlegał się Wit, czas swój spędzający teraz na wesołém życiu z przyjaciołmi stołecznemi, którzy do niego zjeżdżali, albo téż on do nich wybiegał.
Jeśli mu z Bożéj Woli wyruszyć przyszło, co się często trafiało, bo koło króla i dworu nawykł był biegać, natenczas obawiając się snać, czy, żeby nieszczęśliwa żona nie uszła do rodziny, czy, aby tam kogo ze swoich nie powołała, otaczał ją jakby strażą w więzieniu. Używał ku temu owych kobiet niepoczciwych, które niewiadomo zkąd mu przywożono i kilku sobie oddanych ludzi, po większéj części Niemców na jego żołdzie będących i nie mogących tu żadnych zawiązać stosunków. Nie wolno było pani Witowéj ani listu przesłać, ani zaprosić do siebie, ani z domu wyruszyć, ani nawet na dłuższą przechadzkę wynijść, żeby za sobą widzialnych lub skrytych stróżów nie miała. Z pokorą, w milczeniu znosiła wszystko, byle tylko z dziecięciem się nie rozdzielać, które już teraz ośmiu lat dochodziło, a dzieweczką było dziwnie piękną, roztropną nad wiek i do matuchny przywiązaną. Nieboszczyk pan Piotr, który się w poezyi miłował, chciał jéj na pamiątkę owéj dzieciny Kochanowskiego dać imię Urszulki, a choć matka dla niéj obawiała się, by imię z sobą losów nie przyniosło, przez miłość dla męża i w tém mu była powolną. Mianowano ją więc Urszulką, a matka po cichu Piotrusia ją chrzciła, przez czułą pamięć dla męża.
Onego wieczora wiosennego... właśnie był dzień gdy Wita, dnia 15 czerwca, obchodzono, więc imieniny pańskie, ale że mu tu w żałobnym dworze hulanka szła nie sporo, dał się gospodarz zaprosić w sąsiedztwo do sędziego Dzierżyńskiego. Miał ów Dzierżyński, niemajętny szlachcic, pieniacz i hulaka zapalczywy, córek trzy, rosłych a hożych, które bardzo do smaku przypadały i Witowi i jego druhom. A że we dworze tym panowała swoboda wielka i rozpasanie, jakie w owych czasach wkradło się nie pod jedną strzechę, całemi tygodniami weselono się, beczkami węgrzyna tocząc, a skrzypkom spać nie dając. Tam od południa już gościł pan Wit i nie spodziewano się go na noc, bo u Dzierżyńskich nigdy się dniem jednym nie kończyła zabawa. Była więc połowa jedna dworu pusta i ciemna.
W drugiéj na wieczornych pacierzach, przy żółtéj świecy woskowéj, nieopodal od łóżeczka córki siedziała pani Witowa. A była prawie samą, bo na owe tany w Krzywosach u Dzierżyńskich, że dla licznego zjazdu mężczyzn tancerek zabrakło, fraucymer na fury z Bożéj Woli zabrano, aby weseléj było. Nie płakała po nim gospodyni, a zostawało się go zawsze dosyć, by było komu szpiegować i naglądać.
Kobieta była jeszcze piękną, jak są wszystkie niewiasty pobożnego i cichego życia, choćby je dłoń losu najsrożéj dotknęła, gdy po chrześciańsku krzyż Pański nosić umieją. Rysy jéj twarzy pozostały dziewiczéj czystości i wdzięku, tylko łzy a ból ściągnęły je, wysuszyły, oblokły jakby jakąś ascetycznéj świątobliwości aureolą. Podobną była do hiszpańskich wizerunków Świętéj Teressy, miłością Bożą i umartwieniem ciała bolejącéj a niezłamanéj. Ciemne jéj oczy głęboko wpadłe, jakby brunatne, obwiedzione były obsłonką, z ust bladych krew dawno uszła do serca. Lecz ilekroć oczy padły na łóżko dzieciny, usta się miłością do niéj uśmiechały i wracały na pobożną księgę, którą trzymając na kolanach, czytała. Czasem przerwała modlitwę zadumana głęboko i niby łza zatoczyła się w oku, aż ją znów osuszyła modlitwa.
Dziecię spało z rączką białą pod głową, twarzą zwrócone ku matce, różowe całe, jakby bieganiem znużone, z usty pół otwartemi, przez które perłowe świeciły ząbki. Do koła głowy rozsypane włosy jasne uścielały poduszkę. Druga dłoń maluchna cisnęła jeszcze drobny różańczyk z wonnych paciorek wschodnich, na którym snać skończyła wieczorną modlitwę. Spała dziecina szczęśliwa, nie czując, że po nad nią macierzyńska miłość we łzę się skrysztalić musiała bólem wielkim, a serce matki wołało do Boga: Weź, Panie, moje szczęście, i dolę, i życie, a pobłogosław dziecinie! Weź, Panie, bogactwa jéj i moje, a daj jéj cnotę. Weź, Panie, na ofiarę wreszcie wolę moją i błaganie moje, a niech się stanie Twoja święta... na wieki!
Domawiała tych słów, gdy wpośród ciszy nocnéj, głuchéj, milczącéj, nagle pode dworem dało się słyszeć wołanie i stąpanie, i szybki chód, bieg, kroki, potém krzyki. Przelękła pobiegła do okna. W ciemnościach nocnych nic widać nie było, migały w pośród drzew jakieś cienie, hałas się wzmagał. Przez szyby słychać było:
— Złodziéj! łapaj! złodziéj...
Instynktem pobiegła matka i przyklękła przy łóżeczku dziecka, jakby je piersiami osłonić chciała, cała drżąca i wystraszona.
Wtém z drugiéj strony od dziedzińca blask w okna sąsiedniéj izby uderzył i wrzawa inna. Z pochodniami i kagańcami, z muzyką, z beczką na wozie, wśród wystrzałów, jechało całe towarzystwo z Krzywosów do solenizanta, który je zaprosił.
Słychać już było bicie we drzwi główne zamknięte i fraucymerowe bachantki powyskakiwawszy z wozów, przez garderobę ze śpiewem wtargnąć usiłowały do domu, aby co prędzéj gościom pootwierać.
Witowa pobladła teraz jeszcze dolegliwszym strachem, serce jéj się ścisnęło, twarzą przytuliła się do poduszki i twarzy swego dziecięcia, pocałowała je i wstawszy, szybko pobiegła na klucz spuścić oboje drzwi swéj sypialni.
Wrzawa, i śpiew, i muzyka wzmagały się coraz... zdawały zbliżać... aż nareszcie znany głos odezwał się pod drzwiami:
— Otwierać!
I silna dłoń wstrząsnęła niemi.
Kobieta przeżegnała się, lice jéj pobielało jak marmur, ręce opadły, zdawała się u Boga prosić, aby jéj przyszedł na ratunek, aby ją odwagą natchnął. Spojrzała na dziecinę, by w miłości ku niéj zaczerpnąć męztwa i śmielszym krokiem, powoli podeszła ku drzwiom, któremi z drugiéj strony parto i trzęsiono, powtarzając:
— Otwierać!





III. Wesele i smutek.

Gdy się drzwi otworzyły, stanęły z obu stron progu sypialni, jakby dwa przeciwne sobie światy — kobieta z żałobną twarzą i suknią, wskazująca ręką łóżeczko uśpionego dziecka, książkę pobożną i różaniec — z drugiéj, mężczyzna w wytwornym stroju francuzkim, w upudrowanéj peruce, z rozgorzałém obliczem i świecącemi namiętnością oczyma, który podawał rękę kobiecie w robronie kwiecistym, popodpinanym różowemi wstążkami, z wachlarzykiem w ręku, w trzewiczkach na korkach, z wysoką na głowie fryzurą, trochę tańcem i podróżą popsutą. Młoda twarz panny Salomei Dzierżyńskiéj rumiana, bezmyślna, pospolita, wcale nie uderzała niczém, oprócz swawolnego wyrazu, w młodéj panience dość rażącego. Ale naówczas głośne przykłady pańskiego dworu i życia, podobne wybryki usprawiedliwiały.
Na twarzy pana Wita malowała się niecierpliwość, prawie gniew, ale zarazem chęć pokrycia wrażenia przed obcemi i udania wesołości.
— Cóż pani tak na gości nie łaskawa? — odezwał się ostro Wit — nie raczy nam nawet otworzyć?
— Dziecię śpi, a ja jestem chora! — odparła spokojnie Marya, ledwie głowy skinieniem pozdrowiwszy pannę Salomeę, która ciekawie pragnęła zajrzéć do sypialni.
— Cóż to znowu za choroba? przecież do gości wyjść potrzeba, którzy nas łaskawie swą bytnością dziś zaszczycić raczyli! — zawołał z przyciskiem mąż.
— Państwo mi darują — szepnęła gospodyni — jestem istotnie cierpiąca; Urszulka także niezbyt zdrowa, tylko co usnęła. Pozwolisz mi zostać w moim pokoju...
Panna Salomea, widząc, że się coś na małżeński spór zanosi, przyłożyła wachlarzyk do ust szydersko uśmiechniętych, koso spojrzała na panią Witowę, wysunęła rączkę swą z pod ramienia gospodarza, i — dygnąwszy, uciekła. Obejrzał się za nią pan Wit Zagłoba i z nadchmurzoną brwią podszedł ku żonie.
— Proszę mi tych fochów zaprzestać! — zawołał — proszę się ogarnąć i wyjść do gości! Proszę i każę, jeśli potrzeba. Dziś mój dzień... powinnoby mi być wesoło...
— Ależ ja do wesela nie przeszkadzam, chociaż go podzielać nie mogę — odparła kobieta chłodno i poważnie. — Do takich zabaw nie czuję się usposobioną, potrzebuję spokoju dla siebie i dziecięcia... proszę mnie tu zostawić!
— Tak! żeby ludzie pletli, żeś nieszczęśliwa... że ja... — zawołał gwałtownie gospodarz — że ja waćpanią męczę i tyranizuję...
— Właśnie to będzie dowodem, żem wolna, jeśli mi dasz zostać przy dziecięciu — ja proszę... ja błagam...
— Ale to nie może być! to nie może być! — tupiąc nogą, wołał Wit — trzeba wyjść! Skwasi mi się zabawa! Co pomyślą Dzierżyńscy, żeś podejrzliwa, żeś im nie rada...
— Niech myślą, co chcą — szepnęła pani Witowa — mnie to wszystko jedno.
— Ale nie mnie! — rzekł Wit.
Zamilkli.
— Proszę wyjść! — powtórzył mąż.
— Nie mogę! — odpowiedziała stanowczo żona — nie mogę. Ja mam moje dziecię i mój świat jest tu, wasz jest tam... nie bronię wam czynić z sobą, co się podoba; proszę moją swobodę poszanować.
Wit się rozśmiał.
W téj chwili śmiechy i śpiewy buchnęły z dalszych pokojów. Wit się zawahał między sypialnią a gośćmi.
— Więc waćpani nie wyjdziesz?
— Nie mogę — odpowiedziała jeszcze raz Marya.
— Dobrze! zabawa się obejdzie bez waćpani, ale ja za tę jéj grzeczność dla mnie — zapłacę! Awantury przy nich robić nie będę — jutro się rozmówimy.
Marya spojrzała, nic nie mówiąc, a gdy mąż cisnął drzwiami, powoli poszła i zamknęła je na klucz; potém wróciła do łóżeczka i cicho płakać zaczęła.
Dwór z drugiéj strony szybko oświecać się, zaludniać i rozbudzać zaczął. Przywieziona muzyka grała już na sali, goście napełniali pokoje; w jadalni na prędce zastawiano stoły i na kółkach wtaczano beczkę węgrzyna. Służba cała była na nogach, a panny fraucymeru jéjmościnego wzięte w kontrybucyi, wracały do gości, bo mężczyzn było stosunkowo więcéj, niż panien. Między temi królowały trzy sędzianki Dzierżyńskie, z których jednę, Salusię, widzieliśmy na progu sypialni. Wszystkie one były do siebie podobne, rozkwitłe, śmiałe, zuchwałe niemal, śmiejące się, swawolne, a że rok tylko jedną od drugiéj dzielił, najstarsza zaś miała lat dwadzieścia jeden, wyglądały prawie rówieśnicami.
Salusia, Handzia i Jadzia naśladowały, lub zdało im się, że przejęły obyczaje dworu i stolicy; ideałem dla nich były Königsmarki i Kosel, o których wiele słyszały; a że nie miały w domu kogoś, coby je na niebezpiecznéj powstrzymał drodze, że pan Wit był dla nich wyrocznią, szły za jego wskazówkami z nieopatrznością dziecięcą. Salusia, najśmielsza z nich, ulubioną była Zagłoby, chociaż nieopuszczał zręczności przypodobania się Handzi i Jadzi, i wszystkim słodycze prawił na ucho. Stary Dzierżyński, człek prosty, którego winem i uściskiem uchodzić było można, córki na łaskę Bożą i własny ich instynkt zachowawczy zostawiał. Nieoszacowany baryła, rumiany, homeryzowany, śmiejący się, prawiący tłuste anegdotki, byle hulał i pił, i miał z kim baraszkować — o nic zresztą nie dbał. Oprócz sędziego i jego trzech córek, była liczna młodzież z sąsiedztwa, dwóch czy trzech z zamożniejszych domów saskiéj partyi i obyczajów paniczów, reszta uboga szlachta, dworująca możnemu panu z Bożéj Woli.
— Jéjmość chora! — zawołał, wpadając na salkę Wit — niechże sobie za karę w kącie siedzi. My się tu bez niéj wyśmienicie obejdziemy i wesoło zabawimy. Tém lepiéj, że nam smutną i kwaśną twarzą kobiecina biedna ochoty przerywać nie będzie.
— Ale cóż to jest? cóż to jest? — z ubolewaniem spytał sędzia, który już spory kielich powitalny trzymał w ręku i śmiał się do niego. — Miły Boże! w taki uroczysty dzień. Lala me! (było to przysłowie sędziego, bo w owe czasy rzadki się bez przysłowia obszedł). Cóż to jéjmości dobrodziéjce? Lala me! Ubolewamy! Możebyśmy jéj zdrowie pode drzwiami wypili — czy co?
— Dajmy jéj pokój! — odparł kwaśno gospodarz — wypijemy zdrowie sędzianek. Panowie, trzech różyczek zdrowie!
To mówiąc, pochwycił kielich olbrzymi ze stołu Wit, spojrzał na Salusię — i nalewając go, przyklęknął przed nią.
— Słońce Podlasia, piękna panno Salomeo! Różo nasza! gwiazdo nasza! obyś nam świeciła, woniała, promieniała w całym blasku, zdrowa, szczęśliwa i łaskawa dla swych adoratorów!
Burzliwy „Wiwat!“ wyrwał się z ust gości, a sędzia śmiał się rozczulony, aż mu się brzuch trząsł, a z oczów łzy lały strumieniem.
— Trzewika! trzewika! panno Salomeo! trzewika! nie pijemy z kielicha! — zawołali kawalerowie.
Wit postawił kielich i zniżył się do stóp panienki, która niby to usiłowała uciekać, ale siostry ją zdradziły, przytrzymały, gospodarz się schylił i — trzewiczek spadł, powitany huczném „Brawo!“
— Lej w trzewik! — wołali jedni.
— Postawić kielich w trzewik! — wołali drudzy.
— Panowie! — ozwał się szambelan Zmirzewski, znający tradycye i zwyczaje — proszę o głos. Silentium! Kwestya sporna! kwestya ważna! Trzewiczek panny Salomei to naparstek, nie można nim pić, chyba wróblom, a nie poważnym ludziom. Wotuję tedy, co święta sprawiedliwość każe, aby z kielicha lał każdy do trzewika tyle razy, póki proponowany kielich starczy.
— Trzewik mi rozmoknie! — zawołała panna Salomea — a w czémże tańcować...
Dzierżyński wciąż słuchając śmiał się, brzuchem trząsł i płakał.
— Wstawić kielich do trzewika, pić z kielicha, a trzewiczek całować... całować... — zawrzał jakiś głos z tłumu.
Tak się stało; trzewik ocalony posłużył tylko za podstawkę. Wypito z niego, potém z Handzi i Jadzi trzewiczków, które, prawdę rzekłszy, zbytnią maleńkością się nie odznaczały. A że towarzystwo już i tak podchmielone przybyło, humory wkrótce stały się krzykliwe i taniec począł rozpasany po pokojach, aż się szyby trzęsły. Przeplatano go śpiewkami po staroświecku, nie zawsze bardzo udatnemi, ale obudzającemi śmiechy i rumieńce.
W pierwszéj zaraz chwili po wiwacie z kielicha, zauważała młodzież, iż gospodarz zniknął, oddawszy pannę Salomeę jednemu ze swoich. Nie zdziwiło to nikogo, boć musiał się w domu rozporządzić, gdy żona była chora — szły więc tany daléj ożywione, a sędzia z kielichem, dobrawszy sobie rezydenta ex-porucznika, niejakiego Marmarosza, opowiadał mu o dawnych czasach, przeplatając powieść gęstą czkawką i gęściejszém jeszcze Lala me!
Gospodarza dosyć jakoś długi czas widać nie było. Odwołał go stary totumfacki, prawa ręka jego, znienawidzony we dworze, niby burgrabia, niby marszałek, Welder, pół Polaka, pół Niemca, który pod niebytność pańską miał nad ludźmi, gospodarstwem i nad samą panią nawet nadzór i władzę.
Welder służył niegdy w wojsku, a pono nawet przy działach bywał i na swój stan dość był światły, mówił po niemiecku, bąkał po łacinie, powierzchowność miał niepozorną starego zakrystyana, twarz długą, wyschłą, wąs rzadki, brwi napuściste; ale człowieka na świecie nie było, któryby go lubił i mógł się doń przywiązać. Nawet Wit posługiwał się nim z pewną obawą i ostrożnością, choć się z sobą znali i wiązali jeszcze od wojska i ostatniéj wojny.
Welder, stanąwszy w progu, kiwał już i mrugał od przybycia Wita do niego, a nierychło będąc postrzeżony, już się niecierpliwić poczynał. W ostatku wyciągnął go do ganku.
— Pan nie wiész, co się tu święci? — szepnął, biorąc go za rękaw.
— No, cóż?
— Jakiś człowiek, nocą, dziś, przed pół godziną może, zakradł się pod okna jéjmości.
— Złodziéj?
— Złodziéj! któż wié co i kto taki? Ja, jak zwykle — mówił coraz ciszéj Welder — obchodziłem dom, bo diabeł nie śpi, to i człowiek zasypiać nie powinien. Patrzę, przyparty do ściany, duży drab, twarzą do okna stoi i zagląda do jéjmościnéj sypialni. Jakąś chwilę dałem mu stać, czekając, co z tego będzie.
— Schwycić go było! — przerwał Wit.
— Czekaj pan — ciągnął daléj Welder — skradałem się zwolna... zwolna. Stał jak wryty, jak wrosły w ziemię; jam szedł noga za nogą. Wtém, gdy już go za kołnierz mam złapać i dotknąłem, rzucił się i potrącił mnie z taką siłą, żem się zatoczył i padł. Począłem krzyczéć na wartowników, a on uciekać, tylko mnie leżącego jeszcze przybił mocno.
— Cóż ty mi za banialuki prawisz? — gniewnie krzyknął Wit — czemuście go nie łapali?
— Łapaliśmy, gdy w téj właśnie chwili pan z gośćmi nadjechał, ludzie się pobałamucili wołaniem do ganku i wrzawą, a on tymczasem zbiegł.
— Jak mógł zbiedz?! — tupiąc nogami obiema i bijąc w pierś pięścią Weldera, powtórzył rozwścieczony niemal Wit — jak mógł ujść? jak mogliście dać mu uciec?
Welder zmilczał, popatrzał chmurno wilczemi oczyma na gospodarza, który nagle pohamował się.
— Cóż to? rabuś był? złodziéj? diabeł? czy kto z dworskich ciekawy?
— Toby nie uciekał przecie! — rzekł Welder.
— Jak wyglądał?
— A któż go po nocy mógł dopatrzéć! Drab ogromny, silny, w sukni czy opończy prostéj.
Zamilkli. Welder, popatrzywszy bacznie na swego pana, mruknął:
— A może to — on...
— Kto? on? z grobu? hę? — syknął Wit — głupiś!
— Nie głupim! nie! — mruczał stary — ej! nie! Któż widział trupa?
— Osiem lat — cicho szeptał prędko Wit — toć był czas, gdyby miał z mogiły wstawać.
— Wstają i po dziesięciu — rzekł cicho Welder — ale tu bodaj nie pora o tém szerzéj gadać. Ja coś wiem i coś czuję. Trzeba radzić, aby jakiéj biedy nie było. Czuję biedę za pasem.
— Stary tchórz jesteś i zabobonnik! — rzekł Wit chmurno.
— Idź pan do gości, idź, bawcie się póki czas, a jutro pogadamy, jeśli jeszcze pora będzie.
Wit zawahał się i drgnął, mając już odchodzić, głowę spuścił, zamyślił się, wstrzymał Weldera.
— Czekaj — rzekł — lepiéj może zawczasu się rozgadać, niż z tym kamieniem do jutra się nosić. Stój tu, ja wrócę za chwilę, tylko zabawę zdam. Nie rusz mi się ztąd.
Welder wsparł się o słup, głowę zanurzył w ramiona i stał posłuszny. Gospodarz prędko pobiegł do gości, szepnął coś jednemu z młodzieży, pogadał coś z panną Salomeą, która mu się wdzięczyła, ponalewał kielichy, muzyce kazał grać, a sam wymknął się znowu. Tańce tymczasem szły w jak najlepsze.
Weldera z ganku wziąwszy, aby ich nie podsłuchano, wyszli oba na środek dziedzińca.
— No, praw, co masz gadać! — zawołał Wit.
— Co ja mam powiedziéć, to się wam nie podoba — począł Welder — wyście się sobie od ośmiu lat uspokoili, że wszystko skończone, a ja nie! Dziś wieczorem była w karczmie zabawa, ludzi się zebrał tłum; doniósł mi parobczak, że Antek najrzał w ścisku kogoś tak do nieboszczyka podobnego, że aż krzyknął.
— Co pleciesz?!
— Nie plotę, tak było. Poszedłem na zwiady — kończył Welder. — Okazało się, że jakiś brat Panasa pasiecznika przyszedł niby do niego z Podola, a z nim po nocy pod karczmę. Pan wiész dobrze, jak nieboszczyk Panasa lubił, u niego siadywał i bredni słuchał, które on opowiadać umié. Tknęło mnie to już; a ot, razem tegoż wieczora jawi mi się pod oknem... ni złodziéj, ni mara... Hę? co wy na to, paneńku? co?
Wit struchlał widocznie; stał jak wryty, a choć noc ciemna nie dozwalała widziéć jego twarzy, można się było domyśléć jéj wyrazu. Słów mu zabrakło. Welder stał i czekał.
— Ośm lat! — wybąknął nareszcie — osiem lat... to nie może być. Zabity, ja wiem, że zabity... Umarli nie wracają. Tobie się śni, stary tchórzu.
— Mnie się śni? dobrze; mnie się śni — odparł Welder — ale ja jutro ztąd precz, nie chcę czekać, aby mnie w kajdany zakuto, jeśli się sprawa wyda.
— Cicho! — zawołał Wit — milcz... Mówię ci, że zabity był; widzieli trupa leżącego w stepie, krew pozastygała, siny był — bez życia...
— Jam się téż ludzi zabitych na wojnie napatrzał — rzekł Welder — a no w człeku dusza rogata czasem. Nieraz do kurhanów kładliśmy zastygłych, co się już pod chłodną ziemią budzili i żyli.
— Dość tego — przerwał Wit — bierz ludzi, natychmiast... cichaczem do pasieki... śpieszyć... zobaczysz, kto tam jest... weźmiesz go... bez zwłoki.
— A — jeśli — on? — mruknął niewyraźnie Welder.
Wit, jakby jeszcze to miejsce za niebezpieczne do rozmowy uważał, odwiódł starca daléj.
— Nie wierzę w te sny — rzekł żywo — nie wierzę; ale idź, bierz... On? nie może być, ktokolwiek jest, kto będzie... Znasz przecie lochy na horodyszczu? Jest tam jeden zamczysty... tam go wsadź.
— Aby wszyscy ludzie wiedzieli? — podchwycił Welder.
— Związać go, a związanemu iść każ, smagając, toć pójdzie. Czy siły nie masz? Zaprzesz go sam do lochu. Ktobykolwiek był, niech przesiedzi, póki ja nie... zobaczę.
Welder głową potrząsał.
— Tak to wam łatwo?
Popatrzał na niebo.
— Czerwcowa noc, tylko co brzasku nie widać, nim na pasiekę się dostanę, dzień będzie, a o świcie go prowadzić... ludzie z noclegów wracają.
— Tyś stary zgłupiał! — wyrwał się niecierpliwie Wit — nie znasz dróg? Z pasieki na horodyszcze gąszczami przejdziesz. Rozumu nie masz. Idź!
Welder stał jeszcze, mruczał coś niewyraźnie — w ostatku ręką rzucił, ramionami ruszył, poszedł — a Wit zwolna skierował się napowrót do dworu, ale go pierwsza fantazya opuściła, z jaką był tu przyjechał; mówił coś sam do siebie słowy niewyraźnemi — stawał, za głowę się brał i rzucał. Dopiero na ganku, gdy go muzyka doszła, otarł troskę z czoła, usiłował wypogodzić i wszedł do tańcujących, zdobywając się na uśmiech fałszywy. Łatwo jednak poznać po nim było można, iż coś się stało, co go mocno obeszło, towarzysze zrozumieli to z jego brwi na-marszczonych i ust zacinających się mimowoli; domyśliła się panna Salomea, która od tańca do niego przybiegła.
— Pan rotmistrz mówi zawsze, żem ja jego bogini, a opuszcza mnie i samą zostawia! — szepnęła, śmiejąc się — ja się będę gniewała. Ej! ej!
— Moja śliczna bogini! — rzekł z przymuszonym pół-uśmiechem Wit — w istocie jesteś boginią, alem ja prosty śmiertelnik i mnie nieszczęśliwego różne spotykają przygody, szczególniéj tu w domu.
Salusia zrozumiała od pół słowa.
— Cóż, pani rotmistrzowa chora?
— Grymasi — rzekł Wit — ale jéj trzeba dać pokój, aby ona nam pokój dała.
— Mam ją na sumieniu — westchnęła Salusia.
— Ja ją już wezmę na moje — odparł Wit. — Krzywdać się jéj nie dzieje; bo trudno kochać próchno, kiedy człek patrzy na kwiatki.
Salusia się uśmiechnęła.
— Ot, poszlibyśmy w taniec, tobyś pan swéj biedy zapomniał — szepnęła.
— Nie mogę — odparł gospodarz — w domu trzeba miéć oko na wszystko. Lepiéj tak, zostańmy jako zmęczeni, od tańca wolni, na pogadance przyjemnéj. A ot i wieczerza gotowa, więc ja bogini podam rękę.
W istocie drzwi się otwierały do jadalni, i rotmistrz poprowadził przodem rumianą boginię, którą razem z siostrami, uczciwszy jeszcze nazwiskiem trzech Gracyj, usadowił za stołem razem, na pierwszych miejscach. Sędziego dwóch kawalerów musiało ująć pod ręce, gdyż Lala me z ciężkością poruszał nogami, a im bardziéj się śmiał, tém mu się one gorzéj plątały. Posadzono go w krześle, stawiać przed nim kielich, który napocząwszy, chciał sumiennie dokończyć. Taneczna wesołość przeniosła się za stół, z przyśpiewkami i śmiechem.
Wśród tego ogólnego uszczęśliwienia jedna twarz blada Wita odbijała dziwnie i niepokojąco. Przyjaciele widzieli na niéj niezwyczajnéj troski jakiejś oznakę, a że niełatwym był do zakłopotania, wnosili, iż coś się ważnego przytrafić musiało. Naturalnie składano to na żonę, która nie wyszła do gości i może biednego męża wymówkami a wyrzutami strapiła. Ubolewano więc nad nieszczęśliwą ofiarą, a niejeden sobie powtarzał cicho przysłowie:
— U wdowy chléb gotowy, ale nie każdemu zdrowy.
Wit w końcu z tego jakiegoś osłupienia jakby gwałtem się wyrwał, skoczył z krzesła, począł wołać puhara, kazał starsze podawać wino i na zdrowie swoje odpowiadać koléjnem zdrowiem wszystkich gości. Zmuszono panny pić także, a muzyce kazano grać huczno. Kredens, stojący w jadalni, obyczajem téj epoki więcéj miał kielichów, niż mis i innego naczynia. Były tam szklane rznięte i malowane, i pozłociste a srebrne, i z innego kruszcu, w najrozmaitszych kształtach, od lasek począwszy do dział. Było więc w czém wybierać do smaku, a wino téż, jakie komu przypadało lepiéj, lano. Uczta, poczęta nocą, dogorywała już o dziennym brzasku. Panny się trochę wcześniéj do domu powymykały, bo po stole o tańcach myśléć nie było można, zostali więc sami mężczyzni, i zwierzchnie suknie pozrzucawszy, z nogami na stole, śpiewali a pili. Teraz już i gospodarz dotrzymywał im, z wściekłością pijąc, a upić się nie mogąc. Pootwierano okna od ogrodu, wonne powietrze poranka odświeżyło zaduch biesiadny; ten i ów znużony usypiał. Sędzia oddawna, w rogu kanapy posadzony, nie dawał znaku życia; inni z kolei w krzesłach, na ziemi, na stole, pod stołem chrapali. Został pod koniec Wit, czerwony, zmęczony, ale trzeźwy i jeden tylko towarzysz jego, a sąsiad, Szczęsny Dzierzba, który się z nim bardzo przyjaźnił.
— Co tobie dziś jest? — spytał — tyś wyraźnie oszalał? ja cię poznać nie mogę!
— Co mi ma być? — rozśmiał się Wit, życie głupie, człowiek powinien być rozumnym i używać. Pal diabli faryzeuszów... prawda?
— Ale ci coś dopiekło?
— Mnie? nic — jestem wesół i szczęśliwy: Salusia mi się śmiała, Handzi rączkę ścisnąłem, Jadziem pocałował w karczek... czy to mało?
— A kwas z ciebie czuć!
— Chyba od wina! — zaśmiał się Wit — ale dziś wino nic potém, jak woda. Wiész co? gdybyśmy na osłodzenie palnęli gdańskiéj po szklance?
— Co ci jest? a toż z nóg zwali — oparł się Dzierzba — mnie i tak szumi we łbie.
— A jam czczy... to woda. Héj! podać gdańskiéj ze złotém puzdrem; kto mój druh... na waletę.
Ale druhy spały, a Dzierzba przestraszony się cofał.
Wit sam więc nalał sobie szklanicę wódki, wychylił ją tchem jednym, rozśmiał się i padłszy w krzesło, blady, z osowiałemi oczyma, zamilkł, jakby nim nagle wreszcie napój owładnął.





IV. Panas.

Po za dworem, w Bożéj Woli, rozciągała się obszerna, piękna, zielona łąka, przerznięta małym strumykiem, płynącym tak opieszale, iż się prawie brodem mógł nazwać. Ścieżka do ogrodu wiodła przez nią, a długa kładka ułatwiała przejście nizin wodą zalanych rok cały. Daléj, na nieco wznioślejszym grudzie, były wydarte z pod lasów pola, a po za niemi szeroką ławą czarny stał las, który się do granicy dóbr rozciągał. Niedaleko od brzegu téj dębiny, wśród któréj także gęsto rosły lipy i klony, znajdowała się pasieka dworska, jeszcze przez stolnika założona, którą od jego czasów stary Panas zarządzał. Miał on tu chatę i ogródek. Nieco w prawo, o dobrych kilkaset kroków, wznosił się mały pagórek, gąszczami okryty cały, występujący klinem po nad otaczające go trzęsawiska, i tu kryło się tak zwane, stare horodyszcze. Miejsce to zarosłe teraz drzewy staremi, było zapewne przed wieki i horodyszczem pogańskiem i zameczkiem późniéj obronnym. Wały dosyć wysoko usypane, otaczały ciasny kawał kotliny, a po rogach znać jeszcze było jakby czterech baszt usypy, i na jednym z nich kupa gruzu jeszcze z pod darni i ziela wyglądała. Teraz oplotła to wszystko leszczyna, tarń, dzikie chwasty i poplątane łozy a roślejsze drzewa. Kilka ścieżek wydeptało wśród krzewów bydło i pastuszkowie. Jeszcze za pana stolnika, jak to zwykle bywa, mówiono wiele o ukrytych na horodyszczu skarbach, o palących się nocą ognikach, o ukrytych wśród wałów lochach, tak że stary dziedzic więcéj dla ciekawości, niż z chciwości, kazał był tam kopać. Natrafiono przy narożniku jednym na sklepienie, znaleziono zasypane drzwi zamurowane, ciekawość była nadzwyczaj obudzona i już sądzono, że istotnie skarby się znalazły, gdy po wybiciu wnijścia okazały się tylko obszerne i dość suche lochy stare, nizkie, w których oprócz łupin potłuczonych garnków nieforemnych, kości, kawałów zielonego szkła — nic więcéj nie znaleziono. Napróżno po kilkakroć poszukiwano najtroskliwiéj dalszych przejść, zamurowanych kryjówek, nie odkryto już nic więcéj. Stolnik więc kazał mocne drzwi dorobić i miał suche owe piwnice spożytkować, do czego jednak nie przyszło. Zostały zamknięte i puste.
Panas, który mieszkał nieopodal na pasiece, miał od nich klucze. Człowiek to był, choć jeszcze rzeźwy i krzepki, wcale już nie młody; ze stolnikiem razem był niegdy jako pachołek pod Wiedniem, a że i sumienny był, i dla rodziny przywiązany, i bardzo bystrego rozumu, stolnik go lubił, kochał téż nieboszczyk Piotr i starano mu się samotne życie jak najwygodniejszém, bez trosk i swobodném uczynić. Panas miał pamięć nadzwyczajną, widział i słyszał wiele, z ludem obcował; był więc nieprzebraną podań i powieści skarbnicą. Całemi dniami słuchał nieraz opowiadań jego stolnik, chodził do niego na pasiekę Piotr, tylko teraźniejszy dziedzic, Wit, stronił odeń i nudnego starca unikał. Panas mu się podobać nie mógł, gdyż pochlebcą nie był, odzywał się z wielką swobodą o wszystkiém, a Wit podejrzywał go téż, iż więcéj sprzyjał rodzinie wygasłéj, niż jemu, więcéj saméj pani, niż nowemu dziedzicowi. W tém się bynajmniéj nie mylił. Nie wyrzucił wszakże Panasa z pasieki, czekając może, aby się do tego słuszny na pozór pretekst nadarzył.
Pasieka, obwiedziona płotem, obszerna, otoczona lipami, z wielkim przytykającym do niéj sadem, cała była w lesie; tuż przy niéj stała chata porządna Panasa i jego mały ogródek. On i staruszka gospodyni składali całą załogę pasieki. Ze wsi codzień przynosił, co im potrzeba było, chłopaczek, którego Panas wnukiem nazywał. Chata, dla wszelkiego bezpieczeństwa, zamczysta była, parkanem obwiedziona, a brama w nim na noc zaciągała się okowanym drągiem. Nie można było dostać się do Panasa inaczéj, jak przez te wrota.
Welder, któremu polecono iść zaraz na pasiekę, jakkolwiek odważny, sam przecież nie puścił się na tę niebezpieczną wyprawę. Wziął on trzech parobków ze stajni i nakazawszy im iść za sobą w milczeniu, a zabrać dobre sznury od siana i koły, znaną dobrze ścieżką pośpiesznie udał się ku lasowi. Noc była gwiazdzista ale ciemna, dzień jeszcze się robić nie zaczął, pochód więc bardzo pośpiesznym być nie mógł. Gdy się zbliżyli pod parkan, w pasiece zdawało się wszystko uśpione, dwa tylko psy Panasa, dobrze znane z czujności i napastliwości swéj, wcześnie ujadać zaczęły i biegać od wrót do płotów, gdzie czuły zbliżających się obcych ludzi.
Welder, wpatrując się przez parkan ku oknom chaty, nigdzie światła nie dostrzegł. Myślał zrazu, chcąc niespodzianie wpaść z ludźmi przez płot się dostać, otarnowanie z wierzchu zrzuciwszy, ale psy tak się wściekle porwały na pierwszy szelest, iż potajemnie dostać się nie było już sposobu. Zaczął więc stukać do wrót. Panas, którego szczekanie obudzić musiało, wyszedł na próg i natychmiast odezwał się. Kazał psom milczéć, sam podchodząc do furtki.
— Kto tam?
— To ja — rzekł Welder — zabłąkałem się na polowaniu do późna, nie chce mi się już do dworu, otwórzcie, abym się u was przespał.
Panas pomilczał, jakby się namyślał i rzekł prędko:
— Téj chwili, téj chwili, pójdę po klucz, bo kłódka na klucz się nocą zamyka.
Nie zabawił wszakże długo, otworzył i Weldera wpuścił, za nim z wielkiém zdziwieniem Panasa weszli parobcy, bez strzelb, z kołami i sznurami przy pasach. Raz będąc wpuszczonym, Welder już po żołniersku nie myślał ceremonii robić.
Mrugnął na swoich.
— Przytrzymać pasiecznika!
— Cóż to jest? — zapytał spokojnie stary. — Czym co zawinił?
— Kto u ciebie jest?
— U mnie, brat mój z Podola w gościnie był — spokojnie zawsze odpowiedział Panas.
— Był? a gdzież teraz jest?
— Poszedł sobie do domu nazad.
— Jakto? — krzyknął Welder — to ty sobie jak sam pan, bez opowiedzenia się dworowi, gości przyjmujesz? Cóż to ty tu za jeden? A któż wié, co to za brat? Może kryjący się zbój, albo zbieg, a potém dwór za ciebie będzie odpowiadał?
Panas milczał.
— Nie krzycz-no — rzekł — nie krzycz! nie zrywaj gardła; rób swoje, co ci kazali, ja się z panem rozmówię.
Welder zawahał się.
— Prowadź do chaty.
Poszli w milczeniu, ale ciemno było wszędzie. Panas w progu zawołał: „Babo! ognia! zaświecić! ze dworu ludzie przyszli... Héj!“ Słychać było krzątanie się w alkierzu na lewo, ale nie rychło otworzono drzwi i baba stara, przygarbiona, weszła z pękiem gorejącego łuczywa. Naprzeciw była izba i alkierz Panasa. Wszedł Welder, rozpatrując się bacznie, ale nic tu nadzwyczajnego nie znalazł: stół nakryty ręcznikiem, z bułką chleba i nożem, w kącie dzieżę, obrazy po ścianach, ławy, wiadro z wodą. Poszli, rozglądnąwszy się, do alkierza. Tu stało łóżeczko Panasowe z siennikiem, a na ziemi było drugie posłanie wyleżane widocznie, na którem grube jeszcze zasłane pozostało prześcieradło. Welder szybko rękę przyłożył do pościeli i zdało mu się, że ją znalazł jeszcze ciepłą.
— Któż tu spał?
— Mój brat — rzekł Panas.
— Jeszcze pościel ciepła.
Panas ruszył ramionami i nie odpowiedział nic. Żadnego innego śladu pobytu obcego przybysza nie znalazł Welder, ale szukając wszędzie po kątach, przerzucając, dobył nareszcie, z za skrzynki w czarny jaszczur oprawną szabelkę.
— A to, co to jest? — zapytał.
— Przecież widzicie, że szabla.
— A co u ciebie szabla robi? tobie szabla nie przystała!
Stary się rozśmiał.
— Przecież ja nią od Turka nieboszczyka stolnika broniłem — rzekł cicho — a tę mam w podarku od pana Piotra, świéć Panie nad duszą jego, jeśli nie żyje, a wyrwij go Panie z rąk nieprzyjaciół, jeśli żyw jest...
— Jakże ty śmiesz mówić — ofuknął Welder — że żyw być może.
— Trupa nie widziałem i nie pochowaliśmy go — odparł Panas — a Pan Bóg czyni cuda...
Stali tak naprzeciwko siebie, a Welder wciąż szablę w ręku trzymał, przyglądał się jéj i nie miał wcale ochoty nazad postawić, zkąd wziął.
— Ja tobie szabli téj oddać nie mogę — rzekł. — Jakie ty masz prawo do niéj? To szlachecka rzecz. Tobie i toporka za wiele... Kto wié, zkąd u ciebie ta broń.
— Mówię wam, że mi ją pan Piotr dał na pamiątkę po stolniku — powtórzył Panas — i nikt mi jéj odebrać nie ma prawa.
— Jakto nikt? tyś przecie poddany — zaśmiał się Welder.
— Mam ja uwolnienie od poddaństwa i etaty dożywociem.
— Uwolnienie? cóż ono? w akta wpisane? przed sądem zrobione?
Począł się śmiać Welder, potém szablę wziął w rękę i dodał:
— Będziesz się przed panem tłómaczył. Teraz trzeba chatę przepatrzéć, boć ten wasz brat coś za żwawo umknął. Byliście razem u Zelmanowéj karczmy.
— I ztamtąd w drogę poszedł.
— Dokąd?
— Na Podole.
— Którędy?
Panas ruszył ramionami i zmilczał zrazu.
— Nie wiem, nie pytałem — rzekł, jakby znudzony. — Ot i dniéć prędko pocznie, prowadźcież mnie do dworu — i po wszystkiém, nie ma tu co gadać darmo. A szablę moją postawcie.
— Oh! oh! będziesz ty ją widział! — zawołał Welder — o tém potém; musi ją wprzód rotmistrz opatrzéć. Któż wié, czy nie skradziona? i po co ona u ciebie?
Przy płonącém jeszcze łuczywie, jął Welder rozpatrywać się po izbie znowu. U drzwi była półka, coś mu na niéj zaświeciło, sięgnął ręką i pochwycił pistolet turecki jeden, a drugi za nim spadł z hałasem wielkim na podłogę. Oba były czysto bardzo utrzymane, świecące — i nabite. Welder pobladł.
— A to co? — spytał zmienionym głosem.
— Pistolety tureckie, zdobycz jeszcze z pod Wiednia, wziąłem je na Turku sam — rzekł Panas.
— I tak pilnie ponabijane trzymasz?
— Co dziwnego, sam mieszkam — odparł pasiecznik spokojnie.
— O! nie! nie oszukasz mnie ty tak łatwo. Tu ktoś był, co te rzeczy pozostawiał. Brat! brat czy zbój jaki; może Kozak z siczy... może... kto was tam wié. Pójdziemy do dworu, a chatę trzeba strząść całą.
Panas niby pobladł nieco, lecz nie drgnął i nie ruszył się.
— Trzęście — rzekł.
Z wielką niecierpliwością wzięto się do szukania po kątach i wyciągania z nich różnych rzeczy, kazano otworzyć skrzynie, powyrzucać z bodeń płótna i sukna, ale nigdzie nic podejrzanego nie znaleziono. Przeszli potém naprzeciwko, gdzie babę znaleźli na ławie siedzącą i założonemi rękami i jakby zdrzémaną. Ta mówiła, a raczéj bełkotała tak niewyraźnie, iż się od niéj nic dowiedzieć nie było podobna. Naostatek poszła w kąt i mimo groźb, milczała. Szukano i tu wszędzie, a nie znaleziono nic, prócz ubogich rzeczy i zwykłych zapasów. Dniało już dobrze, gdy się to wszystko skończyło. Welder nie kazał wiązać Panasa, ale go oddał pod dozór parobkom, sam zaś zabrawszy szablę i pistolety, poszedł przodem. Wyszli z pasieki w milczeniu, a że już nie było pilno, powoli ciągnęli do dworu. Welder po drodze chciał pytać jeszcze i rozmowę jakąś zawiązać, lecz stary Panas zbywał go milczeniem. Na twarzy jego widać było cierpliwą rezygnacyę, ale zarazem jakby tłumiony niepokój. I nie dziw, znał on pana Wita jako człowieka gwałtownego, który nic szanować nie umiał, tém mniéj mógł na znienawidzonego wzgląd miéć starca.
Gdy się do dworu zbliżyli, nie wiedząc, czy tam jeszcze kogo obcego nie zastanie, chciał przodem iść Welder, ale na ulicy wiodącéj do pasieki, niespodzianie spotkali przechadzającego się Wita, który blady, zmęczony, snać świeżém chciał odetchnąć powietrzem.
Welder podbiegł żywo ku niemu.
— Znalazłeś kogo?
— Nie ma; brat, jak on powiada, odszedł wczora wieczorem; ale ot, co się u niego znalazło — dodał, wyjmując szablę i pistolety.
Wit spojrzał i zbladł strasznie; chciał zrazu chwycić za szablę.
— Co to jest? to jego szabla? zkąd on ją ma?
— Mówi, że mu darował.
— Łże! — zawołał gwałtownie Wit — tę szablę miał w drodze, gdyśmy jechali!... ja ją znam... Obnaż... pokaż... w klindze wprawiony dukat Batorego i napis: Regina pacis, salva nos...
Welder szablę z pochwy dobył i dukat Batorego błysnął.
Oniemieli oba, spojrzeli po sobie, Wit wzdrygnął się.
— Mówię ci... że to szabla jego... ta, którą miał z sobą... pistolety...
— Powiada, że zdobyte pod Wiedniem.
— Kłamie! ktoś u niego był. On, nie on! w tém coś jest. Panasa natychmiast do lochu, tu we dworze; trzeba go wziąć na męki, rady nie ma, ja muszę prawdę wiedziéć.
Trząsł się, mówiąc to, Wit, i znać było, że go chwilkami odchodziła przytomność. Szedł, wracał, rwał się ku zdala stojącemu Panasowi i jakaś siła odpychała go od niego. Welder, widząc go w tym stanie, odciągnął nieco w ulicę.
— Co jest, to jest, tu trzeba miéć przytomność, a nie tracić głowę — rzekł stanowczo. — Gdy przychodzi bieda, w oczy jéj zajrzéć śmiało. Panasa ja zasadzę, a wy idźcie do domu; na resztę poradziemy.
— To być nie może! On żyw nie został! — krzyknął Wit — nie, nie, widziałem sinego trupa.
— A czegoż się obawiać? — spytał Welder.
— Alboż wiem? — szepnął stłumionym głosem Wit. — Ludzie mówią... że umarli dla zemsty wracają... — dokończył słabo i cicho.
— Nikt jeszcze nieboszczyka nie widział, to baje starych bab — ofuknął Welder — ino ta szabla! Idź pan do domu... idź...
Wit zatrzymał się chwilę i poszedł krokiem niepewnym, a pomocnik jego cofnął się ku ludziom, którzy z Panasem stali.
— Do oficyn! — zawołał — ze mną.
Przedarli się tedy cienistemi ulicami ogrodu ku bocznemu skrzydłu. Tu, pod kluczem Weldera, były piwnice dworu, od których wnijście miał z izby zamczystéj w środku domu. Panasa zaprowadzono do mieszkania Weldera. Natychmiast odprawił parobków, drzwi zaryglował... zostali sami.
— Słuchaj, stary — rzekł, zbliżając się do niego — mnie ciebie żal. Ta szabla i pistolety nie darmo się u was znalazły. Szabla nawet pyłu na sobie nie miała, pistolety nabite. Wszystko to ktoś u ciebie zostawił. W tém jest jakieś zbójectwo; gadaj mi prawdę: gdzie się podział ten człowiek? kto to był? To nie twój brat. Mów.
Panas patrzał długo na niego, oczyma jakby wzgardy i politowania pełnemi, a potém ruszając ramionami, odezwał się:
Co ci mam mówić? nie wiem nic... nic... Szabla moja, pistolety moje. Brat u mnie był, nie ma więcéj nic i nie powiem, bo nie wiem.
— A znasz ty rotmistrza? — spytał Welder — z nim żartów nie ma. On ciebie nie lubi, on cię żałować nie będzie; nie powiesz prawdy, to cię na męki wezmą.
— Niech biorą! — westchnął Panas.
Welder pochodził po izbie... podumał.
— Chodź za mną — rzekł.
Posłuszny starzec powlókł się.
Przeszli trzy izby zarzucone uprzężą i rupieciami, w czwartéj były leżące drzwi w podłodze, z ogromnym zamkiem. Welder począł kłódkę odmykać, drzwi odjął, pokazały się schody, skinął na Panasa.
— Poszedł przodem! — zawołał.
Chwilę się wahał stary... myślał, ale wkrótce posłuszny przystąpił do schodów i powoli w dół schodzić począł. W murku stała latarka, którą Welder zapalił i poszedł za nim. Kilkanaście schodów kończyło się drugiemi drzwiami zamczystemi, Panas stał przed niemi i czekał. Welder dobył kluczy i otwierał zwolna, potém wskazał staremu, ażeby przodem szedł. Korytarz był sklepiony, długi, wilgotny. Po obu jego stronach otwierały się drzwi do piwnic, w których stały beczki i były różne składy. Minąwszy je, weszli w szyję, która na dół się spuszczała, a w końcu jéj widać było drzwi okute i zamczyste. Gdy nic nie mówiąc doszli do nich, Welder spojrzał na Panasa.
— Chcesz ty tu zgnić? — spytał — a nie, to gadaj.
Panas potrząsł głową.
— Co mi tam! życia mam nie wiele, w lochu czy w chacie umrzéć, wszystko jedno; męczyć się długo nie będę.
Zdawał się zrezygnowany. Welder z jakąś niechęcią drzwi te odryglował, i nareszcie otworzył. Chciał snać zobaczyć, w jakim stanie był ów loszek bez okna, gdyż popchnąwszy doń Panasa, sam téż za nim wszedł. Zgarbiony starzec w najmniéj spodziewanéj chwili, wyprostował się, oczy mu się zapaliły; w mgnieniu oka przypadł do Weldera, porwał go za gardło i obalił na ziemię. Niemiec, nim oprzytomniał, już miał gębę zatkniętą chustą, którą snać na podorędziu trzymał Panas, ale silny, miotał się i bronił. Chwilę pasowali się z sobą. Stary pasiecznik, choć na pozór złamany wiekiem, dobył siły nadzwyczajnéj.
— Milcz i leż, bo na śmierć cię zduszę — rzekł, chwytając go za gardło oburącz — leż, psie jakiś, lub zginiesz...
Welder jęknął tylko i potoczył się ku ścianie. Stary pasiecznik skoczył ku drzwiom, zamknął je, zaryglował i spuścił na zamek. Potém krokiem szybkim puścił się nazad korytarzem, drugie drzwi zacisnął tylko, wybiegł na schody, klapę spuścił, kłódkę założył, klucze zabrał i nie oglądając się, wyskoczył do pierwszéj izby. Tu jeszcze leżała szabla i pistolety pochwycone, zabrał je pod połę Panas i zdążając w gąszcz ogrodową, wymknął się tak niepostrzeżony ze dworu. Nikt nie dojrzał, jak i kędy dostał się do pasieki. Wit tymczasem w izbie swojéj, chodził niespokojny, oczekując na Weldera.
Minęła godzina, dwie, trzy; posłano szukać, nikt go nie widział oddawna. Parobcy ukazywali, że Panasa do jego izby zawiedli i tam ich obu zostawili. Nie rozumiejąc, co się stać mogło, posądzając wszystkich o zdradę, Wit sam zbiegł do oficyny, znalazł izby pootwierane, loch zamknięty, Weldera nigdzie ni śladu.
Trwoga zaczynała go ogarniać tém większa, iż Welder był spólnikiem zasadzki, że wiedział o wszystkiém, i że ucieczka jego znakiem być mogła, iż się zbrodnia wydała. Rozesłano ludzi na wszystkie strony, przetrzęsiono kąty. Wit szalał... W téj chwili pozostali goście pobudzili się i poczęli domagać gospodarza i rannego posiłku. Choć z niepokojem w duszy, musiał iść do nich, ale napróżno taił wrażenie trwogi, jaka nim miotała, musiał zmienioną twarz tłómaczyć chorobą.
Po wczorajszéj pijatyce klin klinem, inaczéj ani było można. Wołano wina. Wina!... Wit wysłał po nie do lochu; kluczów od niego nie było. Odbić kazano drzwi i stara klucznica poszła po butle węgrzyna. Spokojniuteńko zstąpiła do znanych sobie piwnic z latarką, wiodąc hajduka, który miał wino zabierać. Lecz zaledwie tu weszli, z końca drugiego lochu usłyszeli jęki i jakby bicie we drzwi żelazne. Na odgłos ten wszystko, co żyło pouciekało, hałas, wrzawa, przerażenie po całym dworze. Porucznik Marmarosz wpadł do pokoju bawialnego, wyzywając gospodarza.
— Panie! — zawołał ręce łamiąc — w piwnicach coś jęczy! klucznica o mało życia nie postradała, hajducy uciekli... Duch pokutuje...
Wit się namarszczył.
— Przywidziało się im; idź waćpan sam, weź ludzi — w biały dzień duchy się nie pokazują.
Marmarosz, choć stary wojskowy, zabobonny był.
— Każ mi pan iść na armaty — rzekł — pójdę, ale na siły czyste czy nieczyste z tamtego świata, nie pójdę.
Wit się rozwścieklił; wypadł sam.
— Chodź waćpan ze mną!
Widząc pana lecącego ku lochom, gawiedź posunęła się za nim.
Rotmistrz już był po gdańskiéj wódce, a na męztwie mu nigdy nie zbywało. Wkroczył więc odważnie do piwnicy, ale zaledwie zszedł po schodach, posłyszał rozpaczliwe bicie we drzwi żelazne i stłumione jęki. Zadrżał, stanął.
— Co u stu diabłów! — zawołał — trzeba dotrzéć.
Poszedł więc śmiało daléj, tłum pozostał opodal. Zbliżając się już ku drzwiom, rozpoznał głos ludzki, choć wyrazów dosłyszéć nie mógł. Krzyk Weldera rozbijał się w podziemiu wilgotném. Wit, jakby się czego domyślał, podszedł żywiéj. Drzwi były zaparte i zaryglowane; stanął i słuchał.
— To głos Weldera! — Pobladł. — Welder! — zawołał.
— Ja, Welder! ratujcie! ratujcie!
Śmieléj Wit rzucił się ku drzwiom, lecz kluczów nie było. Przyłożył ucho do nich.
— Kto cię tu zaparł?
— Ten rozbójnik Panas...
Rotmistrz nie chciał, aby wszyscy wiedzieli, jak się to stało; przymuszonym śmiechem zarykotał nagle.
— Po kowala! — krzyknął. — Welderowi się drzwi zatrzasły i sam się w pułapkę złapał...
Strach tedy wielki gawiedzi śmiechem się skończył, co żyło pobiegło w dziedziniec z rozwiązaniem zagadki. Wit pozostał sam: przycisnął się do drzwi.
— Słuchaj, Welder — ani słowa o tém, jak się stało: tyś się sam zatrzasł. Otworzą ci zaraz; szlij na okół tego zbója szukać... niech go choć z piekła dobędą... On nie może być daleko...
Welder nie odpowiadał na to. Nadbiegł kowal, który z wielkim trudem zamek mógł rozbić i więźnia uwolnić. Wyszedł, chwiejąc się na nogach, z twarzą pobitą, z sińcami na szyi, okrwawiony, i potrzebował pomocy, aby się zawlec na górę, gdzie go najprzód do łóżka włożono, bo przestrach, zgniecenie, wysiłek odjęły mu siły i prawie przytomność.
A że we dworze rozpoczęła się pijatyka na nowo, nie było komu gonić za Panasem.





V. Panowie i słudzy.

Wśród takiéj to wrzawy i niepokoju upływało życie nieszczęśliwéj kobiecie, któréj druga połowa domu była, rzec można, więzieniem. Rzadko się ona z niéj wyciągnąć dawała, a dobrowolnie prawie nie wychodziła, chyba i męża i obcych nie było w domu. Dzień cały spływał jéj z dziecięciem i przy dziecku, bo go na chwilę z oka spuścić nie chciała. Gdy się w ogródku przed oknami bawiło, ogarniała ją trwoga tak, że co chwila musiała mimowolnie wyglądać ku niemu lub głosu podsłuchiwać. Niewolno jéj było nigdzie prawie wyjechać, a rzadko kto narazić się chciał na odwiedziny w Bożéj Woli, dokąd tylko uczęszczało wesołe towarzystwo pana rotmistrza. Nieprzebita tajemnica pokrywała historyę małżeństwa tego, które się nieprawdopodobném wydawało wszystkim znającym przywiązanie Maryi do pierwszego męża i cześć jéj dla jego pamięci. Domyślano się jakiegoś szkaradnego podstępu ze strony Wita, jakiegoś moralnego przymusu, o którym głuche tylko chodziły wieści.
Zapobiegając, aby wpływ obcych nie oddziaływał na jego żonę, rotmistrz natychmiast po ślubie zerwał stosunki z ciotką Maryi, wojewodzianką Podlaską i zakazał żonie bywać w jéj domu. Szpiegami usłużnemi otoczona, pisać nawet do niéj nie mogła. Ślub odbył się prywatnie, uważali domowi, że nawet w pierwszych dniach po nim, najmniejszéj czułości oznaki nie było ze strony Maryi, ani męża. Związek wyglądał na przymusowy, a małżeństwo to dziwne poczęło życie odosobnione i tylko z konieczności zbliżało się do siebie. Wit zagarnął zarząd domu, pozmieniał ludzi, poosadzał fraucymer kobietami ze swéj ręki... uczynił Maryi życie nieznośném. Znosiła je wszakże z rezygnacyą cichą, nie skarżąc się, jakby tylko dla ukochanego dziecięcia, którego ojczym nienawidził. Tém pilniéj téż czuwać nad niém było potrzeba. Zdawało się, że Marya w zbliżeniu do tego człowieka poznała całą szkaradę jego duszy i czuła obowiązek strzeżenia nawet od niebezpieczeństw, którychby myśl przyjść była nie powinna.
Osamotniona zupełnie, modliła się, uczyła Urszulkę, przechadzała się z nią po ogrodzie, myślała, przypominała, płakała. Mąż bawił się w swojém towarzystwie najczęściéj, polował, jeździł, a rzadko bardzo przychodził na kilka chwil z ostremi zawsze wymówkami, szyderstwy lub podejrzliwém badaniem. Obawiał się wszystkiego, a szczególniéj szerszych stosunków i skarg żony, może téż, aby przywiedziona do ostateczności z pomocą rodziny nie probowała się z téj niewoli wydobyć.
Wypadki dwóch dni ostatnich, gdy nareszcie gości się pozbył i mógł ochłonąwszy pomyśléć o swém położeniu, zburzyły go niezmiernie. Podejrzenia Weldera, ucieczka Panasa, znaleziona szabla, która należała do Piotra, tajemniczy ten człowiek, którego pochwycono pod oknem jego żony, — pomimo pewności jaką miał, iż Piotr nie żył, — przerażały go niewyrozumianą, zabobonną trwogą. Śmiał się ze swego strachu i bał się. Na wszelki wypadek, szło o życie... o gardło, trzeba się więc było ratować. — Goście rozjechali się nie wstrzymywani wieczorem, a Wit poszedł natychmiast do Weldera, którego znalazł w łóżku, z gorączką, gadającego niezrozumiałe rzeczy. Siedział przy nim porucznik Marmarosz, i gdy Wit nadszedł, odciągnął go do drugiéj izby.
— Welderowi, rzekł, wyraźnie się we łbie pomieszało z tego głupiego strachu, aby głodem nie zmarł w piwnicy... Bredzi, okrutnie bredzi. Niech pan nie idzie tam i nie słucha: okropne rzeczy prawi. Ja myślę, że ten człowiek nieczyste miéć musi sumienie...
Wit pobladł strasznie.
— Cóż on gada?
— Co gada! mruczał Marmarosz, kręcąc wąsa, to trudno powtórzyć zdrowemu człowiekowi, co w téj choréj głowie się plącze. Ciągle widzi trupa, który na jego gardło nastaje... woła... Nie jam winien... ale...
Tu się rotmistrz wstrzymał i zagryzł usta...
— Zwyczajnie w deliryum... Trupy! sztylety! miecze... Tatary... awantury... aż uszy więdną od słuchania...
— Chory jest, to prawda — dodał porucznik — a gdy da Pan Bóg wyzdrowieje, jabym go odprawił.. bo, bądź co bądź... tam na dnie coś jest...
— Ale co waćpan chcesz, — ofuknął Wit — człek wojskowy, trafiło mu się na wojnie na trupy i różne okropności patrzéć... dziś mu to w myśli...
Mimo więc przestrogi Marmarosza, poszedł rotmistrz do łóżka chorego, któremu cyrulik głowę chustą z octem i winem a rozmarynem przewiązał... Rzucał się on po pościeli i mruczał niezrozumiałemi wyrazy, a niekiedy głośno, usiłując się zerwać wykrzykiwał.
Rotmistrz stał nad nim, ale ów go nie widział i nie czuł.
— Czego ty chcesz odemnie... czego? jam nie winien! Rotmistrza pilnuj... niech on odpowiada... Nie duś mnie! gwałtu... Jam sługa... Co sługa winien... odpokutuję, nie duś, nie ciągnij do piekła... Rotmistrz sam zbójca...
Słysząc to obejrzał się Wit... stał za nim Marmarosz i słuchał...
— Mówi o jakimś rotmistrzu — rzekł bełkocząc... jakieś to wspomnienie wojskowe... bo jużcić nie o mnie....
— Ale mu się to tak pomieszało, podchwycił Marmarosz, że i imię pańskie miał na ustach...
Wit schmurzył się, stał nad łożem w jakiejś niepewności, zmieszany. Marmarosz w milczeniu zajmował miejsce za nim, a opodal żydek cyrulik z pokorna miną oczekiwać się zdawał na rozkazy. Gospodarz poszeptał z cyrulikiem, zapytał Marmarosza czy Welder przed utratą przytomności poczynił we dworze jakie rozporządzenia i — zafrasowany padł na krzesło.
— Żadnych rozporządzeń nie dał, nikogo nigdzie wysyłać nie mógł — rzekł porucznik — bo ledwie go z piwnicy wyprowadzili, obległ zaraz w łóżku i wkrótce przytomność utracił...
Panasa gonić już teraz z pewnością było zapóźno, przytém brakło mu zaufanego człowieka... Wit w ponurém milczeniu siedział jak wkuty.
— Jeśli co jest do zrobienia, a pan rotmistrz mi powierzyć raczy — odezwał się rezydent.
Ale Wit nie odpowiedział nic.
Welder, który był jakby zdrzémnął się na chwilę, począł znowu niewyraźnie mruczéć.
Uszy obcych mogły niedosłyszéć wyrazów, które się z ciężkością z piersi jego dobywały, Wit chwytał każde i pochylony zdawał się je chciwie pożerać.
— Nie męczcie mnie — mówił Welder — nie męczcie, ja powiem wszystko... a mnie kat po tém, czy on wisiéć będzie lub go zetną!! Niech go wieszają, niech ścinają, jam nie winien... Jam sługa... On zrobił wszystko... Jam go nie zabił... Oni go zabili...
Chociaż pragnął oddalić się od łoża rotmistrz, trzymać go tu coś się zdawało... Gdy Welder milczał, czekał, czy nie przemówi, gdy mówił, chwytał wyrazy nachylony, a na twarzy jego gniew i obawa na przemian się malowały.
— Masz waćpan słuszność — odezwał się wreszcie wstając jakby przymuszony i obracając się do Marmarosza, — człowiekowi temu musiało się w głowie pomieszać, a sumienie ma nieczyste... Stare jakieś baje prawi... Wziął porucznika na bok.
— Bądź co bądź, mój poruczniku, rzekł, niemiła rzecz dla domu mojego, gdy o tem ludzie prawić będą, że mu się tam coś w sumieniu odzywa niedobrego... Cyrulik jego tam bredni nie zrozumié, odprawićby go... a sam bądź łaskaw jakiś czas przy nim pozostań.
Marmarosz, który był najposłuszniejszym z rezydentów, skłonił się i oświadczył, iż rozkazy pańskie spełni, a do głupiego Weldera, bredzącego w malignie nikogo nie dopuści.
Nieco uspokojony rotmistrz wyszedł... nie wiedział wszakże co począć. Dzika myśl przychodziła mu chwilami, iż żona może coś wiedziéć o tém zjawisku pogrobowém... Walczył z sobą długo, nareszcie mimo dosyć późnéj godziny wszedł do domu i skierował się ku pokojom jéjmości. Drzwi, które je dzieliły od bawialnych, zawsze bywały na klucz dzień i noc zamykane, musiał więc do nich zastukać. Jak wczoraj, gdy żona otworzyła, znalazł Urszulkę w łóżeczku, a Maryę z książką na kolanach przy niéj. Dziecię przebudziło się, i obiema rączkami zasłoniło sobie oczy jakby z przestrachu. Wita uderzył najprzód ten ruch, brwi mu się namarszczyły i padł nic nie mówiąc na krzesło, wskazując dziecko.
— Tak to waćpani uczysz je dobrze... aby mnie nienawidziło! zawołał.
Marya spojrzała nań zdziwiona, ale nie odpowiedziała nic.
— Radabyś uchodzić za męczennicę, a mnie przed światem całym wystawić za nieznośnego tyrana, przecież do niczego nie zmuszam, siedzisz jak zakonnica zamknięta, opłakując kochanego swego Piotrusia... a ja — żonaty, nie mam żony.
— Mości panie, odezwała się sucho Marya, — nie potrzebuję przypominać mu, jak to nieszczęsne małżeństwo przyszło do skutku, mimo mych łez i woli, jakich użyłeś niegodziwych środków, aby ten cel zatrucia mi żywota osiągnąć. Nie mogłeś się potém spodziewać odemnie nic więcéj nad łzy i rezygnacyą.
Wit uderzył ręką w stół.
— Dosyć wspomnień, ja ich nie lubię — dosyć! Jesteś waćpani moją żoną i powinnaś o tém pamiętać...
Marya spuściła oczy... nie odpowiadając. Spokój ten jątrzył go — począł śmiać się dziko, wstał, przechadzał się po pokoju, zbliżał do łóżeczka dziecka, które ciągle oczy miało rączkami przysłonięte. Nie wiedział jak rozpocząć pytania dalsze.
— Złodzieja wczoraj przy dybano pod oknem — mruknął — jest prawdopodobném bardzo, że ulubieniec pana Piotra i waćpani, Panas pasiecznik, był ze zbójami w zmowie, bo dziś pono uszedł. Cały to taki dwór stary, wszyscy faworyci wasi... Któż wié? gotowi może na życie moje nastawać, bo wiem, że jak waćpani mnie nienawidzisz, tak nie cierpią wszyscy, którym wygodniéj było przy nieładzie i ruinie za Piotra. Ale ja te szajki, te spiski, to mrowie paskudne wyśledzę i wytępię.
Marya podniosła oczy na mówiącego, zdziwiona, przemogła wstręt i odezwała się:
— Panas jest najpoczciwszy z ludzi, to nie może być...
— Przecież zbiegł! Czapka na złodzieju zagorzała... począł się śmiać pan Wit. Czegoż by uciekał, gdyby na sumieniu coś nie miał? Kręcą się tu jacyś ludzie podejrzani nieustannie koło dworu... któż wié, może to posłance miłościwéj pani i jéj posługacza? Lecz nie życzyłbym wcale w żadne pokątne robótki się wdawać, bo by to na złe wyszło...
— Ja? w pokątne roboty? słudzy moi? — zawołała jakby oburzona Marya, podnosząc się z krzesła. Waćpan mi to śmiesz mówić? Kiedyżeś mógł mnie poszlakować na podobnéj sprawie? Moje życie jasne i ja się z niczém taić nie potrzebuję.
To mówiąc, siadła znowu, wzięła książkę i próbowała się modlić, nie zważając na Wita, który chodził po sypialni sapiąc i mrucząc. Rozmowa zdała się skończoną, gdyż Marya widocznie dłużéj prowadzić jéj sobie nie życzyła. Kilka razy spojrzała z książki na dziecinę, któréj oczki otwarte z pomiędzy drżących paluszków na nią spoglądały; wzięła różaniec w ręce, szeptała modlitwę, Wit chodził. Widząc nareszcie, iż nie przełamie milczenia żony, a sam nie znajdując treści do nowych wymówek i dokuczania, wyszedł, głośno za sobą trzaskając drzwiami. Marya wstała, spuściła rygiel znowu i przybiegła klęknąć do łóżeczka Urszulki, która bardzo cichuteńko ze strachu płakała.
— Nie płacz, dziecię, śpij kochanie, szepnęła mu, już ci nic nie przeszkodzi, ja się pomodlę jeszcze chwilę.
Urszulka rączkami objęła jéj szyję w milczeniu, przyciągnęła ku sobie i tak przez chwilę pozostały w uścisku, który obie ukoił...
— Przeżegnaj się i zaśnij, całując jeszcze raz dodała matka. Otarła niezaschłe łezki i otuliła kołderką, zrobiła krzyżyk nad czołem i upadła na kolana do modlitwy.
Godzina już dosyć była późna. Kobiecy dwór Maryi składał się z nieprzyjaznego jéj płochego fraucymeru, który przypochlebiając się panu, jeśli nie dokuczał nieszczęśliwéj, przynajmniéj ją szpiegował nieznośnie. Z nikim więc biedna szczerzéj pomówić i poboléć nie mogła. Lecz między najzepsutszemi istotami znajdzie się zawsze czulsze serce niewieście. Było téż i tu jedno, bijące właśnie w piersi, w któréj najmniéj się go mogła spodziewać. W największych łaskach u rotmistrza i najwyższą piastująca w garderobie władzę, była Basia Barżanka, dziewczyna śmiała, płocha, wygadana, trzpiot największy, bałamut, któremu nikt nie ufał. Zalotna, biegus, intrygantka, słowem jedna z tych istot szalonych, które podobać się mogą, ale się ich obawiać należy. Skrycie miała dla téj niewolnicy pani najserdeczniejsze współczucie. Marya nie wierzyła jéj, choć dziewczę wszelkiemi możliwemi środkami starało się ją o swém przywiązaniu przekonać. W istocie była to natura dziwna, pełna sprzeczności, namiętna, ale serca pełna. Zaskarbiwszy sobie łaski i wiarę u pana, śmiałem znalezieniem się i wesołością zalotną, będąc pewną, że nikt jéj podejrzewać nie może, postanowiła bądź co bądź, przyjść w pomoc pani i nad tém tylko pracowała. Mimo usilnych jéj starań wszakże Marya obawiała się jéj i była nadzwyczaj ostrożną. Miała ją za jednego z nasadzonych szpiegów. Nie zrażało to wcale Basię.
— Zobaczymy, mówiła sobie — taki się ona przecie przekona, że Basia poczciwa, że jéj dobrze życzy, i że dla niéj choć na męki gotowa...
Jednym z przymiotów dziewczęcia było, iż wszystko wiedziała co się we dworze działo. Wybiegała, gdy jéj było potrzeba, zaczepiała, rozpytywała, posyłała ludzi, a że głowy zawracała całéj służbie dworskiéj, rezydentom, gościom, a mir miała u swoich panien, dokazała zawsze co chciała. Szpieg to był w istocie zręczny, ale na rachunek swojéj własnéj ciekawości. Tylko jeżeli z tych wiadomostek mogła co i dla swéj kochanéj pani przynieść, chętnie się tém z nią dzieliła. Miłości téj wszakże dla Maryi nie okazywała przy ludziach, nie odzywała się z nią, owszem, gdy była mowa o pani podżartowywała sobie, dla tego, ażeby pokryć lepiéj służbę swą dla niéj. Nikt się téż nie domyślał uczuć jéj dla biednéj niewolnicy. Basia po cichu tryumfowała. Wypadki tych dwóch dni zaszłe w karczmie, we dworze, na pasiece, nawet coś z historyi Weldera, pozbierała jak najstaranniéj Basia i czekała tylko, aby się wszyscy pospali, postanowiwszy pójść z niemi do pani. Wczasie rozmowy Wita z żoną, Basia stała podedrzwiami, a słuchając po troszę, po troszę się domyślając, złożonemi w pięści rękami groziła zdala nieznośnemu tyranowi. Gdy wyszedł, musiała jeszcze poczekać chwilę, ażby się dziecię uśpiło... a gdy w pokoju cisza już panowała, nadzwyczaj ostrożnie wcisnęła się do pani. Mówiliśmy już, iż nie miała u niéj wiary. Marya modliła się jeszcze, dziewczę skinęło, ażeby zbliżyć się i pomówić mogło. Bez ufności obronić się jednak nie potrafiła pokusie chwilowéj rozmowy, która choć pozór litościwy miała. Złożyła więc książkę i zbliżyła się do Basi.
— Niech no pani siada, a ja przy kolanach przyklęknę, poczęła szybko, bom całą furę plotek przyniosła... całą furę... A! takie różne, śliczne i dziwne... Tylko mi straszno, żeby pani nie łajała.
— Ani łajać nie będę, ani się niemi zabawię... szepnęła Marya.
— E! jużciż zajmą moją dobrodziéjkę, dodała klękając. Zobaczy pani... We dworze gotuje się czegoś jak w kotle... U Panasa pasiecznika był jakiś nieznajomy, niby to jego brat... któż go wié co za człowiek? Antek w karczmie go zobaczywszy, mało nie omdlał... taki był do nieboszczyka pana podobny...
Marya wstrzęsła się.
— Widać, że coś o tém panu to szkaradne niemczysko Welder, doniosło i razem o tém, że u pani pod oknem któś stał i podglądał... więc to zaniepokoiło... posłał pan Weldera nocą na pasiekę...
— Co ty mówisz — przerwała Marya.
— Jak paniuńcię kocham, prawda... Klnę się na wszystko święte... niechże pani słucha, bo to nie koniec... ja wiem najlepiéj jak to było. Welder, kiedy tu jeszcze hulali i pili, z parobkami był wysłany na pasiekę do Panasa. Przyszedł, nie znalazł już nikogo... Ale jak zaczęli chatę trząść, znaleźli pałasz i pistolety... Zabrali tedy Panasa do dworu. Ja widziałam sama, jak go raniusieńko przywiedli. Welder szablę panu pokazał... pan pobladł... za głowę się pochwycił.
— Czy ci się nie przywidziało?
— Jak Matkę Najświętsza kocham, paniuńciu, prawda... Patrzałam sama na nich... Kazano snać Welderowi Panasa posadzić gdzieś, czy co. Parobcy go doprowadzili do oficyn, tu się z nim Welder zamknął sam... Okna od oficyn wychodzą na ogród, podbiegłam pod nie, żeby zobaczyć co to będzie daléj... Welder coś gadał, gadał, potém poprowadził starego pasiecznika do izby, gdzie jest wejście do lochu... Ja od okna do okna za niemi szłam... Otworzył Welder loch, wepchnął starego i sam wszedł... Myślę sobie: otóż stary przepadł, jeśli ja gonie uwolnię... I jeszcze tak chwilę stałam tam pod oknem, aż patrzę, zamiast Weldera, wychodzi z lochu Panas... przeszedł izby, pochwycił pod połę szablę i pistolety i jak drapnie przez ogrody... Proszę pani, zaśmiała się Basia, co jego miał tam zamknąć Niemiec, to on Niemca przydusił i zaryglował. No, myślę sobie — niechże siedzi... Dopiéro nie prędko, gdy wina zapotrzebowali dla gości, rwetes powstał okrutny. Zaczęli się do lochu dobijać... i jak tam było nie wiem, ale Niemca wyprowadzili chorego, potłuczonego, że teraz cyrulik przy nim siedzi, a porucznik Marmarosz, do któregom trzy razy biegała, mówił mi na ucho, że z maligny straszne rzeczy gada... Tak jakby niby na pana... Pan nawet zakazał tam puszczać i cyrulikowi precz odejść zalecił, ale ja się wprosiłam po ciemku... tom mało nie umarła ze strachu.
Tu zniżyła głos Basia...
— Jak paniuńcię kocham, ciągle powtarzałJa jego nie zabiłem... niech rotmistrza powieszą... nieboszczyk z grobu wstał! nieboszczyk... I podobne straszne, okropne rzeczy. Chłopcy we dworze mówią, że ktoś na pasiekę chodził, że Panas zabrał co miał droższego i — uciekł.
Basia paplała, patrząc na panią, która słuchała zdziwiona, lecz nie wiele mogła zrozumiéć.
— Wszystko to, odezwała się — jakoś ciemne dla mnie, choć wierzę, że tak było, jak mi mówisz. Ale dla czegoż Panas uciekł? co zrobił? kto był tu pod oknem? Nie, nie rozumiem nic.
— Ale i ja, proszę pani, nie rozumiem, podchwyciła Basia, dla tego to jeszcze straszniejsze, że tego zrozumiéć niepodobna. Tylko cóś nowego jest... Czegoś się źli ludzie lękają... Antek się przysięga, że nieboszczyka pana widział.
— A! zaklinam cię, żywo przerwała Marya — nie zakłócajcie spokoju umarłych, nie mieszajcie ich do spraw żywych, dajcie im spocząć choć w mogile.
Basia zaczęła panią po rękach całować i cicho się ozwała:
— A gdyby umarli nie byli umarłymi, gdyby Bóg na zawstydzenie żywych, pozwolił im do życia powrócić?
— Bóg dla nas grzesznych cudów nie czyni — z westchnieniem odpowiedziała Marya.
Basia westchnęła.
— Proszę tylko pani, kto może wiedziéć, jak to się tam stało to nieszczęście... Niejeden miany za nieboszczyka powrócił.
— Nie mów tego, dziecko moje — z widoczną przykrością dokończyła pani. Pan rotmistrz w téj nieszczęsnéj godzinie, która, bodajby była mogła być życia mojego ostatnią, zdjęty z jego palca odwiózł mi ślubny pierścionek. On...
Tu łzy jéj mówić nie dały. Basia ściskając kolana, zaczęła ją po rękach całować.
— Nie płacz pani, droga, zawołała łkając sama — nie mówmy o tém. Pocóż mi było, chcąc was pocieszyć, rozdzierać serce wasze... a! przebacz mi, droga paniuńciu. Już nie powiem nic...
Przez chwilę milczały tedy obie i płakały po cichu. Łzy Basi wylane w téj chwili, więcéj niż całe jéj postępowanie natchnęły wiarą Maryę, schyliła się ku dziewczęciu i raz pierwszy pocałowała je w czoło. Ten pocałunek tak wzruszył dziewczynę, iż padła na ziemię i poczęła nogi jéj całować. Załamała ręce przed nią.
— Pani — na cień méj matki, któréj nie kochałam goręcéj nad ciebie, na święte rany Chrystusa zaklinam ci się, że możesz mi zaufać. Może ja jaką ulgę ci w nieszczęściu przynieść potrafię. Mnie nie podejrzewa nikt, ja ich oślepię, gdy zechcę. Wy przez długie lata słowa nawet serdecznego baliście się przesłać wojewodzinie. Zawierzcie mi, zaufajcie! Zginę, umrę a nie zdradzę. Napiszcie do ciotki, ja w niedzielę pojadę do kościoła, znajdę komu list oddać, odpowiedź ci przywiozę. Żywa dusza mnie nie wyśledzi.
Szczebiotania tego słuchając Marya, powoli ocierała łzy. Obietnica przesłania listu do ciotki uśmiechała się jéj wielce, lękała się jeszcze. A choć położenie usprawiedliwiało tajemnicę, wstręt miała do takich skrytych wybiegów. Basia zamilkła smutna.
— Wierzę ci, odezwała się Marya — bo łzom kłamać się nie godzi i nie sądzę, abyś do tego była zdolną, lecz pisać? cóż pisać? żalić się? alboż nie wiedzą, co się dzieje ze mną? alboż nie najwięcéj mówi milczenie moje?
— A gdyby wojewodzina sama napisała do was, zapytała Basia, czy i naówczas wzdrygalibyście się list przyjąć i pokryjomu nań odpowiedziéć?
Marya na to pytanie, popatrzywszy na dziewczę, smutno się tylko uśmiechnęła.
— Ja jestem głupie dziecko, przyznam się pani, bo pocóż? zdało mi się, że trzeba trochę was przygotować do listu... — a ja list... ja list... noszę od rana...
Marya przerażona, zdziwiona, poruszyła się na krześle, rożek papieru już miała w rękach, drżała cała.
— Pani moja, tak czytać go nie można, przerwała wylękła dziewczyna, rotmistrz chodzi i zagląda pod oknami, zobaczy was przy świecy z papierem... wpadnie. A! na Boga! ostrożnie. Ja sama pozamykam okiennice, pospuszczam firanki, zasunę parawan przed łóżkiem, dziurki od kluczy pozasłaniam, stanę na straży, a dopiéro niech pani czyta i niech powie, że Basia poczciwa!
Stało się według planu. Marya wcisnęła się ku łóżku swemu, rozłamała pieczątkę, ucałowała list i wzruszona czytać zaczęła.





VI. U wojewodzinej.

Dobra, w których zamieszkiwała pani wojewodzina, oddalone były o mil dziesiątek od Bożéj Woli, leżały one już za Bugiem i dopiero za nieboszczyka męża jéj na rezydencyę stałą zamienione zostały z opuszczonéj przez długie lata i opustoszałéj siedziby. Wiadomo z dziejów, iż gdy XV i XVI wiek wznosił zamków, grodów i twierdz wiele, w XVII i początkach XVIII, ba, nawet do jego końca, wszystko to późniéj zaniedbane, powolną rozwalało się ruiną. Ze starych inwentarzy przekonać się można o tym upadku grodów i zamków, świadczącém téż może o nowéj formie życia, które się ogniskowało w stolicach. Niektórzy z możnych panów nigdy swych posiadłości w ciągu życia nie widzieli i okazywało się czasem przy sprzedaży dóbr, iż zamek, podawany stale w inwentarzach jako istniejący, od stu lat był rozebrany, a na miejscu gdzie stał, ślady nawet zniknąć czas miały. Gdy nieboszczyk pan wojewoda zażądał, w skutek prośb żony, która się na wieś przenieść chciała, wyrestaurować stary swój zamek w Rachowie, a przybył na miejsce, zastał z przerażeniem ruderę tylko. Na znacznéj części budowli obszernych i wspaniałych dachów nie było, gdzieindziéj odarto blachy i dachówki, a poprzyściełano je słomą, mury od wilgoci trzaskały się i rozsypywały; wewnątrz trwogą przejmujące panowało zniszczenie.
Zapóźno było narzekać na rządcę, który składał winę na swojego poprzednika. Tamten byłby obwiniał zmarłych, rzecz była spełniona, należało radzić i z gruntu budowy przestawiać. Zostało w niéj wszakże wiele z XVI wieku i ogólne kształty poszanowano. Zamek niegdyś obronny z kortynami, basztami, bramą i mostem zwodzonym, zmienił się w pałac okolony ogrodem. Szczęściem drzew dosyć zostało. Sprowadzono rzemieślników z zagranicy, posiłkowali domowi i w rok rezydencya była już mieszkalną. Znalazła się nawet aż do zbytku na teraźniejsze czasy obszerną, bo załogi w niéj i wojska trzymać nie było potrzeby.
Wojewodzina, która nie lubiła świata, a miłowała spokojne wiejskie życie, znalazła tu wszystko do smaku i rozkochała się w Rachowie. Była to niewiasta, jakich już w XVIII wieku kilka wskazać możemy, nader wykształconego umysłu, zajęta więcéj literaturą, sztuką, ludem, gospodarstwem, niż rozrywkami i światem. Wojewoda chorował na statystę, jeździł po sejmikach, prawił mowy sążniste, gorący brał udział w wyborze posłów, wieszał się chętnie dworu, ona żyła zupełnie w innym świecie. Zajmowało ją to wszystko zrazu dla tego, iż chciała sama dopilnować wychowania syna i umiéć nim pokierować, późniéj, gdy ten wyszedł z macierzyńskiéj i nauczycielskiéj opieki, przywiązała się do ksiąg, do nauk, a widząc, że mąż opuszczał zarząd dóbr, chciała go i w tém zastąpić. Życie jéj płynęło wśród téj wesołéj a nieustannéj pracy. Przybyła jéj siostrzenica kilka lat potém uprzyjemniła. Cieszyła się jéj szczęściem wydawszy ją za mąż, bolała gdy owdowiała, a przybitą została, dowiedziawszy się o drugim związku, który się jéj widział w najwyższym stopniu niestosownym. Zerwane stosunki, to co ją dochodziło z boku o Wicie, dozwalało odgadnąć, jak nieszczęśliwe było to stadło. Nie mogła wszakże nic na to poradzić, a godność jéj nie dozwalała narzucać się tam, gdzie głowa domu wyraźnie wszelkie odpychała stosunki. Ile razy wspomniano przy niéj Maryę, wzdychała, milczała i łza się kręciła w oczach staruszki. Kochała ona ją jak córkę i gdyby nie zjawienie się Piotra, byłaby może, mimo zbyt blizkiego pokrewieństwa wydała za własnego syna.
Dwór pani wojewodzinéj składał się w większéj części z ludzi do jéj humoru i upodobań dobranych. Marszałek dworu, stary żołnierz, ksiądz kapelan, uczony naturalista, sprawujący razem obowiązki bibliotekarza, dwóch rezydentów, dalekich krewnych nieboszczyka, z których jeden był myśliwcem zagorzałym, a drugi zajmował się niefortunném wierszowaniem, kilka panien i młodszych panienek całe jéj otoczenie składały.
Życie w Rachowie płynęło regularnie, jak w zegarku, a ta jednostajność nie czyniła go uprzykrzonym, zdawała się owszem przyśpieszać bieg czasu, na którego krótkość uskarżali się wszyscy. Wojewodzina była już w wieku bardzo podeszłym, ale praca i ruch ustawiczny zachowały jéj zdrowie i rzeźwość. Krzątała się téż nieustannie, wesoło i ożywiała sobą dom cały. Wszyscy otaczający kochali ją jak matkę, była nią nie tylko dla domowników, ale dla szerszego koła włościan nietylko swoich, lecz i cudzych. W wyliczeniu dworu zapomnieliśmy o doktorze, a raczéj, jak wówczas nazywano, fizyku Arndtcie, który pomagał wojewodzinie w staraniu o zdrowie poddanych. Ona pierwsza założyła we włości szpital, którym Arndt zarządzał, a ona go z przybraną Siostrą Miłosierdzia dozorowała.
Zajęcie ciągłe i praca poważna nie odebrały staruszce wesołości humoru, uśmiechu i żartobliwości nawet czysto polskiéj. Lubiła ludzi noszących na twarzy to znamię spokojnego sumienia, uśmiech i wesele, a lękała się mruków i nachmurzonych. Surowego obyczaju, była wielce jednak pobłażającą w ogóle na słabości ludzkie, gdy nie nosiły znamienia umyślnéj złości i zepsucia. Jak prawie na każdym ówczesnym większym dworze, wychowywały się tu ubogie córki szlacheckie, z których jedna lub dwie przynajmniéj co roku wychodziły za mąż. Naówczas wojewodzina występowała z paradném weselem, spraszała sąsiedztwo, występowała z przepychem i bawiono się w Rachowie kilka dni jak nigdzie może, bo tu umiała gospodyni sama urozmaicić rozrywki i zając niemi wszystkich.
Staruszka była małego wzrostu, nieco otyła, choć bardzo ruchawa, na twarzy rumiana, z uśmieszkiem miłym na ustach, zawsze ubrana bardzo starannie, z pobielałemi już całkiem włosami. Chodziła podpierając się laseczką z gałką złotą, ale żwawo i z młodzieńczym pośpiechem. Rano przebiegała swój ogród, szklarnie, zwiedzała szpital, zachodziła do szkółki, potém czytała, potém dzwon zwoływał cały dwór do obiadu, ożywionego rozmową; do wieczora czytała która z pań, lub kobiece robótki przerywała rozmowa; podjeżdżał kto z sąsiadów, na wieczerzą schodzili się znowu dworscy, i tak dzień się kończył jakąś na następny obmyśloną praca, przejażdżką lub zabawą.
Wielką uroczystością bywał przejazd wojewodzica, jedynego syna, wychowanego przez matkę i godnego jéj. Ale ten miał wiele do czynienia i mimo najszczerszéj chęci, rzadko więcéj nad parę razy w rok mógł dobiedz do Rachowa. Listy co tydzień wysyłane zastępowały rozmowę, a pisywała matka i on tak regularnie, że się nigdy żaden o godzinę nie spóźnił. One też stanowiły węzeł wiążący wojewodzinę ze światem, o którym się przez syna dowiadywała.
Wśród takiego otoczenia wychowywała się tu Marya, nabierając smaku do pracy i do cichych wiejskich rozrywek. Upodobania jéj podzielał Piotr, — Wit zaś, bratanek jego, należał do zupełnie innego społeczeństwa i świata. Z nim téż Marya ani być szczęśliwą, ani się nigdy zrozumiéć nie mogła. Gdy stosunki między Rachowem a Bożą Wolą zostały zerwane i to w sposób taki, że dostojna matrona obrażoną się czuć mogła: jakkolwiek pragnęła osłodzić los Maryi, — nie potrafiła potajemnego z nią utrzymać porozumienia i korespondencyi. Wstręt miała do wszystkiego, co się kryć i taić musiało. Długie lata dowiadywała się tylko o siostrzenicy z pogłosek, z opowiadań, z przesadzonych opisów życia jéj pustelniczego, a rozpasanych zabaw rotmistrza. Jawném tylko było dla wojewodzinéj, iż Marya nie musiała być szczęśliwą. Gdy o niéj mówiono, milczała smutnie staruszka. Minęło tak dość wiele czasu bez żadnéj zmiany, gdy szalonéj téj Basi, która się w nieszczęśliwéj pani pokochała, przyszło na myśl, postarać się jéj o niespodzianą pociechę, skłaniając wojewodzinę do napisania listu, za którego oddanie do rąk poprzysięgła. Nie mogąc sama dojechać do Rachowa, użyła za pośredniczkę krewnę swoją, będącą we fraucymerze wojewodzinej, z którą widywała się w kościele, przez nią intrygowała tak dobrze, iż nareszcie skłoniła się do napisania listu... i wzdychając, powierzyła go krewnéj Basi. W ten sposób dostał się on do Bożéj Woli.
W Rachowie, właśnie wkrótce potém, gdy wspomnienie Maryi odżyło dla staruszki, gotowały się wcale niespodziane i dziwne wypadki.
Jednego późnego wieczora czerwcowego, gdy już było po wieczerzy, a staruszka, w krześle siedząc, słuchała opowiadań księdza kapelana o cudownym zwierząt instynkcie, zbliżył się marszałek dworu do niéj i szepnął prawie na ucho:
— Proszę jasnéj pani, przybył jakiś nieznajomy, zdaje się podróżny zdaleka, Bóg raczy wiedziéć, i chce, a domaga się, aby miéć szczęście na osobności kilka słów z panią wojewodziną pomówić. Napróżno mu przedstawiałem, że godzina niewłaściwa.
Wojewodzina spojrzała na zégar stojący na kominie — było wpół do dziesiątéj.
— Prawda, że to trochę późno — rzekła — ale jeśli sprawa pilna... któż to taki? jak wygląda?
— Nie bardzom się to mógł przypatrzéć — odpowiedział marszałek — ubrany dość ubogo i jakby po ciężkiéj, długiéj podróży, człek lat średnich, cichy jakiś i obyczajny. Smutno wygląda, znać nieszczęśliwego.
Wojewodzina zakłopotała się widocznie, chwyciła srebrny dzwonek.
— Niech świecę zaniosą do gabinetu... proś go do mnie waćpan... proś... nie godzi się biednego, może w największéj jakiéjś potrzebie, z niczém odprawić.
I w téjże chwili, podpierając się na laseczce, żywym krokiem posunęła się ku swojemu gabinetowi, do którego drugie osobne wnijście było z korytarza. Podano świece, wojewodzina zasiadła w krześle i nie bez pewnéj niecierpliwości oczekiwała zapowiedzianego, tajemniczego gościa. Zapomnieliśmy dodać, iż mimo zachowanych sił umysłu i zdrowia, staruszka czytaniem i pracą nieco osłabione miała oczy i nie widziała dobrze, zwłaszcza wieczorem.
Po upływie dobrego kwadransa, kroki dały się słyszéć w korytarzu, drzwi się otworzyły, marszałek wpuścił mężczyznę słusznego wzrostu, a sam się cofnął. Staruszka oczy podniosła ku niemu, zasłaniając się od świecy, lecz nic dojrzéć nie mogła, oprócz, iż gość wszedłszy, stanął jak wryty w progu, milczał, niby nie mogąc znaléźć słowa... i nieśmiał nawet się zbliżyć.
— Proszę pana — odezwała się nieco zaciekawiona wojewodzina — proszę pana, pan Kulesz mi oznajmił, żeś pan życzył sobie jeszcze dziś widziéć się ze mną. W czém-że mu służyć mogę?
Po tych wyrazach nieznajomy stał jeszcze jakiś czas niemy, zwolna zrobił parę kroków naprzód, skłonił się i drżącym, stłumionym począł głosem:
— Pani wojewodzina dobrodziejka przebaczy mi to natręctwo; są położenia i okoliczności, które winny dla człowieka pobłażanie wyjednać.
Na pierwsze dźwięki téj mowy, staruszka zerwała się z krzesła, jakby uszom nie wierząc, przestraszona, wylękła, lecz zaraz siadła znowu i przerwała.
— Któż pan jesteś? — spytała.
— Jestem nieszczęśliwy, jestem bardzo nieszczęśliwy — rzekł przybyły — prześladowany, znękany; wszak to starczy w sercu pani za imię i tytuły.
— Ale na miłość Bożą, któż jesteś? — powtórnie zawołała wojewodzina — wasz głos, mowa, nawet postać tak mi żywo przypomniały... Niech Bóg będzie miłościw jego duszy!
Otarła łzę staruszka i powtórzyła:
— Któż wy jesteście?
Nieznajomy zbliżył się zwolna, tak, że na twarz jego padło całe światło od dwóch świec stojących na stole. Wojewodzina wstała, aby bliżéj mu się przypatrzéć.
Mężczyzna był średnich lat, pięknéj niegdyś ale wychudłéj i wybladłéj twarzy, zmizerowany nędzą zawcześnie. W oczach jego zapadłych skrzył jakiś ogień dziwny, prawie do szału podobny, wargi mu się trzęsły, ręce drżały, łza płynęła po policzku.
Wojewodzina wpatrywała się zdumiona, osłupiała ale niepewna, on patrzał i mówić nie mógł.
— Wszelki duch Boga chwali! — zawołała — gdyby nieszczęśliwy Piotr nie zginął, powiedziałabym, że jego mam przed sobą. Któż wy? kto wy jesteście?
Gdy domawiała tych wyrazów, wysoka owa postać mężczyzny zgięła się, padła na kolana przed nią, chwyciła jéj ręce i schylając się do stóp, zawołała rzewnym, łzami przepełnionym głosem:
— Pani moja! nie ulęknij się wracającego z drugiego świata: jam jest ów Piotr... jam żyw... i oto leżę u nóg twych, przynosząc przed ciebie nędzę moją i żale.
Staruszka usłyszawszy to, padła z okrzykiem na krzesło, zakryła twarz rękami, lecz po chwilce schyliła się, pochwyciła głowę Piotra i całować ją płacząc zaczęła.
— Piotr! — zawołała — o Jezu cudotwórco! jakiém-że szczęściem, jakiém losu zrządzeniem ocalonym zostałeś? Śnię, czy żyję?
Powoli zwlókł się zesłabły i powstał, wojewodzina wskazała mu siedzenie, upadł, niż siadł raczéj, lecz słowa jeszcze wymówić nie mógł, łkał i płakał jak dziecię. Milcząca, zdawała się modlić przerażona staruszka i drżała cała, nie śmiejąc pytać.
— Mów! co z tobą było? jakeś się ocalił? jesteś żywym, czy upiorem?
— A! żyw, żyw jestem, choć mnie umarłym widziéć chciano — zawołał mężczyzna powoli głosem, w którym jeszcze przebijało się łkanie bolesne — a gdybym chciał teraz opowiadać dzieje moje, uszom by uwierzyć trudno. Pominę więc wszystko i dodam tylko: ocalony zostałem cudem dziwnym łaski Bożéj. Przebyłem koleje straszne, a oto dziś powracam na straszniejsze może jeszcze do domu, który się moim nazywał... obcy... upiór... nieprzyjaciel.
Wojewodzina czas miała ochłonąć nieco i oprzytomniéć, zebrała myśli. — Czekaj — rzekła — myślmy, co począć naprzód; rozumiem twe położenie, obszerniéj o niém mówić i radzić nam potrzeba. Dziś ja, doprawdy, duszę ukołysać muszę modlitwą, nim potrafię przytomna, chłodno mówić z tobą. Poznał cię kto?
— Nikt! wasze to serce tylko mogło w zmienionym człowieku poznać wierne dziecko swoje. Któżby się we mnie schorzałym, zestarzałym, dawnego Piotra domyślał?
— Dobrze więc; idź, spocznij... nocuj... nabierz sił; ja z tobą dziś mówić nie mogę — drżę cała... Modlić się muszę, muszę z radości wypłakać.
— Z radości? — spytał zdziwionym głosem Piotr.
— Tak, mój Piotrze; choć ból się z nią mięsza — dodała — widziéć na świecie żywych tego, kogo się już spodziewało nie ujrzéć, aż na innym, jest zawsze szczęściem; a niedole ludzkie... wszak na wszystkie niemal czas przynosi lekarstwo.
— A! są, są, na które tylko śmierć jest lekiem! — westchnął Piotr.
— Przychodzisz tu wprost? Byłeś już gdzie? słyszałeś o czém? — spytała niespokojnie wojewodzina.
Piotr milczał długo.
— Tak, pani — rzekł — byłem już wszędzie — i wiem cały ogrom nieszczęścia mojego. Ukrywałem się tam dni kilka, widziałem oczyma własnemi, co się dzieje w splugawionym domu moim; uszedłem ztamtąd, szukając rady i przytułku.
Zamilkł chwilę, jakby mu tchu zabrakło w piersi, a potém mówił znowu powoli:
— Ten, który raz bratobójczą dłoń na mnie zwrócił, nie wahałby się dokonać zbrodni, która mu się nie udała: musiałem uchodzić. Zdaje się, że mnie jeszcze umarłego nawet się lęka. Nie idzie mi o życie dla siebie, bo go mam nie wiele; o żonę i dziecię mi chodzi. Los ich okropny!
Zakrył oczy. Wojewodzina płakać zaczęła.
— Odkryć, co popełniono na mnie — odezwał się — objawić światu... byłoby to hańbą okryć poczciwy dom nasz, czyste i zacne przodków imię. Taż sama krew płynie w nim, nosi nazwisko jedno, jest mi bratankiem. Srom czynu spadłby na pokolenia... Cóż począć?! — zawołał, ręce łamiąc — co począć? Rzekłbym, pójść i umrzéć ukrytemu gdzieś, aby hańby domu uniknąć, lecz ta kobieta, ta ofiara, moje najmilsze, jedyne dziecię moje!
I znowu milczał, a płakali oboje, aż wojewodzina odezwała się cicho:
— Uspokój się, uspokój, rady potrzeba szukać w modlitwie, u Boga... rozmyślać, rozważyć... a ukoić wprzódy boleść, która oczy zasłania. Mój Piotrze, idź, idź, spocznij, jeśli podobna, nie daj się poznać nikomu; jutro pomówimy długo, zobaczymy, jak postąpić należy.
Piotr zadumany nie ruszał się jeszcze z miejsca, gospodyni téż, choć go skłaniała do spoczynku, sama nie mogła odejść, zdjęta ciekawością dowiedzenia się o cudowném ocaleniu jego. Kobieca przecież troskliwość o biednego człowieka przemogła, wstała, opierając się na lasce.
— Czekaj na mnie — rzekła — wracam w téj chwili.
Wyszła śpiesznie do pokoju, w którym czekał na nią dwór, chcąc, jak zwykle, pożegnać odchodzącą na spoczynek; miała już myśl powierzenia Piotra jednemu z domowników, przybyłych późniéj do Rachowa, którzy Piotra Zagłoby nie znali i wybrała na ten cel kapelana.
— Ojcze mój — rzekła po cichu, zbliżając się do niego — mam gościa, nieszczęśliwego człowieka, znanego mi niegdyś z lat dawnych. Potrzebuje on opieki i wypoczynku, potrzebuje serdecznego nadewszystko obejścia i współczucia, chodź ze mną, zdam go na ręce twoje. A proszę cię, czyń, cobyś robił dla własnego mojego dziecka, gdybym ci je powierzyła.
Kapelan, który niemniéj był dobrym człowiekiem jak naturalistą, pośpiesznie ofiarował swe usługi.
— Pani wojewodzina może mi zaufać, iż się zajmę nim... całą duszą... całą duszą.
— Chodź że ze mną! — dodała staruszka głosem jeszcze drżącym — oddaję ci go. Jest zbiedzony i podrażniony, spotykanie się z coraz nowemi ludźmi męczyć go może, więc i to proszę, żebyś był sam z nim lub przy nim, a nikomu go nie powierzał i owszem, natrętów i ciekawych, jak rezydenci nasi, starał się od niego oddalić. Potrzebuje spokoju i samotności.
Kapelan skinął głową tylko na znak, że rozkaz spełni i wszedł za wojewodziną do gabinetu.
— Oto wasz na dziś opiekun, szanowny panie — rzekła staruszka. — Idźcie z księdzem kapelanem, odpocznijcie i... niech Bóg ześle wam pokój ducha a pociechę.
Nie mogąc się wstrzymać, gdy Piotr całował ją w rękę, pocałowała go w głowę czule, a ksiądz kapelan uprowadził natychmiast do gościnnych pokojów.





VII. Zmartwychwstały.

— Ciemne to są dzieje — mówił nazajutrz, siedząc w gabinecie wojewodzinéj, pan Piotr Zagłoba — téj śmierci méj i zmartwychwstania. Dla mnie samego, przygody własne czasem się snem gorączkowym wydają. Niechce mi się wierzyć w tak czarną niewdzięczność ludzką, w tak obrachowaną zdradę. Sierotą bez koszuli wziął ojciec mój, nieboszczyk stolnik, to nieszczęsne dziecię do domu swojego, daliśmy mu przytułek, więcéj, bo miłość naszą. Wychowywałem się z nim razem, tak, że nie uczuł nigdy różnicy między sieroctwem swém i ubóstwem, a naszemi dostatkami. Ojciec troszczył się o niego jak o mnie, jam w nim z rozkoszą witał rówieśnika i brata; dzieliłem się z nim wszystkiém, pieściłem go. Byliśmy téż z twarzy w młodości do siebie podobni, tak, iż często się między nami mylono. Pomimo to wszystko dostrzegałem w nim nieraz ukrytą zazdrość i jakby niechęć ku nam, nigdy nie uderzyło mu serce dla przybranego ojca, ani dla narzucającego mu się brata. Dwie téż natury nasze różniły się wielce, a pomimo to, pozbawiony rodziny, potrzebując kochać, miłowałem go serdecznie. Tak przeszła młodość; potém rozdzieliły nas losy, służba, ambicya, która go rzuciła ku dworowi saskiemu. Gdy powrócił z wojen i podróży, przyjąłem go, nie dając mu czuć słowem, jak mnie bolało, że szukał losu kosztem sumienia może, pewnie ceną godności własnéj. Sądziłem, że wracając na wieś ukoi się, zajmie rolą i zapomni swéj nieszczęsnéj dworszczyzny. Gdym się starał o Maryę, było to dla mnie zakrytém, dziś dopiero otwierają mi się na to oczy, iż pokochał ją i zazdrościł mi mego szczęścia wprzód jeszcze, nim ja go dostąpić mogłem. Sądzę, że wszystkiego aż do zbrodni przyczyną była ta jego namiętność ku niéj, któréj przezwyciężyć nie mógł. Naówczas nie domyślałem się jéj nawet. Pomnę, że owa myśl awanturniczéj wycieczki na łowy w dzikie pola nigdy by we mnie samym się nie zrodziła, gdyby on jéj nie poddał, nie karmił i rachując na moje upodobanie w nadzwyczajnych jakichś a niebezpiecznych przedsięwzięciach, nie podżegał do jéj spełnienia. Rozważając późniéj drobne na pozór słowa i czyny jego, przekonany jestem, iż zawczasu osnuł tę zasadzkę na mnie. Miał ludzi, którzy mu do tego pomagali; a był pewien, że sam z niéj cało wynijdzie. Jeden z jego ręki nastręczony przewodnik prowadził nas w te stepy puste, kędy się tylko Tatarowie ze stadami czasem zapędzali. Wszystko było naprzód obmyślane i ułożone, zbóje co nas napaść mieli, udając Tatarów, wcale niemi nie byli. Szajka ta oskoczyła nas wśród stepu i rzuciła się na mnie. Gdy Wit widział, że się nie obronię i że umrzéć muszę, sam téż rzucił się z szablą i ciął mnie w głowę. Broniłem się do ostatka, dopóki krwią oblany, osłabły, nie padłem bezprzytomny, a raczéj bezwładny. Zostało mi bowiem przytomności tyle, żem słyszał chodzących w koło siebie, dotykających ciała mego i jak któś wreszcie siłą zdzierał mi pierścień z palca, a nie mogąc go ściągnąć, odciął mi go z nim razem.
Tu Piotr podniósł lewą rękę i pokazał odcięty po dłoń palec czwarty. Wojewodzina zasłoniła sobie oczy.
— Nie czułem już i nie słyszałem więcéj nic, snać, rzuciwszy mnie za trupa w stepie, odbiegli precz... Leżałem tak długo... długo, póki chłód i rosa nocna nie orzeźwiły mnie trochę, a gdym do życia powracać zaczął, wcale się jeszcze ruszyć nie mogłem. Słońce wschodzące otwarło mi tylko oczy. Piekło już, a ja się dźwignąć nie mogłem, gdy los przyniósł właśnie dla ocalenia mnie tych, na których winę zabójstwa złożono. Nadciągnęły tabuny tatarskie. Ludzie pędzący je zobaczyli trupa nie odartego z sukien i sądzę, że łakomstwo najprzód ściągnęło ich ku mnie, potém zrodziła się może litość, może nadzieja, że uratowany sprzedanym być mogę za niewolnika, jako silny i młody. Orzeźwili mnie chłopcy tatarscy kumysem i wodą, a gdym począł dawać znaki życia, przywiązanego do konia, uwieźli z sobą. Tak dostałem się do Krymu i tu spętany, zesłabły, posługiwałem tatarskim panom jako prosty wyrobnik. Gdy mi zdrowie powróciło, a właściciel obrachował, że drożéj spieniężyć mnie może w Stambule niż w Krymie, odesłano mnie z innemi do Konstantynopola. Jakoż nabył mnie jeden z paszów i do uprawy ogrodu używał, po jego zaś śmierci dziedzice sprzedali na galery, gdzie przykuty znowu, robiłem wiosłem, sądząc, że umrę z niém w dłoni. Choroba zmusiła Turków wyrzucić mnie na ląd i do lżejszéj użyć pracy; stanąłem znowu na targowicy ludzkiéj, czekając nowego pana. Byłem tani, ale zbolały i słaby — nikt mnie nie chciał. Naostatek ubogi człek jakiś kupił za mały grosz, bym mu przy ogrodzie pomagał. Było nas kilku niewolnika. Szczęściem dla mnie znalazł się Serb, jak ja pochwycony i zaprzedany, który znał lepiéj kraj, język, obyczaj i powziął myśl ucieczki, do któréj mnie za towarzysza namawiał. Długo wydawało mi się to takiém niepodobieństwem, iżem sobie mówić o tém nie dał. Potem przyszła tęsknica sroga za krajem, a obrzydzenie życia takie, iż śmierć i niebezpieczeństwo wcale nie odstraszyły. Puściliśmy się więc oba, opatrzywszy w co było potrzeba, na tę nieszczęsną ucieczkę, nocami wlokąc się, głodni, dniami kryjąc po wąwozach, złobach i lasach. Gdyby nie język turecki Serba i nadzwyczajna jego przebiegłość, gdyby nie to, że niewola głód, chłód, i nędzę wszelką znosić nas nauczyła, gdyby nie osobliwsza Opatrzność Boża, która często nas ratowała, gdyśmy już zginionemi się być sądzili — przyszło by życie położyć w téj drodze. Aleśmy się w końcu do Wołoszczyzny dobili wynędzniali, gdzie w Jassach znaleźli się poczciwi ludzie, którzy nas na dalszą podróż zapomogli. Serb puścił się swą drogą, jam ku domowi zdążał, ale z jakiém uczuciem, z jak złamaném sercem... któż to wypowié! Jeszczem całego mego nieszczęścia nie rozmierzył, sądząc, że od niego żona się i dziecię uratowało. Dostałem się do Lwowa, a nie śpiesząc, zaopatrzony przez księży Trynitarzy w Kamieńcu, z coraz większym przestrachem wlokłem się ku rodzinnemu kątowi. Im bliżéj, tém większa ogarniała mnie trwoga, ba, niepewność co począć? Chciałem tylko ich — moją drogą Maryę i moją miłą Urszulkę raz jeszcze w życiu zobaczyć, a potém choćby umierać. Spotykałem już, bliżéj swoich będąc, ludzi, co moją rodzinę znali i okolicę — anim ich śmiał pytać, ani się wydać kim byłem. Gdym lasy nasze zobaczył, znowu mnie ogarnął strach i niemal ochota do ucieczki, alem się przemógł. W domu jednemu tylko człowiekowi ufać mogłem, staremu słudze ojcowskiemu, a mojemu piastunowi niemal, pasiecznikowi Panasowi. Szedłem więc wprost do jego chaty, od któréj przez drzewa już i dwór, niegdyś mój, widać było. I myślałem, idąc z zabobonnem przeczuciem: Cóż, jeśli ten człowiek zmarł? Aliści nie sprawdziło się, co w choréj duszy wymarzyłem. Spostrzegłem starego Panasa w progu siedzącego, a plotącego koszyk. Nie poznał mnie stary zrazu; dopiero gdym mówić doń począł, objął go strach i żal, bo mu się dźwiękiem przypomniało szczebiotanie moje dziecięce. Rychło téż przemógłszy obawę, wziął mnie do siebie, i przechowywał. Tum się o wszystkiém dowiedział i wpatrzéć mógł własnemi oczyma w niedolę jéj, dziecka, własną. W pierwszéj chwili ręka mi się rwała, aby mu w piersi miecz utopić, alem myślał: ot, nuż ona się doń przywiązała? i mam-li ja prawo być mścicielem sam? małoż już krwi naszéj przelanéj? Wahałem się. Cóż? jeśliby się to wszystko wydało i bratobójstwo padło hańbą na rodzinę? Przechowując się w pasiece, snać czy poznany byłem, czy odgadnięty, czy jakieś podejrzenie padło, bo się Wit uląkł i Panasa uwięzić kazał. Cudem się im z rąk wyrwał i tak obaśmy uciekać musieli.
— Poznał was kto? — zapytała wojewodzina.
— Nie jestem pewny — rzekł Piotr. — Sam nie wiem zresztą, tak jak dziś nie wiem, co daléj począć. Przecież Marya jest jego żoną.
— Lecz jak do tego przyszło? jak się to stało? — szepnęła, głową potrząsając, staruszka. — Są czarne a brudne czeluści występku, w które czystym oczom nawet wejrzéć niepodobna. Głęboka tajemnica okrywa to zamążpójście, które nie mogło być czém inném, jak skutkiem jakiegoś powtórnego gwałtu. Nie cierpiała go bowiem i wstręt miała ku niemu największy, a nieraz mówiła, iż wolałaby umrzéć, niż oddać mu rękę. A przecież złoczyńca postawił na swojém. Słyszałeś pewnie, jakie jest jéj życie z nim? To najlepszy dowód, czém małżeństwo było. Żyje biedna Marya dla ocalenia dziecięcia tylko. Trzeba ją wyrwać z tych szpon... trzeba dziecię ratować, inaczéj... może się nowych zbrodni dopuścić.
Załamała ręce staruszka.
— Lecz powiedz mi, powiedz — dodała — zkąd w rodzinie poczciwéj wyrodek taki? jak otoczony miłością mógł się stać potworą? płacić za dobrodziejstwa najczarniejszą niewdzięcznością i szukać dróg piekielnych dla wydźwignienia się z nędzy, gdy mógł, poczciwie pracując, z niéj się otrząsnąć?
— To wszystko — zawołał Piotr — jest dla mnie straszliwą, niezbadaną tajemnicą. Bóg jeden wié, kto weń tchnął tego ducha, Bóg jeden téż pomódz mi może do wyjścia z tego położenia tak, bym broniąc moich i karząc przestępcę, nie splamił imienia, które jest najdroższą po przodkach spuścizną.
— Przyznam ci się — rzekła, zniżając głos i starając się go uczynić łagodnym dla ułagodzenia Piotra, wojewodzina — że od wczoraj łamię sobie głowę i naprzykrzam się Panu Bogu modlitwą, prosząc go o radę, co tu począć?
Piotr załamał ręce i wstał, nie mogąc już usiedziéć, a miotając się po pokoju, mówił głosem przerywanym:
— Co przez moją nieszczęśliwą głowę przeszło, nie zliczę. Gdybym się nie lękał zohydzić własnego rodu, gdyby to był człowiek obcy, poszedłbym, stanął ze świadkami przed sądem i pociągnąłbym go jako zbójcę na szubienicę. Lecz i tu — gdzież świadkowie, którychbym mógł postawić? Byliśmy sami otoczeni ludźmi jego obozu i wyboru. Jam pozbawiony przyjaciół, on ich ma podostatkiem w Dreznie i Warszawie, gotowi mi samozwaństwo zarzucić!
— To być nie może — zawołała gwałtownie wojewodzina — ja, żona, tylu innych ludzi, zeznają przecie.
— Ale ja sprawy téj rozgłaszać nie mogę, nie chcę, nie powinienem, nie będę — odparł Piotr. — Najprostsza rzecz byłaby pójść i ukarać mordercę śmiercią, lecz... rąk moich kalać krwią... nie mogę!.,. Zmusić go postrachem do ucieczki? Zawsze się rzecz rozgłosi. A! pani — dodał Piotr — głowę tracę.
— Słuchaj-że — przerwała staruszka — przecież choć dla żony i dziecka postanowić coś potrzeba. Zdaje mi się, że fałszywe masz pojęcie o krzywdzie, jakaby się przez to rodzinie i imieniowi stała. W której-że familii nie znajdzie się wyrodek? Tęczyńscy, najznakomitsza rodzina nasza, musieli zamknąć Dorotę. W ciągu wieków dotknął Bóg niemal każdy z domów naszych hańbą, która pokornemi być każe i do cnoty pobudza. Dla czegoż oszczędzać złego człowieka?
Piotr zamilkł, zadumał się, łza mu z oczów pobiegła.
— A! — rzekł — to dla mnie niepojęta, jaka władza, jaka siła nieczysta weszła w niego, w towarzysza ukochanego lat moich młodych, w tego, którego tuliłem do serca, dla któregobym był przelał chętnie krew, którą on ze mnie wytoczył.
— Uspokój-że się, uspokój, pomyśl, środki się jakieś znaleźć muszą — poczęła staruszka łagodnie. — Wiész co, mnie się zdaje, iż jedno najprzód wykonać potrzeba, pod jakimkolwiek bądź pozorem odebrać mu Maryę i dziecię, reszta późniéj łatwiéj już pójdzie. Lękam się jego rozpaczy, i zemsty, i szału.
— Lecz w jaki sposób to dokonać? — zapytał Piotr, załamując ręce.
— Nie potrzebuję ci mówić, że mój dwór cały masz na swe usługi — mówiła staruszka — chociaż znowu, ludzie to spokojni i do tego rodzaju wyprawy nie na wiele ci się przydadzą. Mam środek pewny wysłania listu do Maryi; napiszę do niéj, nie wymieniając powodów, iż jest konieczna potrzeba, dla bezpieczeństwa jéj i dziecka, aby potajemnie dała się uprowadzić tu do mnie. Wybierzemy dzień, gdy jego w domu nie będzie, rozstawim konie, drogę obmyślimy mniéj znaną.
— Lecz kogo użyć do tego? i czy Marya nie ulęknie się téj ucieczki?
— Najtrudniejsza rzecz ludzi dobrać — szepnęła wojewodzina. — Nie obejdziemy się bez zwierzenia komuś, szukam w mojéj biednéj głowie i nie widzę nikogo, oprócz poczciwego mego marszałka Kulesza. Jest to stary wojskowy, dusza prawa, serce szlachetne, a że człek bywały, potrafi w zawikłanéj sprawie dać sobie rady. Tymczasem ja napiszę list i wyślę go, bądź co bądź do Bożéj Woli, aby Maryę przygotować.
To mówiąc zadzwoniła wojewodzina i wchodzącego sługę posłała po Kulesza, który natychmiast się stawił.
Szepnęła mu kilka słów na ucho i skinąwszy głową Piotrowi, wyszła. Kulesz, dawny sługa domu, znał dobrze pana Piotra, chociaż wczoraj go po nocy przyjmując, na myśl mu nie przyszło, z kim mówił. Pewność ta, że Zagłoba nie żył, przypuszczeniu nawet zapobiegała. Spojrzawszy nań teraz po dniu, choć jeszcze nie wiedział, kto był, Kulesz się cofnął pobladły, Piotr uśmiechnął smutnie, podając mu rękę.
— Cicho — rzekł — nie mylisz się, jam jest... i żyw choć półumarły...
Kulesz się przeżegnał.
— Jakim-że cudem? — zawołał.
— Ano! Bożym cudem... powiem wam historyę moją; lecz wprzód, znasz moje położenie... rozumiesz je, powiedz, co mam począć?
— A! miły Boże... Piotrowinem przed sądem stanąć — rzekł gwałtownie stary żołnierz i hańbą okryć tych, co winni... boć...
— A wiesz, kto winien śmierci méj?
Kulesz stał wahając się.
— Bratanek — mówił wolno Piotr. — Nosi on toż samo, co ja, imię, i mamże dozwolić, aby na nie hańba spadła?
Kulesz się zamyślił.
— Bóg zresztą rozporządzi — dodał Piotr — dziś idzie o jedno tylko... żonę i dziecię wyrwać ze szpon jego. Jak to uczynić?
Kulesz był starym wojakiem, rąbał się i bił, i napadał stokroć, i nie lękał się żadnego niebezpieczeństwa, a gotów był jeszcze w téj chwili ruszyć na kresy z perpetyną; lecz do robót, które wymagały zręczności, przebiegłości, tajemnicy, nie nadał się wcale.
Nadchmurzyło mu się czoło.
— Najprostsza rzecz chyba — odparł po namyśle krótkim — spędzić czerni ludzi kilkuset, uzbroić choćby w cepy i kije, najść na dwór, jéjmość pochwycić i uwieźć...
— Nimbyśmy kilkuset ludzi zebrali, Wit, który się pilnuje i ma pewno szpiegi wszędzie, wiedziałby zawczasu dosyć, by umknąć.
— A no, to ja doprawdy nie wiem, co tu poczynać — odparł, wzdychając — ale co pani wojewodzina rozkaże i co pan łaskaw postanowisz, ręczę, że spełnimy święcie. Mam przy stajni, przy ogrodzie i we dworze ludzi kilkudziesięciu odważnych i zręcznych, będziemy ich użyć mogli... jak zechcecie.
— Wiesz waćpan co — dodał Piotr — jest tu zbiegły ze mną pasiecznik mój, Panas, pójdziemy jeszcze z nim pogadamy.
Stary Panas, nie mając tu znajomości i nie chcąc nowych robić, drzémał w przedpokoju gościnnéj izby, gdy szukając go weszli Kulesz z panem Piotrem. Smutna jego twarz nieco się na widok pana rozjaśniła.
— Stary przyjacielu — rzekł, klepiąc go po ramieniu Piotr — tyś najlepszy do rady, postanowiliśmy najprzód panią i dziecko wyrwać ztamtąd... jakby to zrobić?... myśl...
Pasiecznik wsparł się na kiju, którego nigdy nie porzucał i długo głową potrząsał, patrząc w ziemię, potém zwolna podniósł oczy blade ku Piotrowi.
— Oj! paneczku, paneczku — ozwał się — nie lada z kim do czynienia macie, trzeba dobrze na rozum brać, obdumać mądrze, a być ostrożnym, żeby w łapkę nie wpaść! Dwór tam obsadzony i strzeżony okrutnie, jednéj poczciwéj duszy nie ma, komu by zawierzyć. Około pani same faworyty jegomości, które mu o każdym jéj kroku donoszą, naokół czaty, on sam, jako niedobry człek, wszystkiego się domyśli, bo mu szatan podszeptuje. Twardy to orzech do zgryzienia.
— Aleć przecie mu podołamy...
— Popróbujemy — rzekł Panas — ino ostrożnie trzeba, żeby ptaka nie płoszyć, bo już i tak może się lęka, choć sam nie wié jeszcze czego. Na złodzieju czapka gore. We dworze trzeba kogoś albo pozyskać, albo podejść, albo otumanić. I podobno się bez tego nie obejdzie, żebym ja tam nie był zmuszony powrócić.
— Aleć oni na ciebie czatują na pasiece — odparł Piotr.
— To nic, ja tam wszystkie drogi i drożyny znam, a na horodyszczu mam schowankę, któréj się oni nie domyślą i klucze mi od niéj szczęściem zostały.
— A jeśli wyszpiegują w lochu? — zapytał Zagłoba.
Panas się uśmiechnął, oczy mu błysły.
— To nic — szepnął — te lochy przez kilka lat pusto stały pod moim kluczem, tom ci je miał czas poznać. Oni o inném wejściu do nich nie wiedzą, tylko o tém, które z wałów prowadzi. Szukali za nieboszczyka stolnika skarbów, pukali, kopali i nie doszli nic. Jam ci téż skarbu nie odkrył, bo tam go pewnie i nie ma; ale wyjąwszy kilka kamieni, wiem wyjście z lochu na błoto prowadzące, bo to musiała być za dawnych czasów wycieczka. Więc gdyby mnie i przydybali, to im się z rąk nocą wyśliznę... I taki trzeba mnie tam samemu iść na szpiegi, bo ja sobie jeden rady dać mogę.
— Poznają cię wnet — rzekł marszałek.
— I, nie! Z brodą i włosami pocznę sobie tak, żebym do siebie nie był podobny, suknię téż zmienię, i... już się no spuśćcie na mnie. Ale, że ztąd mil dziesięć drogi, to mi chyba wóz dacie do Stachowa, ztamtąd ruszę pieszo daléj.
Zaczęły się tedy umowy z Panasem, do których nikt więcéj przypuszczonym nie był. Kulesz obowiązał się dostarczyć odzieży, koni, wozu i człowieka, za którego mógł ręczyć.
Wojewodzina tymczasem zasiadła do listu, niemały z nim mając kłopot, bo przewidziéć należało, iż się może dostać w ręce Wita, należało więc tak go pisać, ażeby z niego niewiele się mógł dowiedziéć, a zarazem Marya czegoś się domyśléć potrafiła. Staruszka wprawną była w pisanie listów, a mimo to dobrze się nad tém namęczyła, i nawzdychała, i nazażywała tabaczki. Cała ta przygoda tragiczna, nieprawdopodobna, dała jéj jakby nowe siły i życie. Wszyscy domownicy z pociecha wielką zauważali, iż wojewodzina jakby odmłodniała, choć nie mogli się domyśléć, co ją tak rozruszało, wnosząc tylko, iż pewnie spodziewała się dokonać jakiegoś poczciwego dzieła, bo ilekroć zdarzyła się zręczność dopomódz komu, ratować, dźwignąć, wojewodzina wpadała w tę wesołość i trzpiotowatą niemal ruchawość. Po całych dniach dwór był na posługach, posyłkach, naradach i cieszył się także, bo staruszka zawsze hojnie w tym razie nagradzała swych współpracowników. Pana Piotra osoby i sprawy nie domyślił się nikt, oprócz Kulesza, gdyż tajemniczy gość nie przychodził do stołu, wpuszczany był do saméj pani tylko, a w dziedzińcu i na ogrodzie wcale się nie pokazywał. Kapelan, który go nie znał, marszałek dworu i wojewodzina sami go tylko widywali.
Tegoż dnia wieczorem, nieznacznie odprawiono Panasa, przebranego do niepoznania.





VIII. Tragedye domowe.

Dla duszy Wita, raz poruszonéj niepokojem, chwili już wypoczynku nie było. Bił się nieustannie z tą myślą, że zmarły mógł powstać z grobu; nie był pewnym, a trwożył się niepomiernie. Ucieczka Panasa, szabla Piotrowa, (którą on istotnym znowu cudem w Jassach odzyskał), widzenie owo Antka w karczmie, o którém mu doniesiono, kazały się miéć na baczności. List wojewodzinéj, który wywołał trudny do utajenia wyraz radości na twarz Maryi, obudzał w nim posądzenie, że ona téż może o czémś wiedziała. Chwilami myślał się zabić lub uciekać, to znów dzika natura pragnąca walki, pchała go na wyszukiwanie środków obrony rozpaczliwéj. Najdziwniejsze plany przesuwały mu się przez głowę, nie spał po nocach, po całych dniach chodził i snuł się do koła dworu z ponuremi dumami, stawał u łóżka Weldera, to znów uciekał od niego. Świadek ten i współdziałacz teraz go więcéj niż kiedy przestraszał, bo mógł wydać z trwogi na mękach.
Wprawdzie nazajutrz już gorączka chorego uśmierzyła się znacznie i wróciła przytomność; leżał jednak jeszcze osłabły, a co gorzéj, na umyśle przybity. W czasie niebytności pana, od otaczających zażądał, aby mu przywieziono księdza, bo się chciał wyspowiadać. Była to rzecz tak zwyczajna, iż pilnujący go nawet nie spytali rotmistrza o pozwolenie; posłano po wikarego i gospodarz dowiedział się dopiéro o tém, gdy chory już się spowiadał. Nowa trwoga z tego powodu chwyciła go za serce, był bowiem pewny, że zezna przed księdzem zbrodnię, że może jego obwini, i że w ten sposób będzie ktoś na świecie więcéj, znający jego występek. Na to wszakże nie było ratunku. Welder wyspowiadał się, a gdy po odbyciu obrzędu wikary wyszedł, ocierając pot z czoła, i zaproszony do dworu, ukazał się w progu, rotmistrzowi zdało się, iż w spojrzeniu jego znalazł wypisany wyrok wzgardy.
Wikary był człek prosty, ale zacny, i nie okazał niczém, iżby mógł co wiedziéć z przeszłości, ale rotmistrzowi przywidywało się, że czytał w jego twarzy to nawet, czego ona nie wyrażała. Ugościł kapłana bardzo uprzejmie, rozpoczął z nim rozmowę, starając się spokój odegrać i dodał od niechcenia:
— Biedne Welderzysko, dobry człek, tylko głowa słaba. Od kilku miesięcy zauważałem w nim rodzaj obłąkania. Ciągle marzył o jakichś zbrodniach i we wszystkich widział zabójców, morderców, rozbójników. W nocy nawet zrywał się i przestraszał nas.
— Musiało to być skutkiem choroby — odparł wikary — która zdaje się przechodzić, gdyż zostawiłem go zupełnie spokojnym, i, dzięki Bogu, lepiéj. To mu odejdzie.
— Bardzobym pragnął — dodał uspokojony téż rotmistrz — bo człowiek zdolny, pilny i we dworze mi potrzebny.
Trwoga więc ta, po rozstaniu się z kapelanem, ustąpiła jakoś, ale teraz budziły ją na nowo najmniejsze i nic nie znaczące rzeczy. Podejrzewał ludzi, każdy ich ruch zdawał mu się kryć jakiś zamiar zdradliwy. Stan ten rozdrażnienia stawał się nieznośnym dla niego i dla otaczających. Wpadał po kilka razy na dzień do mieszkania Maryi, podglądał, co robiła, słuchał pode drzwiami, wreszcie nadaremna pogoń za Panasem do wściekłości go przyprowadzała. Rozmyślając tak długo, co począć, stanął wreszcie na tém, ażeby z całą rodziną opuścić wieś, przenieść się do Warszawy, a jeśliby tam choć cień niebezpieczeństwa zagrażał, uchodzić za granicę do Drezna. Tam czuł się najpewniejszym, mając mnogie stosunki na dworze, a towarzyszów przy starym królu i młodym królewiczu. Sułkowski, Moszyński, Rutowski, Bruhl, Flemmingi, Konneritze, Vitzthumy znali go i zaszczycali względy swojemi. Nie mogła go więc, jak sądził dosiądz sprawiedliwość krajowa po za granicami, a tam łatwo mu było jako potwarz i prześladowanie odepchnąć wszelkie obwinienie.
Z tą myślą ucieczki nosił się już od dni kilku rotmistrz, brakło mu tylko do ryzykowania jéj rzeczy jednéj, pieniędzy, które rozrzucając i szafując, coraz trudniéj mu było dostać. Majątek należał do sieroty i wdowy, on był tylko opiekunem, swojego wiele nie miał, o położeniu tém wiedzieli wszyscy, nie łatwo mu więc było dostać grosza, choćby nawet żonę zmusił do podpisania skryptów wraz z sobą. Próby zaś przynaglenia Maryi do zaciągania długów na majątek dziecinny wcale mu się nie powiodły. Znał żonę swoją, która gotową była cierpiéć, milczała, nie lękała się groźb, odpierała nacisk biernym oporem, niezwalczonym i znosząc prześladowanie, odnosiła ciche zwycięztwo. Raz przywiedziony do gniewu na nią, podniósł rękę i chciał uderzyć, ale spotkał pogardliwy i dumny wzrok i przelękniony cofnął się. Marya nie spierała się z nim prawie nigdy, milczała lub zbywała go pół słowami. Płacz, którym czasem wybuchnęła znękana, nie odejmował jéj energii, wzbudzonej potrzebą opieki dla dziecięcia.
Obfity w najrozmaitsze pomysły rotmistrz, osnuwał już jakąś potajemną sprzedaż lasów na wielką skalę, któraby kilka tysięcy dukatów na podróż przynieść mogła, a tymczasem potajemnie kazał czynić do niéj przygotowania.
Basia tymczasem żywiéj niż kiedykolwiek biegała około interesów swéj pani, okazując z wielką przebiegłością niechęć ku niéj coraz jawniejszą, aby się nikt nie domyślał zdrady. Na list wojewodzinéj poszła odpowiedź tąż samą drogą, ale nim z rąk do rąk przechodząc oddaną została staruszce, Basia otrzymała list drugi, ten właśnie, o którego wręczenie jak najwięcéj wojewodzinie chodziło.
Potrzeba było nadzwyczajnéj ostrożności przy oddaniu go do rąk Maryi i cały dzień nosząc się z nim za gorsem, a trwożąc ażeby nie zgubić, trzpiot dziewczyna latała, okazując wesołość nadzwyczajną dla pokrycia nadzwyczajnéj niespokojności. Godzina, w któréj pani przynieść go miała, wybrana była zwykła, o późnéj nocy, gdy wszyscy spali; po zamknięciu okiennic i spuszczeniu firanek, Basia stanąć miała na straży z jednéj strony, z drugiéj drzwi na klucz zwykle były zamknięte.
Tymczasem, czy ta nadrabiana wesołość, czy jakiś potajemny znak dany pani, pochwycony szpiegowskiemi oczyma zazdrosnych towarzyszek — obudziły podejrzenia, i jedna ze służących, która wielu łask Basi zazdrościła, wkradła się do kancelaryi rotmistrza z doniesieniem, iż Basia ma z panią jakieś konszachty, że po nocach się do niéj wykrada, że jakieś nieznajome krewne przyjmuje potajemnie, i że trzeba się od niéj miéć na baczności. Rotmistrz chciwie pochwycił to na wiatr nieco uczynione doniesienie, wynagrodził dziewczynę, kazał miéć oko na Basię, sam zaś postanowił czuwać jak najpilniéj nad każdym ruchem żony.
Tego samego wieczora już czatował ukryty, nie pode drzwiami, które były zamknięte, ale od garderoby, tam właśnie, którędy Basia przechodzić miała, aby podpatrzéć ją, podsłuchać i wbiedz, a pochwycić na uczynku, jeśliby się coś podejrzanego okazało. Domyślał się bowiem naprzód korespondencyi zakazanéj z wojewodziną.
Pokój ten był całkiem ciemny, a wejście tędy od fraucymeru dla nikogo nie przystępne; Wita wprowadziła zawczasu służąca, zasiadł na te czaty niespokojny i długi czas wyczekiwać musiał, nim się krok cichy nadchodzącéj Basi dał słyszéć. Marya, która się domyślała jéj przyjścia, wysunęła się do progu. Mimo że same były, instynkt istot prześladowanych i szpiegowanych kazał im szeptać cicho. Weszły, rozmawiając, do sypialni. Już samo późne wkradanie się Basi dla podejrzliwego człowieka było występkiem, bo przynosiło jakąś ulgę jego żonie. Skradł się więc z cicha do progu, ale nic jeszcze usłyszéć nie mógł. Ostrożna dziewczyna podeszła z panią aż do jéj łóżka i dopiero ukrywszy ją za parawan, list wojewodzinéj oddała. Wszystko to odbyło się tak cicho, iż podsłuchujący nic prócz szeptów ostrożnych dosłyszéć nie umiał, choć wytężył wszystkie władze, aby jakiś znak, jakiś ślad winy, dał mu prawo wtargnięcia. Marya ubezpieczona, żywo zaczęła list rozrywać; ten szelest papieru ją zdradził; posłyszawszy go rotmistrz już pewien był swego i wpadł hałaśliwie do pokoju. Lecz nim miał czas obiedz parawan osłaniający łoże, Basia stanęła mężnie panią zakrywając sobą, a Marya, która rzucić nawet okiem na list nie miała jeszcze czasu, instynktem zachowawczym poczęła go drzeć na drobne kawałki i — połykać.
Gdy rotmistrz gniewny odpychał służącą, widząc już żonę przez wpół przezroczystą jedwabną oponę parawanu, Marya śpieszyła ze zniszczeniem śladów listu, którego tylko rozerwana koperta leżała na ziemi. Zniecierpliwiony i wściekły, Wit pochwycił nareszcie opierającą mu się dziewczynę oburącz i rzucił ją na ziemię jęczącą z bólu, a sam poskoczył ku Maryi, która stała, gryząc w ustach ostatni kawałek papieru. Biedna kobieta nie ulękła się rozsrożonego, stała, powróciwszy do przytomności, czekając nieuniknionéj sceny.
— Tak to się pani zabawiasz, ryknął rotmistrz konwulsyjném uderzeniem obalając parawan — co to jest? co za list przyniosła ta niegodziwa?
Marya stała spokojnie.
Wit pochwycił z ziemi kopertę.
— A to co?
Marya założyła ręce i patrząc mu w oczy, nie odpowiadała nic jeszcze.
— Mów waćpani.
— Jestem więc niewolnicą, nie żoną? odpowiedziała powoli, podnosząc głos — nie wolno mi więc zawołać sługi? ani się odezwać do rodziny? Jestem więc w więzieniu?
— Nie zapominaj pani, żeś żoną i żeś poprzysięgła posłuszeństwo — rzekł, wybuchając rotmistrz; zakazałem listów, bo wiem, co one zawierają.
— Są prawa, których mężowska władza odebrać nie może — odparła Marya — takiemi są prawa i związki krwi. Jestem żoną, i przeciwko obowiązkom moim nie wykroczyłam, ale poddawać się dziwacznym wymaganiom nie chcę i nie będę.
Wit dziko się rozśmiał.
— Proszę! zawołał — jakaś mi pani dziś śmiała i rozmówna. — Gdzie list?
— Podarłam go i połknęłam, ażeby się nie dostał w ręce wasze — rzekła Marya — nie dlatego, ażeby zawierał co tajemnego, lecz że nie do was, ale do mnie był przesłany.
Na twarzy rotmistrza malowała się z kolei złość jakaś bezsilna, niepokój, szał. Zwrócił się do jęczącéj Basi i kopnął ją nogą.
— Precz ztąd, gadzino — precz jednéj chwili — precz... bo cię woźnicom biczami ze dworu wyświecić każę — wstań i — idź!
Basia wystraszona podniosła się, ale niebezpieczeństwo Maryi, trzymało ją — nie chciała opuścić swéj pani.
— Czy pani mnie także wypędza? zapytała zbolałym głosem.
— Ja tu nie mam żadnego prawa — odezwała się Marya — sama jestem ostatnią ze sług tego człowieka, który...
Wstrzymała się.
— Mów pani! krzyknął Wit; coś pani chciała powiedziéć?
— Który za przytułek, jaki znalazł w tym domu wywdzięczył się prześladowaniem i...
— I czém więcéj? — szydząc spytał rotmistrz — mów pani, powtórz głupie wieści nikczemnych nieprzyjaciół, żem może zdrajcą, rozbójnikiem i — mordercą!
— Dziś wszystkiemu uwierzyć już można — podchwyciła Marya przywiedziona do ostateczności — bo nie masz waćpan w sercu iskry litości, uczucia, poszanowania, wdzięczności... bojaźni Boga. Uczyniłeś mnie nieszczęśliwą...
Znowu jéj głosu zabrakło. Wtém Urszulka śpiąca w tym samym pokoju, którą krzyk przebudził, a strach jéj się odzywać nie dopuścił, słysząc matki głos łzawy, wyrwała się z łóżeczka osłoniona pochwyconą kołderką i przybiegła płacząc do matki. Objęła ją rączkami, jakby zasłonić chciała od męża... przytuliła się i poczęła jęczéć... Rotmistrza to zjawisko nowe rozgniewało mocniéj jeszcze... namarszczył brew, patrząc na tulącą się do matki dziecinę...
— I jabym téż znalazł co waćpani wyrzucać — zgrzytnął Wit pełen gniewu, który mu ledwie mówić dawał. Wszystkich nieszczęść ty jesteś przyczyną... ty.
— Ja?
— Tak, ty! — zawołał Wit. — Ale się nie poniżę do szermowania językiem z babami — dodał — jam tu pan i rozkazodawca... i nie potrzebuję zdawać sprawy z tego, co czynię... Znajdę środki obronienia się od napaści i oddalenia waćpani od jéj rodziny, która ją przeciw mnie buntuje...
Odwrócił się nagle... Basia stała jeszcze... przyskoczył do niéj z pięściami. — Precz, żmijo! bo ubiję, precz, pókiś cała.
Dziewczę spojrzało na panią i wybiegło. Rotmistrz, który mało wiedział, co czynił, schylił się po leżącą na ziemi kopertę... dziécię, które na ten ruch i zbliżenie się przestraszyło, rozstawiło rączki drobne i poskoczyło zasłaniając matkę, jakby bezsilne rzucić się nań chciało. Nie uszło to baczności rotmistrza, którego wściekłość wzrosła jeszcze, podniósł już dłoń, chcąc dziecię uderzyć, gdy matka pochwyciła je, uniosła na łóżko, a sama stanęła jak lwica w jego obronie... Zwykle spokojna jéj twarz rozpłomieniała gniewem świętym, oczy paliły się, czoło pofałdowało, stała się straszną... Wit mimowolnie krok się cofnął.
— Precz, podły! precz, nikczemny! — zawołała, precz ztąd... ty coś śmiał na niewinne dziecię dłoń podnieść! Tyś tu panem! ha! tyś tu sługą! ty tu nie masz nic oprócz hańby i sromu, jaki wniosłeś pod poczciwą strzechę... tyś przywłaszczyciel... tyś podły rabuś, precz z moich oczów.. Taiłam długo obrzydliwość, jakąś mi sprawiał, dziś — dość; idź mi ztąd... Tum ja pani, a ty...
Wit stał, słuchał, drżał, uszom swoim nie wierząc, nie śmiał odpowiedziéć, nie pozostawało mu nic tylko gwałt nowy lub ucieczka... Stracił w téj chwili przytomność. Marya szła za nim, powtarzając z konwulsyjną natarczywością: Precz! precz!
W téj chwili była ona silniejsza nad niego, przemogła — uszedł.
Wrzawa wywołana w całym domu tą sceną, ściągnęła do pokoju, a nawet pod okna ludzi z całego niemal dworu. Rotmistrz uchodzący mógł widziéć ścigające go oczy sług, świadków sromoty, jaką poniósł; podniosło to gniew jego bezsilny, którego się wszyscy lękali. Domowi rozbiegli się natychmiast. Basia, która niepostrzeżona przytulona pozostała za drzwiami, natychmiast po wyjściu rotmistrza przypadła do nóg pani.
— Co mam czynić? — zapytała.
— Uciekaj.
— Ale cóż się z wami stanie?
— Ja się nie lękam niczego... idź, uchodź, ten człowiek do wszystkiego jest zdolny... idź do Wojewodzinéj i powiedz jéj, czego byłaś świadkiem. Powiedz, niech mnie ratuje, ja dłużéj tak żyć nie mogę... Uchodź.
Basia rzuciła się jéj do nóg i nie powracając nawet do mieszkania, przez ogród uciekła do wioski, nim rotmistrz ochłonąwszy gonić za nią rozkazał.
Wróciwszy do swego mieszkania na drugim końcu domu, nim pozbierał myśli i wyburzył się, rzucał się zrazu, jak lew po klatce, naostatek zawołał sługi i kazał sprowadzić Marmarosza. W niedostatku chorego Weldera tym jednym mógł się wysłużyć. Nie tajno mu było, iż na wszystkie swe sługi rachować nie mógł; serca do niego nie miał żaden, wielu nienawidziło. Nie czuł się nawet we dworze własnym bezpiecznym; jedyną myślą jego teraz było z żoną i dzieckiem uchodzić z domu, a bodaj z kraju.
Marmarosz był posłusznym pasożytem, w którym dotąd nigdy się jeszcze własna wola ani godność osobista nie objawiła. Uległość była głównym jego przymiotem, gdyż ani na rozum, ani na zbytnią przebiegłość jego rachować nie było podobna. Zresztą nie było się kim wierniejszym posłużyć. Zawołany stanął w progu, gdyż już Wit nieco był ochłonął.
— Poruczniku — rzekł podchodząc do niego rotmistrz — który mu się całkiem zwierzać nie chciał, są powody, dla których muszę ze wsi na jakiś czas przenieść się do stolicy. Powody polityczne... odebrałem listy, wzywają mnie tam. Jedź natychmiast do żyda, który miał las kupić, niech jutro przybywa z pieniędzmi. Skończę z nim targ. Każ przygotować powozy i konie do podróży... ludzi jak najwierniejszych. Pojutrze wyruszamy o świcie. Nikomu ani słowa. Wszystko w jak największéj powinno się dopełnić tajemnicy. Nie jadę sam, jedziemy wszyscy... więc karoca wielka, cug kary, bryki...
— W jeden dzień mają być gotowe? — spytał przestraszony pośpiechem Marmarosz.
— Muszą — odparł rotmistrz. — Spiesz waćpan, nie mam czasu do stracenia.
Marmarosz potarł czoło, westchnął, chciał wyjść i zawrócił się.
— Nie masz co pytać więcéj, panie poruczniku — dodał rotmistrz — podejmujesz się czy nie?
— A no... gdy jw. pan każe... chociaż...
— Bezwarunkowo! nie pytam, co będzie kosztować.
Odprawił go wzrokiem. Marmarosz wyszedł. On rzucił się w krzesło, jakby mu ciężar spadł z serca.
— Tak — mruknął sam do siebie — dłużéj tu siedziéć nie mogę, nie chcę, nie powinieném. Kobieta hardszą jest, czując się na swoich śmieciach, trzeba ją ztąd wyrwać... i dziecko to przeklęte mi zawadza. Gdyby nie ono, jabym tu był panem.
Nagle, jakby się własnéj myśli przestraszył, wstrząsł się cały.
— Wszakże i bez tego pozbyć się można utrapionéj przeszkody — szepnął po cichu. — W mieście... tak... nie dokończył znowu, przechadzać się począł, zadzwonił o wino i zalawszy sumienie, konwulsyjnym snem usnął nad porankiem.
Nazajutrz spał jeszcze twardo, marząc i rzucając się wśród snów krwawych, gdy sługa przybiegł go obudzić, Welder umierał i chciał go żegnać, chciał z nim mówić przed śmiercią. Wiadomość ta, która była jakby przedłużeniem zmory nocnéj, raziła go dziwnie, narzuciwszy ledwie opończę na siebie, pobiegł do oficyny.
Welder w istocie od kilku godzin pasował się ze śmiercią, któréj zbliżanie się na straszliwie zmienioném malowało się obliczu. Oczy jego obłąkane szukały rotmistrza, choć usta już z ciężkością przemówić doń mogły. Na dany znak wszyscy wyszli, Welder nie mógł się już podnieść, odwrócił tylko głowę ku niemu. Zeszklone prawie oczy, pozbawione blasku życia wlepił w Wita z jakimś strasznym uporem, poruszał wargami i głosu dobyć nie mógł.
— Słuchaj — wybąknął — słuchaj — ja już za chwilę stanę przed Bogiem... na sąd... na sąd straszny... alem winę zmył... wyznał... Lżéj mi... Jam miał widzenie... ja jasno widzę teraz... choć mgłą mi zaszły oczy... widzę... Chcesz się ocalić., idź — uchodź — rzuć wszystko — pokuta... klasztor... tobie... pokuta.
Rotmistrz zaciął usta gniewnie, nie odpowiedział nic.
— Jeszczeż nie umieram, na pokutę dosyć czasu — mruknął — nie sądź mnie... ty nie wiesz nic.
— Ja? teraz? ja wszystko wiem — zawołał wyraźniéj Welder, ja w ciebie, nie na ciebie patrzę, ja czytam myśli twoje. Ty się radujesz śmierci mojéj — ale straszniejszy świadek pozostał.
— Kto? zawołał Wit, kto? nie ma żadnego świadka.
— On — on — żyje! rzekł ze stłumionym jękiem Welder. Ja go widziałem nocą... Stał nade mną, pokazywał piersi... na piersi była szeroka blizna sina — blizna... ale żył z blizną... On żyje...
— W gorączce bredzisz, odparł Wit, dość tego.
Jakby usłyszał te słowa, umierający podniósł głowę nagle, usta mu się poruszyły żywo.
— Przytomny jestem, zawołał — Bóg mi kazał żyć do rana, bym ci powiedział jeszcze... idź, obmyj się — pokutuj! krew na tobie bratnia... krew.
Głowa opadła mu gwałtownie na poduszki, oczy się zamknęły, usta otwarły drżące... skonał.
Rotmistrz siedział jak wryty, zimny pot oblewał mu czoło, chciał odejść i ruszyć się nie mógł. Byłby tak może długo pozostał jeszcze, gdyby wrzawa w dziedzińcu nie przywróciła mu przytomności.
Stęskniony Dzierżyński ze trzema gracyami, na chłopskich wozach, pochwyconych w polu od siana, wybrali się w samą porę, o niczém nie wiedząc, odwiedzić sąsiada. Wesołemu towarzystwu temu za straż konną służyli dwaj młodzieńcy z sąsiedztwa; a cała ta banda śpiewając i śmiejąc się wtoczyła się w dziedziniec, właśnie w chwili, gdy Welder konał i zastygał.
Rotmistrz przez okno ich dojrzawszy, zniecierpliwiony, nie wiedząc co począć, chciał już słać, by ich odprawiono, lecz poufali przyjaciele domu rozgaszczali się już, wszedłszy do jadalni i rozpytali sługi o pana. Nie było sposobu pozbycia się ich, a czyby kto urodził się, zmarł czy ożenił, zawsze staremu sędziemu należał się za to kieliszek. Za owych czasów było to w obyczaju, ani się stypa bez puharów obejść nie mogła.
Wchodzącego do sali chmurnego gospodarza, sędzia powitał swoim uśmiechem bezmyślnym.
Lala me, kochasiu — otóż i my! otóż i my!
Panny patrzały, uśmiechając się.
— Znaleźliście mnie państwo w bardzo smutnéj alternacie — rzekł rotmistrz — idę wprost od najlepszego sługi mojego, który w oczach mych skonał.
— Skonał! proszę! Lala me! zawołał sędzia, zakładając ręce na żołądku; ooo! skonał! Otóż masz! i wszystko popsuł! Hm! Cóż? lala me, wszyscyśmy śmiertelni, rotmistrzu kochany, cóż począć? Każ dać kieliszek, wypijemy za jego duszę — i pojedziemy.
Panny kręciły głowami szepcząc, kawalerowie ruszali ramionami. Sędzia wzdychał.
— Zawsze, lala me, jak Chmielewski powiada, w Athenach co minuta ktoś na świecie umiera i rodzi się. — Cóż — lala me, na to poradzić? Tak Pan Bóg ustroił — to darmo. Ale za jego duszę, kieliszek się należy, zawsze sprawę każdą zapić trzeba, to darmo.
Wino przyniesiono, usiedli wszyscy — panny z przekąsem spytały o panią — powiedział im rotmistrz, że chora. Najstarsza poczęła się wdzięczyć, lecz oczy odwrócił.
Na złość więc wzięła sobie jednego z kawalerów i poszła z nim chichotać do kątka. Sędzia sapał, czekając na kielich, który po przejażdżce pożądliwie chwycił w ręce.
— Więc — lala me, rzekł, na zdrowie — chciałem powiedziéć — niech w Bogu odpoczywa nieboszczyk. Panowie! pogrzebny kielich. A światłość wiekuista...
Wychylił do dna i postawił.
— Przednie wino lala me, rzekł, ale ja waćpanu dobrodziejowi powiem, że za dusze zmarłe pić się powinno tak, jakby się Anioł Pański odmawiało. Część pierwsza, kielich jeden, lala me, pauza! Część druga — kielich drugi, pauza, i trzeci, naostatek, cha! cha! cha! lala me, a co? nieprawdaż?
Nalano drugi. Rotmistrz wszakże wina ledwie ustami dotknął, był pogrążony w zadumie i smutny.
— Jedźmy, szeptały panny do kawalerów — tu nie ma co robić. — Rotmistrz dziś widocznie zafrasowany. Ale żeby też tak sługi żałować?
Jakkolwiek sędziemu jeszcze się po trzech kieliszkach odjechać gąsiorka nie chciało, córki go zmusiły, siedli na wozy i ruszyli po cichu.





IX. Co się działo w Bożej Woli.

Tegoż wieczora, w Zelmanowéj gospodzie na ławie, w ciemnym kącie, siedział jakiś człek podróżny, nieznajomy i zdawał się odpoczywać lub na kogoś czekać. Młody szynkarz bardzo go na gorzałkę zapraszał, ale się namówić nie dał, kazał sobie piwa podać, chleba kromkę osolonego doń i w cichości się posilał. Zaczepiany do rozmowy, odmruknął coś niewyraźnie i zamilkł. Już dobrze zmierzchało, gdy ze dworu nadszedł stary gumienny Nikita, okiem po gospodzie rzucił i wprost naprzód poszedł na wódkę, jakby owego podróżnego nie widział, nawet go nie pozdrowiwszy. Podróżny gdy go zobaczył, piwa dopił i zaraz czapkę nałożywszy, wyszedł z gospody, a Nikita téż po kieliszku, i kilku słowach zamienionych z gospodarzem, zwolna się wysunął. Ludzie ci, choć na pozór sobie nieznajomi poszli w jedną drogę, zrazu osobno każdy, dopiero za wioską, gdy ich już nikt widziéć nie mógł, zetknęli się i pod ręce wziąwszy, wyszli na puste pole, ku szwedzkim mogiłom. Tak nazwane przez lud miejsce, od kilku darnem zielonym okrytych mogił, ostawionych kamieniami, było w istocie pogańskiém cmentarzyskiem, ale je wieśniacy powszechnym obyczajem kurhanami Szwedów przezwali. Pagórek ten dokoła otoczony polami uprawnemi, oborany, miał na sobie kilka starych sosen i trochę krzaków w pośrodku, a choć leżał nie opodal od drogi, można tam było bezpiecznie siąść, by widzianym nie być. Nikita i podróżny, ścieżynką po nad mogiłami poszli za sosny i tu na kamieniach siedli. Nieznajomym owym był Panas, pasiecznik. Ścisnął dłoń namulaną swojego rówieśnika, westchnął i spytał:
— No, cóż u was słychać? co?
— Ino gorszy niepokój, niż kiedykolwiek był. Welder umarł dziś, pan się z panią kłóci, dziéwkę przepędzili, co jéjmości listy jakieś nosiła, a choć to wielki sekret — dodał Nikita — ale ja wiem, że jemu tu już czegoś niedobrze i myśli żonę i dziecko zabrawszy uchodzić w świat.
— Ha! rzekł Panas — trzeba na to radzić, żeby się nie ruszył.
— A cóż my poradzimy? albo jak? mówił Nikita. Niestało mu Weldera, teraz się Marmaroszem posługuje. Głupi to człek, ale służbista, a jak on co każe, to musi być, rozstąp się ziemio, musi być.
— Ja wam powiadam, jego trzeba koniecznie wstrzymać! dodał Panas.
— Ależ jak? rozśmiał się Nikita, czyż my na to siłę i moc mamy?
— Siły nie, a no rozum siłę zastąpi — rzekł stary. Cóż to tam? czy koniom włosieniem pod kopytami nie można poprzewiązywać, żeby kulały, albo sworzni ponadkruszać.
— I on téż mądry — dodał Nikita, dowącha się łatwo, a jak wpadnie na trop, nie przebaczy.
— Jego panowanie już się kończy — szepnął Panas.
Nikita ręką machnął.
— Aha! aha! zawołał — złego panowanie tak łatwo się nie domierzy. Na co już i mówić i spodziewać się darmo. Dobre kwitnie i przekwita, złe wiekuje.
— Nie — kochany kumie — Bóg wiekuje i Bóg karze.
— Co mu kto zrobi! dodał, wzdychając Nikita. Często saméj pani i tego dziecka żal, bo to wpadło samemu szatanowi w szpony, a któż je poratuje chybać Bóg i to biorąc je do swéj chwały.
— Co ja ciebie będę dłużéj bałamucił, wzdychając i podnosząc się z kamienia — rzekł Panas — nie będę krył przed tobą, bo mnie nie zdradzisz. Nasz stary pan, nasz kochany Piotruś, żyje!
Nikita zerwał się też z siedzenia i za głowę pochwycił.
— Co ty mówisz! to nie może być.
— Jak mnie żywego widzisz, żyje, godzina zemsty Bożéj wybiła. Zobaczycie go tak, jak ja oczyma własnemi widziałem i rękami témi ściskał. A ot, wiesz teraz, dla czego puszczać ich ztąd nie godzi się. Panią ocalić trzeba i dziecko.
Stary zamyślony stał, niedowierzający, osłupiały.
— Jakże się to stało?
— W niewoli tatarskiéj był. Myślał go zabić bratanek, ale mu Pan Bóg życie powrócił, aby świadczył przeciw mordercy; wycierpiał wiele, i dobił się wreszcie do kraju.
— A czegóż czeka? a czemuż nie stanie tu, sam, aby swoje dobro odebrał i pomścił krzywdy? zapytał stary.
Panas westchnął. — Albo wy mnie zrozumiecie, odezwał się — albo nie wyć to czujecie, że w którym rodzie zbójca był, temu rodowi na wieki srom. Bratanki oni przecież i nazwisko jedno. Nie chce pan rozgłosu, a jak on tam postanowi, nie wiem, tylko, że bez sądu, to pewno.
Nikita milczał zdziwiony.
— Ja tu do was przychodzę od niego — rzekł pasiecznik — innym całéj sprawy mówić nie można, ale wam się godzi. Pani z domu na żaden sposób gromada puszczać nie powinna.
Zamilkli, ponuro się zamyślił gumienny.
— Aby to tylko na naszych się plecach nie oparło — rzekł — bo nim sprawa się dokończy, rotmistrz, który ma siłę, za najmniejsze przeciwieństwo srodze karać będzie. Nam zawsze biéda.
Panas uderzył go po ramieniu.
— Wszelako iść trzeba z prawdą i Bogiem, dodał.
— Toście wy go widzieli? zapytał ciekawie Nikita — i mówiliście z nim? a gdzież się on podziewa?
Panas mu szepnął na ucho, jakby się bał, aby go mogiły nie podsłuchały.
— W Rachowie siedzi.
— A żona wié?
— Nie wié nic i nie można jéj jeszcze mówić.
Naradzali się tak długo, a noc już była, gdy Nikita poszedł ku dworowi, Panas zaś znajomemi sobie ścieżynkami powrócił na horodyszcze, skryć się do lochów, by w nich noc przebyć. Nieszczęściem dla niego, pasiecznik wytrzymać nie mógł, żeby we dnie, po lesie błądząc, nie zajrzéć choć, co tam jego kochane pszczoły robiły. Dozorował nad niemi teraz w jego miejsce posadzony, Harasym stary, darmozjad dworski, który od dawna zazdroszcząc chaty Panasowi, wysadzić go z niéj chciał, donosząc, że on pasiekę zgubi, że gnilec wpuścił, że się do niczego nie zdał. Doczekał się też teraz, że gdy Panasa nie stało, zaraz się w jego miejsce nastręczył i na pasiece siadł.
Gdy we dnie stary ku ulom zaglądał, Harasym z wielkim przestrachem przez płot go zobaczył i poznał. Zląkł się okrutnie, a tuż myśl przyszła niepoczciwa, wydać go, aby osiedziéć na miejscu. Natychmiast przyczaiwszy się poszedł za nim, zdala śledził cały dzień, widział, gdy na horodyszczu zniknął i do dworu dał znać.
Rotmistrz, któremu szło wielce o pochwycenie zbiega nienawistnego, ludzi posłał. We dnie wszakże jakoś go przydybać nie mogli. Harasym, który widział, jak chodził na noc do lochów, zaręczył, że znowu tu będzie wieczorem i dworscy zrobili zasadzkę.
Zbliżając się do horodyszcza, pewien że nikt o nim nie wié, Panas posłyszał w krzakach szelest, lecz był pewny, że spłoszył nocujące tu zające, których dosyć było. Zasadzeni ludzie czekali nań na ścieżce; poszedł wszakże nie po niej i trafił do drzwi lochu, gdzie nikt nie stał, bo się obawiali strachów i diabłów na horodyszczu. Posłyszawszy klucz obracający się w zamku, dworski hajduk rzucił się desperacko do drzwi, a za nim ośmieleni i drudzy, lecz nim dopadli, Panas pospieszył wpaść wewnątrz i za sobą rygiel spuścić. W téjże chwili Harasym, dworscy parobcy, hajduk dopadli muru, pozapalali gałęzie smolne i wszczęła się wrzawa, hałas, narzekania, łajanie. Jeden na drugiego winę zrzucał, wszyscy byli tchórze. Dopieroż rada w radę, co poczynać. Ptak był w klatce, szło o to, jak go z niéj wziąć. Posłano do dworu po siekiery, dano znać panu, a tymczasem ognie rozłożono na horodyszczu i jedni drugich łajali, stróżując. W pół godziny potém nadbiegł Marmarosz zdyszany, nadszedł i rotmistrz, przyniesiono siekiery i drągi. Wszczęła się kłótnia czy wszedł, czy umknął. Ludzie przysięgali, iż skrzypnięcie klucza i zatrzaśnięcie drzwi słyszeli, nie pozostawało nic, tylko wybić wrota, bo z lochu już więzień wyjść nie mógł. Pod przewodnictwem samego pana, jęto się zaraz do wywalania, ale to nie poszło łatwo. Panas zaś, korzystając z tego, że się wszyscy skupili na horodyszczu, znajomym sobie korytarzem domacał się do kamieni w zaroślach nad błotem, poruszył je, wyjął, wydobył się z lochu, ażeby kryjówki nie zdradzić, znowu je na swe miejsca powkładał i ziemią szpary zadychtował. Słyszał jak w górze nad nim rąbano drzwi i łamano zamek, pokiwał głową siwą i — poszedł.
Tymczasem ludzie, nie bez trwogi do lochu się wparli, wniesiono światło, przeszukano wszystkie kąty raz i drugi i nie znaleziono — nikogo. Nikt nie przypuszczał, ażeby się ztąd wydobyć było można, sądzili więc wszyscy, iż nieczysta siła narobiła hałasu, aby ludzi wywieść w pole, a rotmistrz tchórzów klnąc i Harasyma łając, wrócił z niczém do domu.
Rozgłos wszakże poszedł po dworze zaraz, iż się Panas pokazał, że go ścigano i Nikita przestraszony, żadnych już środków przeciwko wyjazdowi jutrzejszemu przedsiębrać nie mógł. Korzystając tylko z rozbieżenia się stajennych, dwom dyszlowym koniom nogi poprzywiązywał.
Rotmistrz już się wcale po téj wyprawie spać kłaść nie myślał, rozkazał przed ganek zatoczyć powozy, pakować tłumoki, a sam zapukał o brzasku do drzwi żony, któréj wcale o wyjeździe oznajmywać wprzódy nie kazał.
Na pierwsze zapukanie natarczywe do drzwi, żaden głos nie odpowiedział, gdy się powtórzyło, zapłakała przestraszona Urszulka.
— Mościa pani — zakrzyczał, głos podnosząc Wit — proszę się natychmiast wybierać w drogę. — Jedziemy.
Nie było na to odpowiedzi. Wit powtórzył raz jeszcze i wstrząsnął drzwiami tak, że je z zawias wysadziwszy, wszedł. Matka i dziecię siedziały na jedném łóżku, przelękłe, struchlałe.
— Słyszałaś waćpani, com mówił — wyjeżdżamy natychmiast, powozy stoją przed gankiem.
— Ja się ztąd krokiem nie ruszę — odpowiedziała spokojnie Marya — jeśli waćpan chcesz, jedź — ja, zostaję.
— Ja waćpani zostawić nie mogę.
— A ja wyjechać nie chcę!
— Nie chcę? szydersko powtórzył Wit — co to jest nie chcę? Ja tego wyrazu nie znam i nie rozumiem, rozkazuję — jedziemy. Użyję siły, jeśli będzie potrzeba — ale jechać waćpani musisz.
Na te słowa odpowiedzi nie było, Marya spuściła oczy, przycisnęła dziecię do siebie i cała wtuliła się w kątek łoża.
— Chcesz więc waćpani spektakl z siebie uczynić dworowi i ludziom, chcesz mnie wystawić na niechęć i szyderstwo, a sobie litość pozyskać! Wszakże się jéj krzywda nie dzieje! Żona powinna jechać i iść za mężem, to obowiązek jéj.
— Tam gdzie żona i mąż żyją, jak małżeństwo powinno, odparła Marya, nasze pożycie oddawna cale różne; my żyjemy jak nieprzyjaciele. Mogęż wiedziéć, co mi waćpan zgotowałeś i dlaczego chcesz mnie ztąd wywieść, aby nie miéć świadków tego, co nade mną i dziecięciem spełnić postanowiłeś?
— Na Boga! zakrzyczał Wit — cóż to ja? zbójcą jestem, czy katem?
Marya milczała.
— Jeśli waćpani myślisz, że mnie tym oporem zwyciężysz, mylisz się wielce; — ja nie ustąpię od tego. Tu waćpani sądzisz się panią i opierasz się méj woli, samo to miejsce zły wpływ na nią wywiera, musisz ztąd wyjechać.
— Waćpan możesz — ja — nie chcę! powtórzyła kobieta — nie chcę i nie pojadę.
— Zmusisz mnie do użycia siły.
— Czyń pan, co mu się podoba — nie pojadę.
Wit zachwiał się chwilę, poruszył, potarł czoło, przeszedł po izbie, znać było, że się wstrzymywał, nie wiedząc co począć, ważyć na krok ostateczny czy ustąpić? Po namyśle wrócił i stanął znowu naprzeciw Maryi, ale głosem już złagodzonym rzekł do niéj:
— Chcesz pani, bym jéj prosił — więc błagam, nie zmuszaj mnie do ostatecznych kroków, nie czyń mnie gwałtownikiem.
— Ale cóż za konieczność nas ztąd wypędza? zapytała Marya; — to nagłe postanowienie daje mi do myślenia — jakiż mus każe Bożę Wolę opuszczać — ja nie rozumiem, a wszystkiego się lękam.
— Więc tak dla niéj straszny jestem?
Kobieta zmilczała, tuliła, starając się ukoić płaczącą Urszulkę, któréj łkanie dziecięce słychać było. Wit chmurny, rzucał się po pokoju, spoglądając to na łoże, to na drzwi, które na jednéj zawiasie wisząc, świadczyły o popełnionym przed chwilą gwałcie.
— Daję waćpani pół godziny do namysłu, rzekł stanowczo; — proszę dobrze rozważyć następstwa, jeżeli nie zechcesz pani jechać dobrowolnie, zmuszę ją do podróży. Ludzie zaniosą do powozu. — Powiedziałem, od tego nie ustąpię.
To rzekłszy, wyszedł szybko, poruszony widocznie i chmurny, kazał ludziom pakować i zaprzęgać natychmiast, jakby go co z pod tego dachu gnało i pędziło. Pod pozorem pomocy przy powozach i koniach, ludzi się téż gromada zebrała w dziedzińcu i koło ganku. Z garderoby puszczono wieść, iż pan zmuszał żonę do wyjazdu, na który ona przystać nie chciała. Ciekawa ciżba, chcąc być świadkiem sceny, jaka się zdawała przygotowywać, napełniała wszystkie kąty, przy stajniach, dworze, oficynach, kto tylko mógł, biegł panią zobaczyć i zagniewanego rotmistrza.
Z ganku widać było na okół za każdym węgłem kupę głów i oczów błyszczących. Rotmistrz wyszedłszy, dojrzał ten tłum i wszystko się w nim zburzyło, nakazał natychmiast woźnicom z batami iść i ludzi precz rozpędzić. Rozbiegło się téż wszystko i pochowało we mgnieniu oka, ale poobierało tylko stanowiska, z których niepostrzeżone przypatrywać się mogło. Rozdrażnienie gospodarza odbijało się w niecierpliwych jego i gniewnych słowach i łajaniach służby, w krzyku i biciu nawet nawijających mu się ludzi. Pakowano tłumoki, zabierano rzeczy, zaprzęgano konie. Rotmistrz przechadzał się po domu i nie bardzo przytomnie sam téż przygotowywał do drogi.
Pół godziny dane żonie upływało. Parę razy skierował się ku jéj mieszkaniu i zawrócił, jakby mu odwagi brakło do przestąpienia tego progu, w ostatku, ze ściągniętą brwią wpadł gwałtownie do sypialni.
Obejrzał się — była pusta; żony, ani jéj dziecka, ani żywéj duszy w niéj nie znalazł. Krew uderzyła mu do głowy, przeleciał pokój, wbiegł do sąsiedniego, w którym też nie było nikogo, w trzecim pełno kobiet ściśniętych w kupkę jakby przestrachem i milczących.
— Gdzie jest pani? zawołał.
— My... nie wiemy... w sypialni...
— Pani nie ma? którędyż wyszła?
— Nikt z nas nie widział.
Rotmistrz pobiegł na powrót do sypialni, a za nim pani starsza i kilka dziewcząt. Łóżko stało porozrzucane, rzeczy w nieładzie, szkatułka otwarta. Maryi i dziecka ani śladu. W gniewie Wit wybiegł do ogrodu i zwołał ludzi, aby szukali pani, ostawili wszystkie wyjścia i drogi. Zapomniał już o zachowaniu jakichbądź pozorów, gniewał się i wołał, aby żonę jako zbiega zatrzymano. Było niepodobieństwem, ażeby w tak krótkim czasie po za granice ogrodu wynijść mogła. Jakoż w istocie biedna kobieta doszła tylko do kaplicy stojącéj w ogrodzie, a że tę znalazła otwartą, schroniła się pod ołtarz. Uklękła przy nim z dziecięciem, modliła się i płakała.
Rotmistrz pomijając drzwi, zobaczył ją i stanął, obejrzał się, czy miał innych świadków oprócz Boga. Dokoła było pusto... zaszedł do cichego domu Bożego z impetem. Marya obejrzała się twarzą łzami zalaną. Stał zrazu milczący i niepewny, wahając się.
— Mościa pani, zawołał po chwili głosem donośnym — proszę mi scen nie odegrywać. Niedość, że mnie waćpani czynisz gwałtownikiem, chcesz jeszcze zrobić świętokradzcą, bym ją siłą odciągnął od ołtarza. Bardzo piękna scena tragiczna, nieszczęściem świadków nie ma.
Marya wskazała mu ołtarz.
— Jest Bóg! szepnęła cicho.
— Tak, ten sam, przed którym mi przysięgałaś posłuszeństwo, i ja się go w imię Jego domagam, bo mam doń prawo. Konie stoją gotowe — jedziemy.
Kobieta poczęła się modlić; — rotmistrz przystąpił do niéj, pochwycił za rękę silnie i opierającą się raczéj powlókł, niż poprowadził za próg kaplicy. Urszulka czepiając się sukni i ręki matki, rozpłakana, wołając o pomoc biegła za matką, lecz przerażający bolesny głos i jéj płacz Maryi, nie czyniły na rozburzonym gniewem człowieku żadnego wrażenia. Z ustami zagryzionemi, wlókł tak opierającą się żonę wprost przez ogród ku stojącym w dziedzińcu powozom. Ciżba rozpędzona już się tu była skupiła na nowo, nie mogąc oprzéć podwójnemu ciekawości i litości uczuciu. Kobiety płakały, mężczyzni szeptali między sobą, jakby walcząc między oburzeniem a strachem. Rotmistrz nie widział nic, szedł szybko do drzwiczek otwartych karocy i pchnął w nią żonę i dziecię, wołając:
— Na kozioł! ruszać! ruszać...
Sam stanął na stopniu; woźnica mimo przykazu zwolna ściągał wodze koniom, a wtém stary gumienny Nikita, który się krył w tłumie, jakby wypchnięty gwałtem zbliżył się do rotmistrza.
— Panie, zawołał — a czyż to się godzi naszéj pani gwałt taki zadawać.
Ledwie począł mówić, gdy rotmistrz zawieszony na sznurze porwał pistolet i odwiódł kurek.
— Jeszcze słowo — rzekł — a zobaczysz się ze Świętą Trójcą, ty chamie, co mi tu śmiesz dawać nauki i kto mi stanie w drodze, palę jak psu w łeb!
— Ruszaj! krzyknął na woźnicę, lub zginiesz! z kopyta! znacie mnie, że żartować z siebie nie dam. I ręką pchnął przybliżającego się gumiennego.
— Precz!
Straszno było nań spojrzéć, takim szatańskim ogniem pałały mu oczy, drżała twarz i muskuły wszystkie. Ludzie, którzy się byli zrazu chcieli wyjazdowi sprzeciwiać, zatrwożyli się i poczęli ustępować.
Marya przez okno karocy ręce wyciągnąwszy, zawołała do otaczających:
— Ratujcie mnie! ratujcie! ja jechać ztąd nie chcę! Ratujcie.
Na głos jéj bólu pełen i Nikita i gromada zebrana za drzewami zbliżać się szemrząc zaczęła. Głosy dawały się już słyszéć. — Hamuj konie — nie puścić naszéj pani! Stój!
Lecz woźnica obcy, na skinienie gniewne rotmistrza, który stał z pistoletem odwiedzionym, uderzył batem po rączych koniach i ciężka karoca ruszyła nagle, rozpędzając przed sobą tłum wieśniaków.
Krzyk tylko dał się słyszéć, łkanie i przekleństwa, lecz już powóz, unoszący Maryę i dziecię i stojącego na stopniu rotmistrza, był na drodze daleko. W dziedzińcu, z założonemi rękami stał Marmarosz, trochę strwożony i zburzony lud dworski i wiejski.
— E! tchórze nikczemne! począł nagle Nikita, plwając na ziemię — czemuście mnie nie poparli, nie pomogli?
Marmarosz krzyknął na stajennych:
— Związać mi go zaraz tego buntownika. Ale się nikt nie ruszył.
Nikita popatrzał nań, nałożył siwą czapkę barankową na głowę, ręce zatknął w kieszenie i powolnym krokiem odszedł.
W dali widać było tylko tuman kurzawy na gościńcu, bryki wychodziły za powozem goniąc i ludzie szepcząc, rozchodzili się powoli.
— Jednakże, szepnął sobie po cichu Marmarosz — nie bardzo tu bezpiecznie popasać! przyjdzie może jeszcze lub gardłem nałożyć, albo wojsko sprowadzać.
I cicho cofnął się do oficyny.





X. Na Szwalbburgu.

Panasowi ukrytemu w pobliżu dworu dano wiedziéć natychmiast o nieszczęśliwym wyjeździe, którego zatamować nie śmiano. Zgniewał się straszliwie, lecz się stała rzecz niepowetowana, należało co najrychléj dać znać do Rachowa, w téj nadziei, że możeby jeszcze pogoń ztamtąd wysłana, w drodze gdzie Maryę odbić mogła. Nie mogąc sam tak rychło podążyć, wysłał dwóch różnemi drogami przez lasy na wprost posłańców, aby co najrychléj pan Piotr z ludźmi wojewodzinéj starali się zapobiedz drogę uchodzącemu. Lecz dwadzieścia blizko godzin uszło, nim jeden z wysłanych dobił się na okulawionym koniu do Rachowa, już nad rankiem dnia następnego.
Obudził natychmiast pana Piotra sługa i wprowadził chłopaka, który nieszczęśliwą tę nowinę zwiastował. Poruszyło się zaraz wszystko we dworze, ale przy największym w świecie pośpiechu i przynaglaniu wojewodzinéj, która łamała ręce, nad losem Maryi, bolejąc i płacząc, konie i ludzi ledwie się udało zebrać około dziesiątéj i kilkunastu jeźdzców. Kulesz i pan Piotr dobrze zbrojni, co konie mogły wydołać, puścili się ku wielkiemu gościńcowi prowadzącemu do Warszawy. Nie ulegało wątpliwości, iż nim zmuszony był Wit uchodzić, ale miał przed sobą cały dzień jeden prawie zyskany. Rachowano, iż ciężki powóz przy zwykłych popasach i noclegach, choćby z największym pośpiechem nie o wiele mógł wyprzedzić goniących. Droga właśnie w tę stronę kierowała się mimo Rachowa ku stolicy. Z południa Piotr i jego towarzysze dosięgli traktu i przy pierwszéj gospodzie stanęli rozpytywać o powóz i dwór rotmistrza.
Gospodarz wybiegł bardzo usłużnie i gadatliwie rozpowiadając, iż karoca z Bożéj Woli, wraz z wozami, które ją dopędziły, dworem i ludźmi, nocowała właśnie u niego, ale jeszcze przed świtem ruszyła, że pani nawet nie wysiadała z powozu, ludzie całą noc straż odprawiali, a sam pan na chwilę nie spoczął.
Pomimo że konie zmęczone już były, a dzień skwarny, nie czas był odpoczywać, ruszono daléj wyciągniętego kłusa, spodziewając się doścignąć karocę na popasie.
To się wszakże nie powiodło, nie pytając bowiem jechano, aby czasu nie tracić, tym samym gościńcem, a gdy karczmy dopadli ścigający, okazało się, iż ślad zgubili, bo tu powozów wcale nie widziano. Potrzeba było zawracać nazad, a co gorzéj pytać i śledzić, którędy rotmistrz uchodził. Znać tknęło go to, iż ktoś w pogoń za nim puścić się może, i obrał jak najmniéj uczęszczaną drogę, znając bardzo dobrze kraj i okolicę.
Pan Piotr widział już, że nie doścignie uchodzącego, chciał się wszakże przekonać dowodnie dokąd pojechał, aby dalsze obmyśléć środki. Po rozwadze i naradzie cichéj z Kuleszem, stanęło na tém, aby nadaremnie nie gonić, gdy dognać już stało się niepodobieństwem, a iść tylko w ślad i dośledzić, co się z niemi stanie.
Część ludzi odprawiono do Rachowa, Piotr z Kuleszem i trzema tylko ludźmi, napisawszy słów kilka do wojewodzinéj, wyruszył w dalszą drogę. Po południu ślad się znalazł, zkąd kareta w lewo drogami bocznemi, nieco krótszemi się puściła. Tu już nawet bacznie na koléj szeroką kół zważając, można było śledzić dalszą ucieczkę Wita. Ale przed wieczorem nadeszła burza z ulewą i zatarła, zalała wszelkie ślady, jechać téż daléj pośpiesznie było trudno. Znowu więc zgubiono poszlakę wszelką, a po małych gospodach, nikt powozu nie widział.
W rzeczy saméj przebiegłego rotmistrza dosyć trudno było ścigać i jego wykrętów się domyślać. Miał on zrazu zamiar wprost na Warszawę i Szląsk zdążać do Drezna, gdzie się czuł bezpiecznym; rozmaite powody, szczególniéj pośpiech z jakim wyruszyć musiał i okazany opór dworskich ludzi zmusiły go do zmiany pierwotnego planu. Na dłuższą podróż brakowało mu zapasu, lękał się téż, by raz pobuntowani ludzie, nie wyszli z karbów posłuszeństwa. Walcząc z sobą i namyślając się, trafił Wit na myśl, zboczenia z drogi, osadzenia żony w miejscu bezpieczném pod silną strażą i powrócenia do domu, dla zabrania pieniędzy za sprzedaż lasu, które kupiec miał przywieść, a czekać na nie czasu nie było.
Ludzi, których miał z sobą, mógł być pewnym całkowicie, szło o to, gdzie żonę na kilka dni zostawić. Mówią, że złemu nieczysta siła pomaga, to pewna, że umysł przebiegłego a namiętnego człowieka obfitszy jest w wynajdywanie sobie środków, w pomocnicze wybiegi, niż spokojnego a prawego i prawą tylko drogą iść nawykłego. Rotmistrz przypomniał sobie dawną z czasów saskich swych wojaczek ścisłą znajomość z osobliwszym człowiekiem, który po wielu burzliwych przygodach, jak na mieliźnie, osiadł na podlaskich piaskach.
Był nim niejaki Szwalbiński, który czasu swéj służby saskiéj, przezwał się był Ritter von Schwalbe, z tém imieniem Augustowi II przez czas długi się wysługiwał, przerobił prawie całkowicie na Niemca, i po jakimś dziadku otrzymawszy spadek znaczny w ziemi, stary i połamany, wrócił do kraju, zupełnie obcy do życia, jakiego nigdy nie próbował.
Człek to był już sześćdziesiąt kilkoletni, który jak tylko ruchawego żywota rycerskiego się pozbył, a w krześle siadł, zaraz oczekującéj już nań podagry dostał i przykuty nią, znudzony, pędził życie, nie mogąc się oswoić z otaczającym światem. Ritter von Schwalbe, był rodzajem Don Quichota do wieku i obyczaju zastosowanego.
Od dzieciństwa dostawszy się na dwór saski, z Augustem II podróżował niegdyś do Hiszpanii i do Włoch, włóczył się potém po wszystkich niemieckich Kurfürstów dworach, odprawując turnieje, do pierścienia goniąc, bijąc się, pojedynkując, rąbiąc, wojując, pijąc i kochając w dosyć łatwych do kochania owego czasu pięknościach.
Nie było nadeń człowieka wyższą czcią przejętego dla króla JMości i jego dzieł Herkulesowych, bardziéj zakochanego w przyjemnościach ówczesnego dworu saskiego, w jego świetnych zabawach, ucztach, maskaradach i pijatykach. Ilekroć mówił o tém, wzdychał i łzy ronił, iż nie mógł już towarzyszyć królowi i jego dworowi w dalszych przygodach, o których nie wątpił, że się do końca żywota Augusta II przeciągną. Tymczasem podagra, nogi opuchłe, ręce nabrzękłe, bezwładność, nie dozwalały mu ruszyć się z Borszczówki, do któréj zajechał z nadzieją, że ją zadzierżawi lub sprzeda, a sam do Drezna pod Georgenthor powróci na łowy do Moritzburga, na bale do Pillnitz, na zabawy w królewskim zamku. Choroba go tymczasem przykuła, złamała i zmusiła siedziéć tu w kraju, z którego ludźmi ledwie się połamanym wielce językiem mógł rozmówić, a co gorzéj nawykły do zbytków, wiejskiego życia skromnego nie znosił.
Przekonawszy się, że już chyba choróbsko mu nie tak rychło dozwoli wrócić do Saksonii, Szwalbiński pomyślał o urządzeniu się w swéj Borszczówce. Dwór tu zastał stary i niewygodny, a jeszcze bardziéj nie pozorny, trzeba było coś postawić i nie inaczéj, jak na wzór zameczków myśliwskich z okolic Drezna. Grosza stawało na to, fantazyi téż nie brakło. Sprowadził rzemieślników z Niemiec i na wysepce wśród stawu zbudował pałacyk, który nazwał z niemiecka Szwalbburgiem. Powoli napłynęło mu tu inwalidów z Saksonii i stary się nimi z przyjemnością otoczył. Życie jego było na małą skalę naśladowaniem owego, którego niegdyś po dworach niemieckich był świadkiem. Niemcami się też samemi posługiwał, rozdawszy między nich urzędy marszałka dworu, podczaszych, koniuszych i t. p. Nie wszystko się wynaśladować dało, ale cokolwiek było można zmałpować Szwalbiński tu przeniósł z sobą.
Ogromny niegdyś, barczysty i olbrzymio zbudowany chłop, co mu łaski Augusta II zjednało i pomogło do krescetywy, Szwalbiński zestarzawszy poczwarnie wyglądał. Niepomierne użycie trunków i jadła rozsadziło go, zrobiło otyłym, zbrzękłym, napuchłym. Twarz rozlała się, przedłużyła, tracąc rysy i zmieniając w nieforemną jakąś maskę czerwoną, guzami nasadzoną, obrzydliwą. Trzy podbródki spadały na pierś szeroką, nad oczami zwieszały się brwi na mięsistych napuchlinach jakichś rozkrzaczone. Wśród policzków ginęły oczy małe, nos za to wyrosły, opryszczony i wargi sine obwisłe, zajmowały wielką część twarzy. Wszystko w nim stosowało się do rozmiarów ogólnych budowy i nikt może tak ogromnych, sterczących uszów, siwemi włosami pokrytych nie widział nigdy, jak u niego. Nosił się po niemiecku, chociaż teraz byłby mógł już się nie ubierać, bo go z łóżka do krzesła prowadzono, z krzesłem taczano po pokojach, a gdy o lasce przejść się zażądał, dwóch hajduków trzymać go musieli pod ramiona. Ten stan obezwładnienia nie przeszkadzał mu wzdychać do pięknych Saksonek niegdyś znanych i kochanych, spijać się codzień i udawać jeszcze rycerza.
Rotmistrz był u tego dziwaka parę razy we Szwalbburgu, czyli dawniéj Borszczówce, kochali się bardzo. Przyszło mu tedy na myśl żonę pod strażą Niemców na zameczku tym zostawić na dni parę, a samemu dobiedz do Bożéj Woli. Borszczówka miała tę dobrą stronę, iż tam nie wiele szlachty bywało, nie łatwo się kto mógł domyśléć pobytu i dostać, a w ostateczności ów Ritter ze swemi powierzoną sobie piękność byłby ochronił. Rzucił się tedy rotmistrz w lewo z gościńca i sam mało co powozy wyprzedziwszy, przybył do Szwalbburga. Obyczaje tutejsze stosowały się we wszystkiém do zégarów; Wit nadjechał około obiadu. W tak zwanéj sali srebrnéj, stary Szwalbiński siedział już wtoczony z krzesłem, otoczony swoim niemieckim dworem. Stara ochmistrzyni wystrojona, w rogówce, w upudrowanéj fryzurze, w trzewikach na korkach, wybielona i uróżowana kręciła się wśród gawiedzi, zbierając grzeczne ukłony. Szwalbiński z kolei zadawał swym urzędnikom pytania, a że godzina obiadowa nadchodziła, zwracał niespokojne oczy na drzwi do jadalni prowadzące. Gdy mu niespodziewanego oznajmiono gościa, chciał się zrazu podnieść, ale zgrubiałe i poobwiązywane nogi nie dopuściły. Powitali się nader czule i ceremonialnie, Szwalbiński zyskawszy współbiesiadnika i dobrą do pijatyki zręczność, wielce się uradował, gdy w tém Wit szepnął mu na ucho, że radby z nim sam na sam pomówić. Zdziwienie było wielkie; — lecz na skinienie pana, wszyscy opuścili salę, nawet Madame Siegfried, troskliwa starca opiekunka. Rotmistrz usiadł pod ogromnem owém uchem Szwalbińskiego i począł.
— Kochany pułkowniku, mam prośbę wielką i pilną.
Donnerwetter! mówcie, jeśli mnie stanie na spełnienie jéj — nic nie mam do odmówienia, cóż? co?
— Znacie może potrosze biedy moje — rzekł rotmistrz, ożeniłem się z wdową, ciężkie męki znoszę.
— To ją porzuć! rzekł Szwalbiński, ręce bijąc o poręcz.
— Trudno, ja nie mam, a ona ma majątek.
Szwalbiński uderzył znowu łapą niedźwiedzią po poręczy, aż się posadzka zatrzęsła, popatrzał z politowaniem na Wita i kiwał głową.
— Wkrótce do stołu zadzwonią, rzekł, śpiesz się — mów — cóż tedy?
— Żeby jéj kaprysy z głowy wybić, musiałem ją z domu wywieźć, mówił Wit — opierała mi się, uciekać chciała, o małom jeszcze z ludźmi nie miał biedy, bo chcieli stawać w jéj obronie.
— O! o! huknął olbrzym, a kajdany i rózgi! o! o!
— Mój pułkowniku, właśnie mi i z niemi i z innemi sprawy w domu trzeba uporządkować. Muszę wracać do domu, a nie mam gdzie żony bezpiecznie osadzić.
— Jakto? a któż może ci ją odebrać?
— Ha, no! familia! ma familię, potém sama uciec mi gotowa, potrzebuję dla niéj bezpiecznego kąta na dni kilka.
Szwalbiński spojrzał, uśmiechając się i rękę wyciągnął.
— Proszę, proszę, zawołał z niemiecka, do Szwalbburga, a już za dozór i pilną straż ręczę.
Wit ścisnął lekko nabrzmiałą rękę pułkownika.
— Ale, mój dobry pułkowniku, ona płacze i gniewa się. Wyjść do ludzi pewno nie zechce, trzebaby jéj dać osobne pokoje.
Szwalbiński głową uczynił znak potakujący.
— Proszę bardzo! a jakże! — tylko dodał — to nie może być, żebym ja pani osobiście nie złożył mojéj rewerencyi. Ale kiedyż przyjedzie?
— Ja myślę, wahając się nieco dorzucił Wit, że — za półgodziny, bom ją na drodze rzucił, wyprzedzając dla uproszenia was.
Do poręczy krzesła przytwierdzony był rodzaj maleńkiego stoliczka, na którym stał zawsze srebrny dzwonek, zakończony figurką błazna. Szwalbiński pochwycił go i począł trząść nim gwałtownie, wołając: — Herr Cockius! Herr Cockius!
Cockius był niby marszałkiem dworu. Niemczyk stary, pomarszczony, przygięty, wystrojony i wyfryzowany, a ubrany cały czarno, stawił się na rozkazy. Szwalbiński podniósł z trudnością głowę na karku tłuszczem obrosłym zatkniętą.
Hören Sie mal, począł rękę podnosząc, pokoje królewskie na górze w kwadrans żeby były gotowe.
Cockius przelękły chciał pytać, ale gospodarz wskazał mu, by śpieszył, skłonił się, zwinął i wyszedł.
Pokoje zwane królewskiemi, były na pierwszem piętrze, Szwalbiński urządził je w nadziei, iż August II zechce do niego zjechać na polowanie. Nadzieja ta, która go, mimo intryg i usilnych starań, za każdą bytnością króla w Warszawie zawodziła, nie przeszkadzała mu łudzić się zawsze, iż tego szczęścia kiedyś dostąpi i królewskich apartamentów przystrajać.
Były w istocie bardzo piękne, wybite adamaszkami, zastawione meblami kosztownemi, pełne zwierciadeł, porcelany i z przepychem bajecznym przybrane.
Szwalbiński postarał się nawet do nich o portrety króla, królowéj, królewicza, a w gabinecie zawiesił panie: Aurorę Königsmarck, księżnę Cieszyńską, Cosel i mnogie inne wspomnienia Herkulesowych miłostek. Drugi gabinet był pełen osobliwszych kufli, puharów, kielichów i wykwintnego szkła z herbami saskiemi, napisami i figlami. Stały te pokoje królewskie zwykle pustką, gdyż nikomu ich profanować nie dozwalał gospodarz, a uprzywilejowanym gościom pokazywał je Cockius za osobliwość, tłómacząc każdy sprzęt i jego pamiątkowe znaczenie.
Udało się nadspodziewanie rotmistrzowi, który, ujrzawszy z okna zdążającą przez most na stawie karocę swą, uprosił gospodarza, żeby się nie ruszał, sam zaś poszedł naprzeciw żony, żeby ją do jéj mieszkania zaprowadzić. Obiad miał być osobno podany dla pani, co Szwalbińskiemu dogodniejszém było, gdyż jedzenie stanowiło dlań akt sakramentalny, a ułomności wieku, utrudniały mu porządne znalezienie się przy obiedzie.
Dwaj hajducy, którzy go przyprowadzali do stołu, nieodstępnie pilnować musieli czasu jedzenia. Jeden z nich zawiązywał mu ogromną serwetę, drugi ją często poprawiał, gdy zawadzała. W czasie zbyt gwałtownego nasycania pierwszego głodu, trzeba było stać na straży, aby sosy chwytane łapczywie nie lały się na piersi i brodę. Puhar musiano w ręce nabrzękłe poddawać zręcznie, mięso krajać, muchy opędzać i przysuwać różne przyprawy. Część tych obowiązków pełniła wprawdzie siadająca obok Mme Siegfried, ale niektóre z nich dokonywali hajducy. Gdy się Szwalbiński dławił, rączka ochmistrzyni uderzała go po karku, w chwilach zbytniego upału ona zdejmowała perukę delikatnemi paluszkami; nabierał zaś z półmiska hajduk, który był już nawykł patrzéć w oczy panu i służyć mu za prawą rękę.
Gdy z ganku Marya szła po schodach na górę, dokąd jéj mąż wskazywał drogę, zadzwoniono właśnie na obiad i Herr Cockius przyszedł prosić rotmistrza, aby on zszedł na dół; — Marya została sama z dzieckiem i pierwszy raz po wyjeździe z Bożéj Woli swobodniéj odetchnęła. Chociaż z opowiadań znała rezydencyę w Borszczówce, w pierwszéj chwili na myśl jéj nie przyszło, że się tam znajdowała, czuła się tylko w niewoli. Urszulka z dziecinną ciekawością biegała, przypatrując się sprzętom i obrazom, a służba zaczynała się krzątać około obiadu.
Na dole zaś, z powodu przybycia gościa, sposobiono się do ogromnéj pijatyki. Podczaszy poznosił kielichy, gotowano wino i Szwalbiński w bardzo był wyśmienitym humorze, którego odblask na twarzach wszystkich się malował. Uczta tego rodzaju za owych czasów przechodziła z łatwością w orgią obrzydliwą, mającą wszakże swe prawa, formy, zwyczaje, od których się nikt uwolnić nie mógł. Koléj kielichów, ich miara, sposób, w jaki je wypróżniać musiano, ceremonie towarzyszące spijaniu, ściśle były oznaczone. Nikt też może tych tradycyj bachusowych troskliwiéj nie strzegł nad Szwalbińskiego, który do nich wielką, pamiątkową przywiązywał wagę. Przypominały mu one wycieczki z królem do Lipska i Moritzburga i miłe wieczory, wśród których wino się lało strumieniem, a puhary spijały po wojskowéj komendzie.
Rotmistrz nawykły do tego rodzaju ekscessów, dotrzymał doskonale placu staremu birbantowi, który go ubawiał śpiewaniem schrzypłym głosem piosnek francuzkich i niemieckich, dla męzkich tylko uszu przeznaczonych.
Być może, iż odgłos tych śpiewów i brzękanie szkła i sréber doszły nieraz biednéj Maryi, która sama jedna odpoczywała w królewskich pokojach, ale nie po raz pierwszy zmuszoną była szukać ciszy i chronić się od podobnego gwaru. Obiad trwał jak się zdaje do wieczerzy, a wieczerza przeciągnęła się późno w noc i gdy się to skończyło, Szwalbińskiego z krzesłem, purpurowo i fioletowo wyglądającego przewieziono do sypialni a Mme Siegfried objęła nad nim opiekę, któréj po każdéj uczcie podobnéj potrzebował. Mówić z nim o niczém dnia tego nie było podobna, Wit więc odłożył rozmowę poufną do ranka następującego.
Nazajutrz pułkownik był niezdrów i pił wodę z cytryną, chociaż utrzymywał, że przy obiedzie mu się poprawi, gdy od wytrawnego wina rozpocznie. Wit znalazł go bladym, zmęczonym i stękającym.
— Mój pułkowniku, rzekł, najechałem cię, to jeszcze nic, ale mam prośbę, o któréj ci wczoraj wspominałem, czy ją potrzebuję powtórzyć dzisiaj?
— Jakto? dlaczego? oburzył się Szwalbiński. Jesteś człek doświadczony, a o tém nie wiesz, że człowiek zapomina, prawda, o czém mówił przy kielichach, nigdy o tém co przed winem przyrzekł. To już licha głowa — a ja — uderzył się po czole — ja jeszcze głowę mam wcale nie złą. Mówiłeś mi, że żonę tu na dni kilka pod dozorem moim potrzebujesz zostawić? Już ja ręczę, że jéj włos nie spadnie z głowy.
— A gdyby — bo kobieta dziwaczna, dodał rotmistrz, gdyby uciekać chciała?
— Jakto? pieszo?
— Nawet to by się trafić mogło.
— Więc krok w krok za nią chodzić każę, rzekł Szwalbiński, bo sam nie zdążam. Madame Siegfried ją zabawi, a pod pozorem towarzystwa dopilnuje. — Bądź już spokojny! kiedyż jedziesz?
— Natychmiast, zawołają, wstając rotmistrz.
Szwalbiński silną dłonią pochwycił go za rękę.
— A! zapewne — odezwał się, bez strzemiennego, bez pożegnania rycerskiego, ze czczym żołądkiem? i suchém gardłem? nie puszczę.
Zadzwonił tedy na pana Cockius’a, kazano podać śniadanie, napili się więcéj, niż było potrzeba, a gdy gospodarz pożegnawszy się, uczuł chętkę drzémania, Wit wbiegł na górę do żony.
Nie widziała go od wczora, z czego bardzo była rada, — poznała po chodzie i wstrzęsła się, widząc tę twarz znienawidzoną przed sobą.
— Przychodzę panią pożegnać na dni parę, odezwał się rotmistrz, mam interesa, dla których odjechać muszę. — Wrócę prędko. — Powinienem jednak panią uprzedzić, że oddałem ją pod opiekę i dozór gospodarza tego domu, który mi zaręczył, iż się ztąd pani krokiem ruszyć nie da. Wszelka próba ucieczki, gdyby to na myśl przyjść mogło, na nic się nie przyda.
Skłonił się potém i nie czekając odpowiedzi — wyszedł. Marya, która trzymała książkę na kolanach, a podniosła była chwilowo oczy na niego, spuściła je znowu na te karty, w których szukała pociechy.





XI. Oko w oko.

Wit zostawił przy żonie większą część służby, sam wybrał się z jednym sługą i woźnicą lekkim wózkiem, wcale niepozornie, aby na siebie nie zwracać uwagi. Konia tylko wierzchowca osiodłanego na wszelki wypadek, przywiązano z tyłu za bryczką. Para pistoletów i pałasz składały uzbrojenie. Chcąc powrócić do Bożéj Woli, musiał się puścić tą drogą, którą jechał wprzódy do Borszczówki. Tak chciał los, a raczéj — tak chciał Ten, co losami włada, bo nic się nie dzieje przypadkiem. Pośpieszając, o ile mógł, dla samego wszakże odpoczynku koniom, Wit musiał zajechać o zmierzchu do gospody. Chciał w niéj, jak mówią, podnocować tylko, a o świcie w dalszą puścić się podróż. Gdy przed wrotami stanęli, a chłopak pobiegł do karczmy, aby im je otwarto, okazało się, że była zajęta przez znaczny orszak jezdnych, którzy się tu wprzódy na noc roztasowali i nie chcieli wpuszczać nikogo.
Nie było wszakże zwyczajem ani rotmistrza, ani jego ludzi dać się tak komuś z kwitkiem odprawiać. Wit siedział na bryce.
— Cóż tam! czemu nie otwierają?
— Karczmisko pełne, wszystkie żłoby pozajmowane, ludzisków jakichś chmara.
— Co za ludzie? zapytał rotmistrz.
— Albo ja wiem, dworscy znać jacyś.
— Panowie z niemi?
— Musi być — odparł sługa — nie mogłem się docisnąć.
Rotmistrz siedział jakiś czas namyślając się na bryce, potém wstał zwolna i sam poszedł.
Był wieczór cichy, letni, ciepły, a gospoda stała na kraju lasu, po za którym widać było uchodzący gościniec; o kroków kilkanaście od niéj, mężczyzna słusznego wzrostu, w lekkiéj sukni skórzanym pasem ujętéj, przechadzał się, jakby rozmyślając. We drzwiach na straży stał pachołek, który rotmistrzowi drogę zaparł i zapowiedział, że karczma zajęta.
— Co to zajęta? jak karczma być może dla podróżnego zajęta? Cóżeście to najęli ją arendą dla siebie?
— Niech się pan z naszym panem rozmówi — zawołał sługa, odwracając się i wskazał przechadzającego się nie opodal mężczyznę.
Rotmistrz bez zastanowienia podszedł żywo kilka kroków. Na podwórzu było jeszcze dosyć jasno, by twarz dobrze można rozpoznać. Przechadzający się odwrócił ku Witowi. Ten stanął wryty i — jakby w miejscu skamieniał. Naprzeciw siebie ujrzał, wpatrzywszy się chwilę, zmartwychwstałego bratanka, tego, w którego piersi własną ręką ostatni cios wymierzył. Sądził zrazu, że to było widmo, że go myliły oczy i trwoga duszna, lecz w téj chwili przyszła mu na myśl szabla, pasiecznik, Welder... skostniał. Zimny pot oblał mu czoło, drgnął, chcąc uciekać i nóg nie czuł, drżał i nie władnął sobą. Machinalnie instynkt obrony ściągnął jedną rękę na pistolet, który miał u pasa.
W tym samym oka mgnieniu, gdy on rozpoznawał Piotra, bratanek spostrzegł go przed sobą, krew oblała mu twarz, zapaliły się oczy... oręża przy sobie żadnego nie miał, stał bezbronny...
Chwila długiego jak wiek milczenia i namysłów ubiegła, nim przemówili do siebie — zabity i morderca. Nim się to stało samą gwałtownością i musem obrachowania dla siebie obrony jakiejś, wyjścia z tego położenia, Wit odzyskał przytomność. Trzymał ciągle rękę na pistolecie, przyglądał się bratu, szukając w jego dłoni oręża i uspokoił, nie widząc żadnego. W prawo i lewo ciągnęły się gąszcza i las, dość było uskoczyć w bok, by uciec od niebezpieczeństwa. Piotr mógł krzyknąć tylko, zawołać, a ludzie by jego nadbiegli, dość mu było skinąć nawet, ale nie miał siły, wrażenie doznane paraliżowało go. Stał wryty także.
Mierzyli się tak oczyma. Wit myślał już o ucieczce.
Z piersi Piotra wyrwało się westchnienie.
— Wit! zawołał — zbójca!
— Żyw jesteś przecie — mruknął rotmistrz.
— Na pomstę nad tobą! ozwał się, podnosząc głos Piotr — na pomstę!
— Nad krwią i imieniem własném — dorzucił Wit — mścij się, powiesisz ze mną razem imię Zagłobów na szubienicy.
— Nie — odrzekł Piotr — bo cię tu zabić mogę i jak napastnika na rozstajach pogrześć.
— Nim się to wszakże stanie, odparł Wit, dobywając na wpół pistoletu, stajemy o trzy kroki, ja ci łeb rozwalę.
Gdy to mówił i sięgał po broń, Piotr się nań rzucił nagle i pochwycił silnemi rękami dłonie jego, kolanem uderzył go w piersi i obalił. Ściśnięte ręce puściły pistolety, które popadały na ziemię, Wit miotał się obalony, pieniąc i usiłując zębami chwycić przeciwnika, lecz Piotr był silniejszym i nie dał mu się ruszyć z pod siebie.
Ludzie, którzy stali przed gospodą, widząc pana swego w bójce z nieznajomym, już mu się na pomoc rzucić chcieli, gdy Piotr ogromnym głosem krzyknął im, aby się żaden przystępować nie ważył. Trzymając pod kolanem nieprzyjaciela, którego ujął jedną ręką za gardło, drugą oderwał Piotr klamrę pasa i zdrętwiałego od bólu i strachu rzucił twarzą na ziemię, ręce mu ujął i pasem ściągnął a związał. Wit widząc się zgubionym, do krwi ściął usta i milczał nie puszczając głosu.
Piotr, który był cały drżący i rozburzony, podniósł głowę, ludzie jego wszyscy stali we wrotach, jakby czekając rozkazów, milczący, przerażeni. Skinął na nich zdala.
— Do karczmy! żeby nikt nie stał na drodze.
To mówiąc, uderzeniem silném pchnął przed sobą jeńca i opierającego się ciągle zmusił wnijść do gospody, potém do izby, któréj drzwi zaraz zatrzasnął. Odezwał się tylko do Kulesza, aby mu sznur podano.
Ani Kulesz, ani inni nie domyślali się, co zaszło, widzieli tylko spór o zajazd i mogli sądzić, że obrażony Piotr, zuchwalca jakiegoś skarcił, jak się to zresztą w owe czasy często zdarzało.
— Co pan czynisz! — przez drzwi odezwał się Kulesz, po co sobie w takiéj drodze biedy nabierać na głowę? Cóż się stało? co ten człowiek zawinił?
— Zostaw mi to, — ja czynię i odpowiadam za czyny moje, — odparł Piotr, — obrażony jestem śmiertelnie, obrazy darować nie mogę.
Kulesz nie śmiał nic dodać; przyniesiono sznury, Piotr sam zwolnił skórzanego pasa, a skrępował bratanka powrozami, ręce i nogi, potém go rzucił przy łóżku o ziemie i resztę sznura do łoża przywiązał. W czasie tego pętania, Wit nie odezwał się ani słowa, głowę zwiesił na piersi, dyszał, milczał. Piotr czuł się tak silny gniewem i pomstą Bożą, któréj był narzędziem, iż człowiekiem tym obezwładnionym ze strachu, miotał, jak piórem. Zdało mu się, że byłby go zgniótł w dłoniach, gdyby się nie wstrzymał.
Wyszedł do sieni.
— Panie poruczniku — rzekł do Kulesza, jeden z ludzi na koń siądzie i pojedzie do wsi po księdza. Prosić go, by przyjechał na śmierć dysponować umierającego.
— Ale na rany Boże, co pan czynisz? rzekł Kulesz, chwytając go za kolana — opamiętaj się pan!
Piotr odwiódł go na stronę.
— Przysiąż mi milczenie!
— Dlaczego?
— Przysiąż!
— O coć idzie?
— Na Boga! w ucho rzucił mu Piotr prędko; to mój bratanek; ale o tém nikt w świecie wiedziéć nie może i nie powinien. Zbójca, napadł mnie. Ślij natychmiast po księdza, nie chcę, by zmarł niepojednany z Bogiem, a nim północ wybije, on umrzéć musi. Dół na rozdrożu pod krzyżem dwóch ludzi wykopie.
Kulesz spostrzegł po gorączkowéj mowie Piotra, że go odwodzić i reflektować nie było sposobu, milczał.
— Postaw waćpan straże u drzwi i okien, dodał Piotr, ten człowiek przegryźć może sznury i ujść mi jeszcze. Nikt z ludzi nie ma wiedziéć, co za jeden i kto był.
— Na Boga, przerwał Kulesz, a toż jego wóz i słudzy za gospodą stoją, jeśli nie pouciekali, jakże się to ma taić?
Piotr zastanowił się.
— Mnie nikt nie zna — rzekł, to wszystko jedno.
— Ale ludzie wojewodzinéj? dodał Kulesz.
— Potrafimy to wytłómaczyć; ślij waćpan po księdza, dwa rydle u żyda wziąć i mogiłę wykopać pod krzyżem, reszta moja rzecz. Ja biorę na sumienie, dość.
Kulesz stał chwilę, ale mówić już nie miał co, skłonił głowę, potarł czoło.
— Po księdza ja pojadę sam — dodał — a kopać grób będzie dosyć czasu i późniéj. Cóż z ludźmi jego?
— Zabrać ich.
Lecz gdy rozkaz ten został wydany, nie czas już było ludzi chwytać. Dostrzegli oni, co się stało z panem, dopadli wozu, jeden siadł na koń i puścili się cwałem nazad do Borszczówki, choć sami nie dobrze wiedzieli, czy się to na co przydać może.
Piotr uchwycił wiadro wody stojące przede drzwiami, nachylił je, wypił do połowy i otworzywszy drzwi do izby wszedł. Leżał w niéj Wit, jak go był rzucił na ziemi, ale znać się chciał wyplątać z więzów, bo łóżko sobą z kąta wyciągnął, a węzły zaciśnięte jeszcze mocniéj, w ręce mu do krwi się wjadły. Piotr popatrzał nań, i siadł naprzeciw na ławie.
— Wicie, zawołał — zbrodniczemu życiu twojemu ostatnia wybiła godzina. Dać cię w ręce katów, stawić przed sądem, zhańbiłoby poczciwe imię nasze, sam będę ci oprawcą, jak ty nim byłeś dla mnie. Chwili ostatniéj użyj do przejednania się z Bogiem, żałuj za grzechy i módl się. Za chwilę ksiądz przybędzie, czasu nie masz do stracenia.
Wit milczał, tylko ciężkie chrypienie piersi jego słychać było.
— Gdzie Marya? gdzie dziecko moje? zapytał Piotr — mów!
Wit milczał — Piotr wstał z krzesła, podszedł i kopnął go nogą.
— Mów zbóju! gdzie są.
Uderzony podniósł tylko głowę z oczyma zaiskrzonemi i dobywając sił ostatnich, zdławiony plunął na Piotra.
— Słuchaj ty — ty — krzyknął — gdym ja cię mordował, miałeś oręż w ręku i dłonie wolne, mogłeś we mnie uderzyć, inna gra była, ty związanego kopiesz nogami jak zwierzę.
— Boś więcéj nad to uderzenie nie wart! złoczyńco — odezwał się, stojąc nad nim Piotr. Zbójca, co napastuje na drodze, idzie jak zwierz dziki szukać strawy, tyś jak złodziéj przyczołgał się, aby mi wydrzéć wszystko, co miałem najdroższego; tyś bratobójca godzien rozszarpania końmi. Bratobójca! Możeby się kto potrafił ulitować nad tobą, gdyby ten brat, w którego piersi mierzyłeś, był ci złym bratem i nieludzkim towarzyszem. Ale on ci nagiemu dał przytułek, serce, przyjaźń, on cię miłował, on dźwignął. Żmiję rozegrzał na łonie, podłą, najpodlejszą gadzinę. Takiéj krwawéj historyi nie ma i nie było jeszcze; bo się nie wyrodził na ziemi naszéj potwór taki, jak ty!
Witowi usta się krzywiły i począł się sucho, straszliwie śmiać z dzikim wyrazem, który przeraził Piotra. Odstąpił krok, jakby z obrzydzenia ku niemu.
— Ano, tak! tak! potworą jestem, począł Wit; niewdzięczną żmiją, ale ja ci powiem, jakem się nią stał. Nosiliście mnie na rękach, abym się waszemu szczęściu i wielkości przyglądał, a czuł ciągle, że ja ni szczęścia, ni mienia, ni stanowiska nie osiągnę nigdy. Wyście mieli wszystko! dlaczego? dlaczego ja nie miałem? Urodziłem się z piętnem tém, skazańcem na żywot cały; patrzéć na dostojnych, na szczęśliwych, na wielkich, a być nikczemnym, znękanym i zatartym. To nic, byłbym może przecierpiał wszystko; trzeba było, bym powziął miłość gwałtowną dla kobiety, którą ty kochałeś, która ciebie kochała, która miała zostać żoną twoją. Trzeba było, bym patrzał na wasze szczęście i wściekał się. Wściekłem się, powiedziałem — zabiję, struję, ale miéć ją będę i posiędę całe to szczęście, które los wydarł mi, by je dać tobie.
Zamilkł chwilę.
— Przyszła koléj na ciebie, szatan cię ocalił, rzekł, śmiejąc się — zabij, zdepcz, masz prawo. Lecz nie myśl, żebym ci się upokorzył, prosił, pełzał, płakał. Nie — zabijaj — ino prędko.
— Szatan! tak! szatan w ciebie wstąpił — odrzucił Piotr — lecz nie chcę zguby duszy twojéj, pojednaj się z Bogiem, żałuj, a potém umrzéć musisz. Dwóch nas razem na świecie żyć nie może. Nie dość ci było wziąć mi życie, wziąłeś mi żonę, dręczyłeś dziecko, splamiłeś...
Gniew nie dał mu dokończyć, rzucił się na ławę i płakać począł łkając. Wit milczał, co kilka minut targnął napróżno sznury, co go pętały i dyszał, jakby miał ducha wyzionąć.
Noc nadeszła, ciemność dusiła Piotra, rozkazał przynieść światło, sam je wziął w progu i postawił na stole. Spojrzał na Wita, potém na ręce swe i wzdrygnął się. Dwa pistolety leżały na stole, począł je opatrywać z uwagą, podsypał proch, naostrzył skałki i położył. Cisza jakaś zaległa karczmę i okolicę, słychać tylko było skrzek żab daleki i chwilami wiatr przelatujący zaszumiał w drzewach. Piotr słuchał, azali nie dosłyszy tententu konia. Na gościńcu było pusto.
— Wody! wody! mdlejącym głosem zawołał Wit.
Na dźwięk tego głosu wzdrygnął się Piotr; niespodziewana litość zajrzała mu do serca, przypomniał sobie, jak w Konstantynopolu przykuty w wieży po ucieczce, pragnął i wołał tak samo spalony pragnieniem, a nie było nikogo, coby mu przez litość zwilżył usta. Machinalnie wyszedł ku drzwiom i słudze stojącemu opodal rozkazał przynieść wody. Czekał znów na nią w progu, nie chcąc wpuszczać nikogo i chwycił dzban i szklankę. Milcząc nalał, pochylił się i drżącą ręką przystawił do ust napój. Wit chciwie go pochłonął, wzniósł oczy na bratanka ponure i uśmiechnął się.
— Nie męcz mnie, wyjąknął, mam umrzéć, — przystaw że mi broń tu do czoła, niech skończę, niech raz skończę.
— Księdza, czekam księdza, krótko odparł Piotr, musisz się jednać z Bogiem.
Wit głową potrząsł.
— Dla mnie nie ma przebaczenia, bo ty mi nie przebaczysz, nigdy.
Piotr nic nie odpowiadając, powlókł się na ławę i oparł głowę na dłoniach.
— Do moich nieszczęść, wyjąknął, trzeba było, ażebym został zmuszony katem mu być, oprawcą, abym i ja się oblał krwią braterską. Tak — lecz dawnośmy przestali być braćmi.
— Nie winuj mnie winnego, zbrodniarza, odezwał się Wit; winuj kobietę, co weszła między nas dwóch ze spojrzeniem słodkiém, z uśmiechem aniołka, z urokiem obietnic szczęścia, ona, ona winna, żem bratobójcą został.
— Co? ona? zaryczał Piotr, ty śmiesz rzucić cień na nią? Czyż kiedykolwiek...
— O! ona mnie zawsze nienawidziła, przerwał Wit — o! to prawda, alem ja jéj pragnął tém więcéj, tém straszniéj. Gdyby nie ona, po cóżbym miał porywać się na ciebie?
— Więc to cię szatan miłością zapalił do anioła! zawołał Piotr, i trzeba ci było przez krew iść.
— Przez krew, przez gwałt, przez zbrodnie, do nieszczęścia tylko, do kary, bom chwili spokoju i jednego uśmiechu i nic oprócz obrzydzenia i wstrętu nie zyskał. Musiałem szaléć gorzéj, niż wprzódy, bom miał naczynie przy ustach, a pić nie mogłem a piłem truciznę.
Piotr stanął naprzeciw niego.
— Gdzie Marya? zapytał — mów, mów mi!
Nie było odpowiedzi, Wit ponuro wejrzał, milczał.
W téj chwili zatętniało, na gościńcu słychać było wózek i dzwonek, ksiądz jechał.
— Już! odezwał się Wit blednąc, już...
Piotr drzwi roztworzył, a sam na progu przykląkł. Staruszek siwowłosy z piękną, jasną, pogodną twarzą, z jaką Świętych Pańskich malują, stał na progu, trzymając w rękach osłonione białym rąbkiem naczynie kryjące Boga. Wchodził, modląc się, nieśmiało i potoczył oczyma, szukając chorego.
W téj chwili Piotr za nim drzwi zamknął.





XII. Spowiedź.

— Gdzież jest chory? gdzie raniony?
Piotr zbliżył się zwolna, pocałował starca w rękę i głosem, który się starał uczynić spokojnym, począł:
— Ojcze mój, oto masz przed sobą skazanego na śmierć człowieka. Przyniosłeś Boga z sobą, najprzód mi dozwól, bym na to Ciało i krew Pańską tu przytomne, na krzyż, na ewangelię złożył przed tobą przysięgę, iż to, co ci powiem, jest prawdą świętą, jak na spowiedzi wyznaną.
Staruszek pomieszany, zdziwiony, instynktowo przysunął naczynie święte ku sobie i wlepił oczy w mówiącego z przestrachem niewysłowionym.
— Cóż to jest? co się dzieje ze mną? gdzie mnie zawiedziono? co to ma znaczyć?
Piotr przyklęknął przed nim, ręce jego całując.
— Posłuchaj, mój ojcze, w niewielu słowach powiem ci straszne dzieje rodziny naszéj, jakicheś pewnie w ciągu długiego nie słyszał życia. Jesteśmy bratankowie rodzeni, mówił Piotr, klęcząc ciągle przed kapłanem. Ojciec mój wziął go sierotą na wychowanie, ja go przyjąłem za brata i podzieliłem z nim wszystko, nawet miłość ojcowską. Ubogiemu daliśmy zapomniéć o ubóstwie, sierocie odjęliśmy sieroctwo, chował się ze mną, zrósł. Nigdy słowem jedném waśń nie zrodziła się między nami. Tak było, niech śmié zaprzeczyć. Ten człowiek po tém wszystkiém, gdy mi Bóg dał żonę i dziecię, pragnąc mi wydrzeć wszystko a sobie przywłaszczyć, uczynił zasadzkę na mnie i dał mnie zabić zbójom, a gdym już był bezsilny, utopił we mnie miecz, aby dokonał śmierci. Poszedł potém i zabrał mi niewiastę moją i dziecię, aby je dręczył.
Piotr rozpłakał się.
— Ośm lat cierpiałem niewolę u pogan. Bóg mnie ocalił, wróciłem mścicielem. Miałemże na srom i hańbę wydać zbójcę trybunałowi pod miecz katowski i imię nasze na urągowisko? Mogęż mu przebaczyć? Mów. Nie — nie! umrzéć mu trzeba, a umrzéć tak, by świat nie wiedział nic, by zbrodnia została tajemnicą, i umrze dziś, tu, z ręki mojéj. Lecz niech przejedna się z Bogiem.
Ksiądz w czasie opowiadania ręce łamał, oczy zakrywał, płakał, modlił się i patrzał to na klęczącego przed sobą Piotra, to na zsiniałą naprzemiany i bladą twarz Wita, którego źrenice to błyskały ogniem dzikim, to się kryły powiekami, jakby już na wieki osłonić się chciały.
— Mów — dodał Piotr — nie tak ci jest? zaprzecz słowu mojemu? nie rzekłem że prawdy, jak przed Bogiem?
Staruszek myśli zebrać, słowa powiedziéć nie umiał, usta jego szybko, po cichu znać jakąś odmawiały modlitwę, jakby w téj chwili strasznéj wzywał Jego pomocy, nie ufając własnéj sile i rozumowi. Wstał potém i ujmując puszkę, w któréj przywiózł Przenajświętszy Sakrament, drżącym, osłabłym głosem począł: — Ojcze nasz...
Piotr tylko mówił za nim.
Gdy przyszło do wyrazów: — I odpuść nam nasze winy, jako my odpuszczamy naszym winowajcom, podniósł głos i zatrzymał się.
— Dziecko moje, rzekł do Piotra, to modlitwa, któréj sam Bóg, zstąpiwszy z niebios, ludzi nauczył, a widzisz, że nie rzekł w niéj komu przebaczyć, a komu mamy zatrzymać winy jego, bo nie dozwolił, byśmy z przebaczenia czynili wyjątek.
Słyszałeś boskie wyrazy? czyż ludzkie usta sprzeciwić się im mogą, a cóż kapłańskie? Myśmy mistrzami przebaczenia nie sprawiedliwości wymiercami, nas Bóg uczynił lekarzami dusz, nie pachołkami oprawców.
— I dla czegóż ty, brat, chcesz sam sądzić a wymierzać karę? kto cię uczynił panem życia jego? Że on popełnił zbrodnię, zaliż ty masz dokonać drugą?
— Maż ona pozostać bezkarną? zawołał Piotr.
— Niech sądzą, którzy są ku sądzeniu wysadzeni, odparł ksiądz, a ciebie kto mianował sędzia brata twego?
— Mamże go wzdać na trybunały, a z nim imię nasze?
— Cóż jest imię? odparł kapłan, alboli winy ojców spadają na dzieci? lub grzechy powinowatych na ich następców? Co jest imię? Dla tego, co zwiesz imieniem, dasz li sumienie?
— Ojcze! cóż czynić mam, co czynić? zawołał Piotr, ręce cisnąc, ja mu przebaczyć nie mogę, aż pomstę weźmie ztąd; ja i on żyć nie możemy. Mamli go rozwiązać i puścić, aby jutro stał na gardło moje?
— Dziecko moje, żegnając go Krzyżem Świętym, zawołał kapłan — niech wedle porządku ustanowionego na ziemi spełni się, co winno dokonać. Niech stanie przed sądem, niech wnijdą świadkowie, niech usłyszy wyrok, a wówczas niech głowę da.
Piotr oblany był potem zimnym.
— Ojcze! rzekł, srom imieniowi, srom kościom i prochom dziadów i naddziadów naszych. Spytają mnie z mogił, com uczynił i spokoju nie będę miał na ziemi.
— Księże, przerwał Wit ze zgrzytem zębów niecierpliwym, nie męczcie mnie. Mam umrzéć! tak, chciałem go zabić, życie za życie, ząb za ząb, niech zabije, lecz prędzéj, litości, prędzéj! prędzéj!
Ksiądz cofnął się na krok przerażony, dzikim głosem, który usłyszał, nie odpowiedział nic, ale wlepił wzrok błagający, łzawy, rozczulony w Piotra, który ciągle klęczał przed nim.
— Człowiecze dobry, rzekł, w uroczystéj chwili, przywdziéj na siebie szaty białe miłosierdzia, czyń, nie co zemsta ci szepcze, ale co Bóg nakazał.
Ukośnym wzrokiem, niepostrzeżony, Wit rzucił na Piotra, i zadrżał.
— Piotrze, rzekł, słuchaj!
Zamilkli i zwrócili się doń.
— Nie proszę cię o miłosierdzie, wiem, że mi go dać nie możesz. Nie słuchaj księdza, zabij, nie chcę, by mnie po sądach włóczono i katowi oddano. Spełń coś rzekł, spełń, lecz na Boga, jeśli w niego wierzysz, nie przeciągaj męczarni.
— Ojcze! spowiadaj go, odparł Piotr, ja wychodzę, spowiedź nikomu nie szkodzi.
Gdy się drzwi zamknęły za bratankiem, a staruszek ujrzał się sam na sam z tym związanym zbrodniarzem, zamilkł, namyślając się, jak ma mówić doń. Jeszcze nie odezwał się doń, gdy Wit nagląco, pośpiesznie jął z cicha wołać:
— Księże! na miłość Boga! noża! rozetnij sznury! to twój obowiązek, na spowiedź zawsze czas... uwolń mnie... jestem... jestem winny... lecz nie tak, jak on mówi... kobieta winna, szatan winien. Rozwiąż mnie, puść, ucieknę, przysięgam ci.
Kapłan stał, wahając się i nie wiedząc, co począć.
— Księże! dam ci, co chcesz! zapłacę! ryczał Wit, uwolń. Węzły oto tu, z boku, zwolń tylko, ja się naprężę i porozrywam. Uwolnisz mnie od śmierci, a jego od występku, księże.
Starzec drżał.
— Jam tu nie przyszedł wiązać ani rozwiązywać, alem ze słowem pociechy wiecznéj i łaski przybiegł do umierającego.
— Ale mi życie ocalić możesz.
— Abyś je użył na nową zbrodnię, rzekł kapłan, nie, tego ja uczynić nie mogę!
— Daj mi krzyż! daj krzyż! ja ci przysięgnę na wszystko święte, że ujdę, że zamknę się w klasztorze, że spełnię, co powiesz, wołał Wit.
Kapłan się zawahał.
— Cóż w téj chwili warta twoja przysięga, gdyś złamał daną Bogu na chrzcie, rzekł powoli, pojednaj się z Panem.
Niecierpliwie Wit rzucił oczyma.
— Zbliż się, spowiadani się, rzekł stłumionym głosem, oczyszczę sumienie, złożę przysięgę, uczynię co chcesz.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zapukano do drzwi w pół godziny. Ksiądz sam odryglował je, wszedł krokiem powolnym Piotr i rzucił najprzód oczyma na to miejsce, w którem Wita zostawił, krzyknął i przerażony ręce załamał.
Około łóżka leżały poplątane sznury, okno było wysadzone, więzień uszedł.
— Ojcze! coście uczynili! zawołał, coście uczynili?
— Spełniłem obowiązek, rzekł powolnie i poważnie kapłan. Człowiek ten przejednał się z Bogiem, i na Hostyę Świętą przysiągł mi, iż ujdzie a skryje się w klasztorze i pokutę do zgonu odprawiać będzie.
— Przysiągł? odparł smutnie Piotr; mój ojcze, lękam się, byście mu tylko do innych zbrodni nie dali jedną więcéj popełnić, będzie krzywoprzysiężcą, jak był zabójcą; któż wié, co uczyni jeszcze? Jać wam nie mogę wymawiać, żeście mi krwawą powinność moją odjęli; lecz co nastąpi, Bóg wié jeden.
Staruszek rzucił mu się w objęcia.
— Nie mogłem uczynić inaczéj, ratując was, dodał, nie jegom ja ocalił, ale ciebie. Niech sądzi i karze Ten, co jest sędzią i trzyma miecz sprawiedliwości.
Siadł Piotr w milczeniu na ławie, nie mówiąc nic. Teraz odszedł go gniew, wracała przytomność, lecz z nią razem troska, co poczynać.
— Czego się jąć, gdzie iść? co daléj? gdzie szukać żony, i jak się stawić przed nią i przed ludźmi?! Gdy dosyć jest wynijść i ukazać się, aby jego potępić i ród splamić?
— Ja ci, moje dziecko, radzić nie będę, rzekł duchowny, nie umiem, lecz czyżbyś, zabiwszy go, swobodniejszym był na duszy i w życiu? Chcesz ratować imię, uchodź-że wraz z odzyskaną żoną i dzieckiem w daleki gdzieś kraj, gdzieby o was słychu nie było.
— Nie wiem nawet, kędy szukać żony i jak stanąć przed nią? odparł Piotr.
Długich godzin kilka pozostali tak, a kapłan go pocieszał i łagodził ból i tchnąć usiłował nadzieję, któréj Piotr nie miał. Przeszłość Wita nie dozwalała mu przypuszczać, by słowa danego dotrzymał, chybaby przestrach sprawiedliwości znaglił go do ucieczki.
Na skruchę nie rachując wcale, liczył na trwogę tylko. Zdawało mu się bowiem, iż żadnego środka obrony nie mając, Wit będzie musiał uchodzić. Potwierdzał to staruszek. W wielkiéj jednak niepewności doczekawszy dnia, pan Piotr kazał się przygotowywać do podróży, nazad chcąc wrócić do Rachowa; księdzu nie czyniąc wymówek, przeprowadził go i pożegnał smutny. Na zapytanie Kulesza, odpowiedział mu milczeniem tylko; nie było po co jechać daléj, należało bowiem wprzódy dowiedziéć się, co się stało z Maryą i przygotować ją do nadzwyczajnéj wieści szczęścia, która słabą kobietę zabić mogła.
Z rana puścił się pan Piotr z powrotem do wojewodzinéj.
Uwolniony z więzów rotmistrz uszedłszy oknem z gospody, puścił się szybko lasem. Okolica była mu doskonale znaną, nieraz w niéj bowiem polowali, noc wszakże i przebyte wrażenie odjęło mu siłę i przytomność. Jakiś czas biegł szybko w gęstwinę nie oglądając się ani dokąd, ani w jakim kierunku, byle co najdaléj od miejsca, z którego cudownie uniósł życie. Wzruszenie, którego doznał, napełniło go wszakże raczéj gniewem niż skruchą, chęcią zemsty więcéj niż uczuciem winy. Nienawiść ku téj ofierze, która mu się z rąk wyrwała i ścigała go teraz, wzrosła jeszcze. Zburzony, oszalały, lecz nie tracąc nadziei, że potrafi się zwycięzko wydobyć z tego położenia, Wit pragnął co najprędzéj dostać się do Szwalbburga, pochwycić żonę i z nią już wprost, nie zatrzymując się podążyć do Drezna. Tu, wedle osnutego planu, gdyby Piotr dopominał się praw swoich, zamierzał mu dowodzić samozwaństwa. Ufał w protekcyę możnych, w oddalenie swe, nareszcie w to, że nasadzi płatnych zbójów na łatwowiernego i nieopatrznego brata. Nie było o nich trudno wśród różnego rodzaju ciurów i włóczęgów, których płodziły ówczesne wojny i najemne żołdactwo.
Wszystko co przyrzekał i poprzysięgał kapłanowi, było dlań tylko środkiem ocalenia, bo w téj chwili ratując życie, poprzysiągłby był na wszystko, cokolwiek od niego żądano. W chwilę potém już się otrząsł ze swych uroczystych przyrzeczeń. Ubiegłszy spory kawał drogi lasem, rotmistrz uczuł wreszcie słabnące siły, znużenie straszne, i padł na trawę w gęstwinie. Z liści krzaków kapała rosa poranna, spalonemi usty pochwycił kropel kilka.
Z razu cała kilkogodzinna męczarnia wiła mu się po mózgu, powtarzając obrazami przerażającemi, potém, mimo bólu w rękach od sznurów, które skórę poprzecinały, zaczął usypiać i straciwszy przytomność, zasnął głęboko. Złamany na duchu i ciele, szukał instynktowo w tym spoczynku odzyskania siły straconéj. Noc była jeszcze, gdy usypiał, dzień jasny ujrzał przebudziwszy się z wargami zaschłemi od gorączki, z boleścią we wszystkich członkach, głową ociężałą i umysłem przytępionym. Potrzebował dosyć długiego czasu, nim się rozbudzić a otrzeźwić potrafił. Otaczał go las głuchy, cichy, którego gałęźmi żaden wietrzyk nie poruszał, przez otwór w górze z za zielonéj plecionki liści widniał kawałeczek lazurowego nieba. Ze światła mógł się domyśléć, iż musiało być z południa. Ucho nie mogło pochwycić najmniejszego życia znaku, gdzieś w dali tylko dzięcioły kuły drzewa i żółwie się odzywały niekiedy. Las był gęsty, ścieżki żadnéj; zrazu chcąc iść daléj, kierunek oznaczyć było trudno. Musiał ciągnąć na oślep, dopóki by człowieka, chaty, osady i śladu jakiego na drogę naprowadzić mogącego nie natrafił.
Sam głód zmuszał wstać i szukać przytułku i posiłku. Ruszył więc, ale zwolna, a że suknie miał potargane, rozbrojony był, a na głowie okrycia brakło, zawczasu obmyślać musiał bajkę, jaką się będzie spotkawszy z ludźmi tłómaczył. We dnie, wśród lasów tych nie było niebezpieczeństwa, ani od zwierza, ni od ludzi, nocą wszakże za owych czasów napady nie były rzadkością. Włóczyły się po nad gościńcami bandy różnych podejrzanych ludzi, z któremi spotkanie mogło być nie zbyt miłém. Nikt téż się naówczas bez broni i pewnego orszaku nie wybrał z domu, a nocą zwykle nie podróżowano i w gospodach wartę sprawować musiano.
W tych stronach prawiono naówczas wiele o Nelidze, który z kilku ludźmi nawet na wioski napadał. Ubogim wszakże krzywdy nie czynił, za jadło się nawet opłacał, za to możnych nie szczędził. Życia on nikomu nie brał bezpotrzebnie, chybaby mu się broniono, inaczéj odzierał tylko i puszczał. Często jeszcze trochę grosza na dojechanie do domu zostawiał. Prawiono najdziwniejsze bajki o tym Nelidze, który być miał dawnym sługą jakiegoś dworu, potém ciurem wojskowym, póki nie wyszedł na herszta rozbójników. Ścigano go kilkakroć i czyniono nań obławy, ale napróżno. Tyle zyskiwał ten, co się jął go szukać i chwytać, że mu albo dwór spłonął, albo sterty i gumna ze zbożem. Posądzano wielce Neligę, iż miał potajemne po wsiach stosunki i związki, pomocników, gospody, kryjówki.
Na jarmarkach ludnych często się pokazywał, jak mówiono, to w postaci Cygana konowała, to jako kupiec, to za ekonoma przebrany. Cicho sobie palcami nań skazywano, chodziły za nim baby, przypatrując mu się, pił sobie i hulał w karczmie, a nikt go tknąć nie ważył.
Mówiono, że chłop był silny, barczysty, nie stary jeszcze i bardzo wesołego usposobienia. Okolica w któréj się zabawiał, właśnie między Borszczówką a Rachowem się rozciągała. Wielkie, łączące się z sobą lasy kilku znacznych dóbr pańskich, pewny mu dawały przytułek. Rotmistrz wcale o nim nie myślał, puszczając się w las, szło mu o znalezienie kogokolwiek, coby drogę wskazał, rozbójnika się téż nie obawiał, nie miał przy sobie nic oprócz małego trzosika podróżnego, który mu w kieszeni pozostał. Zrazu szedł na oślep, nie zważając na nic, i kręcąc się tak, iż w końcu sam postrzegł, że na jedno miejsce powracał.
Dopiero dosyć czasu straciwszy, na słońce i po korze drzew począł się już pewniéj kierować. Ale las i puszcza coraz stawała się dziksza, głuchsza, ogromne powały drzew gnijących, wywrotów, gąszcze posplatane świadczyły, że tu dawno ludzka nie postała noga.
Powracać nie było czasu ani możności, szedł więc a raczéj wlókł się coraz ciężéj Wit, z obawą poglądając ku słońcu, aby go noc w lesie nie zaskoczyła. Kilka dzikich malin na krzakach orzeźwiły go nieco, napił się wody ze strumienia, który napotkał na drodze. Już zaczynał się wahać, czy miał iść daléj, lub ledz i spoczywać, gdy zaostrzony znużeniem i głodem węch pochwycił w powietrzu prawie nieznaczny zapach spalenizny i dymu. W miarę jak postępował daléj, coraz się więcéj czuć dawała ta woń widocznie, albo ludzkie mieszkanie, lub pastusze zwiastująca ognisko. Począł iść coraz szybciéj. Gęstwina nie przerzedzała się wcale, owszem, las zdawał się coraz starszy i dzikszy. Z za gałęzi postrzegł po chwili podnoszące się kłęby sine dymu i stanął. Zdało mu się, że posłyszał jakby gwar i szepty ludzkiéj rozmowy, która nagle przerwała się i ucichła. Rozgarniając ostrożnie i zwolna gałęzie, posuwając się noga za nogą, postąpił bliżéj.
Po chwili ujrzał przed sobą, między dębami na pagórku, zieloną niewielką łączkę. Pod jednym ze starych puszczy naddziadów sklecony był rodzaj szałasu z gałęzi na kilku tyczkach pozakładanych. Przed nim paliło się kamieniami obłożone ognisko, kilku ludzi leżało i siedziało dokoła. Nie wiedział zrazu, co o nich sądzić Wit, czy byli myśliwi z okolicy, czy włóczęgi, o których słyszał nie raz. Siedzący bliżéj szałasu był stary, ogorzały, barczysty, zarosły mężczyzna ubrany w siermięgę, z torbą borsuczą przez plecy. Przy nim leżała strzelba na ziemi. Dwóch spało opodal, dwóch jeszcze przysiadłszy coś piekło przy żarze, rozmawiając z sobą. Na boku widać było kupę jakichś sukień, rzeczy, odzieży, nakryć sukiennych zrzuconą w nieładzie. Jeszcze sądził, że go nikt za krzakami nie dojrzał i przedzierającego się nie słyszał, gdy barczysty mężczyzna świsnął, przykładając do ust dwa palce, w sposób przeraźliwy, dwaj leżący na ziemi zerwali się, wskazał im w stronę, gdzie Wit przystanął, rzucili się w mgnieniu oka i nim się opamiętał, co ma począć z sobą, pochwycili go i zawlekli na łączkę. Barczysty ów wstał, podszedł i począł mu się przypatrywać bacznie. Wit patrzał nań zdziwiony, jakby sobie coś przypominał, twarz bliżéj widziana była mu gdzieś dawniéj znajomą.
— A toż co? co wielmożny pan tu bez czapki wśród puszczy robisz, panie rotmistrzu! zawołał nieznajomy, boć się nie mylę.
— Ale zkądże wy mnie znacie? zapytał Wit.
— E! przypomnijcież sobie, byłem przecież na służbie w Bożéj Woli, dawno temu, lat dziewięć, potém u was, potém...
Uśmiechnął się.
— Co się to panu wielmożnemu stało?
— Napadnięto mnie, odarto? zawołał Wit.
— Jak? gdzie? niedaleko ztąd? e! to nie może być! krzyknął mężczyzna, któż tu się poważył, żebyśmy my nie wiedzieli o tém?
Popatrzał na rotmistrza, który się zmieszał nieco.
— Któż to był? jacy ludzie! wielu? bo to dla mnie ciekawość, dodał. — Ja to proszę pana, nazywam się Neliga, to jest, mnie oni przezwali tak, bo nie-legam nigdy dwa razy w jedném miejscu, ale ani moi, ani ja krzywdyby panu nie zrobili, a tu innych prócz naszych nie ma i nie było.
Rotmistrz skinął na starego sługę, aby zamilkł; ten usłuchał.
— Dwadzieścia pewnie godzin, nic oprócz kilku kropli wody nie miałem w ustach, dodał, nie znajdziecie mi chleba, albo czém bym się odżywił?
Pośpiesznie Neliga dobył z torby milcząc czarkę i flaszkę, a jednemu z chłopców dał znak i rotmistrza posadził na swém miejscu, aby spoczął i podjadł.





XIII. Rycerz stary.

Pułkownik Szwalbiński jakkolwiek stary, niedołęga i kaleka, zachował był ze dworu Augusta II, wielką cześć i poszanowanie dla płci pięknéj; był zawsze jeszcze rycerzem po staremu, gotowym na usługi pań i stawanie w obronie praw należnych słabym niewiastom, zwłaszcza, gdy były młode i piękne. Na tym dworze, którego życie stanowiła chorobliwa, naśladowana z Ludwika XIV galanterya nieustająca, nawykł był do składania hołdów wdziękom i młodości.
Opatrzył się więc po wyjeździe pana rotmistrza, przebudziwszy się po wypoczynku i orzeźwiwszy nieco, iż mu wypadało jako gospodarzowi złożyć należne uszanowanie pięknéj (tak się domyślał) pani, która pod jego dachem gościła. Zdało mu się to obowiązkiem, posłał więc z pokłonem do niéj Cockiusa, pytając, czy raczy go przyjąć i dozwolić, by jéj złożył hołd należny.
Marya nie miała najmniejszéj ochoty przyjmować gości, zwłaszcza przyjaciół męża, zdało się jéj wszakże, iż byłoby srogiém uchybieniem dla gospodarza, gdyby mu odmówiła posłuchania. Odpowiedziała grzecznie, iż czekać go będzie za pół godziny. Przeciąg ten czasu zaledwie starczył staremu na przygotowanie się do odwiedzin, do których chciał się ubrać paradnie.
Zawołano śpiesznie kamerdynera, szatnego, dobyto najpiękniejszą z peruk i Szwalbiński jął się odziewać, poczynając od obrzękłych nóg, na które zapinane jakieś buty wdziać musiano z pomocą dwóch chłopców, którzy je klęcząc zapinali. Nadział późniéj koronki, atłasy, kamizolę i papuzi frak haftowany, dawno już nie używany, wziął laskę i podtrzymywany przez dwóch hajduków, prawie niesiony na rękach, udał się z wielką ciężkością stąpając na górę. Przejście schodów zmordowało go tak, iż wodę pić i przysiąść musiał, nim do sali wkroczył. Oczekiwała tu nań w ciemnéj sukni, wcale nie strojna, ze smutną twarzą Marya, prowadząc córkę za rękę. Pułkownik, który od dawna z płci niewieściéj nie widział nikogo nad zeschłą Madame Siegfried, ochmistrzynię swą i dziewczęta folwarczne, ujrzawszy piękne rysy szlachetnéj twarzy swego gościa, stanął zachwycony i osłupiały. Skłonił się nizko, złożył ręce na piersiach i długo słowa przemówić nie mógł; naostatek dobył z pamięci stary jakiś komplement z czasów młodości Augusta Mocnego.
— Pani, rzekł, czuję się szczęśliwym, że pod dachem moim tak jaśniejąca gwiazda choć na chwilę spocząć raczyła. Stawię się z godnością ku jéj służbom i rozkazom, mając honor oświadczyć, iż jako królowa tego zamku, rozporządzać możesz nim i mną.
Maryi śmiesznym się może wydał smażony frazes starego kaleki, który ledwie się na nogach mógł utrzymać, użyła więc ofiarowanéj sobie władzy, najprzód prosząc go, aby usiąść raczył, co w istocie najpilniéj było potrzebném. Chłopak podsunął fotel obszerny znajdujący się w salonie, a hajducy osadzili na nim trzęsącego się starca, który patrzał ciągle jak w tęczę na piękną panię, a nawzajem mała Urszulka temu roztyłemu olbrzymowi przypatrywała się z ciekawością razem i strachem.
Na skinienie pana służba zniknęła; pułkownik otarł czoło, sapał na drugi komplement, tak rychło się zdobyć nie było mu łatwo.
— Czcigodna pani! rzekł wreszcie, nie wiem zaprawdę, czy w tym wiejskim a kawalerskim domku potrafiłem ją przyjąć godnie i żal czuję głęboki, jeśli choć na chwilę z mojéj przyczyny mogłaś pani ucierpiéć.
Marya siadła naprzeciw niego.
— Było mi dobrze i nic nie mam do żądania, odpowiedziała, a radabym tylko panu, jak najmniéj przysporzyć troski, przepraszając, że mnie tu wam narzucono.
Szwalbiński spojrzał na nią; dźwięk głosu, twarz zbladła i smutna obudzały w nim współczucie i litość.
— Jakto? zapytał, panią narzucono? alboż pani nie jedziesz i nie czynisz, co sama życzysz?
Marya zamilkła, potrzęsła głową, spuściła oczy.
— Milczenie jest przyzwoleniem, rzekł Szwalbiński. Pani mi się wydajesz tak łagodną i dobrą, o czém cała jéj śliczna twarz poświadcza, iż byłoby zbrodnią w najmniejszéj rzeczy wolę jéj cudzą narzucać i życzeniom się sprzeciwiać.
Marya podniosła oczy nań, westchnęła; nie odpowiedziała jeszcze; tylko serce jéj uderzyło silniéj, i rzekła sobie w duchu, ażaliby nie godziło się spróbować przynajmniéj rozczulić tak skłonnego do współczucia człowieka i przeciągnąć go na swą stronę.
— Ja dawno nie mam méj woli, rzekła, ale godziż się panu spowiadać z naszych spraw domowych?
— Dla czegóż nie? i owszem, rzekł Szwalbiński; pana rotmistrza ja dawno znam, to dobry człek, ale utrapieniec. Żadnéj dla dam galanteryi, żadnego względu, despota, despota!
Uśmiechnęła się piękna pani.
— Pan go znasz dawno?
— Z Saksonii, odparł Szwalbiński, gdym jeszcze nogami ruszał i służył czynnie przy dworze, gdzie się i on kręcił. Pani dobrodziéjka mnie, jako czcicielowi niewiast wiernemu, śmiało możesz mówić wszystko, a ja mu porządnie uszy natrę.
— Szanowny panie, odezwała się Marya, między mną a mężem moim stosunek oddawna jest taki, że tu już nic pomódz nie może, tylko wiekuisty rozdział.
Pułkownik ręce podniósł do góry.
— Być że to może?! zawołał; wielcy Bogowie! do tego przyszło z miłości szalonéj?
— Téj między nami nie było nigdy, przerwała Marya; zmuszoną byłam, niestety! choć wdową już naówczas, oddać mu rękę (spuściła oczy) życie mnie i jemu stało się ciężarem.
— Ależ ten pośrednik, ta śliczna dziecina? spytał pułkownik.
Matka ściskając dziecię, ze łzami szepnęła:
— To dziecię mego pierwszego małżeństwa, jedyne.
— I ten człowiek, mając taki skarb, zawołał Szwalbiński, nie potrafił go ocenić! Wszak państwo żyjecie z sobą?
— Lat blizko ośm, cicho szepnęła Marya.
— Zawszem posądzał rotmistrza, dodał Szwalbiński, że mąż z niego być musi nieszczególny, ale żeby rzeczy posunięte były tak daleko... tak daleko...
— Pocóż o tém mówić mamy? zawołała Marya, któréj łzy się rzuciły mimowoli.
— Owszem, piękna pani moja, gdy los zdarzył, że ją mam szczęście widziéć pod dachem moim; mówmy otwarcie, może ten niespodziany los zdarzy, że ja stary grat przydam się na co czcigodnéj niewieście, ozdobie płci swéj; a wówczas za szczęśliwego się poczytam.
— Mógłbyś pan zaiste nietylko być mi pomocą, ale zbawieniem, dodała cicho Marya, wskazując córce by odeszła do drugiego pokoju; tego jednak, czegobym pragnęła, uczynić nie zechcesz, nie możesz.
— Pani! zawołał Szwalbiński z zapałem, ja mogę wiele, gdy mi co do serca przemowi, a chcę, to pewna, przedewszystkiém dowieść, iż jestem rycerzem jeszcze, co poprzysiągł stawać w obronie płci słabéj. Mów pani otwarcie.
Marya odwróciła się, spojrzała do koła, lekki rumieniec twarz jéj okrył, załamała ręce. — Na miłość Bożą, zawołała, broń mnie, ocal, nie oddawaj w jego ręce, ten człowiek przejmuje mnie zgrozą i postrachem, ja się nim brzydzę, on się okrutnie obchodzi ze mną; nie oddawaj mnie jemu.
Pułkownik gdyby był mógł i miał siły, porwał by się był pewnie na nogi, tak go przejęła i zdumiała ta mowa. Twarz ogromna przeciągnęła mu się jeszcze, brwi podniosły, policzki pomarszczyły.
— Ale cóż mam począć? co począć! zawołał, raczysz zważyć, piękna pani, iż jest niepodobieństwem żony mężowi nie zwrócić, a gdzież, dokądbyś się pani udać mogła?
— Do mojéj ciotki, rzekła żywo Marya, wojewodzina mieszkająca w Rachowie, jest rodzoną ciotką moją, ta mi da schronienie.
Szwalbiński otarł pot z czoła.
— Otóżem wpadł, pomyślał sobie, między młot a kowadło, dałem temu człowiekowi słowo, że żony dopilnuję, a ta mnie błaga, abym ją oswobodził!
— Pani piękna! zakłopotany zawołał pułkownik, gdy już jesteśmy na tym punkcie, sądzę, iż mogę ją spytać, czy — boć to w tém nic nie ma zdrożnego — miłość jaka nieszczęśliwa skłania panią do tak stanowczego kroku?
— Miłość? rozśmiawszy się smutnie, odrzekła kobieta; a! nie! innéj nie mam ja w sercu nad miłość ku dziecku mojemu. Jedyny człowiek, któregom kochała, nie żyje, pragnę tylko ocalić dziécię, które on nienawidzi i uchronić się od nieznośnego dla mnie związku i pożycia.
Szwalbiński niedowierzająco poglądał. — Jakto? tak piękna? tak młoda? tak łatwo mogąc u nóg swych widziéć świat cały, wyrzekłaś się piękna pani...
— Nie bierz pan miary z osób płci mojéj, któreś po świecie mógł spotkać, odparła cicho Marya; jam cicha, biedna, przygnębiona i od świata nie pragnę nic nad spokój, nad opiekę dla dziecięcia, a swobodę dla siebie, bym choć płakać mogła bez przeszkody po nieopłakanéj méj stracie.
Zamyślił się mocno i głęboko pułkownik. — Jakże ja mu tu żony nie mam dać? quo titulo? szepnął sam do siebie, gdy przyjedzie i jak o depozyt się upomni? Ot tom dobrowolnie wpadł w łapkę, pięknéj niewieście odmówić trudno, a słowo dane.
— Widzisz pani, rzekł głośno, gotowem jéj służyć, nie ma wątpliwości, ale jak? Otrzymałem od rotmistrza polecenie strzeżenia jéj, pani żądasz, bym ją uwolnił, to być nie może!
— Nie wydawaj pan tylko jemu, dopóki się sprawa nie wyjaśni, obroń mnie, zostanę tu. Jeśli nie chcesz wypuścić, będę czekała, aż rodzina, prawo zresztą sumienie pańskie rozwiąże.
Ażeby zrozumiéć jak przyjemném dla Szwalbińskiego było to żądanie Maryi, należy sobie przypomniéć jego osamotnienie, znudzenie, dawne do intryg nawyknienie i rozbudzenie uczucia czci rycerskiéj dla niewiast.
Szwalbińskiemu na tę myśl samą, że takiéj ślicznéj nieszczęśliwéj stanie się obrońcą, serce żywiéj biło, nie czuł podagry, uśmiechał się do siebie.
Wiedział on bardzo dobrze, iż nie mały ciężar brał na ramiona, lecz dla starego próżniaka wynagradzał się on sowicie samą przytomnością pięknéj, a zajmującéj wdowy, pod dachem Szwalbburga. Podniósł rękę i z zamachem uderzył dłonią o poręcz.
— Niech tak będzie! zawołał, na miłego Boga stanąć w obronie uciśniętéj niewinności — rycerskim obowiązkiem. Pani pozostaniesz u mnie, aż się zawikłana sprawa rozwiąże. Gdy rotmistrz przybędzie, stanę na czele moich ludzi, oświadczając mu, iż się z nią widziéć, ani ją uwieść nie będzie mógł, póki własna wola pani i wyrok nie nastąpi.
Prawa gościnności — święte.
— A zatém, dodał, zapalając się Szwalbiński, mam honor objąć nad nią opiekę, proszę mi się powierzyć, nie wydam jéj nikomu, lecz nie dam i temu tyranowi mężowi. Upraszam, mocno upraszam, błagam panią, byś mój dom za własny uważać raczyła. Wydam natychmiast rozkazy.
Lecz, zatrzymał się, tu o mój téż honor idzie, daj mi pani słowo, iż ztąd się nie oddalisz.
— Chętnie, zawołała z radością Marya, a mam jego słowo, iż bez zezwolenia mojego, mężowi wydaną nie będę.
— Słowo szlachcica, rycerskie i jeśli pani żądasz, poparte przysięgą, rzekł Szwalbiński z zapałem. Muszę się zaraz rozporządzić, dodał, żywo oglądając się za sługami, wybaczy pani... Racz zadzwonić.
Marya chwyciła dzwonek, weszli hajducy, pułkownik błagającą dłoń wyciągnął po jéj rękę i ucałował ją z rewerencyą wielką, podniósł ramiona, które pochwycili hajducy i szybciéj, niż był przyszedł, zabrał się do odwrotu, tak przejęty ważnością roli, którą, wcale niespodzianie, miał jeszcze raz w życiu odegrać, iż całą drogę po schodach, mruczał, a nogi mu się zupełnie poplątały. Zdawało mu się jeszcze, że szedł, gdy hajducy całkiem już go dźwigać musieli, a śpieszno mu było tak, iż na nich gdérał za powolność. Gdy w krześle swém na dole usiadł, zasapany, wzruszony, najprzód kufel wody z cytryną podać sobie kazał, potém na Cockiusa zadzwonił. Przystawił się wierny sługa, ale go wysłał po Mme Siegfried, po kamerdynera i naczelnego kuchmistrza. Czuli wszyscy i widzieli z twarzy, iż się coś uroczystego przygotowywało, stanęli więc w rząd przed nim. Cockius na czele, za nim starszyzna służby, pani Siegfried przy fotelu w swém miejscu. Powiódłszy okiem po nich, Szwalbiński zawołał tonem poważnym:
Hören Sie mahl! podniósł rękę prawą do góry; słuchać proszę i mocno to wziąć do serca, co powiem. Od téj chwili nie ja tu rozkazuję, ale ta pani, która mieszka w królewskich pokojach. Wszyscy obowiązani pytać i słuchać jéj rozkazów. Ona tu włada, jam pierwszym jéj ministrem. Tak! Cockius, rozumiesz to!
Cockius głowę skłonił; pani Siegfried uśmiechając się potrzęsła fryzurą.
— Jest jedna okoliczność, z któréj się tu obszerniéj tłómaczyć nie widzę potrzeby, mówił daléj, dla któréj mąż przezacnéj téj pani, aż do rozwiązania pewnych wątpliwości, przystępu do niéj i mężowskiéj władzy nad nią używać nie ma. Hören Sie mahl.
Madame Siegfried zaczęła się gorszącym sposobem śmiać. Pułkownik spojrzał na nią oburzony i zgorszony.
— Madame! zawołał, tu śmiech nie w miejscu, to rzecz poważna jest bardzo! Proszę powściągnąć ten nieprzyzwoity wybuch wesołości. Słyszeliście rozporządzenie moje. Gdyby przyjechał rotmistrz, hajduków dwóch ma stanąć u drzwi pani i zastąpić mu wnijście. Konie swe i ludzi może sobie odebrać, jéjmości zaś nie damy.
Cockius nadzwyczaj zdziwiony, oczy podniósł do sufitu.
— Tak jest, jak mówię! zawołał Szwalbiński; to są słowa moje. Na ganku stanie zbrojnych ludzi sześciu dla straży. Mogą się tu dziać rzeczy nadzwyczajne. Koniuszy otrzymuje komendę nad siłą zbrojną.
Ludzie słuchający tych rozporządzeń mieli nieco wątpliwości, czy się panu ich w głowie nie pomieszało, trudno się było powstrzymać od śmiechu i wziąć to na seryo, lecz nawykli do posłuszeństwa, milczeli.
Hören Sie mahl, dodał pułkownik, to nie przelewki, rzecz wielkiéj wagi, kto uchybi, pójdzie pod sąd surowy, militarny.
— Czy i ja? spytała, dusząc się Madame Siegfried.
— Acani téż, jeśli obowiązków swych nie zrozumiesz, podlegasz odpowiedzialności surowéj.
Zadyszany przyśpieszoną mową, pułkownik popił, spoczął i powtórzył:
— Dwóch hajduków straż trzyma na górze, sześciu ludzi zbrojnych staje na dole. W razie przybycia rotmistrza meldować go do mnie i odmówić mu wnijścia do królewskich pokojów.
To mówiąc, skinął i położył się zmęczony w fotelu. Cockius i służba zabierali się do wyjścia, pani Siegfried została; podała mu kufel zawierający lekkie piwo z grzankami i śmiejąc się, poprawiła pod nogami poduszkę.
— E! pułkowniku, rzekła, e! cóżbo za żarty znowu! pozwól sobie powiedziéć, do twojego wieku one już nie przystały.
— Kobieto małego pojęcia i poziomu, zawołał pułkownik; ty to bierzesz za żarty, co jest straszliwą tragedyą. Ten mąż okazuje się tyranem, ta kobieta uciemiężoną ofiarą. Bogowie sami nastręczają mi zręczność spełnienia obowiązku rycerskiego, jestem powołany stanąć w obronie niewinności.
Pani Siegfried uderzyła w dłonie.
— Mój panie, krzyknęła, a toż też sobie na starość biedy kupujesz, kładnąc palce miedzy drzwi, kobieta grymaśna, powaśniła się może z mężem o mało co, a waćpan to bierzesz za dobrą monetę i chcesz małżeński spór popierać siłą zbrojną.
— Już waćpani mnie na starość, odparł rozgniewany starzec, nie będziesz uczyć rozumu. Dosyć, com rzekł, to się spełni do joty, a usta proszę zamknąć.
Pani Siegfried rękę przyłożyła do ust, ruszyła ramionami, uśmiechnęła się po cichu, i zwolna odchodzić zaczęła, myśląc, że ją nazad przywoła, zburzony wszakże Szwalbiński piwo pił, ale na opiekunkę nie spojrzał, zadzwonił tylko na Cockius’a.
— Słuchaj waszmość, dodał, nie potrzebuję mówić, że wstydu domowi uczynić się nie godzi. Wszystko być ma jak najwspanialéj, tam! (pokazał ręką w górę), a ja obejdę się glinianemi talerzami i prostą zastawą. Proszę, żeby mi było jak dla króla JMości.
Cockius się skłonił.
— Tak, dodał w duchu sam do siebie stary, ponieważ mi się trafiło raz w życiu być wezwanym ku obronie tak pięknéj niewiasty, spełnię obowiązek, jakem powinien. A gdy przyjedzie rotmistrz, powiem mu surową prawdę. Jeżeli zechce się widziéć z żoną, dozwolę, ale przy świadkach. Żadnego despotyzmu i tyranii nie dopuszczę, powiem mu, kochany rotmistrzu, pojednaj się z nią, przeproś, błagaj przebaczenia, inaczéj nic! Wpadł sam w łapkę, ha! ha! i kto go złapał, stary pedogryk Szwalbiński. Ot to ludzie sobie rozpowiadać będą. Pani pięknéj na pamiątkę portret wyproszę i zawiesić każę w sali na górze, a jeśli król na polowanie zjechać raczy, to się dopiero zadziwi.
Rozśmiał się i piwem popił.





XIV. Skrucha.

Jaki rodzaj układów i porozumienia zaszedł między Witem a Neliga, o tém nawet ludzie składający jego szajkę nie wiedzieli. Neliga od razu okazał się dla dawnego pana bardzo powolnym, oba weszli do szałasu i mówili tam z sobą po cichu więcéj godziny. Potem wyszukał Neliga między mnóstwem rzeczy, jakie pod dębem w skrzyni zakopanéj się znajdowały, opończę, czapkę, szablę i przybrał na nowo rotmistrza, który razem z nim pod szałasem przenocował. Nazajutrz o świcie wyszli oba. Kryjówka ta rozbójnicza położoną była w głębi puszczy i obronną gniłym strumieniem, który ją od lasów wioskom bliższych oddzielał. Nie łatwo tu się było dostać i wydobyć na świat. Broniło téż od natręctwa obcych ustroni téj rozsławione imię Neligi, którego się wszyscy obawiali. Rotmistrz miał to sobie za osobliwe szczęście, iż tu wpadł i trafił na człowieka, z którym znać łatwo się mógł porozumiéć.
Gdy nazajutrz wybrali się w drogę, Neliga mu sam za przewodnika służył i wiódł z taką troskliwością i uszanowaniem, jakby jeszcze pod jego rozkazami służył. Szeptali całą drogę po cichu. Zbój wywiódł go na gościniec, a potém brzegiem lasu aż do wioski. Tu już był niepotrzebnym, pożegnali się poszeptawszy, a rotmistrz dosyć śmiałym krokiem, po namyśle krótkim, udał się na plebanię. Była to taż sama wieś, w któréj proboszczem od lat wielu słynący z cnoty i pobożności, był staruszek ów, ksiądz Kromowicz, który Wita przez litość nad nim i nad bratankiem zarazem uwolnił. Godziną jeszcze ranną przybył pod probostwo rotmistrz, ale księdza nie znalazł. Drzwi blizkiego drewnianego kościołka były otwarte, odprawiała się w nim właśnie Msza święta. Kilku dziadów i starych babek jéj słuchało. Wit zawahał się, stanąwszy przed otwartemi drzwiami. Całe życie serce jego było zamknięte religijnemu uczuciu, spełniał on dla oka wszystkie zewnętrzne obowiązki, jakie religia wkłada, lecz duszą nigdy się nie podniósł, nie uczuł potrzeby podniesienia się do Boga.
Zimny, samolubny, nieczuły na nic oprócz tego, co mu dolegało lub służyło, szedł za instynktem zwierzęcym, który mu służył za prawo życia. Nawet wypadek niedawny, któryby był innego złamał i zmiękczył, nie roztworzył mu duszy. Pałał zemstą i myślał o środkach ocalenia. Kościół w téj chwili nie zachęcał go do modlitwy, gniewał się niemal na księdza, że Mszę odprawiał, właśnie, gdy on go potrzebował; przychodził bowiem tylko, aby od księdza Kromowicza wyprosić konie do Borszczówki. Zdało mu się po chwili namysłu, że łacniéj pozyszcze, czego żądał, gdy go staruszek w kościele zobaczy. Wszedł więc i siadł właśnie na prawo. Oczyma bezmyślnemi wodził po wiejskim kościołku; ksiądz kończył właśnie Mszę i żegnał lud, rotmistrz wstał wedle obyczaju, staruszek go zobaczył. Oto mu tylko chodziło. Po chwili był już w zakrystyi, ale proboszcz modlił się jeszcze i dał mu znak, żeby szedł na plebanię. Wkrótce też podążył za nim, a pamiętny niedawnéj spowiedzi, objął rękami drżącemi tego, którego od śmierci ocalił. Wit schylił się milczący.
— Dzięki Najwyższemu, ozwał się ksiądz, żem krwi przelanie mógł powstrzymać, a was naprowadzić na drogę pokuty!
— Co się stało z nim? zawołał Wit.
— Z kim?
— Z nim, dosadnie powtórzył Wit; cóż? uszedł? dokąd? gdzie jest?
Chłodny jakiś i dziwnie rażący ton, jakim wymówił te wyrazy, uderzył staruszka, który cofnął się i wpatrzył w niego.
— A cóż wy chcecie jeszcze od niego? zawołał, wasza rzecz szukać przytułku i spełnić, coście mi uroczyście przyrzekli, pokutę!
Wit ręką rzucił w powietrzu, ironicznie się śmiejąc.
— To już jest moja rzecz, zawołał, zostawcie to mnie, mój księżuniu, a pożyczcie mi koni, niedaleko.
— Dokądże?
— A no, do Borszczówki, gdzie moje spodziewam się znaleźć i kędym żonę zostawił.
— Jaką żonę! zawołał starzec ze zgrozą, toż nie jest żona twoja.
— A, zobaczymy jeszcze, opryskliwie rzekł rotmistrz, ja jegomości o konie proszę, a jeśli trzeba zapłacę, ot, o co idzie.
Ksiądz się oburzył i odstąpił.
— Człowiecze — zawołał z gniewem pobożnym, upamiętaj że się?! stoisz przed kapłanem, w którego ręce złożyłeś przysięgę.
— Toć rzecz mojego sumienia, dodał nieco zmieszany Wit.
Oba stali naprzeciw siebie milczący jakiś czas, gdyż ksiądz zbladły nie wiedział już jak doń przemówić. Teraz dopiero widział, iż omylił się na człowieku, że świętokradzca z sakramentu uczynić mógł sobie tylko środek ocalenia życia, nie myśląc o jego poprawie. Ksiądz Kromowicz nadto jednak był panem siebie, by jawnie okazał ból, który uczuł. Mogłoż co poskutkować na człowieka, który wyszedł z takiéj próby niepoprawionym, nieskruszonym?
Lekko skłoniwszy głową przed rotmistrzem, nieprosząc go za sobą, proboszcz wszedł w nizkie drzwi swego domku i zniknął. Nie tak się jednak było łatwo od natręta uwolnić, Wit bowiem w ślad za nim poszedł.
— Księże proboszczu, odezwał się, rzucając czapkę na stół, pozostaw proszę sprawy sumienia sumieniowi, a bądź uczynnym i daj mi koni, boć piechotą nie pójdę.
— Koni nie mam, odwracając się odparł ksiądz, i upraszam o przebaczenie, służyć nie mogę.
— Co to nie mam? żeby proboszcz nie miał pary koni? zaśmiał się złośliwie Wit, jegomość mi konie dać musisz, ja ztąd nie ustąpię.
— Ale cóż to jest? stacya żołnierska? przecie do podwód nie jestem obowiązany? rzekł staruszek łagodnie; koni nie pożyczam i nie najmuję, a w domu własnym radbym być spokojnym.
— Mój ojcze, podchodząc zamaszysto, ozwał się rotmistrz, wiem to dobrze, żem wam życie winien i radbym o tém pamiętał. Pomóżcież mi je ocalić. Wiecie położenie moje, ten mnie ścigać będzie.
— Nie, rzekł ksiądz, ten człowiek, dał mi słowo, iż na wasze życie godzić nie będzie, możecie być spokojni i myśléć o duszy waszéj.
— Duszę już mi zostawcie, a ratujcie ciało, w którém ona siedzi, rzekł ostro rotmistrz, ja was proszę o konie, o cóż idzie? ja zapłacę za nie, kupię.
— Alem ja nie roztrucharz! zawołał duchowny coraz bardziéj oburzony, choć się umiarkować usiłował, dajcie mi święty pokój.
Wit począł się hałaśliwie przechadzać po izdebce.
— Wy mi widzę za złe macie, że wczoraj wyszedłszy z téj piekielnéj łaźni, rzekł, dziś jeszcze nie skwierczę i nie płaczę. Cóż chcecie! mój ojcze, jam stary żołnierz. Śmierć mi już nie raz w oczy zaglądała, dawna to znajoma. Dlatego, żem trochę twardy, nie chciéć mi dać koni, dalipan, księże, to przechodzi miarę.
Starzec się odwrócił doń i pokazał drzwi.
— Człowiecze zatwardziałego serca, zawołał uroczyście, idź, gdzie cię twoje losy wołają, ale uwolnij że mnie od wszelkiego ze sobą wspólnictwa.
Na twarz rotmistrza buchły płomienie gniewu.
— Słyszałeś, powtórzył, przystępując, żem od ciebie koni żądał, potrzeba mi ich, we wsi nie dostanę, chamskiemi chabetami nie pojadę, mówię ci, koni dawaj, ja nie żartuję!
Ksiądz osłupiał, ręce mu zwisły na kolana, padł na stojące blizko krzesło.
— Pocóż mnie zmuszasz, bym był grubianinem, mruknął, muszę, mnie tu o gardło idzie. On, żeby sto razy słowo dał, ścigać będzie, to darmo. Muszę miéć konie.
— Idź je sobie weź, idź! idź! słabnącym już głosem rzekł kapłan, i, niech Bóg ulituje się nad duszą twoją.
Uchyliły się w téj chwili drzwi i wszedł właśnie zakrystyan, słysząc wrzawę i podniesione głosy.
— Słyszysz ty! zakrzyczał rotmistrz. Każ mi zaraz proboszcza konie zaprzęgać. Jegomość każe, a mnie pilno, dam dobrego gościńca, ażeby mi było duchem.
W ten sposób dostał w istocie wózek i parę koni rotmistrz, a że ich nie pożałował w drodze, łacno się domyśléć. Przecież dopiero ku wieczorowi ukazał mu się ów pożądany Szwalbburg i czoło rozjaśniło; sądził bowiem, że będzie mógł natychmiast porwawszy Maryę, uchodzić daléj za granicę.
Zachodzące słońce oświecało właśnie przód pałacyku, pod którego dolną kolumnadą, zdziwiony dostrzegł Wit sześciu ludzi widocznie zbrojnych. Pułkownik oprócz rusznic i pistoletów dał im stare hallabardy, które się gdzieś w zbrojowni znalazły.
— Cóż to znaczy ta straż honorowa? rzekł sobie w duchu. Szwalbiński oszalał, czy co? Naśladuje króla JMci?
Zdziwił się bardziéj jeszcze, gdy zajeżdżając przed ganek, dostrzegł ruch owéj straży, zajmującéj drzwi wchodowe i wybiegającego koniuszego, który przypatrzywszy mu się, skłonił i prosił do swojego pana.
— Cóż to tu oblężeni jesteście? czy się na wojnę wybieracie? zapytał. Lecz koniuszy prowadził go bez odpowiedzi przed pułkownika. Ten znać już o przybyciu zawiadomiony, siedział w krześle otoczony ludźmi i bardzo poważnie na powitanie wesołe odpowiedział skinieniem głowy uroczystém.
— Cóż to się tu stało? zapytał, udając wesołość rotmistrz, wyjechałem czasu pokoju, a powracając znajduję wojnę.
— Tak jest — odparł Szwalbiński, jeśli nie wojnę, to przygotowanie do obrony.
— Od kogo?
— Da się to widziéć! tajemniczo zamruczał Szwalbiński.
Zmiana obejścia i tonu uderzyła wreszcie, dotąd spokojnego rotmistrza.
— Nie mógłżebym wiedziéć, co to wszystko znaczy? spytał.
— Waćpan, panie rotmistrzu, począł pułkownik, musisz nawet o tém wiedziéć, bo się go dotyczé zblizka.
— Mnie?
— Tak jest. Cała ta obrona wystawioną jest tylko, aby pani rotmistrzowéj nie dozwolić uczynić gwałtu. Miałem to szczęście dowiedziéć się od niéj, mówił Szwalbiński, że jedzie mimo własnéj woli, przymuszona przez waćpana.
— A! krzyknął rotmistrz, toż się acińdziéj wdał w konszachty z tą waryatką?
— Nazwij waćpan i mnie, jak chcesz, to nic nie pomoże, mówił Szwalbiński, na słowa wyrzeczone w passyi, zbytniéj uwagi zwracać nie będę; lecz żony ztąd acińdziéj nie weźmiesz, to mu zapowiadam.
Wit stanął jakby rażony tą niespodzianką, ale się począł śmiać.
— Kochany pułkowniku, żartuj zdrów, słucham tych banialuk i uszom nie wierzę. Jakto? jam ci żonę z ufnością oddał w opiekę.
— I włos jéj tu z głowy nie spadnie, przerwał Szwalbiński, za to ręczę.
— A mnie jéj, mojéj własności oddać nie chcesz? Cóż to jest?
— To jest, obowiązek obrony słabych przeciwko tyranom, zawołał pułkownik. Siadaj! napij się, jeśli chcesz, odpocznij i ruszaj potém szukać na mnie sprawiedliwości, gdzie ci się podoba. Ja ci żony nie dam.
— A to coś osobliwszego! krzyknął Wit, to coś osobliwego, pułkowniku, co ci jest?
— To mi jest, że krzywdy jéj czynić nie dam. Jeśli dobrowolnie zażąda jechać, zgoda — jeśli powie, że nie życzy, klnę się na honor rycerski, nie dam ci jéj, rzecz skończona.
To mówiąc Szwalbiński, którego jeszcze nigdy rotmistrz tak ożywionym nie widział, podniósł ociężałą głowę do góry, usta wygiął w łuk, brwi namarszczył, czoło mu się pofałdowało i uderzając ręką po krześle, jak był zwykł, gdy chciał coś mocno potwierdzić, powtórzył:
— Nie dam ci żony, mości panie, boś jéj nie wart.
— Pułkowniku! oburzony krzyknął Wit, namyśl się, co czynisz! Ja na wszelki sposób mojego sromu i zadanego mnie gwałtu pomsty szukać będę; wiesz, że ze mną gra niebezpieczna, namyśl się...
— Ze mną także ludziom niewygodnie bywało, rzekł Szwalbiński, prawda że chwilowo jestem chóry trochę na nogi, ale rady sobie jakoś dam.
— Przecież mi się z żoną widziéć wolno będzie! zawołał Wit, usiłując to traktowanie przeciągnąć.
— Tak, jeżeli ona się na to zgodzi, primo, i przy świadkach, rzekł po namyśle gospodarz. Herr Cockius! dodał wołając marszałka, proszę iść na górę, pokłonić się pani rotmistrzowéj i spytać, czy chce i dozwala się widziéć z sobą panu Witowi, a razem oznajmić, iż posłuchanie nastąpi nie inaczéj, jak przy świadkach. Ja sam pójdę z nim.
Cockius poszedł szybko, zabawił krótko i powrócił z pokłonem pułkownikowi, a razem prośbą, aby jéj przykrego widzenia się oszczędzono, gdyż ono dla obojga byłoby nieprzyjemném, a zmienić postanowienia jéj nie może.
— Słyszałeś, — rzekł Szwalbiński, to już wina nie moja, chcesz to wypij, aby zalać robaka. Zjedz, odpocznij i ruszaj, gdzie ci się podoba. Nie masz tu co robić.
Wit był w największym gniewie, ale się jął o ile możności poskramiać, aby z nim nie wybuchnąć. Wypadek ten niespodziewany burzył wszelkie jego nadzieje, nie chciał się ruszyć ztąd, nie wyczerpawszy wszelkich możliwych środków ratunku.
Zdało mu się, że mógł jeszcze spróbować pułkownika w hulankę wciągnąć, podpoić i na nieprzytomnym wymódz, co od trzeźwego nie spodziewał się otrzymać. Ułożył więc sobie twarz smutną, ale obojętną, ramionami ruszył i począł udawać człowieka, który się konieczności żelaznéj poddawał.
Stanął naprzeciw pułkownika z miną zbolałą.
— Mniejsza o to, rzekł, wszyscy żonę moją znają, iż ją podobne dziwactwa napadały i napadają często, trzymaj ją sobie, dopóki sama nie będzie się prosić, abym po nią przybył, co niechybnie wkrótce nastąpi.
Pokazał na głowę ręką.
— Tu, tu, mój pułkowniku, biedna kobiecina dostała bzika, nie pierwszy to raz; nie dziwuję się, że bierzesz na seryo.
Szwalbiński patrzał z uwagą.
— Sam-że zważ, ośm lat żyjemy z sobą, gwałtu jéj nikt nie czyni, ale cóż począć, kiedy Bóg pokarał chorą, trzeba znosić to i czasem, jako nieprzytomną, samemu rozporządzać. Mnie to dziwi, żeś nie słyszał, iż cierpi na umyśle.
— A czémużeś ty mi o tém sam nie mówił? spytał Szwalbiński.
— Jakto nie mówiłem? wyraźniem uprzedził wyjeżdżając.
Szwalbiński potarł ręką po czole, usiłując sobie przypomniéć, ale nie spełna pamiętał, zamilkł.
— Każ że mi dać wina, rzekł Wit, w gardle mi zaschło, uprzedzam wszakże, iż sam pić nie będę.
— To się rozumie, mruknął gospodarz i skinął o kielichy.
Zasiedli tedy we dwóch przy zielonym gąsiorze. Podano szkło nie wielkiego rozmiaru, kielichy mogące trzymać pół szklanki i sączono powoli. Wit starając się udać zawsze spokojnego, uśmiechał się, szydził, dotrzymywał placu gospodarzowi, napędzał go do wypróżniania.
— Ale po ostatnim, rzekł Szwalbiński, choć mi z własnego domu wyganiać trudno, — jedź sobie mój rotmistrzu z Panem Bogiem, i bywaj mi zdrów. Biedne kobiecisko, musi się trwożyć.
Rotmistrz śmiać się zaczął.
— Szwalbiński, dalipan mnie cię żal, że ty to bierzesz na seryo i na śmieszność się narażasz. Kobieta waryatka.
— Może być, rzekł gospodarz, ale mnie zaklinała, bym ją bronił, więc choć choréj na umyśle, odmówić tego nie mogę. Przytém, powiem ci szczerze, rozmawiałem z nią sam i nie dostrzegłem najmniejszéj oznaki téj nieprzytomności, o którą ty ją oskarżasz. Ja ciebie kochanku znam, tyś szczwany lis, z tobą trzeba być ostrożnym. Jeśli się prosi do ciotki, czému jéj do niéj nie puścisz?
— Bo jutro od ciotki będzie żądała gdzieindziéj. Ona sama nie wié, czego chce. Tak samo od niéj wyprasza się do mnie.
Szwalbiński się mocno zamyślił.
— Kat, że ich tu wié, czyja prawda? rzekł w duchu. Pijmy! dodał głośno.
— Pijmy! dodał Wit.
Pili tedy znowu godzinę prawie całą. Szwalbiński trochę się czuł znużony, ale placu dotrzymać było dlań punktem honoru, choćby życiem nałożył. Rotmistrz poił go umyślnie czekając, aż by zaniemógł, chcąc z nieprzytomności jego korzystać. Wśród tego traktamentu dobrał nawet chwilkę, aby się pod jakimś pozorem wysunąć ku stajniom i nakazał ludziom powóz wyciągnąć z wozowni za dziedziniec, konie powyprowadzać, zaprządz i stać w pogotowiu. Ponieważ w stajniach żadnego nie było rozkazu, usłuchano rotmistrza i spełniono jego wolę. Noc tymczasem śpiesznie nadchodziła. Szwalbiński zaczynał w krześle drzémać, budził się i ożywiał, otwierając szeroko oczy chwilami, lecz widocznie słabł, zapominał się i lada chwila wyglądać było można, iż go Madame Siegfried do łoża wyprawi. Rotmistrz kiedy niekiedy potrząsał go za rękaw, przebudzał, podsuwał mu kielich, poddawał zdrowie jednéj ze słynnych saskich piękności i zmuszał do wychylania coraz większych puharów.
Około północy nadeszła wreszcie chwila oczekiwana, Szwalbiński padł głową na poręcz, oczy zamknął, usta mu się szeroko otwarły, chrapać zaczął. Cockius i hajducy pociągnęli krzesło ku łożu i zabrali się układać go na spoczynek, ku czemu przynajmniéj czterech ludzi było potrzeba, gdyż biedny pułkownik cale już sobą nie władał. Rotmistrz wymknął się i poszedł na górę. U drzwi mieszkania żony znalazł dwóch hajduków śpiących na kamiennéj posadzce. Spróbował klamki, pokoje były zamknięte. Wahał się jeszcze co miał począć, gdy poniżéj na schodach ze stoczkiem w chudéj ręce zjawiła się w czepcu nocnym Madame Siegfried. Rotmistrz zbiegł ku niéj co rychléj. Znał on słabą stronę szanownéj ochmistrzyni i począł od wsunięcia kilku dukatów.
— Moja szanowna pani, rzekł cicho, pani tu jedna masz rozum i wiesz, co czynić należy, dopomożecie mi, bym zacnego Szwalbińskiego od śmieszności i kłopotu wybawił. Moja żona jest chora na umyśle, nie wiedziéć co mu naplotła. Pułkownik śpi, trzeba korzystając z tego, wywieść ją co najprędzéj.
Ja! ja! potakiwała jéjmość, która gościa tego wcale sobie w domu nie życzyła.
— Którędyż wejść można?
— Są drugie drzwi, szepnęła stara, chodź waćpan, te zostaną zamknięte i hajducy mogą sobie spać przy nich, my wnijdziemy innemi, ja otworzę.
Stało się, jak obiecała, po cichu odemknięto drzwi i Wit wsunął się do pokojów. Z téj strony stały one otworem. Światło u Maryi nie było zgaszone, ona też sama niespokojna spać się nie kładła, ukołysawszy tylko Urszulkę. Na widok męża, zbladła biedna i zadrżała.
— Bierz pani okrycie, zbudź dziecko, wyjeżdżamy téj chwili.
— Ale ja...
— Ja każę! z wściekłością i groźbą zawołał Wit, inaczéj dziecko... zemszczę się na dziecku.
Kobieta rzuciła się ku łóżeczku Urszuli i objęła je rękami.
— W drogę, ponuro wołał Wit, natychmiast w drogę, lub... za nic nie ręczę, nawet za życie wasze. Jeśli krzyknie kto, jeśli będzie opór...
Marya straciła odwagę i wolę nowéj obrony, otuliła Urszulkę, i rozbudzoną na pół, płaczącą, w milczeniu poczęła posuwać przed sobą; Wit szedł z tyłu i naglił na schody. Obejrzawszy się Marya, w ręku jego postrzegła pistolet, nie bała się śmierci dla siebie, ale cóżby się z dziecięciem stało? Szła więc jak na stracenie.
Stoczek złośliwie uśmiechniętéj Madame Siegfried przyświecał temu pochodowi przez ciemne korytarze pałacyku. Wysunęli się tylnemi jego drzwiami w ogród, a że Wit znał dosyć dobrze rozporządzenie dworu, śmiało, podawszy rękę Maryi, posunął się z nią jedną z ulic w kierunku stajni. Tu zatamowała mu wprawdzie drogę na chwilę furta zamknięta, ale troskliwa ochmistrzyni wysłała kobietę z kluczem, aby wypuściła rotmistrza. Z dziedzińca łatwo już było przejść na gościniec, gdzie stały konie i drzémiący ludzie. Jedno słowo pana rozbudziło ich wszystkich. Marya siedziała w powozie, Wit stanął na stopniu i konie ruszyły, co mogły wyrwać, wielkim traktem ku stolicy.





XV. W lesie.

Po wypadku w karczmie, nie miał pan Piotr nic lepszego do czynienia, musiał do Rachowa powracać. Przechodziło mu przez myśl ruszyć do Bożéj Woli, sądził bowiem, że tam może zastanie żonę, lecz się obawiał zbytniego przerażenia, chciał ją miéć przygotowaną przez wojewodzinę.
Trzeba się téż było naradzić, jak postąpić, ażeby módz wrócić prawnie między żywych, nie osławiając Wita. Chociaż ksiądz zaręczał, iż mu więzień przyrzekł zniknąć ze świata i na pokutę udać się do klasztoru, mało dawał temu wiary Piotr, znał bowiem człowieka. Chciał wszakże wyczekać i przekonać się, ażali słowa dotrzyma i jąć się czegoś dopiero, gdy o losie Wita wiedziéć będzie. W takich myślach, bijąc się z sobą, smutny, przybity, a coraz niespokojniejszy o los żony i dziecięcia, Piotr pośpieszał do Rachowa, czując się bezsilnym i wielce znużonym.
Staruszka oczekiwała nań, od okna chodząc do okna, modląc się po cichu, popłakując czasami, zapominając o zwykłych swoich zajęciach i obowiązkach. Cała ta sprawa, z powodu szlachetnego postanowienia Piotra, który na rodzinę hańby sprowadzać nie chciał, była przedmiotem jéj troski; biedziła się co począć, jak dopomódz, w jaki sposób ułożyć przed światem tę historyę tak, aby z niéj istotnéj a smutnéj nie wyciągnięto prawdy. Czasami łamała ręce, widząc niepodobieństwo wymiaru sprawiedliwości bez rozgłosu i odkrycia winy rotmistrza. Napisała nawet do syna, który był w stolicy, ażeby do niéj przyjechał dla bardzo pilnéj porady w rzeczy, któréj listowi powierzyć nie mogła.
Gdy kapelan przybiegł z nowiną, iż Kulesz z panem Piotrem powrócili, żywa staruszka nie czekając przyjścia jego, poszła sama do oficyny, aby się co prędzéj dowiedziéć o skutku podróży, którą sądziła już daremną.
W kilku słowach Piotr po cichu opowiedział jéj wszystko. Załamawszy ręce, słuchała powieści, nie wiedząc czy się smucić, czy radować. Jéj także zdawało się, że Wit raz uwolniony, nie dotrzyma słowa i będzie się starał ratować wszelkiemi możliwemi środkami. Obawiała się o Maryę i dziecko, w ostatku zemsty człowieka przywiedzionego do rozpaczy. Ponieważ Maryi nie było z Witem, a wyznać nie chciał, gdzie się znajdowała, wysłano natychmiast do Bożéj Woli dowiedzieć się, czy tam nie wróciła. Wszyscy byli tego zdania, że jeśliby Wit nie dotrzymał słowa i nowe jakieś kroki przedsięwziął ku obronie, należało otwarcie stanąć Piotrowi przed sądem i nie oglądając się na imię i rodzinę, wytoczyć sprawę na trybunał, aby bratobójcę i niewdzięcznika skazano, na co zasłużył.
Piotr wszakże opierał się temu mocno. Rzecz pozostała w zawieszeniu. Z Bożéj Woli dopiero w parę dni przyszła wiadomość, iż tam od wyjazdu państwa nic o nich nie wiedziano, ale zarazem przywieziono opis tego gwałtownego porwania Maryi, która wyjeżdżać nie chciała i mnóstwo szczegółów świadczących, iż nieszczęśliwa zmuszoną została do podróży, która dla niéj była wstrętliwą i straszną. Nadjechała owa wygnana Basia, która odchorowawszy pieszą ucieczkę, zatrzymała się była jakiś czas u familii, a teraz chroniła się pod opiekę wojewodzinéj. Z tego, co ona o życiu Maryi mówiła, wmieść było łatwo, jak ono coraz było nieznośniejszém, a po ucieczce z domu nawet niebezpieczeństwo życiu jéj grozić mogło. Napróżno chciano część tych szczegółów utaić przed Piotrem, dowiadywał się ich codzień, a wreszcie los żony zmusił go do postanowienia ratowania nieszczęśliwéj, choćby z ofiarą imienia i ogłoszeniem całéj sprawy. Czekał tylko wieści, coby się z Witem stało. Wysłano na zwiady ludzi, pojechał Kulesz i kilku innych, którym zaufać było można.
Całemi dniami czekając na wiadomości Piotr, albo w gabinecie wojewodzinéj przesiadywał, lub chodził sam po ogrodzie. Jednego wieczora nareszcie wrócili prawie wszyscy razem wysłańcy. Kulesz dotarł był aż do Borszczówki, inny był u księdza Kromowicza, trzeci na gościńcu ku stolicy znalazł ślady przejazdu rotmistrza, którego powóz i konie dokładnie mu opisano.
Nie było więc wątpliwości, iż uwolniony, pochwyciwszy żonę uchodził, cale sobie nie ważąc przysięgi i zamierzając obronę, któréj trudno się było domyśléć.
Piotr tedy dłużéj już wytrwać nie mógł, postanowił gonić za zbiegiem do Warszawy i chwycić się ostatecznych środków, aby ratować żonę i dziecię, będące w jego rękach. Z tém postanowieniem przyszedł aż do wojewodzinéj, która go się spodziewała i opierać się mogła.
Szło tylko o jak najprędsze obmyślenie wyboru w podróż, do któréj potrzeba było pieniędzy i ludzi. Cały dwór nowy musiano dla Piotra sztyftować, o co wszakże na owe czasy nie było trudno. Szlachty niezamożnéj a szukającéj kondycyi było podostatkiem. Wojewodzinę znano z jéj wspaniałomyślności, więc się tam ludek garnął na pierwszy odgłos, że młodzież werbowano. Koni dostarczyło stado, rynsztunku zapaśne składy domowe, na jakich naówczas żadnemu zamożniejszemu dworowi nie zbywało.
Wojewodzina zrzekła się swojego poczciwego Kulesza na rzecz pana Piotra, który go polubił i najwięcéj doń przystał. A że naglono wybór i śpieszono z nim, w kilka dni było gotowe wszystko. Ludzie wprawdzie nieco zbierana drużyna, wyglądali jednak dość pokaźnie, a sfornemi ich uczynić Kulesz się podejmował. On téż ich przyjmował.
Pod sobą miał wielce obiecującego, jak mu się zdawało, człeka, co się jeden z pierwszych zameldował, już nie młodego, zbudowanego na żołnierza, roztropnego, a niegdyś, jak powiadał, przez czas pewien używanego do koni w Bożéj Woli. Zwał się on Andraszkiem, a pan Piotr, acz sobie tego imienia nie przypominał, twarz znajdował jakoś nie obcą. Andraszek zaraz w początkach tak energicznie się wziął do ludzi, tak umiał zarządzić nimi, iż mu Kulesz dał nad ona drużyną władzę i codzień był z niego więcéj zadowolony. Buńczuczny to był chłop, umiejący się wygadać, ale téż nie legus i nie próżniak, a miał okrutną ochotę dostać się do pana Piotra, tak, że na wszelkie warunki przystał, jakie mu Kulesz zaofiarował.
Piotr miał już tylko jedno w sercu i na myśli. — Gonić! dognać, Maryę odzyskać, dziecię uścisnąć i choćby życie dać w ich obronie. Przypominając sobie, iż skarb ten najdroższy był w rękach nieprzyjaciela, szalał z niecierpliwości. Gdy więc wszystko w gotowości już stało, rzucił się do nóg wojewodzinie, dziękując ze łzami i ucałował jéj ręce, błogosławiące go na drogę „pokoju i szczęśliwości“ wedle słów modlitwy.
— Mój Piotrku ty drogi, rzekła zapłakana staruszka, ja cię nie wstrzymuję już, niech Bóg wiedzie i przyprowadza was z Marya. Dziś rano ludzi twych oglądałam, rozpytywałam Kulesza. Kazałam sobie nawet konie wyprowadzać, aby się przekonać, że się za wyekwipowanie nie powstydzę. Juścić to jako tako, tylko mi się bardzo jeden z ludzi nie podobał.
— Któryż? kochana ciociu? zawołał Piotr.
— Eh! jużem wokowała i Kulesza, rozpytując o niego, ozwała się staruszka, ale to nic nie pomogło. A ja ci powiem, mam taki instynkt od Boga dany, który mnie nigdy nie zawiódł, iż gdy jaka twarz razi i straszy, zawsze się jéj nie darmo zlęknę. Otóż ten człek, nie wiem czemu, właśnie na mnie takie uczynił wrażenie odpychające.
— Któryż to?
— Kulesz go nazwał Andraszkiem, i ręczy, że to najlepszy ze wszystkich, no, cóż powiesz, jabym zapłaciła, żebyś go nie brał.
Piotr wdzięcznie podziękował.
— A! rzekł, niech się ciocia uspokoi, nie miły ma wyraz twarzy, ale człek zręczny i obrotny i bywalec. Zresztą, choćby mi jeden skrewił, nic że się nie stanie. Za pierwszą oznaką dam mu w drodze odprawę.
Na tém się skończyło. Nazajutrz rano kapelan odprawił Mszę na intencyę podróży, i ludzie wszyscy przyszli do kaplicy po błogosławieństwo. Przyszedł też z innymi ów Andraszek. na którego popatrzywszy wojewodzina się wzdrygnęła, ale nie powiedziała już nic. Cały dwór pana Piotra składał się z Kulesza, Andraszka i pięciu ludzi konnych. Szedł téż wóz wielki węgierski z zapasami podróżnemi i jeden koń luźny na wypadek.
Wszyscy, jak to naówczas obyczajem było, uzbroili się dobrze, miał każdy pistoletów parę, szablę, a służba małe karabinki przez plecy. Ponieważ zapowiedziano jak najśpieszniejsze zdążanie do Warszawy, zaraz na wyjezdném oświadczył się Andraszek, iż on, znając doskonale okolicę i krótsze drogi przez lasy, poprowadzi ich tak, iż najmniéj dzień jeden czasu oszczędzić potrafią. Kulesz zrazu się wahał, ale pan Piotr się zgodził, dał Andraszce talara, natychmiast polecił jechać przodem, a owe prostsze ścieżynki ukazywać.
Tymczasem wszakże ruszyli gościńcem wielkim, od którego późniéj wziąć się miano lasami na wprost ku Warszawie.
Cały ten dzień szedł na milczącéj jeździe dosyć pośpiesznéj, na gościńcu jeszcze wypadał popas, Andraszek puścił się przodem i wnet gospodę oczyścił, z arendarzem pogadał, ludzi z szopy powypychał precz tak, że dzięki jego usłużności, popas wypadł dogodnie i bez straty czasu.
Trafiła się jednak rzecz dziwna. Żydek arendarz, który młodym jeszcze będąc, na jednéj z wiosek do Bożéj Woli należących przez lat kilka szynk trzymał, a teraz przeszedł do téj gospody, wpatrzywszy się chwilę w pana Piotra, stanął jak wryty i nieustannie podchodził doń, patrzał się, zdawał niezmiernie poruszony. Gdy jeszcze mieszkał na gruncie Zagłobów, trafiło się, iż brat jego młodszy w stawie około młynka wywróciwszy się tonął, a pan Piotr, który tam na kaczki polował, z wody go wychwycił. Żydek znać zapamiętał dobrze twarz tego pana, poznał go i pan Piotr, lecz nie dał mu wiedziéć o tém. Ciągle jednak zachodził mu w drogę, a gdy czekając na konie wyszedł nieco przed karczmę Zagłoba, powlókł się za nim drżący.
— Jasny panie, szepnął chwytając go za kolana, mnie dusi, mnie to męczy! niech się pan przyzna, pan jest pan Piotr, którego mocny Bóg wyratował cudem. Pan jest pan Piotr, bo dwóch ludzi na świecie tak podobnych nie było. Pan ma jego twarz, pan ma jego głos, pan...
Piotr się uśmiechnął klepiąc go po ramieniu.
— Cicho Aronek, cicho, rzekł, a Lejbuś zdrów?
Żydek mało nie krzyknął, ale razem i radość i strach wielki odmalował się na jego twarzy.
— Pan jest pan Piotr.
— Mówię ci, z tém cicho. Co się stało z Lejbusiem?
— A! on ma już sześcioro! odparł Aron, i jemu się tak powodzi! lepiéj jak mnie. Ale jeśli pan jesteś pan Piotr, niech pan nie jedzie ztąd, póki się nie rozmówi ze mną, zaklinam na wszystko. Szepnął cicho, o życie wasze chodzi, ale nie trzeba, żeby kto widział, że ja z panem gadał.
Zdziwiony mocno pan Piotr, wskazał mu ręką, żeby do izby wrócił, sam się wstrzymał nieco, a po chwili udał się za nim. Alkierz był otwarty, Aronek blady jak kréda, czekał, mrugając we drzwiach.
Nie mogąc zrozumiéć, o co chodziło, zwolna poszedł pan Piotr za nim, drzwi się zamknęły.
Żydek stał drżący z załamanemi rękami.
— Pan nas ubogich żydków ratował, rzekł po cichutku, może my téż pana od nieszczęścia odratujemy. Zkąd pan swoich ludzi pobrał? na miły Bóg! zkąd pan ma tych ludzi? dokąd pan jedzie? co z nimi za interes?
— Ludzi przed kilku dniami przyjąłem do służby, albo cóż? spytał Piotr, cóż to są za ludzie?
Aron się za głowę pochwycił.
— Ach! zawołał, ludzie, niech pan mnie nie zdradzi, bo oni z dymem puszcz, i zabiją. Toż pański starszy, to herszt zbójów, Neliga, ja jego znam, i tych jego ludzi z nim. Oni zajechawszy, zaraz grozili, mi bym milczał, ja jutro ztąd ucieknę, ale ja musiał pana przestrzedz. Oni was w drodze zabiją.
Pan Piotr uśmiechnął się zrazu niedowierzająco, ale żyd go jął po rękach całować i zaklinać się, że prawdę mówił i prosić i błagać, aby pod noc, a zwłaszcza w lasy z nimi się nie puszczał. Uderzyło téż Piotra przypomnienie, iż Andraszek uparcie ich chciał prostszą drogą lasami wieść. Lecz cofać się przed takim postrachem za niemęzką rzecz uważał. Zbierając jednak myśli, tknęło go i to, iż ludzie zebrani z różnych niby stron, jakoś zbyt prędko się z sobą oswoili i znali. Poufałość i zgoda panowała szczególna.
Było już z południa, podziękowawszy Aronowi i nagrodziwszy mu sowicie jego troskliwość, postanowił pan Piotr ruszyć daléj, lecz na wszelki wypadek, miéć się na jak największéj ostrożności i naradzić z Kuleszem. Żyd drżał, kazano podać konie, wszystko było w jak największym porządku, Andraszek ruszał przodem, ludzie za nim, pan Piotr umyślnie skinąwszy na Kuleszę, pozostał w tyle przy wozie, na którym był człowiek od stajen z Rachowa.
O kilka staj od karczmy, droga w prawo poszła mniejsza. Andraszek skinął i pierwszy się nią wziął.
— Słuchaj poruczniku, szepnął Piotr do Kulesza, źle się nam coś święci. Żyd mi się zaklął na popasie, a wierzyć mu mam powody, iż Andraszka zna i ludzi naszych, a są to po prostu zbóje dawno się uwijający po okolicy, i bardzo być może, iż nas na zasadzkę prowadzą.
Kulesz wargi zakąsił i pomilczał.
— Zbóje nie zbóje, rzekł cicho — to pewna, iż chodząc na popasie koło nich, coś mnie niedobrego uderzyło. Szeptali z sobą nieustannie. Widziałem z za ściany, jak im coś Andraszek ukazywał i dysponował, sam miałem wątpliwość. Jeśli żyd jeszcze przestrzegł, nie ma co robić, trzeba się miéć na ostrożności.
— Pierwsza rzecz, rzekł Piotr, jedziemy gościńcem, na gościniec nawrócić.
Kulesz donośnym głosem wydał komendę, Andraszek się obrócił.
— A to co? spytał.
— Jedziemy traktem!
Przybiegł z koniem pośpiesznie do Kulesza.
— Cóż to się stało? proszę pana, zawołał dosyć zuchwale, mieliśmy lasami jechać, cieniem, wygodną krótką drogą, a tu nagle...
— Tak mi wypadło, odezwał się Piotr krótko i stanowczo, gościńcem ruszać.
Andraszek ramionami ruszył, na ludzi popatrzał, czoło mu się schmurzyło.
— Ale po cóż drogę zmieniać i nakładać? burknął ostro.
— Kto tu komenderuje, ja, czy wy? zapytał Kulesz, na gościniec.
Ludzie się zbili w kupę i szeptali, poglądając ku Andraszce, groźno, szydersko, dziwnie. Ten czapkę na głowie miął, znać ze złości; oczy mu zapłynęły krwią, splunął i dał znak, aby zwrócono na gościniec. Potém spiął konia, dobiegł do swoich, począł z nimi z cicha gadać i przez krzaki na powrót szli ku traktowi. Kulesz i pan Piotr z wozem stali, czekając i przypatrując się temu z pewnym niepokojem. Stary porucznik był człek odważny, chłodny a rezolutny, pistolety dobył, panewki opatrzył i ruszył ku Andraszce.
— Słuchaj ty, odezwał się, wzięto was do posłuszeństwa i posługi, a nie do komenderówki, za pierwszą oznaką niesubordynacji...
Andraszek stał nadchmurzony, ludzie z nim będący zaczęli się śmiać, zatulając usta.
— No tak, zawołał Andraszek, ale téż pono panowie wiary we mnie nie macie, a to człeka obraża. Cóż się nagle stało, żeby marszrut zmieniać?
— A tobie co do tego? spytał Kulesz, milczéć i słuchać twoja sprawa.
Ten się uśmiechnął, skrzywił, jedno oko przymrużył, głową począł trząść i groźno spojrzał na starego Kulesza.
— Gada się, aby gadać, jedziemy i po wszystkiém! burknął, skinąwszy na swoich. I pojechali.
Nie było w tém wszystkiém nic tak nadzwyczajnego, bo nowych ludzi ściągnąwszy spodziewać się łatwo, że zrazu niesfornie iść musi, baczne jednak oko wytrawnego człowieka dojrzéć mogło łatwo w twarzach téj służby nowéj, pewne oznaki zbyt ścisłego porozumienia i jakby zaród zuchwalstwa.
Piotr i Kulesz doznali jakiegoś uczucia niepokoju, który obok przestrogi otrzymanéj kazał się miéć na baczności. Dalszy pochód i szepty, a ruchy tych ludzi dawały wiele do myślenia.
Lecz Kulesz bywał w wielu wypadkach i ulęknąć go nie było łatwo; jechali w milczeniu, on się głęboko zamyślał. I on i pan Piotr i wóz trzymali się umyślnie opodal nieco. Przodujący znowu zwalniali kroku, jakby się zbliżyć do nich chcieli, naówczas Kulesz wołał:
— Naprzód! i musiano go słuchać, choć niechętnie.
Na twarzy Andraszki już nie rozdrażnienie, ale gniew i złość się malowały. Błyskał oczyma odwracając się, jakby im groził. — Poczekajcie...
Piotr się z Kuleszem naradzał. Wyjechali w puszczę gęstą, ale gościniec był szeroki, wóz dla piasku musiał iść zwolna, oni téż jechali stępo. Nieznacznie Kulesz kurki od pistoletów poodwodził, Piotr także. Sam ten łoskot uderzył wprawne znać ucho Andraszki, bo się zwrócił nagle, nic jednak nie widząc nadzwyczajnego, jechał daléj. Nagle wśród téj ciszy wielkiéj, Kulesz krzyknął donośnym głosem po dwakroć:
— Neliga! Neliga!
Jak piorunem rażony, ów mniemany Andraszek skręcił się w miejscu i stanął, drudzy też powstrzymywali konie. Próba ta zręcznie obmyślana, nie pozwalała wątpić nawet, iż przestroga była prawdziwą. Usłyszawszy imię swoje, Neliga zmieszał się, ale wprędce namyśliwszy z pistoletu wypalił do Piotra. Ten przychylił się na koniu i kula świsnęła mu nad głową. Ludzie przodem jadący skoczyli wprost na Kulesza i Zagłobę. Ci jednak przygotowani już byli i szabel podobywawszy gotowali się na obronę, gdy strzał trafny Kulesza prawą rękę Nelidze strzaskał, a siedzący na wozie chłopak, palnął z rusznicy tak szczęśliwie, iż go z konia zwalił. Reszta ludzi widząc wodza na ziemi, zamiast napastować Piotra, zwróciła się ku niemu, starając go pochwycić i unieść, ale tuż im wpadli tamci na karki i popłoch taki rzucili na nich, iż draby koni pozbywszy, w las uchodzić zaczęli. Przypadła służba od wozów, wzięto rannego Neligę, który już ani słowa nie pisnął. Raz czy dwa starał się świśnięciem swoich nawołać, ale mu ręce wnet spętano i świsnąć Kulesz nie dał. Leżał na ziemi oblany krwią, a choć się targał i szarpał, musiał w końcu poprzestać obrony rozpaczliwéj, gdy poczuł, że mu ona rany jego pogorsza. Wiązano go, gdy Piotr przystąpił.
— E! ozwał się schrypłym głosem zbój, Pan Bóg wam rozum dał i poratował, coście rąk naszych uszli, podziękowalibyście Panu Bogu i nie męczyli człowieka. Co wam z tego przyjdzie, jak mnie powieszą?
Kulesz zawołał:
— Milcz, dawnoś ty na szubienicę zasłużył.
— A no! mało ich takich, co zasłużyli, a nie wiszą. Jeszczem ci ja przecie nie najgorszy, rzekł spokojnie zbój. Ja wam mówię, dajcie mi pokój, to się mścić nie będę, a nie, to moi wam gumna popalą i dwory z dymem puszczą. Jam ci na życie jegomości nie nastawał, rzekł, zwracając się do Piotra, nie moja to rzecz, a dajcie mi wolność, powiem wam, kto mnie na to namówił i kto zapłacił.
Piotr pobladł.
— Nie kłam i nie szkaluj.
— Powiem prawdę, a wy mnie puścicie, co wam po mnie? Strzeżcie się rotmistrza, ja na was już nie pójdę, woli Bożéj nie ma, to darmo.
— Gdzieżeście się spotkali z rotmistrzem?
— W lesie, przywlókł się odarty i wylękły, nie mówił, co mu się stało, a wściekły był bardzo. Tośmy go nakarmili i dali mu spocząć u siebie. I tam się ze mną układał, że za życie wasze da pięćset czerwońców i zadatek położył.
Piotr słuchał blady stojąc.
— Gdzież on jest? — zapytał.
— Moi mi mówili, że do Borszczówki końmi proboszczowskiemi pojechał potém, i nie wiem, co się stało.
— Słuchaj Neliga, rzekł Piotr, słowo mi daj choć zbójeckie, że mi na życie godzić nie będziesz?
— Słowo zbójeckie! ej! krzyknął Neliga, nie gorsze ono czasem od szlacheckiego. Komum je dał, nie złamałem nigdy. Znalić mnie ludzie, anim bił i zabijał, gdy nie było potrzeby.
— Rzuć że to rzemiosło, dodał Piotr, a wolnym będziesz.
— Starym jest, może kaleką będę na życie, bo się z rany wylizać trudno, zostawcież mnie, mruknął Neliga, a nie! to was proszę, przyłóżcie mi do ucha pistolet i kulą przez łeb, żeby się długo nie męczyć.
Piotr skinął i kazał go rozwiązać. — Idź z Bogiem i nie grzesz! Jakiś czas, gdy pęta z niego zdjęto, leżał jeszcze zbój na ziemi i patrzał, zdrowa rękę wyciągnął, podniósł się i pochwyciwszy Piotra dłoń, pocałował ją.
— Jedźcie wy z Bogiem! gdyby wszyscy byli, jak wy, panowie, możeby i zbójów nie było.
Dźwignął się kulejąc, strząsnął, pokłonił i wszedł zwolna do lasu. Wkrótce potém dał się słyszéć świst, któremu inne odpowiedziały, a potém cicho było w lesie, chrzęszczały tylko gałęzie, jakby się przez nie dziki zwierz przedzierał.
Na gościńcu, przy wsiąkłéj w ziemię krwi, stali Kulesz, Piotr i ludzie z wozem. Co tu było poczynać? jechać daléj? powracać nazad? Zostali z dwojgiem ludzi samoczwart, a choć na prawdę i tak się daléj puścić było można, nie wiele zrobić by się dało, gdyby Wita spotkać szczęście nadarzyło. Rada w radę, wypadało zawracać i już miano się do odwrotu, gdy słyszéć się dała w dali trąbka myśliwska, potém goń psów, potém znów gałęzi chrzęst i mężczyzna w letnim kitlu, w długich butach, z torbą myśliwską, z rusznicą na ramieniu, wydobył się z gąszczy klnąc.
— A to mi ich tu licho nadało ze strzelaniem, żeby zwierzynę płoszyli.
Stanął rumiany chłop przed nimi, najrzał krew na ziemi, popatrzał na Piotra i jego ludzi, i zawołał nagle:
— O Jezu najsłodszy! Wszelki duch Pana Boga chwali!
— I ja także, smutnie odparł Zagłoba.
— Żyw czy widmo, Jezu najsłodszy, czyż Piotra oczy moje oglądają.
Rzucili się sobie w ramiona.
— Cicho, szepnął mu Zagłoba, cicho, mój Wereszczako, jeśli ci miły Bóg, jam jest, ale o mnie mówić nie trzeba.
— A cóż ty tu robisz?
— Tylkom co życie ocalił, dodał Piotr, bom był w ręku Neligi.
— Neligi! Jezu najsłodszy, a gdzież on?
— Rannegom puścił.
— Wolno?
— Musiałem, teraz mi do Rachowa trzeba na powrót, bo na dalszą drogę ludzi brak.
— Po co do Rachowa, do mnie, nie puszczę daléj, pół mili do Zdunki, i jesteś jak w domu. Jezu najsłodszy, czyżbym ja się kiedy spodziewał, że cię ujrzą jeszcze oczy moje!
Ściskali się znów płacząc, a wtém porwał pan Wereszczaka trąbkę i zadął śpieszno, raz, drugi i trzeci, poczekał trochę, zatrąbił znowu. Psy najprzód z lasu wybiegły, tropu szukając, poplątały się na gościńcu, padły na świeżą krew i zaczęły przeraźliwie wyć, a tuż i myśliwych kilku nadbiegło.
— Dawać konie i na powrót do Zdunki, a no! żywo! zakrzyczał Wereszczaka. Do domu!

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.







BRATANKI.
Powieść
Z PODANIA POCZĄTKU XVIII WIEKU
przez
J. I. Kraszewskiego.




TOM II.



WARSZAWA.
Nakład Gebethnera i Wolffa.

1879.



Дозволено Цензурою.
Варшава, 23 Іюля 1879 года.



Warszawa. — Drukiem S. Orgelbranda Synów, ulica Bednarska N. 20.






I. Z panem Wojskim.

O panu Wojskim, Feliksie Wereszczace ze Zdunki, nie mówiono inaczéj, tylko choć go do rany przyłożyć; człek był dobry, mało rzec, wyśmienity, serdeczny, ludzki, uczynny, przecież wadę miał jedną i kapitalną. Lubił się bawić i to czynić, co mu fantazya podyktowała, lub serce; co mus, lub obowiązek nakazywał, wstrętném mu było.
Pieszczony niegdyś jedynak u matki, człowiek majętny, na wsi swéj pan wszechwładny, nawykł życie trawić po swéj myśli, inaczéj go téż nie rozumiał. Dlatego może choć już nie zbyt młodym był, nie ożenił się dotąd, mieszkał z matką staruszeczką, którą kochał i wielbił; ona go jeszcze podpieszczała i tak sobie lata płynęły prawie bez chmurki. Człek był wcale nie bez zdolności i owszem, umysłu bystrego, pamięci wielkiéj, szlachetnego serca, marzyciel i projekcista namiętny, ale próżniak, jakiego świat nie widział; tylko znowu, gdy mu co serce przypiekło, nie tchnął, nie spoczął, nie zasnął, póki na swém nie postawił.
Część życia spędzał na różnego rodzaju polowaniach, potém na wesołych zabawach, a w domu czytał sobie, co go bawiło i na skrzypcach grywał. Ci, co go słyszeli, mówili, że grał wcale pięknie i mógłby się był popisywać, gdyby chciał, częściéj jednak grywał tylko dla siebie. Żyło się w Zdunce bez troski z dnia na dzień, szukając rozrywek a bardzo wygodnie, substania starczyła. Gość gdy przybył, choćby rok mieszkał, nie dano mu uczuć, ażeby się stał ciężarem, to téż na rezydentach nie zbywało.
Przy pani stolnikowéj Wereszczakowéj, matce, siedziała daleka jéj krewna panna Szukszcianka Elżbieta, ładna i miła panienka, było też i uboższego fraucymeru panien kilka. Matka zajmowała ze swoim dworem stary dom pradziadowski, zwany Stolnikowym; pan Feliks zaś, aby matce nie być zawadą i swojemi gośćmi pokoju jéj nie kłócić, pobudował sobie w brzozowym gaju tuż za ogrodem podług swéj myśli nowy dwór, który zwano Wojskim.
Od Wojskiego do Stolnikowego dworu wiodła piaskiem wysypana ścieżka i widać go było nawet z dziedzińca, bo brzóz nieco przecięto. Nowy dwór wyglądał nieco dziwnie, gdyż pan Feliks żadnego budowniczego nie słuchając, sam go sobie stawił ku własnéj wygodzie i na symetryę się nie oglądał. Na dole była sala duża jedna i druga, sień, parę pokojów dla ludzi, a na górze mieszkalne izby pana Wojskiego, tak urządzone, iż gdy sam chciał być i na skrzypkach się wygrać, albo się z książką zamknąć, wtedy jedyne schody na górę wiodące wciągał za sobą i to znaczyło, że nikogo nie przyjmował.
Wygodnie było dosyć, ale nie pięknie. Na górze oprócz sypialni, był pokój myśliwski, pokój do muzyki i biblioteczka. Ludziom ta budowa cała z ogromnych kłód sosnowych w zamki złożona nie przypadała do smaku, śmiano się z niéj, nakłaniano nawet stolnikowę, ażeby synowi perswadowała, by sobie dwór wedle starego obyczaju wystawił, staruszka wszakże odpowiadała — a dajcież mu pokój, co to komu szkodzi, jeśli jemu z tém lepiéj, nie sprzeciwiajcież mu się.
I nikt się panu Feliksowi nie sprzeciwiał, nawet los który mu sprzyjał zawsze, niczém spokoju jego nie zmąciwszy.
Po uściskach na gościńcu, Wereszczaka ani sobie mówić nie dając, by inaczéj być mogło, zabrał zaraz do siebie do Zdunki i Piotra i wszystkich ludzi, osobną drogą wiodącą wprost do Wojskiego prowadząc ich za sobą, pilno mu niesłychanie było dowiedziéć się o losach przyjaciela, którego był pogrzebł i opłakał.
W drodze po kilkakroć go ściskał z niekłamaną radością, a gdy nareszcie na dole w salce się znaleźli sami u wieczornego stołu, bo staruszka jadła wcześniéj i kładła się spać z kurami, Feliks gorąco nastawać zaczął na pana Piotra, aby mu swą historyę opowiedział.
— Nie spieszno mi było z nią, rzekł wzdychając gość, bo tak smutną jest, a przykrą będzie dla ciebie, iżbyś się dowiedziawszy jéj, rad potém z pamięci pozbył, lecz tajemnicy dla ciebie żadnéj miéć nie chcę.
Niepotrzebował pan Piotr historyi młodości swéj przypominać, znał ją bowiem dobrze Wereszczaka, opowiedział tylko w tych prawie słowach, co pani kasztelanowéj, przygody swe z bratankiem, ową zasadzkę, rażenie śmiertelne, ocalenie, tatarską i turecką niewolę, naostatek ucieczkę i przybycie. Pan Wojski, który był wielkim dziwnych przygód w książkach czytanych lubownikiem i łatwo się do nich zapalał, ubolewając zawsze, iż na świecie z niczém tak osobliwém spotkać się nie było można, a po raz pierwszy w życiu usłyszawszy taką tragedyę rzeczywistą, zapalił się do niéj i jéj bohatera nadzwyczajnie.
Słuchaniem owego opowiadania nasycić się nie mógł, pytał, dziwił się, słuchał, wykrzykiwał, w ręce klaskał, a na ostatek począł ściskać i zaklinać na wszystko najświętsze pana Piotra, aby mu on téż dozwolił sobie czynnie pomagać dla dopięcia celu: oswobodzenia żony, ratowania dziecka i pomszczenia się krzywdy na Wicie. Głowa mu i serce poczciwe płonęły do téj myśli, by téż jakąś rolę odegrał w tak rzadkich a szczególnych przygodach.
— Mój Piotrku, moja duszo, zawołał, o Jezu najsłodszy! dozwólcież mnie wam przyjść w pomoc głową i dłonią. Dalipan, że ja się téż wam przydam na coś, zobaczycie. Worek mój, rękę, pracę, czas, wszystko wam najchętniéj poświęcę. W takim wypadku, ani dwoma, ni trzema pomocnikami gardzić nie należy. Wita znam, choć go jeszcze z czynów ukrytych nie znałem bliżéj, ale mi charakter człowieka był widny, przeczuwałem go zawczasu. Rzuci się on najzuchwaléj na wszystkie sposoby ocalenia, i nie pójdzie z nim tak łatwo, jakby się zdawało. Prędzéj nas zabraknie, niż będzie za wiele. Macie dowód na tém, co z księdzem poczciwym zrobił i jak sobie ważył skruchę, macie lepszy jeszcze w tém, że Neligę na was nasadził. Wszystkiego się tu obawiać potrzeba, ścigać go na wszelkich drogach i miéć się na baczności. — Piotrku! Jezu najsłodszy, ja z wami, nie puszczę was samych, ja z wami!
I począł znowu ściskać, niemal dusząc, ażeby go z sobą wziął za pomocnika i towarzysza.
— Mój drogi Feliksie, rzekł Piotr, ja ci najwdzięczniejszym jestem, i nietylko ofiary nie odrzucam, lecz ją z serca gorącego przyjmuje jako dowód przyjaźni. A mimo to, bolesno mi, że się narażać dla mnie będziesz.
— O tém ani mowy, przerwał pośpiesznie Wojski, chwilki najmniejszéj do stracenia nie mamy, radzić należy, a jutro do dnia w pogoń się wybierać, języka dostać i ścigać, ścigać, dopóki zdrajcy nie złapiemy.
— Tak, ścigać, odparł Piotr, ale gdzie? jak? wiatru w polu? Trudno odgadnąć, dokąd on zemknął i jakiemi drogami?
— Owszem, zdaje mi się, że odgadnąć łatwo, zawołał Feliks, nie mógł gdzieindziéj ujść, tylko na dwór, w którym ma przyjaciół, opiekunów i protektorów. Drogę wytropim. Dodać należy, iż nie sam, ale z żoną i dzieckiem uchodząc, zatrzeć tak łatwo za sobą śladów nie może. Powóz, konie, ludzie do poznania łatwi, zmieniać zaś ich nie będzie miał czasu. Moim zdaniem tajemnicy czynić z téj sprawy ani można, ani należy. Hańba nie spada na rodzinę, boć wyrodki są wszędzie. Między apostołami znalazł się Iskariota.
— Ale rozgłosu unikać trzeba.
— Gdy nie sposób go uniknąć, nie ma co o nim i myśléć, rzekł Wojski, rozbębni się to szybko, aby jeden wiedział, a wié już nie jeden. Próżne to więc staranie, kryjąc rzecz, zrobić nic nie podobna.
Piotr zwiesił głowę na piersi, nie było co odpowiedziéć.
— Ja na całą noc, gorąco począł Wojski, ślę trzech ludzi, aby języka dostali. Z żoną i powozem ciężkim uchodzić nie mógł inaczéj, tylko drogami większemi, tych u nas wiele nie ma. Ludzie i konie znaczne. Spoczniesz tu i prześpisz się, a nim ranek nadejdzie, moi ludzie powrócą. Niech koniom karki kręcą, a języka dostaną. Mam takich, dodał pan Wereszczaka, że z pod ziemi by go dostali.
Z żywością człowieka, któremu spadło razem na serce upodobane zajęcie i na fantazyę mrzonka ponętna, zakrzątnął się pan Feliks.
W dziesięć minut potém stał u drzwi dojeżdżacz jego, którego używał do spraw różnych, a zawsze bardzo szczęśliwie.
— Słuchaj Damianek, dobrze na wąs namotaj i zrób, co powiem. Jutro do dnia musisz być z powrotem, wyjedziesz na trakt, który idzie z Bożéj Woli ku Warszawie, będziesz pytał, kędy szedł powóz rotmistrza, który tamtędy jechał z żoną, dowiesz się, kiedy przejeżdżał, gdzie popasał i nocował, czy z traktu zwrócił, jak; koni możesz sobie zajeździć dwa, to ci wolno, ale z próżnemi rękami, powrócić — wara.
Damianek rzucił pytań parę, pokłonił się i w pięć minut ruszył na przełaj wyciągniętym kłusem. Drugiego i trzeciego ze stajennych wyprawiono w innych kierunkach na wszelki wypadek, poczém Wojski poszedł broń opatrywać, konie sposobić, pieniądze w ruloniki pieczętować i do drogi się gotować tak, aby nazajutrz mógł ruszyć choćby do dnia.
Późno w noc rozprawiali z Piotrem. W poczciwego próżniaka nowe życie wstąpiło, znalazł sobie zajęcie, kłopot wedle serca. Czekał tylko rana, ażeby się staruszce opowiedziéć, że na wielkie polowanie jedzie aż do białowieżskiéj puszczy, a potém dopiero, hulaj dusza! Uśmiechało mu się dziwnie to szastanie po świecie, ta pogoń i rycerskie stawanie w obronie kobiety i dziecka, w sprawie przyjaciela. O skrzypcach nawet zapomniał, iż się z niemi na dosyć długo rozstać przyjdzie. Całą też noc potém zasnąć nie mógł, z boku na bok przewracając się, a wymyślając sobie przygody, w których mu los da być uczestnikiem. Obiecywał je sobie w reptularzu starannie zapisać.
Zaczęło dnieć, i nim się ludzie we dworze ruszyli, już Wojski był na nogach, staruszka stolnikowa, która się kładła zawcześnie, wstawała téż do dnia. Obyczaj ten znał syn. Często zimową porą przy świecach odprawiała ranne modlitwy i kawę sobie podawać kazała. Jeszcze słońce nie weszło, a w sypialnym pokoju okno było otwarte i budzące się wróble miały już posypany chléb, którym się ledwie przebudzone karmiły. Staruszka siedziała w krześle, z okularami swemi na nosie, z książką na kolanach, a dziewczęta się zwijały, aby kawa była na zawołanie gotowa. Po cichutku wszedł Wojski dać — dzień dobry. Staruszka go zdala znać przeczuła, skończyła prędko nabożeństwo, okulary schowała w książkę i gdy przyszedł ją w rękę całować, uściskała za głowę biorąc, podniosła nań oczy ciekawie.
— Cóż to z ciebie dziś za ranny ptaszek? pewnie polowanie?
— Zgadła mamcia, rzekł Feliks, i to jeszcze bardzo paradne, a dalekie, bo... aż... w Białowieży.
— A po cóż ci to tak daleko się wlec za zwierzem, kiedy go tu podostatkiem masz? po co?
— Tu, mamciu droga i o łosia już trudno, a tam na żubry zapolujemy.
— Tylkoż mi się nie narażaj.
Syn ją w rękę pocałował, prosząc, by była spokojną. Stolnikowa pomilczała chwilę i zaczęła zwolna:
— Powiem ci Felisiu, co za dziwny son miałam téj nocy, muszę dać na mszę za duszę nieboszczyka Piotra Zagłoby.
Wojski aż się z krzesła schwycił.
— Cóż to było? rzekł żywo.
— Śnił się Piotr, ale jakbym go wczora widziała, smutny, zestarzały, niby do naszego domu przybył i o pomoc prosił.
Wojski pobladł aż.
— Ale, moja mamciu droga? czyż to być może? zkąd sen taki?
Staruszka ramionami ruszyła.
— Sama nie wiem. Gdyście wczoraj z tym gościem, który do was z Rachowéj przybył, jechali do Wojskiego, widziałam was przez okno zdaleka, choć o mroku, na myśl mi przyszedł czegoś Piotr i z tego pewnie sen, ale za duszę dać potrzeba.
Drżąc pocałował Feliks matkę w rękę.
— Niech mamcia za jego duszę nie daje, rzekł, nie ma dotąd dowodu, że nie żyje, kto to wié?
— A przecież się Wit z jego wdową ożenił? dodała.
Wojski ramionami ruszył, nic nie odpowiadając, lecz to jasnowidzenie macierzyńskie raziło go i przestraszyło. Miał ją zawsze za wielce świątobliwą niewiastę, teraz zdało mu się, że jéj sam Pan Bóg zatajone objawiał rzeczy. Grzechem uczuł, że przed nią skrywał to, co ona przeczuwać umiała. Obejrzał się tylko, czy ich kto nie słuchał i cały blady, rzekł cicho do matki.
— Matuniu kochana, sen twój był snem proroczym, nie mogę dłużéj kryć przed tobą, poczciwy Piotr ocalony został, żyje i jest u mnie.
Staruszka krzyknęła zdziwiona, Wojski pohamował ten objaw zbyt głośny i cicho począł jéj szeptać wszystko, co wiedział. Modliła się, słuchając a sławiąc Opatrzność Boską, łzy potoczyły się jéj z oczów, a miłość gorąca dla syna wezbrała, gdy się dowiedziała, iż szedł ratować przyjaciela. Ani go chciała wstrzymywać, ani mu śmiała odradzać. Relikwie dała na drogę, zakrzątnęła się, żeby pieniędzy nie zabrakło i płacząc, pożegnała się z synem, nie domagając się nawet widziéć na jawie tego, którego we śnie widziała, aby jemu nie dodawać troski.
Po tysiąc razy powtórzyła synowi, ażeby się dla niéj oszczędzał, pobłogosławiła, ucałowała, a gdy drzwi się za nim zamknęły, spokojna zaczęła się modlić.
Wysłanego Damianka nie było dotąd, wszystko zresztą gotowe do podróży czekało, lecz ruszyć nie było podobna bez jakiejś pewniejszéj wskazówki. Słońce się podniosło dobrze, gdy ów dojeżdżacz na zbielałym od potu koniu dopadł stajni i przybiegł zdać sprawę panu. Oba na przeciw niemu wybiegli.
Damian dośledzić tylko potrafił, iż rotmistrz z żoną udał się do Borszczówki, lecz co się daléj stało, czasu nie miał tropić, gdyż by inaczéj o naznaczonéj nie powrócił godzinie. Drugi posłaniec potwierdził toż samo, dodając, iż powtórnie rotmistrz, u proboszcza Kromowicza konie wziął siłą i téż do Borszczówki pośpieszył.
Zdawało się Wojskiemu i Piotrowi, iż się tam może ukryć, postanowił, że go tam jeszcze osaczą i wezmą. Pośpiesznie więc siedli na konie, jak najprostszą drogą puszczając się do rezydencyi Szwalbińskiego. Wojskiemu był on znajomy dobrze, ale szlachta z nim w ogóle nazbyt się nie bratała, a wstręt budził obcemi obyczajami, które ze dworu saskiego przejął. Cierpiano je w królu i jego otoczeniu, w innych znieść było trudno, prędzéj francuzką manierę i obyczaj pobłażliwie przyjmowano, niżeli niemieckie te, które też przekręceniem tylko były i popsuciem francuzczyzny z czasów Ludwika XIV-go.
Śmiano się ze starego Szwalby, jak go zwano, a choć kto do niego zawitał, nie popasał długo, chyba kielichy lubił i na wino był głodny. Wiedzieli oba panowie, iż rotmistrz z czasów pobytu w Saksonii i u dworu miał z nim zażyłość i nie dziwiło, iż się postanowił skryć w Szwalbburgu, gdzie dosięgnąć go było trudno.
Z pomocą Wojskiego zebrani ludzie pewni, składali teraz dosyć liczny orszak, który do piętnasta głów dochodził. Wszyscy byli dobrze zbrojni, odważni i zręczni, każdym się posłużyć było można. Ponieważ cała okolica myśliwemu Wereszczace doskonale była znana, a wóz rzucili w Zdunce, mogli więc konno na prost się przez lasy przedzierać, wiele oszczędzając czasu.
Każdy wiózł na wypadek w trokach potroszę owsa dla konia, więc się o gospodę nie bardzo potrzebowali troszczyć. W lesie koniom wytchnąwszy i dawszy jeść, śpiesząc, jak tylko było można, przed wieczorem jeszcze dobili się do Borszczówki. Wioska stała na suchym lądzie, zameczek zaś na stawie naśladował Moritzburgski. Wiodła doń grobla długa, pośrodku któréj stał młyn. Ze Szwalbburga wyjechać inaczéj, jak tą drogą nie było podobna. Część więc ludzi z bronią zostawiono przy młynku, a Piotr, Wojski, Kulesz i dwóch konnych, pojechali wprost do dworu.
Cisza i spokój panowały około niego, przed stajniami nie widać było powozów. Zsiadających wszakże w ganku powitał Cockius i na zapytanie odpowiedział, że pułkownik rad gości zawsze przyjmie. Gdy o nich oznajmiono, otworzyły się podwoje dolnych pokojów, a w drugim, na fotelu poduszkami wysłanym, z nogami poobwijanemi ukazał się gospodarz, blady, smutny i z bardzo posępną miną.
Pana Piotra nazwiska nie widziano wymieniać potrzeby.
Wojski przywitał się z sąsiadem, a przedstawiając mu przyjaciela, tak zakręcił językiem, iż gospodarz nie usłyszał, kto był, a pytać powtóre nie śmiał.
— Kochany pułkowniku, odezwał się Wereszczaka, coś mi blado wyglądacie.
— Co za dziw! westchnął stary, miałem okropny wypadek.
— Cóż się stało!
— Tragiczna historya, rzekł pułkownik, dawny mój znajomy, rotmistrz Zagłoba, zajechał do mnie z żoną. Żonę u mnie zostawił, a sam gdzieś wybiegł za interesem. Poszedłem jéjmości złożyć attencyę, w tém, rzecz niespodziana, prosi mnie o pomoc przeciwko opressyi własnego męża, odzywa się do rycerskiego mojego charakteru.
Piotr zerwał się aż słysząc to, Wojski i on spojrzeli po sobie.
— Rozumiecie panowie, dodał pułkownik, iż odmówić nieszczęśliwéj kobiecie byłoby zbrodnią. Dałem straż, zapewniłem ją, iż się jéj przeciwko woli nic nie stanie; westchnął — chciała koniecznie wracać do ciotki. Najsurowsze wydałem rozkazy. Nadjechał mąż, przyjąłem go, jak należało, ale cóż? niecnota ten, korzystając z mojéj choroby, bom mocno zapadł na moją podagrę, zmówił się z niegodną kobietą, ochmistrzynią dworu, już dziś wypędzoną ztąd na wieki, żonę gwałtownie a zdradliwie pochwycił i uciekł.
Piotr ręce załamał i krzyknął z boleścią:
— Dokąd? dokąd?
— Któż może wiedziéć?! Nocą uszli, dodał Szwalbiński, gdym z rana wstawszy dowiedział się o tém, mało mnie nie ubiła apopleksya, małom ludzi ja nie poubijał. Nieszczęśliwa niewiasta, tak mi się wydała interesującą, tak nieszczęśliwą, tak biedną, a ten człek tak grubiańskim tyranem. Otóż, dodał, dlaczego mnie panowie zastaliście jak z krzyża zdjętym. Wiecznie tę chwilę opłakiwać będę.
Westchnął i starowinie na wspomnienie biednéj kobiety łza po policzku pociekła.
— Przyznam się pułkownikowi, odparł Wojski, iż my w interesie téj pani właśnie przez wojewodzinę jéj ciotkę jesteśmy wysłani. Nie zdziwisz się więc pan, że wpadłszy na trop, co najrychléj w pogoń się puścimy.
Szwalbiński w ręce klasnął.
— Patrzcież! patrzcie! zawołał, jak to się złożyło. Bogdajbyście potrafili moją winę naprawić, a odbić tę nieszczęśliwą ofiarę.
Wojski wstał.
— Musimy pożegnać pułkownika i pośpieszać, wpadłszy na trop, dzień i noc gonić będziemy.
Kłaniali się już, ale niespokojny stary za rękaw powstrzymał Wojskiego.
— A bój że się Boga! a toćbym ze wstydu umarł! nie jadłszy i nie piwszy odemnie uciekać, na to nie pozwolę.
Począł dzwonić.
— Herr Cockius!
Słudzy nadbiegli, od kielicha wymówić się nie było podobna, lecz Wojski i Piotr, którym pilno było, wypiwszy na zdrowie gospodarza, nie słuchając już wymyślnych toastów dalszych, uciekli ze dworu, dosiedli koni i rozpytawszy się o drogę, jaką mógł wyjechać daléj rotmistrz, nie zważając na zbliżającą się noc, puścili się wskazanym gościńcem ku stolicy.
Pułkownik pozostał sam, a tém nieszczęśliwszy, iż gniewu ofiarą musiała paść Madame Siegfried, którą wypędził, ale mu jéj starań wielce teraz brakło. Żałował poniekąd, iż się tak z surowym wymiarem sprawiedliwości pośpieszył, nie wiedząc, iż, pewna siebie kobieta, zeszła mu z oczów, lecz na ustroniu czekała pierwszego stęknięcia, by wrócić nazad do chorego, co się jéj już nie jeden raz udało. Szwalbiński nie pytał potém, zkąd wygnana się wzięła i puszczał winy w niepamięć.





II. Na Saskim dworze.

Pogoń przez całą tę noc szła, można powiedziéć, szczęśliwie, gdyż wszędzie natrafiali na ślady niewątpliwe rotmistrza. Z kierunku drogi wnoszono, iż jechał do Warszawy, a choć znacznie ścigających wyprzedzał, nie szczędząc koni, nadrabiając nocami, coraz bliżéj się uchodzącego znajdowali. Wedle obrachunku Wojskiego, który w téj podróży okazał się na podziw przebiegłym i jakby do podobnych wypraw stworzonym, powinni byli przed stolicą jeszcze napędzić rotmistrza. Układano już zawczasu, jak postąpić należało, gdyby go mogli tu pochwycić tak, aby Maryi i dziecku przestrachu i niebezpieczeństwa oszczędzić. Stanęło na tém, by nie inaczéj jak na noclegu gospodę ostąpiwszy, wpaść do niéj i kobiety najprzód odbić, chociażby już Wit im umknął.
Nadzieja wszakże dogonienia zawiodła wkrótce, gdyż rotmistrz na swoje konie zmęczone się nie spuszczając, rzucił je po drodze, a pocztowe wziął i świeżemi pośpieszywszy, znacznie ich znowu wyprzedził. Spotkali cug, którému kazano nazad wracać do Bożéj Woli. Zastanawiano się nad tém, bo odesłanie koni zdawało się oznaczać, że chyba w Warszawie pozostać nie miał myśli, ani nawet czekać na nie, by je sprzedać. Inaczéj trudno było przypuścić, ażeby uchodzący, któremu każdy grosz był drogi, z pięknego cugu nie korzystał, oddając go choćby za pomierną cenę. Okoliczność ta pomieszała szyki Wojskiemu i Piotrowi. Musieli i oni pędzić też i zmniejszając liczbę ludzi, którym wolniéj jechać kazano pod dozorem Kulesza, świeżemi końmi gnać uciekającego.
Nie schwycili go jednak nigdzie przed stolicą i musieli smutni a znękani, zaledwie przybywszy tu, puścić się natychmiast na zwiady. Jakkolwiek miasto dosyć było obszerne, jeszcze naówczas znaczniejszemu człowiekowi, z rodziną i dworem skryć się tu na długo nie było podobna.
Nie wiele miejsc dla podróżnych przeznaczonych było, większa część obywateli ze wsi, miała tu swe domy, dwory i pałace, do których zajeżdżała, inni jeżeli się wybierali, wcześnie musieli starać się o pomieszczenie, a kto jak rotmistrz przybywał nagle, nie mając ani zamówionego domu, ani przyjacielskiego, do któregoby w gościnę zajechał, z trudnością mógł w dwóch czy trzech porządniejszych tylko gospodach znaleźć chwilowy przytułek. Wojski ledwie z mostu, popędził przodem, wiedział, gdzie szukać Wita, który tu dworu własnego nie miał. Na Tłómackiem trafił jak w dym na świeży ślad. Rotmistrz tu wczoraj przybył, do pałacu saskiego chodził, po konie pocztowe posłał i rano wyruszył w drogę. Czy ta podróż była istotną, czy zmyśloną, dosyć że ślad ginął.
Na poczcie Niemcy nie mieli zapisywanych podróżnych, tegoż dnia i niemal o téj saméj godzinie wyjechało kilka pańskich karet i dworów do Drezna. Króla bowiem podówczas w Warszawie nie było, miasto puste, a że się go nie spodziewano rychło, z pilniejszemi sprawy podążał, kto mógł, do Saksonii. Z rozmaitych poszlaków wnosić się dawało, że i rotmistrz z żoną i dzieckiem tam udać się musiał.
Jak skoro w kraju go pochwycić już mało było nadziei, a na obcéj ziemi szukać należało, sprawa znacznie się stawała trudniejszą, tam już ani go siłą myśléć było brać, ani otwarcie występować, musiano chytrością, przebiegłością, sztuką niemal przyjść najprzód do odzyskania Maryi, a potém do pochwycenia złoczyńcy.
Konie zmęczone, potrzeba obmyślenia środków, narady, zmusiły choć dzień jeden tu pozostać. Wojski nie wiele miał stosunków, rotmistrz żadnych, co było ludzi czynniejszych i wpływowych, siedzieli po wiejskich rezydencyach lub w Saksonii, w Warszawie stosunkowo było ich mało. Wereszczaka tylko niezmordowanie się krzątając i zużytkowując najmniejsze stosunki, o jakich mógł sobie przypomniéć, wydobył tę wiadomość o Wicie, iż w szczególniejszych był łaskach, zarówno u skromnie naówczas na drugim planie stojącego hrabiego Brühla, jak u Sułkowskiego. Pierwszy z nich, jak wiadomo, karyerę swą faworyta rozpoczął był jeszcze za Augusta Mocnego; drugi zdawał się zwiastować wschodzące słońce przy młodym saskiego tronu następcy, a prawdopodobnie i polskim nowym elekcie. W tym czasie August Mocny nie był tym sławionym ze wspaniałości, przepychu, miłostek, galanteryi i rycerskiego charakteru monarchą, w którym rywala Ludwika XIV czciły Niemcy; wiele klęsk doznanych, poniesionych strat, sam wiek wreszcie uśmierzył namiętności i poskromił bohatera. Zmiana ta wszakże widoczniejszą była dla otaczających króla zblizka, niż dla tych, co nań z pewnéj odległości patrzyli. Pozory życia zostały też same, potrzeba nienasycona zabaw, roztargnienia, intryg, awantur, trwała jeszcze, choć już stała się formą i nałogiem podsycanym przez tych, co z niego korzystali. Königsmarck i Cosel zastąpiła Orzelska, miłość rodzicielska, miłostki płoche zakulisowe, ale i to przywiązanie ojcowskie przybierało tak dziwne formy, iż dla oczu nieświadomych mogło jeszcze na intrygę nową wyglądać. Bale, maskarady, teatra, karuzele, koncerta, uczty wspaniałe, polowania kosztowne, następowały jedne po drugich, chłonęły summy niezmierne, ale już król się niemi nie bawił.
Znudzony, wysilony, skosztowawszy wszystkiego na świecie, ostatni może odbłysk wesela czerpał jeszcze w pełnym kielichu, ostatnie nasycenie w pochlebstwach bałwochwalców, padających na twarz przed Herkulesem północy.
Formy pańskiego życia nie zmieniały się, treści już w nich nie było. Wspaniała postać nie ugięła się jeszcze ani pod lat ciężarem, ani pod rozrzutnością sił i życia, lecz z twarzy jeszcze promiennéj, wiało już coś smutkiem trupim, pokrytym, tajonym a widocznym. Obok tego świetnego słońca zachodzącego z przepychem i wrzawą, zjawiła się postać następcy, na którym wielkie budowano nadzieje, przypisując mu wszystkie cnoty, przeciwne wadom ojcowskim. W istocie ani tam błyszczących grzechów rodzica, ani cnót skromnych nie było; sztywna nieudolność tajemniczą nicość pokrywała.
Około tych dwóch bohaterskich posągów w perukach wił się świat intrygantów i kuglarzy.
Żaden dwór może nie był tak zjedzonym pokątnemi brudnemi robotami, które okrywały pozory najwycywilizowańszéj, najwykwintniejszéj ludzkości i szlachetności, jak ówczesny saski. Patrząc na dworaków, można było ich wziąć za ideały cnoty i bezinteresowności, w prywatném życiu rządziło niecne kuglarstwo, zawiść i podstępne knowania. Szpiegowano się wzajem, uśmiechając i ściskając, usiłowano obalić całując, przyjaźniono i kochano, aby tém pewniéj wywrócić i zdeptać. Dla przypodobania się panu, nie było ofiary, któréjby nie przynoszono chętnie, moralność wszelka ustępowała adulacyi i względności dla ukochanego Herkulesa, ministrowie oddawali małżonki, panowie ofiarowali córki, dowódzcy armii przybierali obowiązki pośredników, poważne panie nosiły listy, gorszono się niezmiernie, gdy niewczesna cnota śmiała się odezwać z pedancką surowością.
A ponieważ trafiało się, że pastorowie z kazalnicy zbyt bezwzględnie karcili zepsucie, król sam wydał rozkaz, ażeby granicy przyzwoitości przekraczać nie śmieli.
Wszystko, co otaczało dwór, musiało się poddać jego obyczajowi i przyjętym formom, które z człowieka czyniły posłuszną zabawkę. Lecz dodać potrzeba, że tym, którzy się poświęcili na usługi pana, sowicie się one wypłacały. Cały kraj żył, pracował, cierpiał dlatego, aby rozrywkom dostarczyć grosza, marnotrawstwo dochodziło rozmiarów bajecznych, rozrzutność nie znała miary, fortuny ulubieńców wzrastały kolosalnie. Nigdzie i nigdy może nie przelało się tyle złota dla tak wietrznych i płochych celów, kosztem najuboższych klass ludności.
Ocalenia od łupieztwa i ssania trzeba było szukać na dworze tylko i przy tych rynnach, któremi płynęły miliony, wczoraj z trudem wydobyte, dziś po pijanemu rozsypane.
Ale żadna też ze stolic niemieckich w tym czasie tak błyszcząco, pięknie, wspaniale i pańsko nie wyglądała, jak Drezno; a pałace Flemingów, Hoymów, Vitztumów, rywalizowały z królewskiemi rezydencyami, nigdzie nie było tyle złota, a obok może takiéj nędzy. Wszystko aż do mieszczaństwa stolicy wyglądać musiało paradnie, a obyczaje sług naśladowały pańskie. Obok szlachty saskiéj, wielki natłok cudzoziemców, i znaczna liczba Polaków roiła się około dworu: Duńczyk Löwendahl, Meklemburczyk Wackerbart, Pomorzanin Manteufel, Piemontczyk Lagnasko, i Fleury, Lotaryńczyk Lutzelburg, zajmowali tu pierwsze naówczas najwyższe stanowiska, pani Denhoff i jéj rodzina, mimo wspomnienia panny Osterhausen, pozostała ostatnią króla miłością, uwolniwszy go od uprzykrzonéj tyranii pani Cosel.
Przez czas pobytu swojego w stolicy saskiéj, rotmistrz miał zręczność zawiązać tu mnogie stosunki; gotów na wszystko, odważny, nie rachujący się z sumieniem, miły towarzysz, spędził tu jakiś czas na zabawach z pierwszemi dygnitarzami stolicy saskiéj, znał wszystkich, a choć czasy się nieco zmieniły, pani Cosel nie było, Fleming zmarł, liczył na innych, do których się mógł udać po opiekę, a nawet na samego króla, jeśliby był zmuszony uciekać się aż do niego. Przy księciu następcy miał Sułkowskiego, przy panującym młodego Brühla, najgrzeczniejszego i najuczynniejszego a razem najzręczniejszego z dworaków. Planu postępowania nie osnuł jeszcze stałego, czuł, że go zastosować musi do okoliczności, wahał się, obmyślał, ale mu nie zbywało na najzuchwalszych. Roiło mu się, że przynajmniéj do czasu osłonić się potrafi, rozgłaszając zmartwychwstałego za samozwańca jakiegoś i awanturnika. Nie spodziewał się też nigdy, ażeby za nim aż do Saksonii goniono, chociaż i na ten wypadek chciał być przygotowanym.
W takich troskach wyruszył z Warszawy, uwożąc z sobą Maryę i Urszulkę, w których widział zakładników, zarazem i bezpieczeństwo to, iż żona przynajmniéj przeciwko niemu świadczyć nie mogła.
Wereszczaka i Piotr przez jeden dzień odpocząwszy w Warszawie, puścili się w ślad, jeśli nie z zupełną pewnością iż znajdą w Dreznie zbiega, to z największém prawdopodobieństwem, że gdzieindziéj ujść nie mógł. Postanowili wszakże jak najciszéj i najmniéj widocznie, nie zdradzając się, jechać do stolicy Saskiéj, ażeby ptaka nie spłoszyć. Szczęściem po drodze chociaż spotykali nieustannie dygnitarzy i możniejszą szlachtę dążącą na dwór królewski, nie trafili na znajomych. Nie potrzebował też pan Piotr się wydawać z nazwiskiem swojém, a Wereszczaki imię nic nie mówiło. Mnóstwo naówczas konkurujących o urzędy, starostwa i inne łaski pańskie, musiało tę drogę przebywać.
Gospód w Dreznie było naówczas podostatkiem, a niektóre z nich przez Polaków i dla polskich obywateli utrzymywane, w pobliżu zamku i głównéj ulicy, wygodnie panów i dwory pomieścić mogły. Czas był letni, a świetne otoczenie królewskie, zbiegało z panem razem w lasy i zameczki wiejskie Drezno otaczające.
Miasto więc znaleźli dosyć pustém, co ułatwiło poszukiwanie, gdyż zaraz nazajutrz po zajęciu kwatery przy starym Rynku, trzeba się było puścić na zwiady. Piotr pozostał w domu, Wereszczaka wziął sobie pomocnika i ruszył na los szczęścia. Przygotowanym był na to, iż nie łatwo mu przyjdzie na ślad trafić, gdyż nie mógł nawet wyspowiadać się, kogo szuka, ażeby się nie zdradził. Chodził tylko po główniejszych zajazdach, dopytując rodzin polskich w ogóle.
Spotkania trafunkowego z Witem nie lękał się tak bardzo, nie spodziewając się, aby go posądził o stosunki z bratankiem. Na przypadek zaś zetknięcia z nim miał już osnutą bajkę jakąś i zabierał się odważnie z nim dawną odnowić znajomość. Cały dzień wszakże zszedł mu na próżnéj wędrówce po mieście i na zupełnie obojętnych spotkaniach z ludźmi, których wcale nie potrzebował. Wita, ani wieści o nim nie było nigdzie. Odprawił więc przewodnika Niemca i szedł już do domu, a zaczynało zmierzchać, gdy w zamkowéj ulicy mignęła mu się postać słusznego mężczyzny, przypominająca rotmistrza. Na wszelki wypadek pociągnął zdala za nią. Wkrótce mógł się przekonać, że go przeczucie nie omyliło, był to w istocie Wit, który się skierował ku stojącym w pobliżu zamku lektykom i jedną z nich nająwszy, nieść się kazał ku mostowi wiodącemu na Nowe Miasto. Zaledwie go do niéj zamknięto, Wereszczaka siadł do drugiéj i dawszy do zrozumienia, że dobrze zapłaci, kazał się nieść w pewném oddaleniu za tamtą, tak jednak, aby jéj nie dogonić i nie prześcignąć.
W owéj epoce intryg miłosnych, ci drążnicy, jak wszyscy około dworu żyjący ludzie, nawykli byli do podobnych wycieczek. Zrozumiawszy więc łatwo rozkaz, poszli wesoło za pierwszą lektyką. Widać ją było niesioną przez most na tak zwane Miasto Nowe, które się naówczas wspaniale zabudowywało, znać pragnąc stare zagasić. Życia tam wszakże było o wiele mniéj, a mieszkańcy w większéj części pracowici rzemieślnicy lub spokojni mieszczanie, szczęśliwi byli, gdy im się czasu wielkich zjazdów do miasta na pół puste kamienice wynająć udało. Przeszedłszy most lektykarze, zwrócili się na wielką Meissnerowską ulicę i do jednego z porządniejszych jéj domów się skryli. Dla niepoznaki kazał się, dobrze zanotowawszy sobie kamienicę, nieść daléj Wereszczaka i dopiero naprzeciw nowego pałacu, z placu pustego zawrócić kazał.
Jeden z niosących go ludzi, który w tym pochodzie przeczuwał jakąś bodaj awanturę miłosną, nastręczył się sam, iż dopytać może u współtowarzyszów, co tamtego pana nosili, czy go zostawili, wrócili z nim, lub czekać mieli nakazaném. Lecz że się to badanie natychmiast odbyć nie mogło, Wereszczaka nieść się kazał do domu nazad i tam sobie dać wiedziéć, przyrzekłszy dobrą zapłatę.
Pierwszy raz w życiu wieśniak używał tego rodzaju przejażdżki na ludzkich barkach i dosyć mu się ona śmieszną wydała. Rad był, że nie darmo cały Boży dzień przespacerował. Franz lektykarz uśmiechający się i nader nadskakujący człeczek, dał słowo Wereszczace, iż przyjdzie z raportem, a — jeśli potrzeba — owego pana krok w krok niepostrzeżony śledzić będzie, i nikomu słowa o tém nie powié.
Do domu powróciwszy pan Wojski, nie zastał towarzysza, gdyż Piotr też znudzony siedzeniem i czekaniem o mroku z domu wyszedł, aby powietrzem odetchnąć i niepokój swój gwałtowniejszym ruchem uśmierzyć. Człowiek znękany, niecierpliwy czuje pewną ulgę, gdy może się poruszać, gdy się łudzi, że jest czynnym. Niepodobało się to Wereszczace, lękał się bowiem, aby Wit gdzie Piotra nie spostrzegł i nie poznał, ale ścierpiał to, czekając powrotu. Od drążnika wieści nie można się było prędzéj spodziewać jak nazajutrz.
Około godziny dziesiątéj wieczorem powrócił Piotr zmęczony, chory, smutny, lecz z przekonaniem, iż doszedł mieszkania Wita, którego widział zdala na ulicy Wilsdrufer, wchodzącego do zajezdnego domu. Śledzić go tam jednak sam nie śmiał.
Nazajutrz wcześnie zapukano do drzwi, Wereszczaka je otworzył i Franz wszedł z dosyć rozpromienioną twarzą. Nie stracił on czasu i dośledził, że ów Polak mieszkał w istocie w gospodzie, do któréj wchodzącym widział go Piotr, ale po kilka razy na dzień udawał się na Nowe-Miasto na Meissnerowską ulicę, gdzie mieszkała jakaś pani z małą córeczką. Franz dowiedziawszy się o tém i przypuszczając, że owa pani była węzłem intrygi, udał się do kamienicy i starał wypytać o nią. Tu, nie bez trudu, jak powiadał, wydobył ze sług, iż ów pan sam ją umieścił u znanéj sobie rodziny niemieckiéj, pod najściślejszym dozorem, z powodu, iż kobieta miała zmysły pomieszane. Nie pozwalano więc jéj wychodzić nigdzie, ani komukolwiek obcemu do niéj dostępować tak, że tam oprócz tego pana, nikt progu nie przestąpił.
Wynagrodziwszy dobrze Franza, Wereszczaka, odprawił go z poleceniem nowém, ażeby z wielką oględnością dowiadywał się jeszcze, co to była za rodzina, pod któréj dozorem pani ta umieszczoną była; a zaleciwszy Piotrowi cierpliwość i wyściskawszy go serdecznie, sam puścił się na miasto, polując znowu na jakieś niespodziane szczęście. Wczorajsze wieczorne dobrą go karmiło nadzieją.
I ta nie omyliła, ledwie bowiem wszedł w ulicę zamkową, gdy za sobą posłyszał wołanie.
— Jezu najsłodszy! czy mnie oczy nie mylą! Wojski Wereszczaka! a tyż tu co robisz?
Odwrócił się żywo i w lektyce ujrzał, otyłą, rumianą, wesołą fizyognomię pana kasztelana Niemiry, który przez okno ręce obie dobywszy, drążników swych wstrzymać usiłował. Nim lektyka stanęła, wieko podjęto, drzwiczki otworzono, i dobyto z niéj zapakowanego niecierpliwego kasztelana, o mało pudełka tego nie zburzył.
Wyskoczył z lektyki, pot z czoła otarł, odsapnął i obie ręce wyciągając ku Wereszczace, począł nie od powitania ale od narzekania.
— Powiedz-że ty mnie! powiedz, czego ci Niemcy nie wymyślą? żeby zdrowego człeka sadzić w takie oto pudło, skrzynię, klatkę i nosić się z nim jak z nieżywym. Ale tu ani konia, ani powozu nie dostać, wszyscy się nosić każą. Jak że ty mi się masz, co ty tu robisz? jak żyjesz — bo ja to na uczciwość umieram! Kazała mi tu żona jechać i przez księżnę Cieszyńską starać się o krzesełko, musiałem baby usłuchać, ale drugi raz mnie na Sasów nie odprawi! Co ja tu cierpię, kochanku! co ja tu cierpię!
I znowu spytał kasztelan:
— Cóż ty tu robisz? — a nie czekając odpowiedzi, narzekał daléj:
— Wystaw-że sobie, że ci ludzie bez pieprzu i soli żyją; wino powiadam ci lura, wszyscy po niemiecku szwargoczą, z ogonami przy głowie chodzą, a niech ich tam!
Machnął ręką i po raz trzeci zapytał:
— Cóż ty tu robisz?
Pytanie to trzykroć powtarzane, dało szczęściem Wereszczace czas namysłu do odpowiedzi.
— Przybyłem także starać się o starostwo?
— Masz kogo znajomego?
— Tak dobrze jak nikogo.
— A! to ci nie winszuję! rzekł kasztelan, cóż poczniesz? którędy myślisz się wcisnąć. Dawniéj było łatwiéj, przez Fleminga, przez Cosel, przez Bielińskich, przez Lubomirskich, ale teraz... Gdyby Orzelska pamięć miała, ale to teraz strasznie w dumę urosło.
Machnął znowu ręką.
— Cóż ty myślisz?
— Ja jeszcze dopiero wącham, odparł Wereszczaka, ani wiem, jak się dostanę do dworu, ale audyencyę sobie u króla wyrobić muszę, a potém będę sobie rady dawał, jak umiem.
— A znasz że ty choć młodego Brühla? spytał kasztelan.
— Nie znam.
— To źle! to źle! — ale dobrze żeśmy się z sobą spotkali, przecież to my starzy przyjaciele i nieraześmy polowywali. Pamiętasz ty tego wilka! ha! ha! Tu oni jeszcze jelenie mają!
Westchnął Niemira.
— Ale niech ich tam z ich jeleniami, dużo téż rogów u nich i nie jelenich, jabym rad ztąd co najprędzéj do mojéj baby powrócić, czy wyrobię sobie wyższe krzesło czy nie, już mi to wszystko jedno, bylebym do barszczu powrócił. Strasznie mi ciężko, ale, słuchaj Wojski, ja ci może pomogę, zapoznam z Brühlem, wyrobię posłuchanie. Używaj mnie, jako chcesz.
Wojski uścisnął poczciwego kasztelana, przyszła mu myśl śmiała, gdyby uzyskał posłuchanie, wprost sprawę całą poufnie wytoczyć przed króla. Zwierzać się z nią jednak kasztelanowi nie śmiał, bo Niemira żadnéj w świecie tajemnicy dwóch by był godzin nie utrzymał.
— Puszczaj że mnie teraz, pojadę daléj w tém pudle swoje i waszecine sprawy popierać, a jutro summo mane, zdam sprawę, przyjdź do mnie na saską kawkę, stoję przy zamku pod orłem, zdam sprawę, co zrobię. Pocałował go w czoło, a siadając do lektyki, dodał:
— Wojski kochany, co najrychléj zbędziemy się tego kołtuna i do domu, a! na barszczyk!
Drążnicy go unieśli, a Wojski poszedł daléj.





III. Więźniowie i Stróże.

Na Nowém Mieście w kamienicy nie staréj téż, ale niepoczesnéj, kilka pokojów od Elby zajmowała Marya z Urszulką. Rotmistrz oddał ją na ręce rodziny jakiejś, z którą się był poznał w czasie pierwszego swego w Saksonii pobytu. Sama jejmość, żona małego urzędnika od akcyzy, niegdyś piękna i dosyć trzpiotowata, w bliskich była stosunkach z panem rotmistrzem. Znał ją jako niezmiernie chciwą, bo rozrzutną i spragnioną zabawy. Z wiekiem i dziećmi zmieniła się teraz o tyle, iż jéj dawna chciwość pozostała, a pragnienie rozrywek napadało tylko, gdy one nic nie kosztowały. Wit wiedział, że obietnicą nagrody wspaniałéj potrafi ją skłonić do wszystkiego. Opowiedział jéj, że nieszczęśliwy był bardzo, iż żona jego cierpiała na umyśle, że pomieszanie było wprawdzie łagodne, lecz niezmiernego wymagające dozoru i t. p. Dodał, iż przybył dla poradzenia się przybocznych królewskich lekarzy, ale potrzebował czasu, ażeby chora się uspokoiła i oni dobrze stan jéj zbadali.
Pani Lina Holzer zgodziła się skwapliwie na przyjęcie dozoru nad chorą, zaręczyła, że jéj na chwilę z oka nie spuści, wyjść nie da na krok, nikomu do domu nie da przystępu i miéć będzie o niéj i córce największe staranie. Umieszczenie to żony osobno, zdawało się rotmistrzowi najbezpieczniejszém, w razie gdyby go tu ścigano i uchodzić lub skrywać się potrzeba.
Przez kilka dni śledząc panią Holzer i przybywając niespodzianie na Nowe Miasto, przekonał się, iż Marya aż do zbytku i umęczenia była pilnie dozorowaną. Mieszkanie było istném więzieniem, a w przedpokoju, nieodstępny stróż, siedziała z pończochą Lina Holzer. Wprawdzie z okien mieszkania, przez zielony ogródek, który się do Elby ciągnął, widać było rzekę, kościoły miasta, zamek, most i krajobraz ożywiony, a piękny, lecz serca uciśniętego nie rozbawią oczy.
W drodze rotmistrz był ponury, niecierpliwy, milczący. Marya nie odezwała się słowem do niego. Jechali z sobą nie mówiąc do siebie, a tam gdzie opór był bezsilnym, nie chciała się zniżać daremnie kobieta nieszczęśliwa do próżnéj słów szermierki. Tuliła swe dziecię, szeptała doń po cichu, dała się prowadzić, zamykać, wieść, nie odzywając wcale. Czasem gdy boleść wzrosła, gdy zwątpienie opanowało serce, zaczynała płakać po cichu, przyciskała Urszulkę do serca i dziecię na widok jéj łez płakało także, lecz łkały tak, aby rotmistrz nie słyszał, gdyż widok łez do wściekłości gniew w nim rozbudzał. On nie był tak wstrzemięźliwym w słowach, wybuchał, łajał, milczenie też gniew jego zwiększało i nie rychło wpadłszy weń się uspokoił. Dnie tak przechodziły na męczarniach, których odmalować niepodobna, bo one miały tysiące niepochwyconych odcieni.
Dopóki byli w kraju, Marya zachowywała jakąś nadzieję, z któréj sobie zdać nie mogła sprawy, gdy przyszło go opuścić, rozpacz prawie ogarniała ją. Zaczynała się lękać coraz bardziéj o los swój i dziecięcia, bo wiedziała, że człowiek ten na największą zbrodnię się mógł ważyć. Każdą noc niemal spędzała bezsenna, czuwając nad Urszulką, na najmniejsze poruszenie zrywając się, z niedowierzaniem śledząc każdy krok Wita.
Tak przebyli drogę do stolicy Saksonii, a gdy nazajutrz wynalazłszy swą dawną znajomę, rotmistrz umieścił Maryę z dzieckiem na Nowém Mieście, ucieszyła się prawie z tego oddzielenia od niego. Lecz tu znowu, wśród ludzi nieznajomych, niemiłych, niedowierzających, lękać się zaczęła jakiéjś zasadzki, jakiéj łatwo dającéj się ukryć zbrodni. Zdawało się jéj, że życiu dziecka coś zagraża. Do gospodyni, pani Holzer, sam język zbliżyć się nie dawał, przy tém powiernica rotmistrza nie obudzała zaufania. Pierwsze dni zbiegły na wzajemném niemém badaniu. Przestrzeżona, iż miała do czynienia z osobą obłąkaną, pani Holzer obchodziła się z nią z pewną obawą i wstrętem; co chwila spodziewała się jakiegoś wybuchu, oznaki nieprzytomności, lecz gdy po dniach kilku nic się nie przytrafiło, nabrała otuchy, a nawet dziwne jéj myśli przychodzić zaczęły.
Powzięła jakąś wątpliwość. Lecz jakże się tu było rozmówić, jednego nie umiejąc słowa w żadnym prócz niemieckiego języka? Zdaleka przez szpary drzwi Lina wpatrywała się w swojego więźnia, widziała ją z miłością zajmującą się dziecięciem, modlącą, wreszcie z Urszulką razem zamyśloną, po całych dniach poglądającą na Elbę, płynącą pod oknami. Nigdy najmniejszéj niecierpliwości oznaki, łzy tylko, łzy zawsze, a smutek nie rozpogadzający się na chwilę.
Najtwardszego serca kobieta, widząc drugą podobną sobie istotę cierpiącą, uczuje w końcu litość nad nią. Pani Holzer śledziła rotmistrza, gdy przybywał i sposób jego obchodzenia się z żoną, zdziwiło ją to, iż do siebie nie mówili, że przychodził jakby gniewny, że dziecię od niego uciekało, tuląc się do matki. Z tych wszystkich oznak czyniła wnioski, które jéj ciekawość coraz żywiej rozbudzały; niegdyś płocha i roztrzepana, dozorczyni ta nie była tak złą, jak ją Wit może sądził, podjęła się dozoru, ale ten starała się uczynić łagodnym, po kilku dniach zaczęła próbować zbliżyć się nieco do matki i dziecka; znalazła u nich przyjęcie ludzkie i za najmniejszą usługę a ulgę wdzięczne. Gdy się jéj rotmistrz rozpytywał o więźnia, starała się go zapewnić, iż pani była zupełnie spokojną, a razem próbowała go trochę wybadać, ale ją zbywał obietnicami nagrody i wmawiał zawsze potrzebę surowego dozoru.
Po kilku znowu dniach, pani Holzer powiedziała sobie w duchu, że w tém wszystkiém jest przecie jakaś niezbadana tajemnica. Kobieca jéj ciekawość rozbudzoną była do najwyższego stopnia; na różne wpadała pomysły dla zaspokojenia jéj, ale na skuteczny trafić nie mogła. Miała starszą od Urszulki córeczkę, która już u jakiejś Francuzki przy dworze, niezbędnego naówczas języka francuzkiego uczyć się poczynała, bo jéj pani Holzer świetną rokowała przyszłość, znając historyę panny Duparc, a że Urszulkę matka sama uczyła trochę tego języka, Lina Holzer obmyśliła sobie, że choć z pomocą dzieci coś by się przecie dowiedziéć mogła. Raz więc wieczorem, gdy się już przybycia rotmistrza nie spodziewała, ośmieliła się dawszy dobrą Lizie instrukcyę, wpuścić ją dla zabawy z Urszulką. Lizka, ukochane dziecię u matki, choć nie miała nad lat trzynaście, strojną już była jak panienka, nie żałowano jéj na sukienki i fraszki, które wczesną zalotność rozbudzić w niéj mogły, dziewczę było żywe, dosyć popsute, a bardzo roztropne. Cicha, bojaźliwa Urszulką zrazu zobaczywszy tę laleczkę, dygającą jéj z uśmiechem i przynoszącą bukiecik, ulękła się zjawiska i uciekła do kolan matki, wkrótce jednak ośmieliła się po troszę, gdy Lizka przybiegła do niéj, przyklękła i stosownie do rozkazów, ze swą francuzczyzną popisywać się zaczęła. Spytana przez Maryę, powiedziała, że była córką gospodyni, że jéj kazano przyjść, aby znudzoną pewnie zabawić panienkę. Marya przyjęła wdzięcznie ten dowód czułości dla swojego dziecięcia, a że lubiła dzieci w ogóle, zwróciła się ku Lizce, i ta pierwsza rozmowa poszła bardzo szczęśliwie, bo była wstępem do dobréj znajomości. Urszulką rozbawiła się, rozśmiała, matka rozpłakała z radości; a gdy potém Lizka wychodziła już, życząc dobréj nocy, Marya wdzięczna z ubogiego zasobu swego, wsunęła jéj w ręce podarek, który i córkę i matkę wielce uszczęśliwił. Pani Holzer badała potém długo dziecko o te dwie nieznajome, o rozmowę ich, o szczegóły i nabrała tylko tego przekonania, że śladu obłąkania umysłu nie było. — Natomiast pewną już była jakiejś zawiłéj i ciemnéj intrygi, któréj domyśléć się nie było podobna. W owych czasach, nic nie było pospolitszego, nad wszelkiego rodzaju tajemnicze dzieje domowe, pani Cosel siedziała uwięziona, opłacając łzami swą popędliwość i groźby, a ileż innych pozamykano, wysyłano, zmuszano do klasztoru lub małżeństw niechętnych? Coś podobnego tu sobie wyobrażała pani Holzer i postanowiła bądź co bądź prawdy dobadać. Rotmistrz chmurny, gniewny, podejrzliwy, choć jéj płacił, wydawał się teraz jakimś tyranem, do którego instynktową za płeć swą czuć poczęła nienawiść. Gniewało téż, że śmiał, sądząc ją ograniczoną, zbyć kłamstwem ladajakiém, sądząc, iż ona wątku zaplątanego nie dojdzie.
Była dla niego grzeczną i uprzejmą, lecz w duszy pragnęła bardzo dokuczyć mu z kolei za nieszczęśliwą kobietę, któréj uciemiężenie widziała, a cierpień się domyślała. Ostrożna wszakże nie posunęła się do śmielszych kroków, oczekując na sposobność. Po pierwszéj bytności Lizki, która rozbawiła Urszulkę, nastąpiła druga, a że dziewczę miało tu rozrywkę, ile razy chwilę znalazło swobodną, nauczyło się przybiegać na górę. W przypadku, gdyby rotmistrz nadszedł, matka obmyśliła jéj nawet schowankę i ucieczkę; gdyż wyraźny miała rozkaz niedopuszczania nikogo. Wit chodząc około spraw swoich, nie zapominał się dowiadywać o żonę, zrazu nawet dosyć często, późniéj, w miarę jak go poodnawiane znajomości odrywały, bywał rzadziéj, a we dnie lękał się, aby jego wycieczki oczów nie zwróciły. Można więc było w pewnych dnia godzinach nawet Urszulce pozwolić wybiedz. Liza pierwsza dyskretnie myśl tę po cichu rzuciła, lecz Marya nie chciała się zgodzić na puszczenie dziecka od siebie i ani mówić o tém dozwalała. Urszulce, patrzącéj na drzewa, na miasto, na swobodny ruch ludzi, chciało się wyjść bardzo, ale się napraszać nie śmiała. Pierwszy raz, widząc, jak przytuliła z wielką obawą córkę do siebie, gdy przechadzkę chciała urządzić Lizka, pani Holzer domyśliła się więcéj jeszcze czegoś, niż dotąd. Wysnuła sobie z tego strachu, z tego zamknięcia całą historyę romansową, zupełnie fałszywą, lecz obudzającą w niéj jeszcze większe dla uciśnionéj współczucie.
Gdy się to działo wewnątrz domu, poczciwy Wereszczaka łamał sobie głowę, jakby się tu wcisnąć, zawiązać stosunki i rozpocząć wielkie dzieło wydobycia z niewoli Maryi i dziecka. Potrzeba było postępować nader ostrożnie, gdyż w razie niepowodzenia na przyszłość podwoiłyby się jeszcze trudności. Piotr mało był czynny, gdyż nie mogąc się pokazywać, nie mógł téż wiele dopomódz.
Wereszczaka nazajutrz przybył na kawę do Niemiry i zastał go w gospodzie, ale najnieszczęśliwszym. Życie na niemieckim chlebie stawało mu się nieznośniejszém codzień.
— Wiesz mój drogi, rzekł wzdychając, już ja im ani porcelany, ani ich bogactw, ani piękności pałaców, ani żadnéj rzeczy nie zazdroszczę, tak mi to życie z nimi obmierzło. Spać pod pierzyną, jeść wasser-zupkę, mało co mięsa, słodko, tłusto i nudno, chodzić tak ubranym jak oni; to nie ludzka rzecz; a! gdybym się ztąd mógł wyrwać!
Załamał ręce.
— Wczoraj znowu sądziłem, że się do króla JMości na posłuchanie dobiję, ale gdzie tam, był jakiś książę Beck, co się ma żenić z Orzelską, były książęta Dessauskie, było niemieckich różnych potentatów tyle, że się tam szlachcicowi ani było docisnąć. Tylkom się strząsł, jadąc do Moritzburga na wozie, spiekł czekając, aż z myśliwstwa powrócili, bab na koniach napatrzył, czego prócz w hecy nigdym jeszcze nie oglądał; pokłoniłem się zdala Majestatowi, zobaczyłem spalony fajerwerek zdaleka, wygłodniałem jak pies, w końcu do gospody na piwo i sér pójść zmuszony, i — tyle tego.
Ot, wiesz co, dodał kasztelan, rozmyśliwszy się, mnie się zdaje, że ja dawszy im ze stołkiem za wygranę, z próżnemi rękami do domu powrócę, bobym tu chyba zdechł.
Ja ci powiem, pod sekretem, mnie mojéj kasztelanii dosyć, to żonie, Panie Boże odpuść, zachciało się wyższego krzesła, a już jak się jéjmość czego naprze, nie ma sposobu, musi być. Pojechałem więc, a teraz, myślę sobie, po co ja tu siedziéć będę? zdam na waszeci moją sprawę, kiedy tu musisz atentować i drapnę.
— Zmiłuj się, panie kasztelanie, rzekł Wereszczaka, ja téż nie wiele potrafię zrobić.
Ad impossibilia nemo obligatur, zawołał Niemira, zrobisz, co będzie można; byle dla jéjmości było czém się złożyć. Ja ci wszystko zdam, a sam ruszę, dalipan.
— Ale ja tu nikogo nie znam, zawołał Wereszczaka.
— Ja cię poznam z Brühlem, właśnie godzina moja przychodzi, ogarnę się, rzekł kasztelan, przedstawię cię na swojém miejscu i rób sobie, co chcesz, bylem ja nazad do domu mógł wrócić, bo tu żółtaczki dostanę.
— A ja? spytał śmiejąc się Wereszczaka.
— E! ty jesteś młodszy i wytrwalszy, tyś się Niemców tak nie napatrzył jak ja, to ci staną za osobliwość, póki w gardle kością nie siądą.
To mówiąc uściskał go.
— Moja ty duszko, Jezu najsłodszy, (wszak to twoje przysłowie?) jedź ze mną do Brühla.
Wojski pomyślał, że może upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu i począł się już mniéj bronić, kasztelan był uszczęśliwiony.
— Ja! jutro, konie zaprzęgam, i do chaty śpieszę.
Dictum — factum, oblawszy się wodą zimną, wytarłszy, kasztelan wziął na siebie najparadniejsze ubranie, kazał dwie lektyki sprowadzić i zapakowawszy do jednéj przyjaciela, w drugą sam wsiadłszy, kazał się nieść do mieszkania faworyta. Nieopodal ono było od zamku. Brühl jeszcze naówczas nie miał owych pałaców i ogrodów Semiramidy i dworu królewskiego i zdobytych późniéj bogactw, rozpoczynał on szczęśliwy zawód robienia fortuny dosyć skromnie. Wszakże przepowiadano mu ją już, gdyby król stary położył, nie domyślając się, że potrafi przez Sułkowskiego głowę dostać się do następcy. Nie majętny z siebie, Brühl miał już z łaski Augusta i własnych zabiegów, tyle iż mógł pewien dom utrzymać. A że lubił wystawę i pańskość, choć skromne pierwsze piętro zajmował w domu należącym do króla, urządzone już miał pokoje, jak dla młodego wielkich nadziei dworaka przystało.
Tymczasem nie było więcéj nad czterech lokajów w liberyi i nad grzecznego pana sekretarza, który przybywających oznajmił hrabiemu. Sala, w któréj na niego oczekiwali, przystrojona była w meble wytworne, w obrazy piękne i kosztowne fraszki z gustem porozstawiane. Nasi panowie więcéj się dziwili wykwintowi, niż bogactwu, bo u nich dostatek zwykł się był inaczéj objawiać: ciężkiém srebrem, klejnotami, mnogością ludzi, koni, służby i zapasów w skarbcu, tu złocenia, błyskotki i fantazyjne cacka zastępowały rzeczywistsze bogactwa. Za to na srebro, szaty, klejnoty spojrzawszy, można było mniéj więcéj ocenić mienie, a tu, między obrazem, który wart był tysiąc, a drugim nie kosztującym dziesięciu, niewprawne oczy profanów różnicy znaléźć nie mogły. Salon był biały ze złotem i złoceń w ogóle tak wiele, iż Wereszczace było ich nadto, nie widział ich nigdy tyle, chyba po kościołach. Dla Pana Boga zdawało mu się właściwém szafować tak blaskiém, dla człowieka znajdował to śmieszném.
Po chwilce sekretarz drzwi otworzył i w progu ukazał się człowiek młody, nader wytwornie ubrany, cały od aksamitów, atłasów i koronek jaśniejący, z kapelusikiem pod pachą, w pończoszkach jedwabnych, świeży, rozkwitnięty, słodki, kłaniający się, uprzejmy a tak miły, jak gdyby obu panów, których przyjmował, na dnie serca nosił. Znał on kasztelana, nigdy w życiu nie widział Wereszczaki, lecz zarówno był szczęśliwy z widzenia Niemiry i z poznania Wojskiego, którego nazwiska wymówić nie mógł spróbować. Z kasztelanem zdawali się czule jak bracia rodzeni, śmieli się do siebie, ściskali za ręce, całowali, prawili sobie słodycze, przyskakiwali i odskakiwali, tak, że Wojski wnieść mógł z tego, iż Niemira miał tu ogromne wzięcie i nadzwyczajne protekcye.
Kasztelan oświadczył w krótkiéj mowie, iż znaglony nadzwyczaj pilnemi w domu interesami, o których z rana właśnie pocztą odebrał doniesienie, ubolewa niezmiernie, iż Drezno zmuszony jest opuścić, lecz, że w swoim miejscu zostawi umocowanego krewnego swojego i poleca go łasce, względom, przyjaźni hrabiego.
Hrabia odpowiedział na to, iż nic dlań milszém być nie mogło, nad poznanie tak zacnego i miłego kawalera jak pan Wojski (chociaż z nim jeszcze trzech słów nie mówił), iż będzie najszczęśliwszym, jeżeli potrafi na dworze króla JMci być mu w czémkolwiek użytecznym, że się oddaje pod rozkazy czcigodnego kuzyna kasztelana, i błaga go, aby sobie służyć dozwolił i t. p.
Wereszczaka poczciwy zdumiony był, uszczęśliwiony, przejęty. Natychmiast zawołano sekretarza, który sobie dostojność, imię i nazwisko Wojskiego, przekręcając je jak najdziwaczniéj, zapisał, i zaręczono mu, iż drzwi dlań zawsze będą otwarte.
Zgadało się cóś o posłuchaniu u króla, tu Brühl wyznał, że w porze myśliwstwa nie jest ono łatwém, gdyż Majestat odetchnąć też czasem musi po trudach niezmiernych rządzenia dwoma krajami, jednakże dołoży wszelkiego starania, aby audyencyę w najkrótszym jak można czasie otrzymać. Dodał, iż Wojski będzie mógł oczekując, zabawić się oglądaniem stolicy, ogrodów, pałaców, okolic, i że dlań nieomieszka zaproszenia na zabawy dworu.
Rzeczy tedy zdawały się stać tak świetnie, iż gdy przyszło do pożegnania, a grzeczny młodzian przeprowadził ich aż do progu, w progu zaś powtórzył zapewnienia szacunku, sympatyi, poważania, przyjaźni, gotowości do usług, Wereszczaka nie mógł powstrzymać na schodach oznak swéj radości.
— Kochany kasztelanie, nie umiem wypowiedziéć, rzekł, jak wam jestem wdzięcznem! Cóż to za miły i jak do was przywiązany, oddany wam kawaler! Nie wątpię teraz, iż dokonamy, co zechcemy, i wszystko powiedzie się jak najszczęśliwiéj.
Kasztelan uściskał go, śmiejąc się.
— A! duszo ty moja niewinna! Jezu najsłodszy, zawołał, to ty poczciwcze bierzesz to za dobrą monetę? ale, mój łaskawco, on co dzień tą samą potrawką karmi pięćdziesięciu, on mnie mało co lepiéj zna niż ciebie, nazwiska może nie pamięta, ale kuglarz taki, iżbyś go rozkochanym w nas sądził. Toć to i bieda, że na ich te obietnice, łamane sztuki, ukłony i uściski nic rachować nie można. Postawiłem ci mu na stoliku tabakierkę złotą ze trzystu dukatami, którą widział i uśmiechnął się do niéj trafnie, i na jéj rekomendacyę więcéj rachuję, niż na jego serce. Jezu najsłodszy, nie bierz tego na prawdę, zobaczysz, jak cię oni tu wodzić będą, aż cię wątroba zaboli. A teraz do domu! do domu! do domu, do penatów i barszczu i bywaj zdrów i niech ci Bóg szczęści.





IV. Jakaś Magda.

Przez plenipotenta swego Franza drążnika, który raz mu posłużywszy do dalszego posiłkowania wielką okazywał ochotę, otrzymał niebawem wiadomość pan Wojski o kobiecinie, która mu w potrzebie za tłómacza służyć mogła, gdyż od dawna mieszkając w Dreznie, choć nie zapomniała po polsku, po niemiecku się nauczyła wcale znośnie. Franz domyślał się własną głową, iż żeński tłómacz i współpracownik nie byłby zapewne zbytecznym. Wojski zaledwie pożegnawszy kasztelana, który do domu co najśpieszniéj wracał, ruszył na Rozmarynową uliczkę. Tu go wprowadzono na drugie piętro, i Franz zapukawszy, rozmówiwszy się we drzwiach, wskazał Wereszczace wnijście, a sam dostawszy talara usunął się dobrowolnie. Pokoiki, do których przyciemnionego wnijścia oczy się zrazu przyzwyczaić nie mogły, przeszedł pan Wojski omackiem za przewodniczącą mu kobieciną, małego wzrostu, lecz otyłą. Dopiero w trzecim czy jaśniéj istotnie było, czy już oczom bardziéj swojsko, Wereszczaka siadając na podaném krzesełku, ujrzał przed sobą wyraźniéj, kobietę nie młodą, z oczyma czarnemi, wlepionemi ciekawie w niego, i rękami założonemi na piersiach, stojącą w oczekiwaniu i milczeniu. Ubrana dosyć schludnie, ale znać tylko co od gospodarskiéj pracy, przyglądała się ciekawie przyprowadzonemu jéj jegomości.
— Mówisz jejmość po polsku? zapytał Wereszczaka.
— A jakżebym mówić nie miała, kiedy jestem z Warszawy rodem, odparła z dobitnym akcentem mazowieckim, tylkom poszła za Niemca, który przy dworze służy, i — ot...
— A znasz tu pani dużo ludzi? spytał Wojski.
— Cały świat! mój jegomościuniu odpowiedziała, opierając się na krześle, niech pan wielmożny śmiało mówi, o co idzie. Ja swojego nie zdradzę, dodała. Mój mąż człek mały, pełni służbę przy pokojach, ale to nic, przez niego to téż czasem więcéj zrobić można było, niż przez nieboszczyka Fleminga. Choć Niemiec, panie, ale głowę ma.
— Dobrze i to wiedziéć, moja jejmość, rzekł Wereszczaka, ale mi nie idzie tyle o protekcyę przy dworze, jak o jedną delikatną sprawę.
Kobieta ręką machnęła, uśmiechnęła się.
— Ej! éj! rzekła, to już pewnie jakaś spódniczka, a jegomość jeszcze może i żonaty! Panowie, panowie, co to teraz po bożym święcie chodzi! Sodoma i Gomora! jak Pana Boga kocham.
— Na ten raz moja jejmość mogę wam uczciwém słowem zaręczyć, iż zgorszenia nie ma, rzekł Wojski. Ufam waćpani, to jéj z gruba całą sprawę powiem. Zechcesz pomódz, będziemy się znali do wdzięczności, nie, toć musu nie masz.
— Niech no pan mówi, zobaczymy, szepnęła gosposia.
— Sprawa w tém, że człek niegodziwy cudzą sobie żonę przywłaszczył, że ją tu ukrył, że ją więzi i męczy, i że mu ją odebrać potrzeba.
— A no, to sprawa święta, jeśli pan szczerze mówi, pomożemy. Ja jestem prosta kobieta, dodała, ale tu około tego dworu ocierając się, wiele się rzeczy napatrzyło, nasłuchało, więc jak trzeba delikatnie postąpić, rady sobie damy.
— Jakże panią zowią? spytał Wojski.
— Mnie? tu mnie wszyscy znają, mąż przy dworze nazwisko ma Suzler, więc ja Suzlerowa, a imię mam Magdalena, a pókim za mąż nie poszła zwałam się Szewczyńską, ojciec był przy ogrodzie koło saskiego pałacu.
— Więc, pani Suzlerowa, odezwał się Wereszczaka. Ta osoba, o którą mi chodzi, oddana jest pod straż Niemce na Nowém-Mieście.
— A jak się ona zowie?
Wereszczaka popatrzył jéj w oczy z wahaniem.
— A! panież, mój panie! toć nie zdradzę, podchwyciła Magdusia, nie masz się czego bać! Przysięgam na Matkę Najświętszą, mówcie mi wszystko.
Wereszczaka dobył papieru. Kobieta zowie się Lina Holzer, mają swój dom na Meissnerowskiéj ulicy.
— Znam ją, jak rudą mysz! machając ręką z pewnem lekceważeniem rzekła Magdusia, szalała dobrze za młodu, potém się ustatkowało... Córeczka jéj chodzi do Francuzki na lekcye. Ja u niéj rzadko goszczę, bo to baba złośliwa a skąpa, ale przecież dostąpić mogę.
— Więc gdyby tam pójść przyszło, dowiedzieć się, a choćby list mieszkającéj tam pani oddać, tak by nikt nie widział, czybyś się jejmość podjęła?
Magdusia podumała.
— Zapewne, że się to da zrobić, ale nie tak prosto z mostu, trzeba pójść na zwiady, zobaczyć, co się tam dzieje, rozgadać, ostrożnie, to się to da zrobić. Dowiem się, czy tam Liza do téj pani chodzi, bo bym i przez nią mogła coś uczynić. Ona z moją razem się uczy u Francuzki.
Ale słuchaj no pan, dodała jakoś poważnie, a od serca kobieta, ludzie nie święci to pewna, tylko bym ja już do ladajakiego frymarku nie chciała należéć. Jeśli to robota nieczysta, dajcie wy mnie pokój, ja na sumieniu miéć nie chcę.
Wereszczaka podniósł się z krzesła uradowany.
— Moja jejmość, zawołał, na cóż ja wam mam poprzysiądz?
Spojrzawszy na twarz jego, potrzęsła głową.
— Ja i słowu wierzę, szepnęła, już teraz dosyć, dosyć, jeśli poczciwa sprawa, czemu by ludzie nie pomogli? Nie dziwuj się pan, różnie tu bywa i bywało.
Machnęła ręką.
— Co to gadać! cały świat wié!
— A możesz być co uczciwszego, przerwał Wereszczaka, jak żonę i dziecko oddać mężowi i ojcu, a niegodziwca, który podstępem je pochwycił na karę zdać, bo... niedokończył Wojski.
— Ja, tylko się tu z domem uporządzę, rzekła Magda, pójdę do Holzerowéj, zobaczę i rozmówię się.
— Ponieważ się bez kosztów nie obejdzie, a kobieta chciwa, dodał Wojski, masz pani na wydatki. Pieniędzy żałować nie trzeba. Tylko się waćpani strzeż, aby jéj tam dozorujący pewnie ten, co tam kobietę umieścił, nie spostrzegł.
— A to! mnie już uczyć nie trzeba!
Magda odprowadziła aż do drzwi Wojskiego, kazała sobie powiedziéć, kędy stał, aby go we wszelkim wypadku znaleźć mogła, pożegnała i wróciła do mieszkania. W niespełna godzinę przebrana do niepoznania, odmłodzona, wyświeżona, szła już na Nowe-Miasto.
Na dole, w kamienicy Holzerowéj, był piekarz, Magda zaszła najprzód niby za potrzebą do niego, spytała, jakby nie wiedząc, czyj był dom, a dowiedziawszy się, wykrzyknęła:
— A to stara znajoma! toćbym ją widziéć rada.
— Teraz to trudno, szepnął piekarz, tajemniczo się uśmiechając.
— Dlaczego?
Niemiec głowę spuścił i nie odpowiedział nic.
— A! a! staréj przyjaciółce musi być wolno ją odwiedziéć, zawołała Magda i poszła na górę.
Drzwi zastała zamknięte, stukała długo, naostatek pokazała się twarz kwaśna Liny. Magda się rozśmiała.
— Przyszłam do piekarza, a tu mówią dom wasz! Miły Boże! chciałam was choć pozdrowić!
Skwapliwie jakoś otworzyły się drzwi, Lina wpuściła dawną znajomę i zaryglowała za nią, palce kładąc na ustach.
— Bardzom ci rada — rzekła spiesznie, tak jak byś mi z nieba spadła.
— No, no, cóż to tam takiego?
— Mówię ci, że milszego gościa nie może być. Siadaj, tylko... tylko — dodała Holzerowa, masz ty czas, i mogę ja... mogę ja... w bardzo pilnéj sprawie poufnie mówić z wami.
— Słuchaj no Lina, odparła Magda, znasz mnie dawno, wiesz, żem nie płocha. Czasu mam trochę, mów, co na sercu masz.
Niemka namyślając się, chodziła po pokoju.
— Ot — baba baby nie zdradzi, rzekła, co mam taić, posłuchaj. Lat temu nie wiele, jak to się jeszcze trzpiotało po świecie, a znajomości miało więcéj, niż potrzeba, bywał tu Polaczek, łotrzyna, który koło mnie latał. No, znaliśmy się. Służył w naszém wojsku. Potem go gdzieś licho poniosło i długo nie było. Naraz zjawia mi się, poznałam go wnet, choć dużo postarzał. Mówi mi, żonaty jestem, ale nieszczęśliwy, żona moja niespełna rozumu, w głowie jéj się poplątało. Przybyliśmy do doktorów, nie ma jéj gdzie bezpiecznie i na ustroniu pomieścić. Czybyś się jejmość nie podjęła? zapłacę dobrze. — Czemuż nie, dom cichy, wygodny, dozór będzie pilny, zgodziłam się i kazał żony strzedz, jak oka w głowie, aby jéj nikt nie widział, a ciągle mi plótł, że obłąkana. Zważ moja dobrodziejko, ja po polsku nie umiem, a ona po niemiecku ni słowa. Strach mnie zrazu brał, szalona! myślę sobie, jak zacznie mi historye wyprawiać. Gdzież tam! spokojniuteńka, tylko płacze a płacze, dziecko uczy i modli się, ale od niéj nic się dowiedzieć nie mogę, a posądzam, iż tu jakaś musi być nikczemność, jakaś podłość i ucisk; płaci dobrze, ale biednéj kobiety łzy...
Holzerowa zakręciła się.
— Chciałabym wiedziéć czysto i jasno, co to jest, że kłamie, tom pewna! Po cóż tę kobietę zamyka? Sprowadziłam Lizkę, żeby z dziecka co po francuzku dobyła, a no, idzie nie sporo.
Magda słuchała, dziwiąc się, że jéj tak szczęśliwie się stręczyło właśnie to, po co przyszła, udała jednak zdumioną, zakłopotaną i niepewną, patrzała w oczy Linie.
— No, to o cóż wam idzie? spytała.
— O co mnie idzie? ażebym mogła wiedziéć, co téj kobiecie jest i co się z nią dzieje? Człowiek mi ten teraz wygląda na zbója, chmurny, zły, kwaśny, a mnie się znowu nie chce kobiety męczyć. Gdyby mnie tak straż powierzył nad mężczyzną, no! tobym się na nim za wszystkich mściła, bo łotry są, nie wyjmując żadnego, ale kobiecie kobietę męczyć...
— To prawda, odparła Magda, a jakżeby tu ją wybadać.
— Wam? jak najłatwiéj, szepnęła Hoizerowa, ja was wpuszczę, nibyście jednak weszli bez mojéj wiedzy. Powiedzcie, że dowiedziawszy się, iż ona z tego samego co wy kraju, chcieliście się rozgadać! no! wy tam znajdziecie co mówić, i jak począć. Ja stanę na straży, gdyby miał nadejść, chrząknę, umkniecie bocznemi drzwiami, ja go wstrzymam, a powiecie mi, co ona wam o sobie mówić będzie.
Magda choć bardzo rada, chciała się podrożyć wszakże.
— Jakto? rzekła, dziś? zaraz?
— A czegoż czekać? czy wy zechcecie znowu drugi raz iść na Nowe-Miasto, ona teraz sama, zróbcie znajomość.
Składało się wszystko jak najlepiéj. Holzerowa otworzyła małe drzwiczki boczne i Magdę mocno zaciekawioną wpuściła do pokoju Maryi. Siedziała ona z dzieckiem w oknie i zdziwiła się, widząc kobietę obcą, stojącą w progu.
Dla ośmielenia, Magda pokłoniła się i pozdrowiła:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Marya i Urszula zerwały się obie z radosnym twarzy wyrazem.
— Przepraszam, wielmożną panię, przystępując powoli, rzekła Suzlerowa, niech się to dobrodziejce nie przykrzy, że ja uboga kobieta, dowiedziawszy się o pani, aby swojego języka choć zasłyszeć, ośmieliłam się tu wnijść.
— Któż wy jesteście? co tu robicie? z ciekawością spytała Marya.
— Ja tu za mężem od wielu lat, mąż, z pozwoleniem, Niemiec, od dawna przy dworze. Tęskno mi bardzo wśród obcych, mówiła Magda, wzdychając. A paniż wielmożna co tu robi?
— Jam tu, chwilowo.
— I tak sama?
Marya spuściła oczy.
— Sama, szepnęła Marya. Zakręciły się jéj łzy w oczach, odwróciła się do okna. Magda zamilkła.
— Ledwiem się u gospodyni doprosiła, żeby do pani wielmożnéj wpuściła, bo powiada, że tu nikomu przystępu dawać nie kazano?
Marya milczała ciągle; kobieta zbliżyła się do niéj i dłużéj już udawać nie chcąc, szepnęła:
— Niech pani wielmożna dziecko trochę odeśle, ja mam coś powiedziéć.
Marya zarumieniła się, wstrzęsła, nadzieja i otucha wstąpiły w jéj serce, szepnęła Urszulce, by wyszła do drugiego pokoju.
Dziecię choć smutnie, usłuchało.
— Jakem ja tu przyszła i dostąpiła, rzekła Magda żywo, to już moja rzecz, tylko proszę pani miéć ufność we mnie. Nie przypadek mnie tu sprowadził, jestem przysłaną. Jakiś pan rano dziś przyszedł do mnie i zaklął mnie.
— Jakiż pan? kto? niespokojnie spytała Marya.
— Szczerze pani powiadam, że nie wiem, jak się zowié, wyglądał na bardzo uczciwego. Mówił mi, że panią tu więżą i męczą, i że chcą ją wyrwać, ażebym się postarała.
Maryi oczy błyszczały radością, lękała się wszakże jakiejś zdrady osnutéj, by służyła za powód do nowych prześladowań.
— Wierzę, żeś tu przyszła z dobrą myślą i sercem poczciwém, odezwała się, lecz możesz że, nie znając tego, kto cię posłał, osądzić, czy on w dobrym i poczciwym zamiarze użył was?
Magda zamyśliła się.
— Toć prawda, rzekła, ale na Matkę Najświętszą przysięgał.
— Opisz mi go? jak wygląda?
— Słuszny, rumiany, oczy niebieskie, twarz uśmiechnięta.
— Wiesz gdzie mieszka?
— W Starym Rynku.
Marya wiedziała, iż Wit stał gdzieindziéj gospodą, przytém opis twarzy wskazywał kogoś innego i przysięga owa wcale nie była w obyczajach rotmistrza.
— Czegoż on chciał od was?
— Bym się w jakikolwiek sposób dostała do tego domu i widziała z panią, przekonała naocznie o tém, co się tu dzieje. Mówił, że chcą panią przywłaszczycielowi odebrać.
— Jakże? przywłaszczycielowi? przerwała Marya, ten, co mnie więzi, jest mężem moim.
— A on mnie mówił inaczéj, przebąknęła Magda.
Marya zamilkła, znowu obudziła się jakaś niewiara.
— Niestety, rzekła, jestem więzioną i uciśniętą, ale przez tego, który ma prawo nazywać się mężem moim.
— To już inna sprawa! kiwając głową rzekła Magdusia, proszęż tu wierzyć przysięgom! klął się przedemną, że ten człowiek panią porwał siłą.
— Nie skłamał, zawołała Marya.
— A toż dziecko? czy jest jego?
— Nie, to córka z pierwszego małżeństwa mego.
— Cóż się z pierwszym mężem stało? pytała kobieta.
— Zabity! cicho wyrzekła Marya, zakrywając oczy.
Wszystko to dziwnie się jakoś plątało w głowie biednéj kobiety, która powieści Wojskiego z opowiadaniem Maryi pogodzić nie mogła.
— Widzi pani łaskawa, dodała Suzlerowa, ja bym to do żadnéj intrygi nieczystéj posługiwać nie chciała.
— Żadnéj téż tu nie ma i być nie może, z powagą odezwała się kobieta, ani bym ja przy całém nieszczęściu mojém wmieszać się chciała w podobną. Mam ciotkę jedną, która mnie ratować może i zechce, zresztą żadnych znajomych i przyjaciół, Boga tylko opiekuna w niebie.
Łzy Maryi i jéj słowa rozczuliły kobietę, przypadła jéj do kolan, ujęta i przekonana.
— Ja pani służyć będę, rzekła cicho, a o człowieku, który mnie posłał, potrafię się wprzód dobrze dowiedziéć. Może téż on od téj ciotki przybywa. Bądź pani spokojną. Gospodyni nie jest złéj woli, ale jéj téż we wszystkiém zaufać nie można. Ja tu znowu powrócę.
Gdy to mówiły, wbiegła przestraszona Urszulką z drugiego pokoju, chrząkanie słyszéć się dało za drzwiami. Magda przelękła ledwie czas miała ujść bocznemi drzwiami, a tuż wpadł rotmistrz, rozglądając się po kątach, nachmurzony, gniewny, podejrzliwy.
Począł od przebieżenia całego mieszkania, opatrzenia wszystkich drzwi i kątków, miał jakieś posądzenie, zatrzymano go nieco u wnijścia, Lina była pomieszana. Spojrzał na żonę, któréj twarz jeszcze świeżych łez ślady nosiła i oburzył się.
— Czegóż pani płaczesz! czego pani męczenniczkę udajesz, aby ludzi przeciwko mnie burzyć, aby mnie okrutnym czynić? Co się pani złego dzieje? przecież na wygodach nie zbywa? Wprawdzie klauzura ostra, alem się przekonał, że z panią inaczéj postępować nie można.
Swoim zwyczajem, wziąwszy do kolan Urszulkę, Marya patrzała przez okno i milczała. Rotmistrz szukał oczyma jakiéj poszlaki, czegoś, coby mu podejrzenia jego potwierdziło, domniemywał się już i tu zdrady, podstępu, intryg. Szczęściem nie znalazł nic.
— Pani się zapłaczesz, dodał szydersko, a ja tych łez utamować nie potrafię. Nie w mojéj to mocy, nie zasłużyłem ani na sentyment lepszy, ani na obejście względniejsze.
— Boś pan nie starał się na to zasłużyć, odpowiedziała Marya.
— Anibym potrafił! szydersko dodał Wit. Myślisz pani, że mi to życie i to skucie kajdanami, nie cięży także? Śliczne życie!
— Rozstańmy się więc, odezwała Marya, wróć mi pan wolność, oddam cały mój majątek.
Rotmistrz potrząsł głową.
— To być nie może — rzekł gniewnie. Kochałem was, nienawidzę teraz całą miłością dawną i rozstać bym się nie mógł, mszczę się za złamane serce moje.
Marya odwróciła się do okna, jakby pragnęła ukończyć rozmowę. Rotmistrz chodził po pokoju poruszony.
— I nie dosyć wam było, dodał, nienawidziéć mnie saméj, nauczyliście dziecko, by w ojczymie widziało tyrana, nigdy uśmiechu, nigdy słowa, one już dziś tém uczuciem, co wy, dla mnie pała.
Urszulka utuliwszy twarz w dłonie matki, szlochała ze strachu, ten płacz kobiet zdawał się wzmagać i zwiększać gniew jego jeszcze. Chwilami stawał z zaciśniętemi wargami, jak gdyby się chciał rzucić na swe ofiary, to znów powstrzymywał i miarkował się przypomnieniem miejsca położenia. Domyślał się ciekawéj gospodyni pode drzwiami, nie wiedział, że Magda z przyłożoném uchem do drugich każde jego słowo chwytała.
Urywana rozmowa zdawała się kończyć, nie mieli oboje nic do powiedzenia sobie, codziennie powtarzające się wymówki były wyczerpane. W istocie rotmistrz zbiegłszy z kraju, czując się ściganym, co chwila się spodziewał pogoni, rozgłosu, napaści może, a przedłużona cisza, dokuczała mu, wyczerpywała, go, odbierała siłę, jaką do walki zgotował. Posądzał już żonę, iż być mogła w stosunkach z Piotrem, jakkolwiek to było mało prawdopodobném, a badać jéj o to nie śmiał wszakże, aby się sam nie wydał.
Umęczywszy przytomnością swą Maryę, którą chciał natchnąć trwogą, bez pożegnania rzucił się ku drzwiom i wyszedł.
Opodal w przedpokoju stała z założonemi rękami Lina.
— Mojéj żonie jest gorzéj, gorzéj, rzekł, lekarza się doprosić nie mogę. Co ona robi, gdy mnie nie ma? czy...
— Płacze! płacze! rzekła Holzerowa, w istocie biedna kobieta cierpi!
Uderzyła się po czole.
— Proszę was, ażebyście jéj nie spuszczali z oka, bardzo proszę. Ona się zdaje łagodną, ale łudzi was, uśpić chce, aby nagle z jakimś wybrykiem wystąpić. Tak nie raz bywało, rzekł rotmistrz. Trzeba się miéć na ostrożności.
— Ale ja na chwilę drzwi nie opuszczam.
— Nikt nie był? nie dowiadywał się? nic.
— Któż by mógł? ruszając ramionami odezwała się Lina, u mnie nikt przecież nie bywa. Tu cały dzień cisza i pokój, jak na wsi.
Rotmistrz dobył trochę pieniędzy, obejrzał się pilno do koła i poszedł wreszcie. Na kilka kroków przed nim dreptała Magda, która wyszła umyślnie przodem, ażeby się mu przypatrzéć: nieznacznie to go mijając, to pozostając i nie patrząc niby, nie widząc. Dobrze sobie zapisała w pamięci te rysy wyraziste dzikiego i surowego wyrazu. Rotmistrz zanurzony w sobie, nie dostrzegł wcale, że mu się przypatrywano i chmurny udał się wprost do zamku, gdzie właśnie tego dnia sam król JMość się znajdował.





V. Hrabina Orzelska.

Wereszczaka musiał tymczasem całych sił, jakie mu przyjaźń dawała, używać, aby niecierpliwość Piotra poskromić. W człowieku tym, którego nieszczęście złamało, niewdzięczność i zdrada i wyrządzone krzywdy oburzyły, odzywała się dawna, stała miłość dla Maryi i dziecięcia z całą siłą, jakiéj jéj uczucia te dodawały. Dopóki daléj był od niéj, znosił cierpliwie wyczekiwanie, hamował się sam i nie wyrywał zbytnio, ażeby się zbliżyć do niéj, aby ją chociażby widziéć zdaleka. Już w Bożéj Woli podkradłszy się pod okna, zobaczył po wielu latach smutną i zbolałą, a zmienioną twarz ukochanéj. Teraz, gdy był o kilkadziesiąt tylko kroków od niéj, a zmuszony był czekać i cierpiéć, wiedząc, że i ona zarówno boleje bez nadziei, brakło mu chwilami siły, by dotrwać nie zdradziwszy się, nie oszalawszy, tylko ażeby ją zobaczyć.
Z tego usposobienia nie spowiadał się przed Wereszczaką, ale poczciwy przyjaciel czytał mu z zasępionego oblicza, co cierpiał, i jak się hamować musiał. Przychodził do niego po kilka razy na dzień, aby mu uścisnąć ręce, spojrzeć w oczy i szepnąć po cichu:
— Cierpliwości, Piotrusiu! cierpliwości! ja chwili nie tracę, ale nam głupstwa dla pośpiechu popełnić nie wolno, bobyśmy popsuli wszystko. Rotmistrz lęka się cienia, najmniejsze podejrzenie mogłaby Marya i dziecko srodze przypłacić. Należy go osaczyć wprzódy, opasać i jak dzika wziąć w łożysku, gdy się będzie sądził bezpiecznym.
Piotrowi łzy kręciły się w oczach, ale nie odpowiadał nic. Obawiał się go tak dalece Wereszczaka, że mu nawet nie chciał dokładnie wskazać domu, w którym Marya była osadzoną, kazał czekać i czekać.
— Wszystko idzie jak najlepiéj, rzekł naostatek, jeszcze dni parę, a spodziewam się, że przygotuję tak wykradzenie twéj żony, iż się ono bez najmniejszego niebezpieczeństwa dokona, ale tu w Saksonii należy być ostrożnym. Rotmistrz ma stosunki, dowodów nie mamy, on ma protekcye, gdyby nas schwytano na jego instygacyę, a wpakowano do Königsteinu, moglibyśmy tam zgnić, i nikt by nas ztamtąd dobyć nie potrafił. Trzeba więc z naszéj strony plecy sobie zapewnić, a to już poczęte, mamy już za sobą hr. Brühla.
Dziś zaś, dodał, jeszcze mi szczęśliwsza myśl przyszła, za którą Panu Bogu dziękuję. Mogę tu znaleźć orędowniczkę silniejszą nad inne, o któréj mi się ani śniło. Posłuchaj.
Piotr nadzwyczaj zaciekawiony przystąpił do Wojskiego, który sobie czuprynę tarł i wyłamywał z radości.
— Same przypadki mnie spotykają w tém zaczarowanym Dreznie, począł Wojski, takim cudem złapałem w ulicy kasztelana Niemirę, który mnie Brühlowi zaprezentował, a dziś, najśmieszniejsza w świecie, a najszczęśliwsza przygoda.
Wiesz, że ja teraz ze Zdunki, od mojego domku, skrzypek i myśliwstwa i od mojéj drogiéj matki rzadko wyjadę gdzie w świat. A po co mi szczęścia szukać, kiedy je mam w domu? ale przed niewielu laty grała we mnie niecierpliwsza krew i kręciłem się trochę, aby się pokręcić tylko pomiędzy ludźmi. Już ci się przyznam, choć to szlachcicowi wstyd, żem trochę dla tych nieszczęsnych skrzypek się włóczył, bo mnie tam Włochy i Niemcy uczyli, a passyę miałem, żeby arte rzępolić. No, i doszło się do tego, że potrafię niezgorzéj. Coraz więc do Warszawy się uciekło na kilka tygodni, a tu między muzykusami królewskiéj kapelli i innymi, między naszą szlachtą wiodło się życie utrapione, włócząc często, gdzie nie było nawet potrzeba. Nie śmiéj się, nic w tém złego nie było, ale młodość ciekawa. Jednego dnia wpadłem między swoich, godzina obiadowa, idź z nami jeść. Myślałem, że który do siebie zaprosi, żaden własnéj kuchni nie miał. Pójdziemy jeść do Duvalowéj! zawołali.
— Cóż to Duvalowa? — nie znasz Duvalowéj? — w śmiech ze mnie. — Cała przecież Warszawa zna ją i jéj historyę.
— Cóż za historya? — Nie odpowiedzieli mi nawet i poszliśmy do Duvalowéj. Garkuchnia była niby, niby winiarnia na Krakowskiém, ale dosyć uboga. Stara kobieta o włosach siwych, krzątała się około gości. Siedliśmy do stołu, podali jedzenie, niebyło wyśmienite, ale znośne, wino téż. Człek głodny a spragniony, to mu wszystko smakuje. Weszło nas kilku razem, kilka téż osób zastaliśmy już tam, usłużyć wszystkim było trudno. Stara Duvalowa, służąca, chłopiec, kręcili się jak oparzeni, nie mogąc nam wystarczyć. To ten, to ów, stuknął o stół. — Wina! mięsa! chleba! soli! Wśród tego zamętu, otwierają się drzwi i ze dwiema flaszkami pod pachą, wylatuje do nas... no! Hebe z Olimpu zstępująca nie mogłaby być cudniejszą. Dziewczynina lat może dwunastu, zręczna, szykowna, śliczna! ale co to śliczna! cudowna. Aniołek, tylko mu przypiąć skrzydła, takie to było zgrabne, a twarzyczkę miała tak pańską, tak szlachetnych rysów, taką pełną rozumu nad wiek, i sprytu i dumy zarazem, żem osłupiał! — Wszystkie téż oczy zwróciły się na nią, choć ona na nikogo spojrzéć nawet nie raczyła, postawiła flaszki na stoliku, podniosła główkę, strzepnęła długie w pukle zwite włosy i wyszła.
— Ależ to dzieciak śliczny! co to będzie, gdy dorośnie, — zawołałem zachwycony, chociaż nie łatwo mnie jaka twarz zająć potrafi.
Mój towarzysz się uśmiechnął i szepce mi na ucho:
— Co za dziw! królewska córka!
Opowiedział mi tedy na ucho, iż córka téj siwowłoséj jejmości, która się nie pokazywała nigdy, bo była chorą, w czasie jednéj bytności króla w Warszawie, pozyskała jego serce. Sierotka jego tak piękna była królewską córą. Lecz kapryśne serce Augusta II-go wprędce zapomniało o nieszczęśliwéj Henryecie Duval i dziecię chowało się na łasce babki, opuszczone dosyć. Jużem późniéj siedząc w Warszawie, nie chodził gdzie indziéj jeść, tylko do Duvalowéj, aby to cudne dziecię zobaczyć. Kilka razy próbowałem je zaczepić, zagadać, a było to dumne, milczące jakieś, nieprzystępne, że się słowa z niego dopytać było trudno. Przecież gdym starą Duvalową poznał lepiéj, a rozgadał się z nią, uzyskał w domu wstęp i gościnne przyjęcie, jakoś i ta mała się udobruchała. Obchodziłem się téż z dzieckiem bardzo grzecznie i oględnie.
Osobliwość była przypatrzéć mu się bliżéj, takie w téj naturze zawczesne grały instynkta krwi. Bywało, gdy ulicą idą regimenta gwardyi, kawalerya, wojskowi jadą, muzyka gra, to się do okna rwie, drży, rumieni, w rączki płaszcze, a nabiera postawy jakby żołnierskiéj. Te ciemne i brudne izdebki garkuchni zdawały się w niéj obudzać wstręt i pogardę. Ubrana ubogo, zawsze wyglądała wyświeżona i umiała się ubrać tak, że można ją było wziąć za paniątko. Admirowaliśmy ją wszyscy, a ona rumieniła się od aplauzów i przyjmowała je, jak gdyby jéj były należne.
Jednego razu o porze niespodzianéj przychodzę do winiarni, pusto było zupełnie, nawet staréj Duvalowéj nie znalazłem, nagle z trzaskiem otwierają się drzwi i wypada mój dzieciak, alem nie poznał! Licho wié, zkąd jéj przyszła ta fantazya, przebrała się za chłopczyka, i było jéj tak do twarzy, choć klękać przed nią.
Zawstydziła się strasznie, chciała drapnąć, alem pochwycił, naśmieliśmy się, bo była na mnie jakoś łaskawszą, wyrwała mi się potém, zaczęła maszerować jak grenadyer, pochwyciła moją laseczkę, robiąc nią jak bronią, i swawolnica nadokazywawszy sztuk dosyć, furknęła i znikła. Jeszczem takiego dziecka i pięknego i z fantazyą osobliwszą nie widział, jakem żyw.
Wkrótce potém musiałem wyjechać z Warszawy, rok nie byłem cały. Wróciwszy na krótki czas, przypomniałem sobie Duvalowę i poszedłem do niéj. Przyznaję się, żem niecierpliwy był zobaczyć jak mi téż to dziecko wyrosło, czy nie zbrzydło, czy nie straciło tego uroku, jaki miało. Znalazłem wszystko jak było, i moją dziewczynkę dobrze wybiegłą w górę jak młoda topolka, a zawsze równie wdzięczną, zwinną, dumną i wykrygowaną po żołniersku. Stary weteran, piechur, ulegając fantazyi pieszczoszki, wyuczył był ją bronią robić, musztrować się, całą służbę pełnić, i umiała ją tak doskonale, że się téj osobliwości napatrzéć nie było można. Co tam za myśl tkwiła w téj młodéj główce, Bóg raczy wiedziéć; babka nie mogła jéj wyperswadować, ciągle się przebierała po męzku. Najlepiéj lubiła chodzić w mundurczyku i nie zajmowała się niczém tylko musztrą.
Narzekała przedemną staruszka, że jéj do żadnéj robótki, do żadnego zajęcia kobiecego nakłonić nie było można. Ale sądzę, że babka jéj téż wielkiego nie zadawała gwałtu, bo się w niéj szalenie kochała. Przyjęła mnie po staréj znajomości, niby dobrego przyjaciela, a z dziecinną trzpiotowatością; opowiedziała mi, że wiele postąpiła w muzyce, i że już nad nią nikt nie potrafi lepiéj robić bronią; że chciałaby tylko teraz jeszcze nauczyć się jeździć konno, bo jéj to jeszcze bardzo jest potrzebne. Gdym się śmiać zaczął z téj nowéj fantazyi, nachmurzyła się i uciekła.
Pogodziliśmy się wszakże nazajutrz, pozwoliła mi nawet zobaczyć swój klawicymbalik, który jéj babka sprawiła, i dowiedziawszy się, żem grał na skrzypcach, kazała mi skrzypce przynieść i przyjść jéj zagrać. Dziecko było tak urocze, żem mimo śmieszności, na jaką się w mych oczach narażałem, przyszedł jéj zagrać, z czego była bardzo rada. Trzeba ją było widziéć w tém ubogiém mieszkanku, w téj ciasnocie i niedostatku, paradującą jak królowa, pewną siebie, swawolną, wesołą chwilami, momentami chmurną a dumną, rozkazującą babce, mnie, wszystkim, co ją otaczali, rozpieszczoną, popsutą, a przecież tak dziwnie, wspaniale piękną, że jéj człowiek wszystko przebaczył to, co by w drugiéj wydało mu się nieznośném.
Znowuśmy się tedy poprzyjaźnili, a gdym wyjeżdżał, czując, że mi jest bardzo miłą, dała mi kokardę niebieską odpiętą z ramienia na pamiątkę, z taką pańską postawą, nagradzając moją uprzejmość dla siebie, iż się babka za boki trzymając śmiała. Boć to jeszcze dziecko, a już odgrywała rolę dorosłéj panny, która wié, że ją wszyscy wielbić muszą. Wielce mi, przyznaję się, żal było myśląc, że to śliczne stworzenie w téj Warszawie się marnie zwala i Bóg wié, jakiego może doznać losu z tą główką, rozpuszczoną na cztery wiatry.
Schowawszy ową kokardę niebieską na pamiątkę wziętą, jakem wówczas pojechał na wieś, nie było mnie w Warszawie lat kilka i Duvalowa i wnuczka jéj całkiem mi wyszły z pamięci. Nie mogę nawet zaręczyć, bo sobie nie przypominam tego dobrze, czym w stolicy nie był, nie widząc i nie dowiadując się tam wcale.
Dosyć, że w dobrych kilka lat przyszło znowu czasu sejmu jechać do Warszawy, ale już nie dla skrzypek, tylko dla sprawy jakiéjś i adwokatów. Byłem zakłopotany mocno i w głowie mi nie postało do owéj garkuchni pójść, a o starych znajomych się dowiedzieć. Jednego dnia, zasępiony idę ulicą koło Saskiego placu, wtém słyszę muzyka gra, tentent koni za mną, tłum mnie ciśnie, popycha, i choć ja tam tym widowiskom wcale nierad jestem, popchnęli mnie tak, że mimowoli dostałem się w pierwszy rząd. Od Krakowskiéj Bramy wołają: — Król! Król! Za królem wojsko i gwardye. Stoję tedy choć z musu, bo już ruszyć się ani sposób. Przodem szła straż jakaś, muzyka, laufry, powozy, anim się nawet dobrze mógł przypatrzéć. Opodal nieco, patrzę, jedzie król konno. Wyglądał, jakby go nigdy pod Klisowem nie potłukli, niby słońce na koniu, głowa podniesiona do góry, włosy w puklach obfitych, oblicze królewskie prawdziwie, jasne, wesołe uśmiechnięte, ręka w bok, na piersi lekka zbroja złocista, koń pod nim w krygach cały, przybrany i kapiący od złota. Za królem, szepczą mi — pułkownik Rutowski, syn królewski.
Podniosłem oczy, chłopiec ładny, kształtny, dorodny i także znać w nim krew. Niedługom nań patrzył, osłupiałem. Obok niego na koniu w amazonce niebieskiéj, srebrem bramowanéj, kapelusik z pióropuszem na lokach, rączka w bok, główka do góry, przysiągłbym, że moja wnuczka Duvalowéj. Ale, chyba nie może być. Oczym wlepił, stoję jak wryty. I ta i nie ta, bo wypiękniała jeszcze, wyrosła kibić, jak trzcinka powiewna, a wdzięku, a dumy, a parady, a blasku w oczach, a na ustach fantazyi królewskiéj. Czy ona, czy nie ona, dosyć, że podobniuteńka, dwie krople wody. W głowie mi się to zrazu pomieścić nie mogło, co ona robi tuż za królem, prawie przy królu. W téj chwili, gdym się zagapił na nią niezmiernie, ta mnie postrzegła, uśmiechnęła się, konia zacięła rózeczką, aż poskoczył i osadził się, i ręką mi się od ust kłania, jakby mówiła: — A co? albom nie bogini?
W istocie, była cudownie piękną, oczów od niéj oderwać nie mogłem; oglądała się długo ku mnie, główką mi dając znaki, jam stał, stał, patrzał, aż cały orszak mi z oczów zniknął. Poszedłem do domu jak pijany. Nad wieczorem poleciałem do Duvalowéj, garkuchnię zastałem jeszcze brudniejszą, niż kiedykolwiek była, ale o Duvalowéj ani słychu. Inni ludzie, gospodarstwo nowe. Gdym począł pytać, śmiać się za mnie zaczęli, ramionami ruszać, ażem zgniewawszy się, poszedł precz. Dopiero wieczorem dopytałem się końca téj zagadki. Królewską córkę jakimś przypadkiem poznał hr. Rutowski, syn Fatimy, podobała mu się siostra, postanowił i ją z téj biedy i upadku podźwignąć. Z saméj twarzy, w któréj delikatniejsze rysy króla się przypominały, poznać w niéj było dziecię wielkiego rodu, piękność téż nadzwyczajna uderzała. Rutowski, ubraną po męzku, w mundurku, przedstawił ją królowi, który w niéj uznał córkę i wynagradzając jéj długie zapomnienie i opuszczenie, natychmiast zajął się jéj losem. Była już w téj chwili hrabiną Orzelską, i noc a dzień budowano dla niéj pałac błękitny w Warszawie. Usłyszawszy o téj osobliwszéj a szczęśliwéj losu zmianie, anim się myślał zbliżać i przypominać mojéj dawnéj znajoméj z garkuchni od Duvalowéj, tylkom sobie zachował ową niebieską kokardę na pamiątkę. W kilka dni potém przyszło wyjechać z Warszawy, anom się późniéj już dowiedział, że mnie tam szukano od pułkownika Rutowskiego i ze dwora. Pomyślałem sobie, to i dobrze, że mnie nie znaleźli.
Wystaw że sobie, dziś ulicą zamkową idę zasępiony, słyszę za sobą na bruku koński tentent, zrazum się i nie obrócił nawet, w tém śmieszek za mną, konie się wstrzymały, a tuż i głos po polsku mnie pozdrawia.
— Dzień dobry panu Wojskiemu, dzień dobry!
Srebrny dźwięczek mnie przeraził, przypomniały się dawne czasy.
Obejrzę się, na koniu siedzi znowu, tylko już nie w niebieskiéj ale w czarnéj ze złotem amazonce, moja stara znajoma; patrzy się i śmieje. Za nią panów kilku wyzłoconych, wystrojonych, a wszystko to na koniach paradnych, i świeci jak z pudełka wyjęte. Stanąłem, zdejmując czapkę. Podjechała do mnie, uśmiechając się białemi ząbkami.
— A co tu wy w Dreznie robicie? zapytała, a gracie wy jeszcze tak ładnie na skrzypcach?
— Do Drezna mnie bieda przygnała, rzekłem, i rady tu sobie dać nie umiem, a o skrzypcach... o skrzypcach mowy nie ma, kiedy człek z troską na ramieniu chodzi.
— Dobrze ci tak, panie Wojski, odezwała się śmiejąc, o! dobrze ci tak! Jakto, przybywasz do Drezna, masz kłopoty i nie przyjdziesz do staréj znajoméj, aby się z nią poradzić i spróbować, czy téż ona się wam na co przydać nie może. Widzisz! pogroziła mi paluszkiem, Pan Bóg cię skarał.
— Za co?
— Za niewdzięczność! rozśmiała się, za brak pamięci.
— A przecież, rzekłem, niebieską kokardę do dziś dnia noszę.
Hrabina Orzelska na to w śmiech, odwróciła się do tych panów, którzy na nią jak w tęczę, a na mnie jak na raroga spoglądali, coś zaszwargotała do nich, a potém rzecze:
— Jutro, panie Wojski, przyjdź do mnie o dziesiątéj, powiesz mi o swojéj biedzie, a po staréj znajomości poradzimy.
Skłoniła mi się główką, uderzyła konia, ten skoczył, znikło wszystko, a jam został jak do bruku wrosły. Ale bo téż piękność z niéj rozkwitała, jakiéj chyba drugiéj na świecie nie ma.
— I zważcie tylko, dodał Wereszczaka, uśmiechającemu się Piotrowi, jak mnie w ulicy zobaczyli, tak poufale sobie baraszkującego z ulubioną córką królewską, cała ta kalwakata kłania mi się, żem czapką im wystarczyć nie mógł i jeszczem dziesięć kroków nie odszedł, gdy już słyszę, goni ktoś za mną, submituje się.
Patrzę, Brühl! Z okna gdzieś najrzał całéj sceny, bierze mnie pod rękę, wyrzucając srodze, żem taki niegrzeczny, że o nim zapominam, że czeka na me rozkazy. Myślałem, że mnie zjé, i oto, kochany Piotrze, jakim sposobem dziś interesa nasze stoją na najświetniejszych nadziei stopniu.
Piotr go uścisnął.
— Między nadzieją a skutkiem wiele jeszcze zostaje do przebycia, rzekł cicho.
— Wszelako, zawołał Wereszczaka, lepiéj już od nadziei iść, niż nie wiedząc drogi.
— I powiesz wszystko hrabinie Orzelskiéj? spytał Piotr.
— Zobaczymy, zobaczymy, odparł Wereszczaka, to zależy jeszcze od tego, jak mnie ona przyjmie, i jak się tam rozmowa złoży, na każdy raz mam przez nią do króla wstęp, mam pomoc Brühla i już jestem na pół pewien, że nie długo wszystko się szczęśliwie skończy.
Na te słowa skrzypnęły drzwi, kobieca głowa ukazała się w nich, była to Magda z raportem.





VI. Niespodzianka.

Wspomnieliśmy na początku naszéj powieści, iż dwaj bratankowie z twarzy do siebie wielce byli podobni. Rysy były te same, wzrost równy, ruchy jednakie. Wprawdzie, jak to zwykle na świecie bywa, gdy życie i charakter podziałały różnie na ten jeden materyał wyszły z ręki Bożéj, wyrobiły z niego dwie postacie odmienne, przecież zostało w nich jeszcze to podobieństwo, jakie ma nawet Lucyper upadły do swych braci aniołów. To pokrewieństwo twarzy i teraz jeszcze było uderzające. Nieraz Marya wpatrując się zdala z obawą w swego męża teraźniejszego, zapłakać musiała nad tą losu igraszką, która jéj w znienawidzonym stawiła przed oczy przypomnienie ukochanego. Był on jakby szyderskiem widmem przeszłości, jakby pomstą za dni szczęścia i spokoju.
W chwili gdy pani Sulzerowa weszła tak niespodzianie do pokoju, stał jeszcze Piotr wsłuchany w opowiadanie przyjaciela. Głowę mając nabitą świeżo tak dobrze zapamiętaną twarzą Wita, Magda, która widziała go wchodzącego na zamek, ulękła się, postrzegłszy znowu przed sobą. Wejrzała do izby, przestraszyła się i nie wiedziała już, czy wchodzić, czy uciekać.
Wereszczaka ją poznał, a widząc to wahanie się, podbiegł ku niéj zapraszając. Stała wszakże, oczyma mierząc Piotra i do słowa przyjść nie mogła.
— Ale proszę, proszę, rzekł Wereszczaka, to mój przyjaciel.
Magda wahała się jeszcze, skinęła na niego.
— Taż to ten sam przecie, co tę biedną kobietę tam trzyma!
— Co waćpani takiego? chodź że i przypatrz mu się.
Magda weszła nie bez pewnéj obawy, kłaniając się i przyglądając. Strój był inny, człek niby różny, przecież podobieństwo uderzające.
— A widziała-żeś jéjmość tamtego? gdzie?
— W ulicy! odpowiedziała, podobni jak bracia rodzeni!
— Bracia, ale nie rodzeni! rzekł Wereszczaka. Tamten łotr z pod ciemnéj gwiazdy, a ten najzacniejszy z ludzi.
Uspokoiła się tedy Sulzerowa, lecz nie mniéj ciekawie wpatrywała się w pana Piotra, który w nadziei, że się coś o żonie dowie, odchodzić nie chciał. Wereszczaka przybliżył krzesło.
— Proszę siadać, rzekł, i powiedz nam pani, co przynosisz.
— Nic złego, nic złego, szepnęła Magda, niech pan wielmożny będzie spokojny. Tak mi się złożyło szczęśliwie, iżem za pierwszym razem zaraz do téj pani dostąpić mogła i z nią się rozmówić.
— Jakto? byłaś pani? mówiłaś z nią? przerwał Piotr.
— Dziwnie się trafiło, rzekła Magda. Lina Holzerowa, którą paliła ciekawość, a rozmówić się nie mogła, szukała tylko kogo, coby jéj mógł służyć za tłomacza. Łatwo mi i nie prosząc było uzyskać pozwolenie wnijścia. Mówiłam z nią. Biedna pani! bardzo biedna, płacze, modli się, a ten co ją tam osadził, udał przed ludźmi za obłąkaną.
Piotr wzdrygnął się.
— Do téj pory, mówiła Magda, płacze swojego nieboszczyka pierwszego. W pierwszéj rozmowie nie wielem się mogła z nią dogadać, bo tam łez więcej niż słów było, a tuż mnie zaskoczył ów mąż, żem ledwie uciec mogła.
— Zastał waćpanią! zawołał Wereszczaka.
— Ale nie, nie, przecież mówię, żem uszła. Słuchałam jeszcze pode drzwiami, jak się kłócił i dokuczał i groził i szydził z téj nieszczęśliwéj.
Piotr bladł, drżał, włosy darł na głowie, napróżno go Wereszczaka znakami dawanemi starał się uspokoić, nic nie pomagało.
— Wrócisz więc waćpani tam znowu? dodał Wereszczaka.
— A! bezwątpienia, odpowiedziała Sulzerowa.
— O jedném panią przestrzedz muszę, to, byś nie wspomniała wcale, ani opisywała, kto waćpanię posyła i kto jéj w pomoc śpieszy.
— Jam o tém jéj mówiła już, alem nazwiska dać nie mogła, bom go sama nie wiedziała.
— I tak lepiéj, dorzucił Wojski, nie mów jej pani nazwisk, nie opisuj osób. Są ważne przyczyny, dla których z tém wstrzymać się należy.
— Ona mi nie łatwo uwierzy pono, poczęła Magda, bo znać dobrze wylękła i wypróbowana od losu, to się jéj zdradą wydawać będzie, lub podstępem. Trzeba czemś się złożyć.
— Bezwątpienia, zawołał Piotr, ale jéj waćpani jedno tylko powiedzieć możesz, iż ci, co jéj pomagać mają, przysłani są od ciotki wojewodzinéj.
— No dobrze, ciotki i wojewodzinéj, tego już będzie dosyć, dołożyła Sulzerowa, tak jéj powiem. Ale co panowie poczynać myślicie?
— Co? jak się waćpani zdaje? zawołał Wereszczaka, gdy kobietę gnębią i męczą i szaleństwem ją obrzucają, cóż czynić.
— Wyrwać ją ztamtąd! nie ma słowa! odezwała się Magda, ale zawsze jegomościuniu mój, kiedy to mąż?...
— To nie mąż! zawołał gniewnie Piotr.
— Jakże, mój dobry panie, kiedy ona mi sama to mówiła, rzekła urażona Sulzerowa, na cóż to przedemną udawać i inaczéj powiadać, jak jest?
Dwaj mężczyzni popatrzyli na siebie, Wereszczaka skinął na Piotra i rzekł stanowczo:
— Waćpani jesteś poczciwą i zacną kobietą, nic przed nią bym nie taił, ale moja jejmościuniu, dowiedziona to rzecz, że wam język za zębami utrzymać trudno.
Magda splunęła.
— Et! zawołała, ludzkie potwarze! a przyznam się wielmożnemu panu, że tak omackiem coś robić, nie lubię i z sumieniem chcę być spokojną.
Piotr wziął ją za rękę.
— Powiem waćpani wszystko, rzekł, ale wiedz jedno, iż wygadawszy się, choćby bez złej woli, kobietę i dziecko zgubić możesz. Ja jestem mężem tej pani, ojcem tego dziecięcia. Ten człowiek podobny do mnie bratankiem moim. Chcąc mi żonę i majątek odebrać, napadł na mnie z ludźmi, i zbitego na placu zostawił. Byłem osiem lat w niewoli u pogan, wyrwałem się z niej i wracam, on wie o tem, żem żyw. Uciekł tu z nią, aby sprawiedliwości uszedł w Polsce.
Mówił jeszcze, a Sulzerowa wpatrzona, przestraszona, rozczulona słuchała drżąc, ręce łamiąc na przemiany, strachem i litością zdjęta.
— Mój panie wielmożny, rzekła, a toć wam pomódz chrześciański obowiązek, a toć wam służyć, sprawa święta. Ale, dodała, ja niewiele rozumiem, możnaby pójść do króla, oskarżyć, kazać go ująć, a jemu ją odebrać.
— Któż zaręczy, że król uwierzy, gdy on tu ma swoich, co mu pomagają, i kto zaręczy, że w pierwszéj chwili przez zemstę nowéj się zbrodni nie dopuści na niéj i dziecku? Trzeba więc iść ostrożnie.
— A dla czegoż jéj choć nie powiecie, żeście żywi? zapytała Sulzerowa, bo to się aż w głowie przewraca.
— Nie możnaż jéj tego nagle zwiastować, dodał Wereszczaka, boć i wielka radość niebezpieczną bywa, ale właśnie do tego idziemy.
— Przedewszystkiém wyrwę ją ztamtąd!
— Tam ci nikogo nie ma oprócz Liny Holzerowéj, byle jejmość iść chciała, a ludzi kilku, to ją weźmiecie łatwo.
Zamyśliła się wszakże Magda.
— A no, nie, odezwała się potrząsając głową, inaczéj to zrobić należy. Musimy z gospodynią mówić; kobieta nie zła, tylko chciwa. Kupić ją trzeba.
— Zapłacimy, zawołał Piotr, zapłacimy, co zechce.
— Mam iść dzisiaj? spytała kobieta.
— Jak tylko waćpani uznasz, że można, dodał mąż, śpieszyć musimy, aby jéj oszczędzić cierpienia.
— No dobrze, spuście się na mnie, szepnęła, ja obmyślę, co trzeba, panowie przygotujcie, co do was należy, nie stracimy chwili. Naprzód — nie ma co kłamać, rzekła po namyśle, trzeba ją przygotować do tego, iż mąż niepewno, że zabity, że o nim coś od Turków słyszano. Już proszę mi to zostawić, ja sobie rady dam.
Skończyła się rozmowa roztrząsaniem drobnych szczegółów. Tego dnia blizko nadchodzący wieczór już nic przedsiębrać nie dawał. Wereszczaka poszedł się dowiadywać o pałac Orzelskiéj i coś kupić w mieście, Piotr sam został.
Słońce miało się ku zachodowi, gdy zniecierpliwiony, roznamiętniony, pochwycił czapkę i wybiegł z mieszkania. W rozmowie z Magdą dowiedział się, że Wit Maryę umieścił na Nowém-Mieście, i że dom był Holzerowéj. Powiedział sobie w duchu, iż się przecie dowiedziéć potrafi, gdzie ta kamienica leży i niepostrzeżony przynajmniej zdala koło niéj się przejdzie. Trochę przysłoniwszy twarzy, o ile pora dozwalała, nie obudzając podejrzenia, puścił się uprzedzając powrót Wereszczaki, któryby mu pewnie wynijść nie dał i w mgnieniu oka był już na moście. Franz drążnik, który go w mieszkaniu Wojskiego widział razy kilka, teraz przechodzącego około lektyk przy zamku zobaczywszy, gdy go pośpieszny chód uderzył, pomyślał, że się może zarobek nadarzy i puścił się za nim w pogoń. Nie rychło go postrzegł Piotr i poznał.
— Mybyśmy pana grafa prędzéj zanieśli w lektyce, zawołał.
— Chciałem się przejść pieszo, odparł Piotr, ale słuchaj, kiedyś już jest, znasz Nowe-Miasto?
— Każdy dom i uliczkę! Jam się tu przecie nad Elbą urodził i mam nadzieję, że mnie tu pochowają.
— Jest na Nowém Mieście jaki dom Holzerowéj?
Franz się uśmiechnął figlarnie.
— E! to się już graf, przepraszam, spóźnił, stara baba, dawniéj była niczego.
Piotr się namarszczył, trzeba jednak znieść i wysłuchać było.
— Dom Holzerowéj na Meisnerowskiéj ulicy, poprowadzę pana i pokażę.
— Idź przodem, rzekł Zagłoba, nie oglądaj się na mnie, gdy przyjdziesz pod dom, stań, postój, obejrzyj się i wracaj natychmiast nazad.
Dał mu talara, Franz się puścił żwawo ani słowa nie mówiąc. Nie można było powiedzieć, żeby się oglądał, przecież czuł Piotr, iż się do jego chodu stosuje.
Wyprzedził go do domu, stanął, postał, poszedł do piekarza bułkę kupić i zabrawszy ją już wracał, gdy Zagłoba zwolna dopiero się do wrót zbliżał. Minęli się tak, nie mówiąc słowa. Piotr się téż ani tu domowi mógł przypatrywać, ani miał nadzieję cokolwiek zobaczyć, wiedział już z opowiadania Magdy, iż mieszkanie Maryi wychodziło na ogrody ku Elbie. Szło mu o to, ażeby domostwo obejrzéć, i choćby okna z tamtéj strony oglądać. Ówczesne ogrody nie były jeszcze tak poostawiane murami, tak obwarowane szczelnie, jak dzisiejsze. Uliczka po za hauptwachtą przy moście spuszczająca się ku Elbie, dozwalała wynijść aż na brzeg rzeki za ogrody i ztamtąd próbować czy by się wewnątrz dostać nie można.
Piotr niewolą swą, wędrówkami pieszemi, nawykły był do oswajania się łatwego z miejscowością, instynktowo znalazł przejście, spuścił się aż do rzeki, a że woda była mała, suchą, szeroką znalazł dróżynę na wybrzeżu. Ztąd już dom znaczny zdala Holzerowéj widać było i okna jego ujrzawszy, pan Piotr zadrżał z radości.
W blasku zachodzącego słońca, w jedném z nich spostrzegł właśnie ukrytą za gałęźmi wierzb, znaną mu, wyrytą w jego pamięci twarz Maryi zbladła, wychudłą, ale nie zmienioną. Obok niéj złotowłosa główka dziecięcia oczkami w niebo podniesionemi goniła chmurki po niebie. Piotr stanął, oczy mu zaszły łzami, musiał pochwycić za pień drzewa, ażeby nie paść od wzruszenia. Wzroku od tego okna oderwać nie mógł, patrzał nienasycony, spragniony, prawie szczęśliwy. Dopiero po długiéj chwili przyszło mu na myśl, że gdyby go tam kto spostrzegł tak utkwionego nieruchomie, mógłby dziwne powziąść podejrzenia, ale trudno mu się było oderwać od widoku dwóch istot najdroższych, z których jedną znalazł znękaną, drugą rozkwitłą i wyrosłą. Dwie te ukochane główki pochylone ku sobie, spojone uściskiem, poglądały na świat jakby strudzone i znudzone nim i dniem za długim i za długiém życiem. Dwa razy przychyliwszy się do dziecięcia, matka mu coś szeptała na ucho. Urszulka uśmiechnięta podniosła ku niéj oczki, ręką przyciągnęła ją do siebie. Biednemu Piotrowi, który w pierwszéj chwili był ze swojego miejsca szczęśliwy, teraz za dalekim się ono wydało, szukał środka czyby się zbliżyć nie można niepostrzeżonemu. Postąpił kilka kroków. Drewniany płot od Elby dosyć niedbale sklecony, około którego gdzieniegdzie wierzby rosły, miał furtkę ku rzece. Drżącą ręką, popróbował jéj przechodząc, nie była zamknięta; pokusa, pragnienie zbyt wielkie, któremu oprzeć się nie mógł, wciągnęło go do wnętrza. Ogród był zarosły krzewami dosyć wysokiemi, które prawie wchodzącego zakrywały. Z po za nich widać było ganek domu i wyjście do ogrodu, a w górze owo okno otwarte, jak raju brama. Cicho, powolnie, ostrożnie skradając się Zagłoba sunął się coraz bliżéj, serce mu biło strasznie. Cień drzew zakrywał go i dostrzedz z okien nie dawał. Szedł, póki krzewów i drzew stawało, i tu wreszcie zatrzymać się musiał. Z miejsca swego nietylko widział Maryę i Urszulkę, ale szczebiotanie dzieweczki doszło uszów jego. Jak się było ztąd oderwać, jak odejść! W téj chwili z po nad głowy dziecka jakby rażonego trwogą, wyjrzała nagle głowa rotmistrza, który się pochylił, oczy topiąc w zielonych głębiach ogrodu, jak gdyby w nich szukał czegoś. Przeląkł się Piotr, sądząc, że go postrzedz, jeśli nie poznać może, i przycisnął do pnia lipy. Marya i Urszulką znikły z ram okna. Rotmistrz stał długo, długo z niedowierzaniem rozglądając się w ogrodzie; potém zwolna okna zamknął, zaryglował i zniknął. Szary mrok padać zaczynał. Korzystając z niego, cały jeszcze rozmarzony Piotr wysunął się powoli z ogródka, wybiegł nad brzeg, nad rzekę i zdało mu się, że wcale dostrzeżonym być nie mógł. Brzegiem rzeki szli ludzie od czółen z wiosłami na plecach, szli rybacy Serbowie, których mowa staro-słowiańska uderzyła ucho Piotra, wmięszał się między nich i nieznacznie powrócił w ulicę ku mostowi, który prowadził do miasta. Pomimo dosyć szczęśliwego składu okoliczności i nadziei odzyskania prędkiego istot ukochanych, Piotr był smutny, coś jakby niewytłómaczone przeczucie złego miotało jego sercem, napróżno chciał się otrząsnąć z wrażenia, gniotło go i uciskało. Zwolna powlókł się do mieszkania mijając oświecony zamek, przy którym mnoga służba i konie oznajmywały o jakiemś tłumnem zgromadzeniu, lub zabawie. Z góry słychać było nawet przygrywającą muzykę i jakby hałaśliwie wznoszone toasty. Buchnęły one kilka razy i po nich nastała cisza, w rynku za to było pusto. Piotr doszedł do kamienicy i w samym jéj progu spotkał Wereszczakę, który powracał także z jakimś węzełkiem pod pachą.
— Gdzieżeś to bywał? zapytał.
— Chodziłem się przejść, w tamtą stronę ku zamkowi.
— Nieostrożność wielka, a nuż by cię gdzie Wit zwietrzył, mógłby nam zemknąć jak nic. Miejże Piotrusiu cierpliwość, przynajmniéj dopóki ja się z Orzelską nie zobaczę.
— Nikt mnie nie widział, i niespotkałem się z nikim, odparł Piotr. Chodźmy na górę.
Poszli więc. Ledwie próg przestąpili, przyszedł się im pokłonić gospodarz, Niemczyk w czarnéj czapeczce na łysinie, bardzo grzeczny, ale dziwnie nieprzyjemny. Przepraszał on polskich panów grafów, że się im był zmuszony naprzykrzać, lecz okoliczności pewne, potrzeba pilna wymagała, by ich prosił o zapłacenie komornego i rachunku.
Uderzyło to Wojskiego, który kazał sobie podać na piśmie ile należało, ale zarazem dosyć dumnie oświadczył, iż nazajutrz się wynoszą. Niemiec na to uśmiechnął się nieznacznie, pokłonił, nie odpowiedział nic, ale ani się uniewinniał, ani nadal zapraszał. Wereszczaka zapłacił złotem milczący i gospodarza pożegnał, który odszedł z pokłonami nie mówiąc nic.
— To nie jest bez kozery! zawołał Wojski po wyjściu Niemca, nie mogę zrozumieć, plotka jakaś czy intryga, wszakżem pewny, Jezu najsłodszy, że taki niemaszek nie pozbywa się chętnie z domu tych, którzy mu dobrze płacą.
— Może sobie znalazł takich, co mu lepiéj jeszcze płacić przyobiecali, rzekł Piotr.
— Byłoby to prawdopodobném gdyby połowa mieszkań, równie porządnych jak nasze, nie stała pustkami, dodał Wereszczaka, ale kat go bierz, mniejsza o to.
Pogadawszy jeszcze chwilę, pokładli się spać. Pod owe czasy, mimo, że w zamku przeciągała się często zabawa bardzo długo, miasto uciszało się i usypiało około dziesiątéj godziny. Domy zamykano w wielu miejscach o dziewiątej nawet, światła gasły i ruch wszelki w mieście ustawał. Właśnie na zegarze w kościele Świętego Krzyża wybijała dziesiąta, gdy w pośród téj nocnéj ciszy, dały się słyszéć turkot powozu i tentent ciężkich koni. Co dziwniejsza, zbliżył się on do kamienicy i zdawał zatrzymywać u bramy. Wereszczaka, który jeszcze nie spał, wyjrzał przez okno, noc była dosyć jasna. Przed wrotami stał jakiś czarny wóz kryty i przy nim kilku konnych ludzi, a tuż uderzono do bramy dosyć gwałtownie.
— Co też to może być? pomyślał sobie Wojski, czyby to byli jacy podróżni?
Na dole dał się słyszéć brzęk kluczów, szwargotanie, potém gadanie głośne, potém stąpanie po schodach, aż nareszcie zaczęto stukać mocno do drzwi mieszkania. Przez nie bardzo szczelne deski, wpadało światło.
Wereszczaka, który pierwszy się zerwał i przyskoczył, posłyszał głos gospodarza domagającego się aby mu otworzono. Inne jakieś głosy dosyć szumnie popierały to żądanie. Nie mogąc ani zrozumiéć, ani się domyśléć coby to być mogło, Wojski odryglował.
Natychmiast wszedł w wysokich butach palonych z ostrogami, w kapeluszu stosowanym, w mundurze wojsk saskich, przy szabli wojskowy jakiś, trzymając w ręku papier, a za nim gospodarz i trzech żołnierzy, z których jeden pozostał u wnijścia, a reszta za zdumionym postępując Wereszczaką wtargnęła wewnątrz mieszkania. Oficer spytał go po niemiecku, czy on był... a nie mogąc wymówić nazwiska, pokazał mu papier, na którym stało coś podobnego do Wereszczaki. Zatem nie rozprawiając dłużéj, domagał się towarzysza jeszcze. Jeden żołnierz został przy Wojskim, któremu się kazano ubierać niezwłocznie, drugi z oficerem i gospodarzem szedł daléj, w widocznym zamiarze wyszukania Piotra, który już stał na pół odziany w progu, rozbudzony tą wrzawą. Oficer aresztował natychmiast Zagłobę i jemu téż odziewać się polecił, na wszystkie pytania odpowiadając tylko ruszeniem ramion i uderzeniem ręką po papierze. Co kilka minut naglił, ażeby wyjeżdżać? Spytano go: Dokąd? — ruszył ramionami tylko, nie dał odpowiedzi. Gospodarz nie mógł lub nie chciał ich objaśnić, widoczném tylko było, że wiedział zawczasu o losie swych gości, gdy z nich należność ściągnął. Wereszczaka spytał, czy mogli zabrać rzeczy, na co otrzymał odpowiedź potwierdzającą, Piotr chmurny nie odrzekł ani słowa.
Co to miało znaczyć — nierozumieli dobrze; domyślali się wszakże jakiéjś zdrady i zapewne wypędzenia z Saksonii aż do granicy polskiej. Próżno było żale rozwodzić i szukać winowajcy! Zaledwie dano czas rzeczy zebrać; gdy już oficer dał znak do wyjścia, żołnierzy dwóch puszczając przodem, następnie rozkazawszy iść aresztowanym, a zamykając pochód sam z drugim żołnierzem. Tak zeszli ze schodów i zbliżyli się do bramy. Tu stał człowiek z pochodnią przyświecając do wozu, który bardzo niepocześnie wyglądał. Czarno malowany, z małém okienkiem kraciastém, zamknięty był w dodatku na żelazną kłódkę. Piotr i Wereszczaka we środku znaleźli jeszcze jednego żołnierza z bronią i wązkie drewniane, nie wygodne ławeczki. Oficer dosiadł konia.... Drzwiczki za nimi zamknęły się zaraz, pochodnia zgasła i powóz ruszył zwolna po bruku.
— Nie ma wątpliwości, że nas do granicy odstawią! szepnął Wereszczaka. Lecz w tejże chwili żołnierz siedzący nakazał:
Still! i musieli zamilknąć.





VII. Na Koenigsteinie.

Dopóki powóz toczy! się po bruku miejskim, przez małe okienko mogli kiedy niekiedy mimo nocy, to światełko zobaczyć, to ludzki głos posłyszéć, to jakiś znak życia pochwycić; wkrótce jednak z kamieni zjechali na zwyczajną drogę i Wereszczace zdało się, że ani mostu, ani nowego miasta nie przebywali. Noc i cisza ich otaczała, wiatr tylko słychać było, chwilami smagający ściany powozu tego osobliwszego i tentent koni otaczających i szepty żołnierzy.
Powóz posuwał się dosyć powolnie, po drodze nie zbyt równéj, migały nad nią wysadzane znać drzewa. Gdzie byli rozpatrzéć się, odgadnąć nie umiał Wojski, a Piotr tak był przybity wypadkiem, że padłszy na ławę, prawie bezprzytomny z bólu, pozostał nieruchomy i nie myśląc nawet śledzić, co się z nimi działo.
Wereszczaka pomyślał tylko: — No, zdziwi się moja hrabina Orzelska, gdy się jéj jutro nie stawię. Zapyta może Brühl, co się ze mną stało? Nie podobna, ażeby to bez wiedzy wyższych władz uczyniono... więc się wprędce dowiedziéć muszą i — spodziewam się, że nas uwolnią. Jużciż w Saksonii jakaś sprawiedliwość i porządek istnieje, więc choćby omyłka się stała, to ją wprędce naprawią.
Pomyślał potém Wojski, iż w tém być może także intryga Wita, który mógł doszpérać przybycia Piotra, zobaczyć go gdzie i — może postarał się, aby go wywieziono. Dokąd? — naturalnie, nie gdzie indziéj, tylko za granicę. Zdało się nieco dziwném Wereszczace, że jadąc w tę stronę, mostu nie przebywali. Ale w tym popłochu mógł téż nie uważać, kiedy go minęli. Nie. lękał się tak bardzo o siebie, pewien, że wprędce rzeczy wyjaśnić się muszą. Żal mu było Piotra, którego rozpacz przeczuwał, choć twarzy dojrzéć nie mógł.
Zdawało się potém panu Wojskiemu, jakby z lewéj strony przez okno dojrzał wody błyszczącéj, która się ciągle im ukazywała z jednego boku. Miałażby to być Elba... i coby ona tu robiła?
Nie spuszczał oka, licząc prawie drzewa nad drogą i owe jasne błyski wody. Ale szczupłe zakratowane okienko nie wiele mu widziéć dozwalało, a noc ciemna trwała ciągle...
Powóz stanął znać dla przemiany koni, słychać było rozmowę żołnierzy, fukanie i nawoływanie, potém ruszył się znowu i jechali daléj. Drzwi nawet nie otworzono i nie spytano ich, czyby czego nie potrzebowali. Postanowili téż nie żądać nic, dopókiby się położenie ich nie wyjaśniło. Pomimo utrapienia, niepokoju i niewygodnego siedzenia, Wojski począł ze znużenia drzémać. Piotr z oczyma w żołnierza wlepionemi, siedział osłupiały. Jechali tak całą noc.
Niekiedy czuć było po rozlegającym się kół huku, iż przebywali mosty, potém wlekli się jakby po piasku, koła uderzały o kamienie, wóz przechylał się czasem niebezpiecznie. Dnieć nareszcie i szarzéć co raz zaczynało wyraźniéj; Wojski się przebudził, migały ciągle drzewa, a gdy się nieco podniósł w lewo, zobaczył wodę znowu, po nad którą ciągle jak się zdaje jechali. Drugi jéj brzeg wysoki był, zarosły lasem, a gdzieniegdzie z pośrodka drzew słupiaste skały szare wystawały.
— Kat ich wie, dokąd oni nas tak wiozą? mruczał Wojski, ale to pewna, że na drodze do Wrocławia, nic podobnego nie widziałem.
Piotr nie patrzył nawet.
Dzień jasny był zupełnie i okolica coraz wyraziściéj dawała się rozpoznawać przez małe okienko. W prawo były góry zielone, obrosłe gąszczami, na lewo stromy brzeg i rzeka.
Mignęły murowane domki jakieś, niby dworki i wioski, nie zatrzymywano się nigdzie.
— Ciekawa rzecz, póki to tego będzie? mówił w duchu Wojski, boć przecie gdzieś jeść dać muszą, i zatrzymać tę utrapioną jazdę na ławce, od któréj kości bolą.
Weszło słońce blade... żołnierz dodany im do towarzystwa spał. Piotr dumał. Wereszczaka przyglądał się; jechali a jechali... ale teraz jakoś bardzo wolno i pod górę. Zdawało się Wojskiemu, że żołnierze pobiegli przodem, oficer coś zakomenderował. Góra była stroma i konie ledwie się wlokły. Trwało to dobry kwandrans, gdy nagle jakieś wrota skrzypnęły, konie uderzyły o bruk, zrobiło się ciemno, wjechali w bramę sklepioną. Wóz stanął. Przez okna widać tylko było kręcących się żołnierzy, biegających ludzi, pośpiesznie zwołanych jakichś kluczników. Piotr ruszył się z siedzenia, aby obejrzéć.
W tém kłódkę zamykającą drzwiczki otwarto, odemknięto powóz i mężczyzna w szaréj opończy dał znak siedzącym wewnątrz, ażeby wysiadali. Domyślili się, że ich do jakiegoś zamku i więzienia przywieziono. Wóz dokoła otaczali żołnierze; wrota, któremi wjechali już były zaparte. Przez drugi otwór ich przeglądał obszerny dziedziniec, otoczony mury wysokiemi, do których przyparte były zabudowania posępnie wyglądające. W jednym rogu baszta ogromna z wązkiemi okienkami, nie tynkowana, górowała po nad mury.
Gdy pan Piotr wysiadł, otoczono go natychmiast i oddzielono od Wereszezaki, który ledwie miał czas uścisnąć mu rękę. Poprowadzono go przodem pod strażą w podwórze i znikł Wojskiemu z oczów. Po chwili kazano wysiąść i jemu, obstąpili go żołnierze, klucznik poszedł przodem, wiedziono go widocznie do więzienia.
Wereszczace nie tak było straszném zamknięcie, jak gwałtowne oddzielenie go od Piotra, dla którego samotności się obawiał. Nie było wszakże sposobu, bo na domaganie się o rozmowę ze starszym, odpowiedziano mu tylko groźbą, fukiem i popchnięciem na ścieżkę, która miał iść. Żołnierz niósł za nim węzełek. Weszli w podwórzec obszerny, staremi drzewy zarosły, i tak opasany ogromnemi kortynami, iż świata za niemi widać nie było. Kilka baszt i wysokich gmachów, studnia, trochę zżółkłéj trawy, nic więcéj nie zobaczył Wojski. Prowadzono go po naradzie właśnie do jednéj z owych baszt niepocześnie wyglądających i po wązkich schodkach nie wygodnych na drugie piętro. Tu drzwi dębowe otworzył klucznik, wskazał oczyma więźniowi wnętrze, Wojski wszedł, wrzucono jego tłómoczek i wrota zaparły się szybko za nim. Pozostał sam...
Pierwszém staraniem jego było daną mu tak uprzejmie kwaterę obejrzeć. Składała się ona z ciupki przy wnijściu wązkiéj i właściwego mieszkania, z jedném oknem małém, wysoko umieszczoném, do którego przecie w grubości muru wyciosane wiodły schodki. Okno żelazne, opatrzone kratą, gdy spojrzał przez nie, wskazało Wojskiemu, że się znajdował w zamku, na ogromnéj jakiejś górze wzniesionym. Widok ztąd rozciągał się na odległy krajobraz górzysty, który wstęga szerokiéj rzeki przecinała. W dali, na drugim jéj brzegu, widać było skalistą stożkowatą górę lasem okrytą, a po za nią falowate wzgórza, osady, lasy. Mógł ztąd przynajmniéj więzień popatrzéć na szeroki świat Boży, ale nieznany jakiś, cudzy i dziwnie mu wyglądający... Zszedłszy ztąd, znalazł Wereszczaka łóżeczko skromne z siennikiem, stoliczek, słomą wyplatane krzesło, dzbanek bez wody i otłuczoną miskę... więcéj nic.
Mieszkanie wygodném nie było, ale Wojski westchnąwszy, pożałował tylko, że z sobą skrzypców nie wziął. Mając tyle wolnego czasu, byłby sobie wygrywał po dniach całych...
Co się z Piotrem stało? — nie wiedział, zdało mu się wszakże, iż go przedtem do téj saméj baszty prowadzono, gdzie zaś osadzono? odgadnąć nie umiał. Pocieszało to Wojskiego, że miał na sobie podróżny kaftan łosiowy, cały wypikowany dukatami i trzosik dobrze zachowany pod nim. Za pieniądze mówił sobie, koniec końcem zawsze się coś kupić daje, trochę wygody, trochę swobody... zresztą, któż wie?
Przeszedł się po izbie raz i drugi, kąty obejrzał, ściany rozpatrzył... i stanął zdziwiony bardzo. Na wydrapanym tynku, doczytał się napisów łacińskich i polskich. Stały lata szeregiem notowane jedną ręką... długie! długie! Zły to był znak dla Wojskiego, — ale od czegóż? myślał, — hrabina Orzelska.
Ranek już był późny, a bodaj bliżéj południa, gdy zabrzęczało, zastukało i stary klucznik nadszedł. Ręce włożywszy w kieszenie opończy, stanął najprzód, ażeby się dobrze więźniowi przypatrzéć, widocznie chciał rozpoznać z jakim człowiekiem i naturą będzie miał do czynienia, popędliwą czy spokojną, chytrą, czy lekkomyślną. Wojski prawie równie spokojny, przyglądał się także klucznikowi, mając pobudki nie mniejsze do odgadnienia co był zacz. Ale z żółtéj, pargaminowéj twarzy człowieka zobojętniałego nic się nie czytało. Była zamazana jak karta, na któréj by studenci długo piór próbowali.
Zaczął tedy klucznik od niemieckiéj przemowy, pytając więźnia czy co rozumié. Wojski umiał trochę z żydowska po niemiecku, a główne wyrazy pierwszéj potrzeby nie były mu obce, choć więc nie zbyt klasycznym stylem, porozumiéć się mogli, z czego stary zdawał się dosyć zadowolony. Chciał téż może wiedziéć jedno jeszcze, czy więzień będzie miał czém płacić i obznajmił mu dosadnie dosyć, że jadło więzienne było bardzo liche, chléb bardzo czarny, piwo kwaśne, ale, że wszystkiego czego dusza mogła zapragnąć, za pieniądze w Königsteinie dostanie.
Posłyszawszy to złowrogie imię twierdzy, w któréj już naówczas nie jeden z ziomków jego spędził długie lata, Wojski widocznie pobladł i zmięszał się, przypomniał sobie wszakże Orzelskę, Brühla i wstąpiła weń otucha.
Zapowiedział staremu, że za jedzenie płacić będzie, choćby nawet i za towarzysza, którego z nim razem przywieziono, a zarazem spytał, czy z więzienia do króla i ministrów pisać wolno.
Klucznik się rozśmiał tak, jakby go spytano, czy wolno wyjeżdżać konno na spacer.
— Ani odrobiny papieru, ani kropli atramentu, ani źdźbła pióra miéć panu nie wolno, a pisać, rzekł, chyba paznogciem po ścianie. Tego ja dla pociechy nie bronię.
Wojskiemu zrobiło się smutno.
Nastąpił szczegółowy cennik różnych wiktuałów i napojów, za których dobór tém sumienniéj mógł ręczyć stary Wulf, iż jego własna żona dostarczeniem dla więźniów tych wygódek się zajmowała.
Napróżno usiłował Wereszczaka rozmowę skierować ku rzeczom ogólniejszym, coś się dowiedziéć, czegoś pocieszającego zaczerpnąć. Klucznik nie rozumiał nic nad to, że mu oddano człowieka do pilnowania, za którego odpowiadał i powinien był sobie z niego korzystać, dopóki miał trochę zapasu. Doświadczenie nauczyło go, że każdy taki więzień zrazu się spodziewał bardzo rychłego uwolnienia i szafował tém co miał do osłodzenia chwil pierwszych, a potém... Nie dając się zatrzymać dłużéj Wojskiemu, który miał wielką do rozmowy ochotę, klucznik machnął ręką i wyszedł.
Za drugiém przyjściém zapytał go Wojski, gdzie posadzono jego towarzysza, na co się rozśmiał tylko stary i mówić nic już nie chciał więcéj. Pod wieczór przyniesiono kaganek i zamieniono go po usilnych prośbach na świécę.
Wereszczaka położył się wcześnie, a choć mimo letniéj i gorącéj pory, w murach było chłodno i wilgotno, usnął z wielkiego znużenia.
Następny dzień upłynął zupełnie do poprzedzającego podobnie. Zapłacił Wereszczaka za jadło, za napój, dał dość znaczny podarek klucznikowi dla ujęcia go sobie, chociaż stary przyjął to dość obojętnie, patrzał długo przez okno na okolicę, potém zatęsknił, pomyślał o domu, zakręciła mu się łza i sam się rozśmiał z siebie, iż mógł tak brać do serca omyłkę. Był bowiem pewny, że Orzelska dowié się o jego losie i postara o uwolnienie. A tenże serdeczny Brühl taki miły i wylany dla Niemiry i dla niego! Oczéwiście, tylko tak prędko się to jeszcze dokonać nie mogło.
Trzeciego dnia wieczorem, Wereszczaka zmiarkował, że to się może przeciągnąć i że dla porządku należało na ścianie dnie sobie znaczyć, aby się nie pogubić z niemi. Zapisał więc daty starannie i chwilę czasu spędził na rozpatrywaniu po murach, które ciekawą były kroniką. Stały tam napisy różne, sentencye łacińskie, daty, nawet rysunki, godła i herby. W ogóle mimo pięknego widoku, dosyć było nudno, Wojski bardzo żałował, że skrzypców z sobą nie miał. A na tak krótki czas starać się o nie i kupować lada co nie było warto.
Po tygodniu, z klucznikiem już dosyć dobra przyjaźń została zawartą. Widząc, że Wereszczaka obrzydliwie się nudzi, Wulf przyniósł mu starą Biblię niemiecką bez początku i końca, wyczytaną mocno, ale w środku jeszcze nie zbyt poszarpaną. Wojski popatrzał na nią, pokiwał głową, słowo Boże w języku którego nie lubił, zdawało mu się sprofanowaniem, odsunął księgę i podziękował. Zobaczył téż sam gdzieś nazwisko Lutra, które go oparzyło.
Innego dnia Wulf mu przyniósł wiązankę kwiatków i położył na stole. Tę Wereszczaka pochwycił chciwie bardzo, uśmiechnął się do niéj, zapłacił za nią, bo mu jego lasy, pola, ogród i swobodę wiejską przypominały, niektóre z nich nawet były dobre, stare znajome. Zapach płynął od nich uroczy, śmiały się biednemu myśliwcowi, gdy je do ust przyciskał. Dnie za dniami płynęły jednostajnie, cicho, głucho, a szereg wypisanych na ścianie przedłużał się, przeciągał, a od zbawczyni owéj, ani słowa. Wereszczaka posmutniał! On, jak on! ale staruszka matka! ale biedny Piotr, i ta Marya, nieszczęśliwa ofiara? co się tam z niemi wszystkiemi działo? — myśléć nie mógł. Czasem zapłakał, choć się łez wstydził. Klucznik był człek dobry, nieubłagany tylko gdy szło o to, co przepisami więziennemi dozwolone nie było, naówczas milkł i uchodził. Postrzegł wszakże Wereszczaka, iż na nim złoto czyniło wrażenie wielkie, prawie nie przeparte. Drugiego tygodnia, wypruł siedząc w oknie, kilka dukatów błyszczących, które w łosiowéj skórze chodząc, nabrały pięknego połysku, rozłożył je na stole i czekał. Stary przyszedł z jadłem, popatrzał na zwodników, odsunął je zwolna i ostrożnie, miskę i talerz postawił, sam z założonemi w tył rękami, jak gdyby się pokusie chciał obronić, nie odszedł zaraz, ale oczyma je po trosze zjadał. Z Wojskim mogli się jako tako rozmówić.
— To dla waszeci, odezwał się śmiało Wereszczaka, ale, ale, nie darmo. Posłuchaj mnie tylko, nie ma żadnego niebezpieczeństwa, rzeczy wielkiéj nie wymagam. Posadzono tu kędyć mojego towarzysza, gdybyś mnie z nim na kwandrans tylko sprowadził na rozmowę, jego tu, czy mnie tam, wszystko jedno, weźmiesz sobie to złoto.
Klucznik ruszył ramionami, po burczał pod nosem, drzwiami rzucił i wyszedł.
Wereszczaka wszakże na widoku pieniądze zostawił, ale wieczorem nie powiedział mu już słowa, nazajutrz téż. Ile razy Wulf przyszedł, a pieniądze spostrzegł, gniewnie na Wojskiego wejrzał i wychodził w najgorszém usposobieniu. Dukaty sobie leżały. Czwartego dnia Wulf oparł się o stół.
— Schowaj-że to pan, z tego nic być nie może?
— Dlaczego? w nocy wszyscy śpią, nikt nie słyszy, nie widzi, poprowadzisz mnie z sobą, wrócę z wami. Bramy przecież zamknięte, a ja uciekać nie myślę.
— Nie może to być, nie może, zamruczał klucznik. Darmo kusisz człowieka.
Piątego dnia Wulf spytał.
— A długo chcesz z nim mówić?
— Pół godziny.
— Nie może być!
— Kwandrans.
Potrząsł głową.
— Dziesięć minut.
Wyszedł bez odpowiedzi, ale Wojski otuchy nabrał. Spać się nie położył wcześnie, bo go już i sen nie brał, o północku jeszcze chodził po izdebce patrząc na świecący nad okolicą księżyc, gdy zaskrzypiało coś w zamku. Zerwał się ku drzwiom, ale zamiast klucznika wsunęła się nieznana postać. Kobieta chuda, wysoka, koścista, straszna, z siwemi na głowie najeżonemi włosami, osłoniona chustą spadającą długo, czysto wiedźma nocnica. Skinęła na Wojskiego, który się dorozumiał po latarce w jéj ręku, że go chce gdzieś prowadzić i wyszedł. Po cichu się spuścili schodami w dół baszty, zakręcili w korytarz ciemny, długi, gdzieś może w okólnym murze wykuty, zeszli jeszcze raz po schodach, stara odryglowała drzwi, popchnęła Wojskiego dając mu latarkę, a sama została na progu. Z bijącém sercem wbiegł do nizkiéj izby sklepionéj Wereszczaka i przy blasku skąpém latarki, ujrzał Piotra, który znać niepoznawszy go zrazu, z oczyma otwartemi, leżał na tapczanie słomą narzuconym.
Milcząc, padli sobie w objęcia.
— Jakeś się tu dostał?
— Nie pytaj! czasu nie ma, mów, jak ci tu jest? spytał Wereszczaka.
— Źle, — okrutnie źle, — szepnął, głos zniżając Piotr, my tu umrzemy. Ja! to przeznaczenie moje! ale ty...
— Ani ja, ani ty, zawołał Wojski, czuję, że się to rozjaśni, odkryje, i że wkrótce będziemy wolni. Mam wiarę jak najmocniejszą.
Piotr westchnął. Mieniając szybko słowa, dopytał Wojski położenia izby więziennéj przyjaciela, która leżała, jak się zdawało, w téj saméj baszcie, ale o dwa piętra głębiéj. Z okna jéj nie było widać nic oprócz wału okrytego trawą i rozsianemi po niéj kamieniami. Podzieliwszy się z Piotrem pieniędzmi, których lękał się, ażeby mu nie zabrakło, Wojski wywoływany natrętném baby chrząkaniem i pukaniem, uściskawszy po kilkakroć przyjaciela, wysunął się, ocierając łzę z powieki. Nadzieja w sercu jego osłabła była już nieco, teraz odżyła znowu chwilowo. Bóg sprawiedliwy, rzekł w duchu, źli tryumfują czasem, ale zwycięztwo ich trwa krótko. — Wszystko się wyjaśnić musi, a ktoś się przecie o nich upomni.
Gdy nazajutrz przyszedł klucznik, jakby o niczém nie wiedząc, ze śniadaniem dla Wojskiego, ten mu wetknął dukaty leżące na stole, a z kieski dobył jeden jeszcze i milcząc go dołożył, nie powiedzieli do siebie ani słowa. I znowu kilka dni upłynęło, a w losie więźnia niezmieniło się nic. Dostał tylko na wagę złota szarego papieru kawałek, trochę bladego atramentu i rozszczepione pióro suche. Materyały te posłużyły mu do spisania na czysto kalendarza, który utrzymywał na ścianie.





VIII. Na Saskim bruku.

Pani Magda Suzlerowa niezmiernie była losem nieszczęśliwéj kobiety zajętą. Nazajutrz nie wypadało jéj iść znowu do Liny Holzer, aby nie obudzić podejrzenia, powstrzymała się więc do trzeciego dnia, ale rano pobiegła.
Zapukała na pierwsze piętro, raz i drugi i trzeci, nie odpowiedział jéj nikt. Z drugiego po schodach zbiegała właśnie z książkami pod ręką Liza.
— A gdzie matka? — zapytała Suzlerowa.
— Mieszka na drugiém piętrze.
— Ale siadywała na pierwszém?
— Tak, tylko teraz tu nie ma nikogo, rzekła wzdychając dziewczynka.
— Jakto? a ta pani?
— Niech no jéjmość pójdzie do matki, to tam się wszystkiego dowié, jéj tu już u nas nie ma.
— Nie ma! — ze wzruszeniem łamiąc ręce, odezwała się kobieta, — a cóż się stało?
Dziewczę nie słuchając, już biegło w dół schodami, a Magda pośpieszyła na górę. We drzwiach zadzwoniwszy, zetknęły się z Liną.
— Cóż to? nie ma już jéj u was? — pośpiesznie rzuciła Magda.
Holzerowa załamała ręce, potém podniosła zaciśniętą pięść.
— O! tego łajdaka, łotra, tobym powiesiła, krzyknęła w złości. Coś mu się tu przywidziało, jeszcze mu było źle, zazdrościł jéj, że na Elbę i na zielone drzewa patrzała, porwał! wywiózł!
— Dokąd-że? dokąd?
— A któż go wié? kto go wié! to rozbójnik, jak się on z tą kobietą obchodzi, mówiła Lina. No! i myślicie, że mi choć po ludzku za mój dozór zapłacił? Gdzie tam! Obiecywał złote góry, gdy przyszło do porachunku, pourywał, poukręcał. Ale ja mu nie daruję.
— A gdzież się podzieli?
— E! on jest! on się nie ruszył, tylko tę nieboraczkę znów gdzieś zamurował, żeby już i słońca Bożego nie widziała.
Magdzie aż łzy w oczach stanęły.
— Niepoczciwy człek, szepnęła, niepoczciwy, a! żeby my jéj też pomścić nie potrafiły.
— Jak?
— Jak? toż to prosta rzecz, odparła Magda. Jéjmość wiesz, gdzie on mieszka. On nie wytrzyma, żeby żony nie szpiegował, trzeba tylko jego śledzić, aby odkryć, gdzie ją schował.
Holzerowa w ręce plasnęła.
— Masz ty słuszność, ale kto to uczyni.
— No, już się nie kłopoczcie, musiemy tego dokazać! gdzie on mieszka?
Lina wskazała znaną gospodę i dwie przyjaciółki pożegnały się. Magda śpieszyła, nie ścigać rotmistrza, tylko dać znać Wereszczace i Piotrowi. Weszła do domu w starym rynku, zapukała na piérwszém piętrze, cicho i głucho. Po chwili wyszedł pachołek, naciągając odzienie rozespany.
— A do kogo jejmości potrzeba? — spytał.
— Do tych dwóch polskich panów, co tu mieszkają.
Chłopiec oczy wytrzeszczył i głową dziwnie trząść zaczął, a ust jakby nie śmiał otworzyć.
— Czy to tak rano wyszli?
Milczał pachołek, a głową kręcił.
— Są w domu?
Ruszył ramionami.
— Cóżeś to niemy, czy co? — powtórzyła Magda.
Chłopiec się obejrzał do koła, przystąpił do ucha samego i przykładając rękę do ust, szepnął:
— Wczoraj ich obu zawieźli... do Koenigsteinu.
Magda strwożona załamała ręce. Za owych czasów, gdy kogo ten los spotkał, mówić nawet o tém nie było wolno, ani pytać, ani się dowiadywać.
Nie probując więc już nawet dobyć co z chłopaka, wcisnęła mu w rękę pięć srebrników i wysunęła się z domu zafrasowana, nieszczęśliwa, płacząca. Zrozumiała dobrze, iż zniknięcie kobiety i wywiezienie tych panów były w związku z sobą, że prześladowca nieszczęśliwéj znalazł sposób uprzątnienia tych, co przeciwko niemu świadczyć mogli. Oburzyła się w niéj poczciwa dusza; lecz wszystko to musiało się oczéwiście dziać z pomocą tak potężnych sprężyn i wpływów, iż nadziei nawet miéć nie było podobna, coś przeciwko nim począć. Powlokła się do domu, czując chorą i przybitą.
Mąż zastał ją, przybywszy na obiad z zamku, z czerwonemi od łez oczyma. Suzler, jak wiadomo, był kamerlokajem we dworze, wyglądał téż w galonowanéj srebrem liberyi, przy swym wzroście olbrzymim, jak dragon, a był mężczyzna przystojny bardzo, choć nie młody, poważny, bo go służba nauczyła uroczysty wyraz twarzy nadawać, nieco powolny, w gruncie dobry i uczciwy. Zobaczywszy Magdę zapłakaną, a sądząc, że jéj co dzieci spłatały, strasznie się obruszył, zdziwiło go mocniéj jeszcze, gdy na usilne pytania, badania, zaklęcia, przyczyny łez tych nie chciała mu objawić. Flegmatyczny zwykle Niemiec, jak każdy flegmatyk, gdy się w nim nareszcie żółć poruszy, stał się strasznym, taki go gniew opanował.
Bił pięścią o stół i zacząwszy od tego, że się ulitował nad żoną, skończył na tém, iż się poczynał oburzać i srożyć na nią, za to, że mu nic powiedziéć nie chciała. Magda znała to usposobienie męża, którym w powszednie dni władała jak chciała, ale czasu podobnego wybuchu musiała mu ulegać. Ułagodziwszy go więc nieco, z pewnemi ostrożnościami, poczęła wreszcie, pod największym sekretem, opowiadać mu historyę całą, tak, jak ją od p. Wereszczaki i Piotra słyszała. Suzler słuchał z niezmierném natężeniem i uwagą, a że miał jeszcze resztę niezużytkowanego gniewu, z którą niemiał co zrobić, obrócił ją całą na tego zbója i łotra, który niewinną kobietę dręczył, dziecku groził, a blizkiego krewnego i dobroczyńcę prześladował.
Wszyscy, którym nie obcą jest ta epoka i historya dworu Augusta Mocnego i jego następcy, wiedząc to, iż naówczas częstokroć wpływy i stosunki najmniejszych ludzi, najwięcéj mogły. Tam gdzie się ministrowie rozbijali o skały, kamerdyner Brühla, faworyt Sulkowskiego, przechodził cało i zwycięzko. Wszystko robiło się pokątnie, po garderobach, w korytarzach, przez małych ludzi, przez ciemne drogi, środkami, do których przyznać się było trudno. Łaska królewskiego kamerdynera, który miał przystęp do Majestatu, o jaki się miesiącami starać musieli napróżno ministrowie zagraniczni, a w ostatku otrzymywali audencyę przy świadkach, na któréj nic powiedziéć nie było podobna, łaska takiego nieznanego człowieka często skuteczniejszą była, niż wpływy najwyżéj stojących, a rywalizujących z sobą dygnitarzów. Magda, która o wielu podobnych historyach słyszała, pomyślała mimowoli, że może téż ten flegmatyczny jéj Niemiec, mógłby raz w życiu stanąć w obronie niewinności. Nie śmiała by go była namawiać do tego, ale Suzler sam jakoś wpadł na tę myśl, iżby się przydał może. Szło o szczegóły, szło i o kogoś, coby sprawę popierał. Nic więc tymczasowo zrobić się nie dało nad to, że Magda przez Linę Holzerową o dokładniejsze wiadomości postarać się miała. Suzler stanowczo oświadczył, że przez osoby wysoko na dworze położone, postara się zrobić, co tylko będzie można. Tymczasem i hr. Orzelska, któréj pamięć dziecinnych lat była drogą, która lubiła tego poczciwego Wereszczakę, pamiętając, jak jéj na skrzypcach wygrywał i z jaką wdzięcznością położył sobie na sercu jéj niebieską kokardę, oczekiwała Wojskiego o naznaczonéj godzinie. Nawykła teraz, by każde jéj skinienie było rozkazem, nie mogła się wydziwić, że ten nudziarz Wereszczaka nie przyszedł, ani w kwandrans, ani w półgodziny, ani nawet w półtoréj. Zrazu miała ochotę, jako nauczkę grzeczności, darować mu zégareczek złoty, który nosiła u pasa, potém pochmurniała, pogniewała się, pojechała na spacer i cały dzień była w najgorszym w świecie humorze. Taką ją znalazł ojciec król, przed którym jednak przyczyny smutku wypowiedziéć nie chciała. Trwał on nawet przez cały wieczór. A gdy ani gościa, ani wiadomości, ani wymówki żadnéj od niego nie otrzymała, pomyślała wreszcie, że może zachorował. To ją nieco uspokoiło, wolałaby chorobę, niż lekceważenie, lub obojętność.
Nazajutrz rano, przez sekretarza pałacu posłała nazwisko Wereszczaki do zawiadującego policyą stolicy, aby się jéj dowiedział, co się z nim stało. Czekała do wieczora na odpowiedź, która nie nadeszła. I drugiego rana ponowiła żądanie, niecierpliwie wyrażając się, że chce miéć odpowiedź natychmiast. Było to tak właśnie jakby król sam rozkazał. Zjawił się w pół godziny, niezmiernie nizko kłaniający się, w peruce, przy szpadzie, żółto-pomarańczowy jegomość, niezgrabnie dosyć chcący odgrywać rolę salonowego człowieka, który z zająkaniem, wahaniem, cedzeniem i frazesami, smażonemi po cichuteńku, oświadczył hrabinie, iż Polak tego nazwiska, z drugim szalbierzem wspólnie, który cudze zapożyczał i jakąś zbrodnię wielką miał popełnić, z rozkazu pierwszego ministra, zawieziony został do twierdzy Koenigsteinu, że tam zapewne, gdy papiery nadejdą, wytoczony im będzie proces... i...
Tu znowu począł się kłaniać, uśmiechać, uniewinniać, rękę położył na piersiach, i gdy hrabina nie mogła się zdobyć na odpowiedź, korzystając z chwili zdumienia, wyślizgnął się i wyszedł. Orzelskiéj łzy zakręciły się w oczach, mało znała poczciwego Wereszczakę, ale się jéj zdało, że człowiek tak serdecznie dobry, zbrodni się żadnéj nie mógł dopuścić. Cały ten dzień chodziła tak ponura, tak zasępiona, iż król August po dwakroć się znowu od ulubionéj córki domagał, aby mu przyczynę tego smutku wyjawiła. Po długich wahaniach, Orzelska opowiedziała mu, ze swego dawnego życia sceny owe, których pamięć jéj była drogą; opisała Wereszczakę, spotkanie z nim i los, jakiemu uległ. Król August, mając na głowie interesa dwóch krajów i nieszczęśliwą dosyć politykę europejską, i całą sieć intryg, którą ona była osnutą, nie lubił spraw drobnych sam rozstrzygać, ani się do nich mieszać. Całując córkę w czoło, prosił jéj, aby była cierpliwą, że się każe dowiedzieć, a zarazem radził jéj, by w podobne niezrozumiałe processa i instancye za kryminalistami nie wdawała się nigdy. — Znam dobrze tę szlachtę, rzekł, niezmierna duma i samowola ją cechuje, zdaje się im, że wszystko wolno. Któż może wiedziéć, co się tam stało? Przecież, jeśli ich aresztowano i zawieziono do twierdzy, bez powodu słusznego być to nie mogło?
Orzelskiéj zrobiło się smutno, poszarpała końce chusteczki, łza zakręciła się jéj w oku, nie odpowiedziała nic, lecz pomyślała sobie, iż na to inaczéj radzić musi. Późniéj jeszcze jéj było smutno, ale nastąpiły uroczystości u dworu, na których świetniała. Król chciał ją miéć przy sobie ciągle, admirując w niéj wizerunek własny, znacznie tylko upiększony i poprawiony. Piękna Orzelska uchodziła za nadzwyczaj do Augusta podobną; chóry pochwał, unoszące się nad nią, jak najprzedziwniejsze kadzidło, łechtały królewskie powonienie.
Polowanie, bal, fajerwerk, muzyka, taniec, znajomości nowe, zatarły powoli w pamięci przyszłéj księżny Holstein-Beck pamięć biednego Wereszczaki. Nie wiedziała już zresztą jak chodzić około tego.
Maleńki człowieczek (chociaż olbrzymiego wzrostu), Sulzer tymczasem gorąco się interesem zajmował, ale na swój sposób, zwolna, ostrożnie, z namysłem i rozwagą...
Magda wysłana na zwiady, razem z Hozlerową, doszły różnemi drogami do niezupełnie poprawnie, ale jako tako spisanych nazwisk. Zdobycz ta, niełatwa, z talentem prawdziwie niewieścim do zręcznego szpiegowania, uzyskaną została. Suzler dobrawszy sobie jurystę za sekretarza, zredagował notę o całéj sprawie, niezupełnie dokładną, ale na prawdziwych danych opartą. Winowajca, rotmistrz Wit, pozostał w miejscu, ośmielony tém, że mu się swoich prześladowców do Königsteinu zasadzić udało, żonę zaś odebrawszy od Holzerowéj, pod troskliwszym jeszcze dozorem w okolicach Drezna umieścił, tak, że miejsca pobytu niepodobna się było dowiedziéć...
Sulzer szedł sobie powoli, obiecując, że gdy wszystkiego podochodzi, naówczas choćby do króla samego się uda...
Niespodzianie wcale znalazł w téj sprawie pomocnika, choć nie rychło...
Kasztelan Niemira wrócił był z niczém do domu, zdawszy swój interes na Wereszczakę, ale przybywszy na barszcz i bigos do żony, bardzo był źle i surowo przyjęty. We cztery oczy nazwała go niezdarą, powiedziała mu, że ją chyba Pan Bóg takim mężem pokarał, który woli za piecem siedziéć, niż dbać o honor domu i familii. Gdy się kwaśne to przyjęcie w późniejszym czasie nie ułagodziło, kasztelan pisał przez rozstawione kresy do Wereszczaki i do Brühla listy naglące. Brühl mu odpowiedział najprzód, iż nie miał przyjemności widziéć pana Wojskiego, pan Wojski zaś z Königsteinu wcale nie odpisywał. Milczenie to, w końcu stało się tak znaczącém, że kasztelan się o przyjaciela zatrwożył. Nalegając na Brühla, dowiedział się wreszcie z przypisku jednego jego listu, zapełnionego ogólnikami, iż Wojski, z powodu jakiegoś kryminalnego processu, został w Konigsteinie osadzony.
Wiadomość ta, do szali, na któréj ciężył coraz wzmagający się zły humor żony dorzucona, przeważyła tak dalece postanowienie siedzenia w domu, iż kasztelan rad nie rad, więcéj dla Wereszczaki, niż dla siebie, wyruszył z domu do Drezna. A że mu bardzo szło o to, by jak najprędzéj powrócić, pośpieszył na rozsadzonych koniach (tak zwano wówczas rozstawne), do stolicy saskiéj. Zmęczył się w niesłychany sposób, i pół dnia najprzód odleżéć musiał. Wstawszy nareszcie, poszedł do Brühla, który mu z niesłychaném ubolewaniem oświadczył, że Wereszczaka był w brudną jakąś sprawę zamieszany i kto wie jak długo posiedzi w Konigsteinie.
— Panie hrabio! zawołał poruszony Niemira, ja tego człowieka znam od dzieciństwa, nie mógł i nie może być wplątanym w nic takiego, co by się brudném nazwało. Przypuścić należy, iż brudni chyba ludzie zasadzkę niegodziwą nań uczynili i dobréj wiary ministra nadużyć musieli.
Brühl już naówczas mimo oświadczeń przyjaźni, któremi szafował wszystkim, rad był bardzo wszelkiéj zręczności, dozwalającéj mu cudze omyłki, błędy i nadużycia wyświecać; poszedł na zwiady.
Dowiedział się, że rotmistrz Wit Zagłoba przez Sułkowskiego u ministra wyrobił ów rozkaz aresztu i wsadzenia do Königsteinu. Ministrowi starano się dowieść, że tam téż coś tkwiło polityce króla i dynastyi wielce nieprzyjaznego.
Trafiło się dziwnym wypadkiem, iż czasu ostatniéj o tém rozmowy, nadszedł kamerdyner królewski z biletem tyczącym się kadryla kostiumowego wieczornego na pokojach, w którym Brühl miał także figurować. Mówiono głośno, a że przed kamerdynerem nie było najmniejszego powodu czynienia sekretu ze sprawy dlań obojętnéj, Sulzer w progu wysłuchał całego opowiadania i przekonał się, że w kasztelanie mógł miéć dzielnego pomocnika.
Brühl prosił o czas, aby się dokładniéj dowiedziéć o sprawę Wereszczaki, poczem kasztelan go pożegnał i wyszedł. Kamerdynerowi kazano zaczekać, ale ten niepostrzeżenie wysunął się za Niemirą do przedpokoju i bardzo połamaną polszczyzną rzekł mu na ucho:
— W tego sprawie, ja mogę, pomogę, ja będzie przyjść do kasztelanowi.
Zdziwiony Niemira szepnął mu nazwisko i mieszkanie.
W dnie zabaw i assamblów na dworze, obowiązki kamerdynerów wielce były uciążliwe, jednakże Sulzer czując, że na pośpiechu zależało wiele, wziąwszy się za żołądek, wyrobił sobie urlop u marszałka dworu, tém powolniejszego dlań, że nigdy prawie podobnéj folgi nie żądał. Uwolniony, natychmiast udał się do kasztelana Niemiry i najprzód bardzo go grzecznie zaprosił, aby z nim raczył nawiedzić żonę, któraby im w téj ważnéj sprawie, wielce rozmowę mogła ułatwić. Niemira sercem całém bolejąc nad losem przyjaciela, czuł się już tak przytém zaciekawionym, że choć mu chodzenie i drapanie się po schodach niemieckich bardzo było ciężkiem, natychmiast na Rozmarynową pośpieszył uliczkę. Magda już była całkiem przygotowaną. Uszczęśliwiła Niemirę, przemówiwszy doń jego językiem; co więcéj, dowiedział się od niéj wypadkiem, wprzódy jeszcze nim o losie Wereszczaki, o tém, iż barszcz doskonale robiła. Barszcz w Dreznie rozpromienił Niemirę; ale po tym epizodzie obchodzącym żołądek, nastąpiła historya serca. Gdy Magda dosyć nielogicznie opowiadać ją zaczęła, kasztelan sądził zrazu, iż jakaś zaszła omyłka. Długo musiał słuchać, pytać, konfrontować, dochodzić, nim doszedł wątku.
Historya ta domu Zagłobów w głównych zarysach nie była mu obcą, powoli więc dopełnił ją sobie, zrozumiał, i doszedł do tego, iż należało na Wita uderzyć wprost, aby tamtych odbić.
Sulzer gorąco sprawę popierał, Magda łzami. Ofiarowano sprowadzić na świadki Linę Holzerową, powtarzano po stokroć najdrobniejsze szczegóły, a gdy kasztelan wyszedł od nich, tak mu w głowie od tego wszystkiego szumiało, tak mu się powikłały myśli, tak potrzebował rozważyć co miał daléj poczynać, iż się kazał w lektyce, to jest w tak zwaném przezeń pudełku godzinę nosić, nim zupełnie ochłonął.
Rotmistrza Wita widywał i spotykał był po świecie, lecz go instynktownie nie lubił. Teraz musiał stanąć wprost przeciw niemu, a znając po troszę stosunki jego na dworze, nie taił przed sobą, że zadanie było dosyć trudne, zawikłane i nadzwyczajnéj przebiegłości wymagające. Czasem jednak w rozpaczonéj godzinie przychodzi niespodziany posiłek i nieoczekiwany sprzymierzeniec.





IX. Niemra i Zagłoba.

Na zamku tego wieczora był bal wielki, zabawa, któréj program sam August Mocny zakreślił. Kilku książąt przyjmowano dnia tego, a dwór saski ilekroć miał zręczność popisać się ze wspaniałością i smakiem wytwornym, z którego słynął, usiłował zaćmić nie tylko skromny naówczas dwór berliński, który się z nikim nie ubiegał o sławę przepychu, ale cesarskie w Wiedniu okazałości. Nie żałowano nic, a rozkaz pana był wszechmogącym, nie szło o to, jakich środków używano do spełnienia go, byle został wykonany.
Niepodobieństwo nie istniało téż naówczas w słowniku ministrów i faworytów. Każda z takich uroczystości musiała się czémś nadzwyczajném odznaczyć. W czasie wesela następcy, raz dzień cały dwór przedstawiał najdokładniéj w tureckich strojach, namiotach, usłudze, sprzętach, jakby obraz z nad brzegów Bosforu wykrojony.
Innym razem ubiory musiały być hiszpańskie, maurytańskie, średniowieczne. Na maskaradach przedstawiano się w najbogatszych, a razem najdziwniejszych przebraniach. Przyszła księżna Cieszyńska z siostrą chodziły raz cały wieczór w postaci strasznych nietoperzów. Cały urok takich zabaw zależał na tajemnicy, na niespodziance. Sam tylko August wiedział co miało wywołać okrzyk podziwu, goście szli nie domyślając się co ich czekało. Wszystko co żyło, posługiwało naówczas do uświetnienia wieczora; mnoga rodzina królewska, jego ulubieńcy, wojsko, służba, stawało na zawołanie. Przepych istotnie był zdumiewający, brylanty i koronki przedstawiały summy bajeczne, stroje były sprowadzane z Paryża, a gdy czego zabrakło w Saksonii, leciał pocztą królewski dworzanin i przywoził z nad Sekwany na oznaczoną godzinę.
Tego dnia szczególniéj szło królowi o pokazanie wspaniałości; oprócz księżnéj Dessauskiéj, kilku pań z dworu pruskiego, był książe Holstein-Beck, którego już po cichu wymieniano jako prawdopodobnego małżonka pięknéj Orzelskiéj. Był więc bal zarazem, potém maskarada, w dziedzińcu wspaniały fajerwerk przygotowany, wieczerza wykwintna.
Brühl polecił kasztelanowi Niemirze, ażeby się koniecznie w zamku znajdował, posłał mu zaproszenie. Ciekawość i interes zmusiły dosyć nielubiącego tłumnych takich zabaw Niemirę, przystroić się w co miał najwspanialszego i kazał się zanieść do zamku.
Gdy wszedł, pokoje oświecone rzęsisto już były pełne; król August przechadzał się promieniejący wśród pań i panów postrojonych w atłasy, w koronki, w aksamity, w złotogłowy i pióra. Elegancya ta francuzko-niemiecka wprawdzie nie bardzo była do smaku kasztelanowi, któremu kuse owe suknie i prawie niewieście na mężczyznach błyskotki dziwacznie się wydawały; nie mógł jednak zaprzeczyć w duchu, iż to wszystko świetnie nader, cudacko, ale imponująco się wydawało. Mężczyzni w krygach, kobiety wywdzięczone, wybielone, wyróżowane, starcy kręcący się jak młodzież, niedorostki, udający powagę dojrzałych kawalerów, babunie w muszkach, z wachlarzami, ściągnięte, wysznurowane, drepczące na korkach, pobudzały go do śmiechu, ale mu tak na sercu było smutno, że się śmiać odechciało.
Stał więc w kątku, znalazłszy kilku krajowców, więcéj jak widz niż uczestnik, gdy nagle koło niego tuż zjawił się młodzieniec, osobliwszéj urody, w niebieskim mundurze, w peruce upuklowanéj a spadającéj na ramiona, tak, że raczéj do naturalnych, niż pożyczanych włosów była podobną.
Smukły, wiotki, bieluchny był, a tak dziwną jaśniejący pięknością, iż mimowolnie przypominał twarzą mitologiczne, idealne postacie. Młodzieniec ten nieznany panu kasztelanowi, był przez wszystkich w sali przytomnych przyjmowany z nadzwyczajnemi uwielbienia oznakami. Król go ściskał, inni kłaniali się do ziemi, kobiety posyłały mu jawne całusy, mężczyzni mało nie klękali. To cudne zjawisko trzpiotowatéj, ślicznéj laleczki, mocno zaintrygowało kasztelana. Nie mógł ani posądzić nawet, żeby ten Antinous język polski rozumiał. Nie kryjąc się więc z podziwieniem, jakie w nim wzbudził, kasztelan w sposób bardzo naiwny, odezwał się głośno do sąsiada:
— Ależ mości dobrodzieju, bestya piękna! na kobietę się urodził, wygląda jak anieli w kościele, tylko, że mu szatan z oczu patrzy.
Na te słowa biała a różowa twarzyczka pięknego owego chłopca, zwróciła się nagle ku kasztelanowi, poczęła nań patrzéć, patrzéć, przypatrywać mu się, uśmiechać, a w ostatku parsknęła śmiechem szalonym, niepohamowanym, dźwięcznym, dziecinnym, który kasztelana przeraził. Był to bowiem głos, wcale nie męzki, ton jego raczéj się kazał domyślać dziewczęcia.
Niemira zmieszany wzrokiem natrętnym, chciał się już usunąć, gdy chłopak zbliżył się doń i podając rękę, zawołał wesoło:
— A! pozwól pan byśmy się poznali.
Kasztelan kłaniać się począł, ale zupełnie zbity z tropu. Lękał się, czy na którego z książąt nie trafił, mówiących, jak słyszał, językiem nadziei przyszłego tronu.
— Muszę się z panem poznać! — dodał młodzieniec, bo widzi pan, pochlebstwa mi zbrzydły, a takie szczere z serca słowo, bardzo miłe, bardzo miłe.
Kasztelan się kłaniał, ale na odpowiedź zebrać nie mógł.
Zakłopotany był już najprzód tytułem, jaki dać wypadało temu panu.
— Dawno pan tu przybyłeś? — zapytał młodzieniec nieznany.
— Parę dni, świeżo, dopiero, mruczał kasztelan, który czekał napróżno, czy mu kto przez litość nie podpowié, nie szepnie, z kim miał honor rozmawiać.
— Dla przyjemności, czy... z interesem.
— A! — zawołał trochę już ośmielający się kasztelan, którego to bałamuciło, że widział mężczyznę, a słyszał głos kobiecy, — a! mościa dobrodziejko... Poprawił się śpiesznie. — Panie dobrodzieju, ktoby to z domu teraz, gdy żniwa się kończą, a siejba zaczyna, dla satysfakcyi wyruszył! Mam kłopot.
— No, mów że mi pan, co to takiego, ja króla znam, łaskaw jest na mnie, może téż co poradziemy.
— Trudno, odparł cicho kasztelan, ja już hrabiego Brühla o to obligowałem, a powiada, że rzecz nie łatwa.
— Przecież, co by to było? — nalegał młodzieniec.
— Sprawa nie moja, wzdychając dodał kasztelan, przyjaciela mojego, pana Wojskiego Wereszczaki.
Posłyszawszy to nazwisko, młodzieniec, który dotąd roztargniony był jakoś, zbliżył się żywo do mówiącego.
— Wojskiego! a to mój przyjaciel! to mój dobry, stary znajomy, zawołał, przyjdź pan do mnie, jutro, koniecznie, jutro rano, musimy go ratować.
Kasztelan jak do modlitwy złożył ręce, twarz mu rozpromieniała, uśmiech wykwitł na ustach.
— O panie mój! — zawołał, wiekuistą miałbym dla was wdzięczność.
W téj chwili muzyka zagrała kadryla, niebieski młodzieniec skinął głową kasztelanowi i skoczył trzpiot, lekko, w powietrzu prawie się niosąc, ku damom. Szmer uwielbienia za nim poleciał.
— Jak mi Bóg miły! — zawołał kasztelan, — cóż to to jest, czy anioł, czy szatan?
Wtém stojący obok podskarbi, trącił go łokciem i rzucił mu w ucho:
— Toć hrabina Orzelska.
Kasztelan aż poskoczył.
— Ale, co mi tam pan łaskawy takie rzeczy prawisz, na moje domatorstwo i łatwowierność rachując. Jakaż hrabina, kiedy mężczyzna?
Sąsiedzi śmiać się zaczęli.
— Przecież publicznie w męzkim stroju, szepnął Niemira, to chyba być nie może.
— Ale mości kasztelanie, ozwał się podskarbi, toś właśnie waszmość domatorstwa dał dowód, iż temu nie wierzysz. Słyszałem, że panu kazała przyjść do siebie rano, przekonasz się naocznie, iż ten młodzian czarujący, pokaże się jutro najpiękniejszą z dziewic.
Kasztelan zamilkł, głowę spuścił.
— Sodoma i Gomora! — rzekł po cichu, ale co mi tam, byleby Wereszczakę wyratowała.
W czasie całéj téj sceny, ode drzwi, stojący w nich w paradnéj liberyi cytrynowéj ze złotem kamerdyner, nie spuszczał oka z kasztelana. Ogromny drab uśmiechał się miluchno, patrząc jak na dziecię, na tego jegomościa, którego twarz świadczyła, iż z nim odegrano komedyę.
Ciekawość zmusiła Niemirę pozostać, dla widzenia kadryla dzikich Indyan, potém Meksykanów, potém diabłów.
Diabłami się zgorszył bardzo, ale tańcowali nader zręcznie, choć wyglądali w maskach wstrętliwie. Kasztelan wmięszał się w tłum i niepostrzeżony przyglądał się jeszcze fajerwerkowi, w którym, jak mu wytłómaczono, była cyfra hr. Orzelskiéj, zaprowadził go potém podskarbi do stołu, nakarmił, napoił, a gdy dobrze po północy wysunął się z głową rozgorzałą Niemira i do lektyki swéj kroczył, niespodzianie u schodów zaszedł mu drogę wygalonowany lokaj.
Poznał w nim swego znajomego.
— Pan kasztelan, szepnął mu, wszystko powiedziéć hrabinie, ona teraz wszystko może i... się zrobi... się zrobi...
Niemira po tylu wrażeniach doznanych, wieczerzy i winie, dojechawszy szczęśliwie do domu, usnął snem sprawiedliwego, ale kazał się obudzić rano, aby miał czas stawić się na naznaczoną godzinę do hrabiny Orzelskiéj.
Serce mu biło, bo do języka i obyczajów dworu nie bardzo był nawykły, a ta cudacka dziewczyna, która wczoraj była chłopcem, przestraszyła go swoją śmiałością, tonem i zagadkową twarzyczką.
Pałac wyglądał jak cacko, służba nie różniła się ani liczbą, ani wspaniałością od królewskiéj, audiencyonalna sala, wybita atłasem cała, rzucanym w bukiety kwiatów, podobną była do owych pudełek, w których się drogie składają klejnoty. W ogromnych naczyniach porcelanowych, stały wiązki kwiatów woniejących. Na szafkach, na gierydonach pełno było śmiejących się lalek i złocistych cacek.
Ledwie wszedł kasztelan i zdumiony rozpatrywać się zaczynał, gdy po za nim zaszeleściała suknia jedwabna — obejrzał się — we drzwiach stała, nie wczorajszy kawaler, ale urocza, jak kwiatek świeżo rozwity dzieweczka. Poznać było trudno w niéj trzpiota tego, tak wyglądała poważnie, skromnie, dziewiczo, a obłoczek znużenia i tęsknoty na czole, jak mgła ją srebrna obwiewał. Była stokroć piękniejszą teraz, a choć z twarzy do tamtego zjawiska podobną, wszakże inną. Zarumieniła się spostrzegłszy kasztelana, przywitała go uprzejmie i prosiła, siadając sama, ażeby usiadł.
Nie raźno było kasztelanowi, tak królewskie miała oblicze, taką pańskość w twarzy, taką powagę w obejściu. Ośmielił się wszakże, gdy z wyrazem wielkiéj dobroci rzekła do niego:
— Proszę was, mówcie śmiało, mówcie mi obszernie o całéj sprawie, jam sama przebolała wiele, nie byłam w dzieciństwie tak szczęśliwą, jak dziś jestem. Wojski był mi przyjacielem, dworzaninem, muzyką, i pierwszym mym wielbicielem naówczas, gdym przyjaciół, dworzan, muzyki i wielbicieli nie miała.
Zawahał się nieco Niemira, lecz trzeba było korzystać ze zręczności. Wiedział już dokładnie o całéj sprawie, mocno był przekonanym, iż to, co mu powiedziano, prawdą być musiało, — począł więc najprzód historyę Zagłobów. Nie dziwiąc się, iż od rzeczy na pozór obcéj rozpoczął, Orzelska słuchała go z uwagą wielką, jakby jéj bajkę ciekawą opowiadano. W istocie był to romans, który serce kobiety przejął politowaniem i współczuciem. Parę łez srebrzystych potoczyło się po twarzyczce i spadło w przejrzystą chusteczkę. Kasztelan mówił powoli, zgromadził szczegóły, rozgrzewał się powieścią własną i nie żałował barw ciemnych przeciwko rotmistrzowi Zagłobie.
— A! ja go znam, ja go widziałam, przerwała Orzelska, dziwnie wstrętliwym mi się wydał, gdym go raz pierwszy na polowaniu spotkała. Coś dzikiego ma w wejrzeniu, kręci się przy następcy, wiem, że go tam popiera Sułkowski.
— Nie dziw, pani hrabino, iż zręczny zbrodzień mógł nieopatrznego, a młodego Sułkowskiego obałamucić. Mówi to raczéj przeciw niemu, niż przeciw protektorowi.
— Dobrze więc, dodała Orzelska, gdy kasztelan skończył opowiadanie, ja biorę wszystko na siebie. Postępujmy jednak ostrożnie, abyśmy na pewno działać mogli. Ta biedna, nieszczęśliwa kobieta ma ciotkę. Okazuje się, że cudownie zmartwychwstały pierwszy jéj mąż był u niéj, od niéj wyjechał, goniąc za żoną, szlij pan sztafetę do wojewodzinéj, — jeśli ona poświadczy o prawdzie tego dziwnego wypadku, jeśli od niéj nadejdzie list, pójdę i rzucę się do nóg królowi ojcu i leżéć będę, dopóki się sprawiedliwość nie spełni. Znam szlachetne serce jego.
— Dopełnię rozkazu natychmiast, zawołał kasztelan, jeśli się nam, przeczuwszy niebezpieczeństwo, wymknie i uciecze występny...
— O! nie! — przerwała Orzelska, od dziś dnia nie spuszczą go z oka, i każdy krok jego będzie śledzony. Natychmiast się o to postaram. Tajemnica i milczenie! — szepnęła, kładąc palec na ustach. — Dziś jeszcze niech wyjdzie sztafeta i bądź pan spokojny. Zbrodzień nam nie ujdzie.
Podała rękę do pocałowania, kasztelan z uszanowaniem dotknął jéj ustami, nie powiem czy atłas czy rękę ucałował i przejęty się oddalił.
Zanieśli go lektykarze do domu, bo mu pilno było nader napisać do wojewodzinéj, a gdy list przychodziło wystylizować, nie szła mu ta praca łatwo. Szlachcic prawdziwy, stokroć wolał rąbać się, niż pisać; a jeść, niż decyfrować cudze pismo, i co się napocił nad raptularzami każdego utworu epistolarnego, trudno dać wiary. Napisawszy list, zazwyczaj spoczywał potém kilka godzin i powiadał znajomym, że w życiu dlań cięższéj pracy nie było. Godzin parę kosztowała i teraz redakcya, przerywana wzdychaniem, ocieraniem potu z czoła i chwilami wypoczynku. Kazał sobie wina przynieść, aby zeń natchnienia zaczerpnąć, a i to nie wiele pomogło. Naostatek list arkuszowy był gotów, opieczętowany, zaadresowany i pod wieczór wyprawiono go sztafetą. A że podskarbi także wysyłał po coś od siebie do Warszawy, szły do stolicy razem.
Wieczorem dopiéro kasztelan odetchnął, miał zaproszenie do wielkiego ogrodu królewskiego, wśród którego cienistych drzew, grano operę na murawie, w amfiteatrze pod gołém niebem, illuminacya miała być zachwycającą; lecz na te ciekawości zabrakło mu siły i ochoty, posiliwszy się, na sumieniu spokojniejszy, położył się do łóżka zawczasu. Nazajutrz spotkali się z Brühlem, był uprzejmy jak zawsze, milszy może niż kiedykolwiek, z rozmowy okazało się, że o bytności u Orzelskiéj już był zawiadomiony, radził kasztelanowi cierpliwość i milczenie.
— Zajmij się pan własnym interesem, popieraj swoją sprawę, o tém zaś, co ci na sercu leży, ani słowa nikomu. Bądź pan ostrożny. Na dworze milczeniem czyni się często więcéj niż wymową. Gramy tu w szachy, nigdy zdradzać się nie trzeba, gdzie się ma przyszły krok posunąć.
W końcu uścisnął mu rękę i szepnął do ucha:
Bon espoir! ale — cicho!
Kasztelan potrosze potrzebował téj przestrogi, gdyż w poczciwości swéj wygadywał się łacno, a gdy mu co na sercu leżało, ust utrzymać nie umiał.
Czas mu się téż wydawał niepomiernie długim, a Drezno, mimo świetnego dworu, nudném. Kazał się nosić w pudełku na przechadzkę do ogrodu za miasto, chodził pieszo, oglądał co tylko było do widzenia, ale sroga tęsknota, coraz mocniéj mu serce uciskała. Liczył dnie, które jeszcze w ten nieznośny sposób przesiedziéć tu musiał. Parę razy zaszedł do Magdy na pogadankę i kazał sobie raz zrobić barszczu, który po drugiéj łyżce wydał mu się szkaradnym.
Trzeciego czy czwartego dnia, zaczynał się już ubierać zrana, gdy do drzwi zapukano. Chłopak otworzył, a stojący z ręcznikiem pośrodku pokoju kasztelan z przerażeniem na progu ujrzał rotmistrza Wita, bladego, z błyszczącemi oczyma, z dzikim jakimś twarzy wyrazem, domagającego się wnijścia. Mało się znali z sobą.
— Bardzo przepraszam kasztelana, odezwał się stojący w progu, proszę mi darować, chciałem złożyć mu atencyę moją.
Jakkolwiek gość to był obmierzły, nie można go było odprawić nie obudzając podejrzenia, kasztelan zrezygnować się musiał, coś niewyraźnego mruknąć jakby go bardzo prosił. Narzucił na siebie podany kitel płócienny.
Rotmistrz wszedł kłaniając się i widocznie usiłując nadrobić humorem.
— Dowiedziawszy się wypadkiem o bytności szanownego kasztelana, rzekł rotmistrz, nie mogłem się oprzéć chęci ofiarowania mu usług moich. Cóż go tu sprowadza?
Kasztelan wielce zafrasowany, grał rolę swoją wcale nieźle.
— A! mój mości dobrodzieju, rzekł, gdybyś mi dopomógł do wyzwolenia z téj saskiéj niewoli, bardzo bym ci był wdzięcznym. Babie mojéj w głowie się przewróciło, zachciało się jéj wyższego krzesła, które wakuje właśnie. Ubiegających się dosyć, a ja tu, jak Piłat w Credo wlazłszy, zwijam się i pocę daremnie.
Rotmistrz nań popatrzał z uwagą wielką.
— A przecież, mówią, rzekł, że pan masz za sobą Brühla i hrabinę Orzelską.
— No, tak, łaskawi są niby na mnie, ale Brühl młody, a hrabina Orzelska bawi się, a ja tymczasem usycham tu w oczekiwaniu.
Rotmistrz zaczął się o sprawę bliżéj rozpytywać.
— Zachciałeś asindziéj, rzekł, trzeba być cierpliwym i przynajmniéj choć stanowczéj odprawy doczekawszy się, co byłoby już łaską, wracać do domu na siejbę. Nie mam ja do tych rzeczy szczęścia.
Rotmistrz zmilkł; Niemira zmiarkował, że wypadało dla niepoznaki zapytać go, co on tu i jak oddawna robił?
— Ja, rzekł Zagłoba, ja jestem w dosyć przykrém położeniu, ale wytłómaczyć się z niego trudno, bo nie do wiary rzeczy mnie spotykają. Żona moja chora na umyśle, nie spełna rozumu, w dodatku słyszę, że się miał zjawić jakiś szalbierz, samozwaniec, który się za nieboszczyka Piotra jéj męża, a mego bratanka udaje.
Kasztelan rzucił się z krzesła.
— Jam o tém nie słyszał? gdzież? jak? może li to być?
— Jest, jakem kasztelanowi mówił, a że u nas w kraju wszystko możliwe, więc i to. Mam dosyć nieprzyjaciół co posadzoną potwarz gorliwie podlewać będą, ażeby rosła. Szczęściem, szalbierza z jego pomocnikami pochwycono i domierzy się sprawiedliwość. To mówiąc rotmistrz, pochmurny przeszedł się po izbie.
— Pierwszy raz o téj sprawie słyszę, szepnął Niemira, aleć to zuchwalstwo bezprzykładne.
— Co pan chcesz? wszak ci jakiś łotrzyk, słyszę, Warneńczyka udawał, czémuż by nie Zagłobę!
Rozśmiał się dziko.
— Gdybym u dworu nie miał starych, dobrych przyjaciół, mógłbym był głową nałożyć. Żona nieprzytomna, nieprzyjaciół dosyć, a diabeł nie śpi.
— No, ależ to bajka z tysiąca nocy, dorzucił Niemira.
Rotmistrz ramionami ruszył.
— Dziwi mnie tylko, że ona do pana kasztelana wprzódy nie doszła, bo w kraju o niej słyszę wiele rozbębniono, a wojewodzina ciotka mojéj żony, nieprzyjaciółka moja wielka, pono się szalbierzowi uwieść dała. Nie pierwszy to przykład...
— Nic o tém w istocie nie słyszałem, rzekł żywo Niemira, siedzę w domu, mało kogo widuję, a tu ledwiem miał czas interesu dopilnować.
Zagłoba znać chciał o tém dłużéj i obszerniéj mówić, a do kasztelana się zbliżyć poufałéj, lecz doznawszy zimnego przyjęcia, musiał się pokłonić i ujść, bo rozmowa nie szła.
— Czemu pan u dworu nie bywasz? zapytał na wychodném. Takiego dworu, takiéj wspaniałości, takich zabaw, takiego towarzystwa drugiego na świecie nie znaleźć. Gdzie indziéj można żyć, ale być szczęśliwym i czuć w pełni, że się żyje, tylko tu.
— O! mości rotmistrzu! rzekł kasztelan ręce składając, ja jestem domator, ja lubię ciszę i spokój i strzechę moją z jaskółczemi gniazdami, najszczęśliwszym będę, gdy ztąd uciec potrafię.
Wit rozśmiał się.
— Tak to jest, zawołał, że każda natura czego innego wymaga i potrzebuje.
Zatém się pożegnali.





X. Zwierz na polowaniu schwycony.

List od pani wojewodzinéj obszerny, pisany po francuzku, aby mógł być w oryginale przedstawionym królowi, zawierający najmocniejsze dowody i poparcie prawdziwości wypadków, z uczuciem gorącém i wymową jaką daje oburzenie przeciw niesprawiedliwości nadszedł wreszcie, a Niemira ani chwili nie stracił by z nim pobiedz do pałacu hrabiny Orzelskiéj. Nie zastał jéj raz i drugi, była z dworem i królem w Lipsku, potém w Hubertsburgu i Pilnitz, a dopiéro po trzech dniach wyczekiwania dobić się do niéj potrafił Niemira. Ale roztargnione dziewczę, przed któréj oczyma przesuwało się co chwila tylu coraz nowych ludzi, twarzy i wypadków, zajęte sobą, sercem swém, przyszłością, przyjęło Niemirę tak zrazu, iż widocznem było, że zapomniało nawet zupełnie o co chodziło, i kto on był.
Musiał Niemira w pomoc wezwać Wereszczakę, przypomnienie balu, opowiedziéć historyę, odżywić pamięć przyrzeczeń i dopiero nieco rozbudził Orzelskę, która jednakże biorąc list wojewodzinéj i potakując Niemirze, zdawała się raczéj chciéć być tylko grzeczną, a nie potrafiła być gorliwą. Sprawdziło się tu przysłowie, iż żelazo należy bić póki gorące, hrabina teraz zupełnie ostygła. Niemira, który szedł z największemi nadziejami, powrócił smutny ze zwątpieniem na duszy.
Poleciwszy wszakże przyjaciela łasce jéj i protekcyi, dodawszy po cichu, iż w téj sprawie i hrabia Brühl pomocnym być może, wysunął się kasztelan i powlókł do domu, mrucząc przysłowie, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ.
Zmiarkował tylko, iż być może czekać na wyrok przyjdzie długo, a doczekać, nic dobrego. Orzelska była roztargniona, nie zbyt obiecująca, obojętna.
Drugiego dnia chciał się widziéć z Brühlem, nie znalazł go w domu, poszedł parę razy, nigdy nie było, a raczéj nie wpuszczano go już jak dawniéj, co było bardzo złym znakiem. Czwartego dopiero dnia odebrał od hrabiego maluśki bilecik, cały ręką jego nakreślony.
„Najjaśniejszy pan, pisał Brühl, polecił mi zaprosić was, jako myśliwego, na polowanie do Moritzburga, kilku współziomków znajdziesz pan tam i spodziewam się, że zabawisz się dobrze. Żadna wymówka nie służy, należy być koniecznie na godzinę dziesiątą rano.“
Koniecznie było podkréślone, zatém Niemira domyślał się, iż polowanie to mogło być w związku ze sprawą, a domysł poparty został tém, iż hrabina Orzelska przysłała od siebie pazia ze dworu, który zaproszenie do Moritzburga ustnie i najpilniéj nalegając powtórzył.
Chociaż tego rodzaju myśliwstwa, jakie się tu zwykle w zwierzyńcu odbywało, pańskiego wprawdzie i wygodnego; ale wcale nie zabawnego, Niemira nie lubił, nie można się wymówić było. Strzelano tu do oswojonego niemal zwierza, nie mającego gdzie uciekać, ogrodzonego płotami, ale król i jego towarzysze celności strzałów dać mogli dowody. Aby do Moritzburga zdążyć, należało wstać dosyć rano, bo droga nie najlepsza była i kawał dobry, a na miejscu przebrać się należało jeszcze. Zrana deszczyk pokrapiał i pora była nie wesoła. Niemira ziewał, Panu Bogu ofiarował utrapienia swe, wzdychał do domu i myślał, rychło się téż od téj kaźni uwolni. Wreszcie otłukłszy nieco boki, przerznąwszy się przez lasy, ujrzał rząd domków i błyszczący staw, wśród którego wznosiły się wieże Moritzburga. Mieścina pełną była wozów dworskich, koni i ludzi, wszystkie gospody pozajmowano, o małą izdebkę do przebrania się trudno było, służba biegała zafrasowana, szczęściem podskarbi, który miał zawczasu zamówiony pokój, kasztelana do siebie zaprosił, w chwili, gdy ten już pozasuwawszy firanki w powozie, chciał w nim przystąpić do zmiany ubioru.
Wypogodziło się wreszcie, jak to po chmurnych porankach najczęściéj się trafia, dzień się zrobił prześliczny i nasi panowie przekąsiwszy coś w gospodzie, aby na królewskie specyały nie czekać, ruszyli cienistą aleją ku zamkowi. Tu już cały dwór myśliwski się zbierał, odzywały trąbki, biegali jezdni i coraz nowy powóz, lub nowa kalwakata nadbiegała ku pałacowi. Przybyło i kobiét kilka ze dworu, nadjechała konno hrabina Orzelska, w amazonce żółtéj z czarnemi ozdoby, w toku z piórami czarnemi, różowa, wesoła i jakby odmłodzona. Kasztelan znalazł ją znowu piękniejszą i milszą, niż ostatnim razem. Mijając go, skłoniła mu się i uśmiechnęła jakoś tajemniczo, a wielce obiecująco. Musieli pośpieszać co żywo na dziedziniec zamkowy, gdyż, jak się okazało, polowanie odbyć się miało w lasach okolicznych, nie w zwierzyńcu. Powozy i konie królewskie czekały na zaproszonych. Gdy weszli w dziedziniec, trąby dawały już znak wyjazdu, król siedział na koniu, przy nim cały dwór młody, hrabina Orzelska, Rutowski, Vitztuhmy, Lagnasco, kilku cudzoziemców, para książątek niemieckich i świta liczna. Podskarbi z kasztelanem zabrali się, nie mając własnych koni, na myśliwski wóz króla, który prócz nich i jednego szlachcica z pod Altenburga, nikogo więcéj nie zabierał.
Ustawiono się porządkiem i orszak pański wyruszył. Okazały był i piękny, chociaż na łowy nie przystrajano się zbyt świetnie. Zwykle po nich dopiero następujący obiad, lub wieczerza w wielkiéj sali, mythologicznemi obrazy przystrojonéj, na który król i dwór nowe przywdziewali ubiory, z całą okazałością występować pozwolił. Pominąwszy ogród i ulice z dziwacznie w pyramidy strzyżonych drzew złożone, ruszył pochód w głąb lasów.
Na kasztelanie przykre dosyć uczyniło wrażenie, gdy mijając się na zawrocie z wielką częścią konnéj drużyny, spostrzegł na dzielnym wierzchowcu doganiającego dworzan rotmistrza, Wita Zagłobę, który ze swym koniem sztuki wyprawiał i zdumieniem najlepszych kalwakatorów napełniał.
Dosyć było jego przytomności i twarzy, aby popsuć wrażenie dnia tego. Spuścił głowę kasztelan i westchnął.
— Mieli mnie po co prosić, rzekł, żebym na jego dokazywania patrzał i na tryumfy łotra, który się swém szczęściem uczciwym ludziom urąga.
Po blisko godzinnéj jeździe niewygodną w lesie drogą, stanęli wszyscy, i jezdni z koni zsiadać, a jadący powozami wydobywać się z nich poczęli. Mistrze obrzędów, których i na łowach nie brakło, ustawiali wszystkich bardzo troskliwie i każdemu wyznaczali miejsca. Około króla stało osób kilka, nieopodal téż wyznaczono stanowiska kasztelanowi i podskarbiemu. Hr. Orzelska stała przy ojcu, oglądała się kilka razy, pozdrowiła Niemirę, uśmiechnęła mu się, spojrzała na Brühl’a... i zaczęła mówić z królem dosyć żywo. Skwasiło znowu humor dosyć dobry kasztelanowi, gdy ujrzał, iż nieopodal postawiono Wita, jakoś między królewskiemi łowczemi, a przynajmniéj niedaleko od nich. Król się kilka razy od niechcenia obejrzał w tę stronę, z dworu kilka osób także. Zdala zaczęło być słychać obławę i psy, a wszystko uciszyło się i nagle zamilkło.
Miejsce, na którém stał dwór i król, na zielonéj łączce, okolonéj lasem, było puste i dzikie. Wysoki bór otaczał w koło nizinę, przez którą zaledwie dostrzeżony płynął strumyczek.
Już byli wszyscy zebrani, gdy drogą od Moritzburga ukazało się kilku jeźdźców, jakby opóźnionych. Kasztelan zdala po strojach poznał ziomków, a po rzędach konie królewskie. Ciekawe oczy wlepił w tych tak nieprzyzwoicie przybywających na zaproszenie gości, gdy w miarę jak się zbliżać zaczęli..... w oczach mu się zamgliło. Przetarł je raz, i drugi, ale im uwierzyć nie mógł. Przodem jechał ogorzały, słusznego wzrostu mężczyzna, ubrany bardzo skromnie, czarno, przypominający twarzą i Wita Zagłobę i nieboszczyka Piotra. Kasztelanowi przywidziało się, że z nim jechał ktoś podobniuteńki do Wereszczaki.
Ale oczywiście to było tylko złudzenie. Sam się już z siebie miał śmiać kasztelan, gdy jeszcze kilka kroków, najwyraźniéj poznał Wojskiego Wereszczakę, zmizerowanego bardzo, chudego, żółtego, ale żywiuteńkiego. Omylić się nie było podobna. Kasztelan ręce podniósł do góry i o mało na głos nie krzyknął. Cicho było na stanowisku, przyjazd więc ten zwrócił oczy wszystkich. Sam król nawet obejrzał się — stał odwrócony i jakby czekał na cóś.
W chwili, gdy przybywający zsiadali już z koni, rotmistrz Wit dostrzegł ich. Oczy mu prawie z powiek zrazu wyskoczyć chciały, przerażenie odmalowało się straszliwe na twarzy zmienionéj, drgnął, potém chciał się jakby rzucić w bok, aby tego widoku uniknąć, czy od widma uciekać, lecz na pierwsze jego drgnięcie, stojący tuż hajducy, którym widać znak dano, pochwycili go z obu stron za ręce i choć się wyrywać usiłował jak oszalały, złamanego utrzymali.
Król oczyma całą tę scenę ścigał. Orzelska blada a wzruszona, patrzała z razu wylękła, późniéj rozradowana. Niemira rozpłakał się. Inni widzowie, dla których to było zagadką, spoglądali na rotmistrza, na przybyłych i na pana, ze zdziwieniem niewysłowioném.
Jedno przybycie uwolnionych z Koenigsteinu więźniów, rozstrzygało sprawę; dla tych co byli świadkami, jakie wrażenie wywarł widok zmartwychwstałego na zabójcy, innych dowodów występku nie było potrzeba...
Król ściągnął brwi i twarz jego majestatyczna, lecz spokojna i obojętna, nabrała wyrazu grozy i oburzenia, — szepnął coś do jednego z otaczających, głową skinął przybyłym i ująwszy broń z rąk strzelca, postąpił parę kroków naprzód. Obława się zbliżała.
W téj chwili wszakże nikogo ona i polowanie to nie obchodziło; dramat tajemniczy, niezrozumiały, rozwiązywał się w ich oczach. Niemira ściskał Piotra i Wereszczakę, a o trzy kroki rzucającego się rotmistrza pachołkowie wiązali sznurami i ciągnęli, aby co prędzéj od oblicza króla oderwać. W pierwszéj chwili kilka osób z otoczenia Augusta skoczyło, jakby chcąc stanąć w obronie Wita, lecz poszeptawszy z sobą, popatrzywszy na króla, cofnęli się zarumienieni.
Uprowadzonego więźnia nie było już widać; znikł za drzewy wśród służby i wojskowych, którzy tam znać nasadzeni wprzód byli.
Król z kilku osobami, wysunął się przodem, znaczniejsza część dworu pozostała ciekawością do miejsca przykuta. Orzelska z uśmiechem poskoczyła ku Wereszczace i podając mu rękę do pocałowania, szepnęła;
— Teraz już musisz mi przyjść choć podziękować.
To powiedziawszy, uciekła.
Niemira z Piotrem i Wojskim, wysunęli się po za ciżbę, aby być sami. Na twarzach ich łzawa i rozczulona malowała się radość; chcieliby byli jednéj godziny, minuty, ujść ztąd i szukać nieszczęśliwéj kobiety, która dotąd cierpiała, lecz należało wprzód podziękować królowi, a mistrz ceremonii zapowiedział, że Najjaśniejszy Pan wracając, do pocałowania ręki ichmościów dopuści.
Nikt z nich już na łowy nie zwracał uwagi. Napędzono rogacza ogromnego na króla, który go trafnym strzałem powalił i trąby zaraz odezwały się na znak zwycięztwa. Kilka innych strzałów padło daléj nad łąką. Polowanie było nader szczęśliwe i pomnożyło ten zbiór szacowny rogów olbrzymich, który zdobi pałac Moritzburgski.
Niemira ściskał to dłoń Wojskiego, to Piotra, którego twarzy schorzałéj przypatrywał się z rodzajem przerażenia i ciekawości nieopisanéj.
Szmer dał się słyszéć. Król wracał, wszyscy stanęli szeregiem. Piotr i Wojski i kasztelan razem. August zbliżył się do pierwszego z nich, stanął, wyciągnął doń rękę i rzekł po francuzku:
— Szczęśliwy to dzień, gdy się panującemu uda dopełnić sprawiedliwości, dzień Tytusowy, — zawdzięczam go panu.
A po chwili dodał:
— Wierz mi pan, iż nie łatwy jest wymiar tego, co każdemu słusznie należy, lecz gdy prawda dojdzie uszów naszych, posłuszni jesteśmy posłannictwu, zleconemu od Boga, z rozkoszą. Sprawiedliwość wymierzoną została i nic na świecie powstrzymać jéj nie jest w stanie.
To mówiąc, z promienistą twarzą, król minął ich i poszedł daléj.
Trzéj nasi panowie, czując się wolnemi, po oddaniu pokłonu i podzięki téj, która sama dzieła tego dokonała, rzucili się co najśpieszniéj do miasteczka, aby do Drezna powracać.
Tyle mieli do mówienia z sobą. Kasztelan płakał, Wereszczaka żartował, Piotr stał posępny, milczący, ale uśmiechem usiłował wtórować ich weselu.
W miasteczku zastali całą ludność wzburzoną, rozciekawioną, w ulicę wybiegła i nie mogącą pojąć, co się na polowaniu stało. Opowiadano najcudniejsze wymysły o kryminale, popełnionym przez jakiegoś nieznajomego, którego okutego, czarnym wozem pod strażą już wywieziono do Drezna. Widzieli ludzie jak się miotał, jak wyrwanym żołnierzowi orężem, chciał sobie życie odebrać. Dało to powód do domysłów, do plotek, do historyi, jakie rodzi każdy taki wypadek zagadkowy.
Co najprędzéj z tego tłumu wzburzonego, wyrwali się nasi panowie, zabierając do najętego powozu kasztelana i pośpieszyli z powrotem. W drodze, na chwilę nie zamknęły im się usta. Piotr i Wereszczaka opowiadali o swém uwięzieniu w Koenigsteinie, kasztelan o staraniach około ich sprawy i cudownych posiłkach Opatrzności, jakie mu w pomoc przychodziły.
— Cała wdzięczność należy się tobie, kasztelanie, zawołał Wereszczaka, gdyby nie wy, mogliśmy byli zgnić w tych murach, czekając wytoczenia procesu.
— No, mnie jak mnie, ale mojéj babie, to pewna, odparł wesoło Niemira, bo bym bez niéj z domu nie ruszył, a potém wypadkowi, który kamerdynera postawił w progu, gdym z Brühlem mówił, a wreszcie Orzelskiéj, z którąbym się nie poznał, gdybym jéj głupstwa nie powiedział.
O wszystkiém tém obszerną zdał relacyę Niemira, płacząc, śmiejąc się i ściskając obu.
— Bogu niech będą dzięki, odezwał się Piotr, największa część już dokonana, jam wszystko Wereszczace winien, lecz znając Wita, jeszcze się obawiać należy niespodziewanego, a daj Boże, by niedokonanego nieszczęścia. Co się dzieje z Maryą? co z dziecięciem? gdzie oni są!
— Nic się im stać nie mogło, rzekł kasztelan, bo Wit nie spodziewał się takiego rozwiązania. To jednak pewna, że kędyś skrył ich, bo w mieście dopytać nie było można. Czy w jakiéj ustronnéj kamienicy, czy na wsi, dobadać się przecież z niego muszą, choćby go na męki brać przyszło, wszak i tak głową nałoży.
Całą noc po powrocie, spędzili na nieprzerwanéj rozmowie, bo Piotr na nowo całą swą historyę opowiadać musiał; całując się i płacząc, dosiedzieli do rana, a gdy sen ich na chwilę zmorzył, już się trzeba było przeodziać i biedz, a szukać dróg, któremi by do Wita dostać się i z niego najważniejsze zeznanie, co uczynił z Maryą i dziecięciem, wydobyć można.
Nie poszło to z razu łatwo, bo tysiące drobnych formalności było do spełnienia, wszakże wola królewska, aby sprawiedliwość surowo i prędko domierzoną została, wiele przeszkód usunęła.
Wszyscy urzędnicy, od których to zależało, z chętną śpieszyli pomocą, a gdy Piotr wytłómaczył im, dla czego widziéć się musiał z uwięzionym, przyrzeczono mu, iż nazajutrz zaprowadzonym zostanie do więzienia, w którym był osadzony, nim go pod strażą do Warszawy odesłać miano.
Nazajutrz Piotr się stawił do sędziego, który mu oświadczył, że już tegoż dnia próbowano wymódz zeznanie na więźniu, ale ten na żadne pytania odpowiedzi dawać nie chciał. Nie wzbroniono przecież przy świadkach pójść Piotrowi samemu, aby mówił z obwinionym.
Nie bez wstrętu i obrzydzenia, pod wrażeniem dziwnego smutku i niepokoju, wszedł Piotr do sklepionéj izby, w któréj Wita osadzono. Okuty był w kajdany, gdyż kilkakroć porwał się na broń straży i życie sobie usiłował odebrać. Musiano więc ręce związać i strzedz go nieustannie.
Siedział na tapczanie przy oknie kraciastém, z twarzą rozwściekloną gniewem bezsilnym, prawie do szaleństwa. Wzrok, którym w progu spotkał Piotra, dreszczem go przejął.
Stanąwszy w progu słowa zrazu z ust dobyć nie mógł przybyły, i tarł czoło, a łamał ręce, nim się na przemówienie zdobył.
— Późno, ale przyszła pomsty Bożéj godzina, więcéj Bóg niż ludzie ją sprowadzili. Wicie, nie gub swéj duszy, jak zgubiłeś ciało; opamiętaj się, żałuj i pokutuj.
— Wczas! wczas! mruknął Wit, daj mi pokój! Urągać się przyszedłeś! nasycać! patrz, zdepcz swoją ofiarę.
— Ofiarę, rzekł Piotr, któż z nas ofiarą? Bóg z tobą! Gdzie jest Marya i Urszulka? więcéj od ciebie nic nie chcę, powiedz mi gdzie są, powiedz czy żyją, a uczynię co mogę, aby twemu losowi ulżyć.
— Zapłacisz kata aby mi od razu łeb zciął chyba, zaśmiał się Wit, cóż ty mi dziś możesz uczynić? pójdź precz, przynajmniéj cię na oczach miéć nie będę.
— Pójdę, ale mów gdzie są, mów!
— Nie powiem, ofuknął rotmistrz, niech mnie zabiją, nie powiem.
— Cóż ci z tego uporu.
Wit zmilczał; po chwili rzekł szydersko:
— Nie ma ich na świecie. Marya umarła. Urszula z tęsknoty za nią zachorzała i nie żyje.
Przyskoczył doń z krzykiem Piotr, ręce łamiąc.
— To nie może być! człowiecze! ty kłamiesz.
— No, to kłamię! obojętnie zawołał Wit, chciałeś przecie wiedziéć co się stało z niemi! Idź na cmentarz.
— Marya! Marya umarła! ja nie mam dziecka! Nie, ty się mścisz niegodziwie na mnie za swoją własną zbrodnię, nie...
— To idź i szukaj! mruknął niecierpliwie rwąc kajdany Wit, a idź mi z oczów! z oczów mi precz, widmo szkaradne.
Na chwilę zamilkł Piotr, łzy mu zamknęły mowę.
— Człowiecze, bez serca, bez litości, bez sumienia, ulituj się choć teraz nademną! Mów, ocalę ci życie, jeśli mi je oddasz!
— Ty! mnie życie ocalisz! kłamiesz, to nie może być. Moje życie się skończyło, ja żyć nie chcę. Daj mi śmierć inną, nie z ręki kata, nie na placu, gdzie mnie tysiące oczów ścigać będzie, daj mi śmierć.
— Ja ci dam życie i czas do pokuty, wybłagam miłosierdzie, wypuszczę z więzienia, przekupię strażników, ale mów...
Wit milczał długo z głową spuszczoną w dół, dumał i zębami zgrzytał, zapominając się jakby, iż miał przed sobą Piotra, którego widoku unikał. Naostatek podniósł czoło pofałdowane.
— Daj mi śmierć! powtórzył, ja nie chcę żyć, ja niepotrafię pokutować. Chcesz bym hańbę rodzinie przyniósł? daj mnie na ręce kata. Chcesz ocalić cześć domu? daj mi truciznę. Przynieś mi truciznę, powiem ci gdzie są.
— Więc żyją! zawołał Piotr z wybuchem radości, przyskakując ku niemu, żyją!
— Żyją i mogą nie żyć, jeśli ja umrę. Ty możesz je ocalić lub zgubić, ja nic nie powiem, dopóki nie przyniesiesz mi trucizny.
W wielkiéj walce z samym sobą, przybyły załamał ręce, nie wiedział co począć, nie czuł się spokojnym na sumieniu, kupując tą ceną żonę i córkę, o których przecież gdyby żywe były, zawsze się prędzéj lub późniéj mógł dowiedziéć. Z drugiéj strony, uniknąć hańby procesu i rusztowania, byłoby szczęściem. Wachał się Piotr, a winowajca znać z milczenia domyślał się téj walki wewnętrznéj, bo głosem chwilowo mniéj namiętnym, suchym, szyderskim niemal, począł nalegać.
— Mam umrzéć, wszystko ci jedno jak... dostałem się w ręce oprawców, zginąć muszę. Chcesz mi uczynić dobrze w godzinie ostatniéj, chcesz bym ciebie i was nie przeklinał, przynieś mi truciznę.
Piotr ukląkł przed nim.
— Wicie, zawołał, jeżeli w twém sercu została uczucia iskierka, jedno słowo, czy one żyją?
Więzień potrząsł tylko głową.
Napróżno ponawiał błaganie i pytanie Piotr, nieodpowiedział już mu więcéj, obrócił się twarzą do ściany i milczał.
Zeszło pół godziny, i stróż więzienia szepnął Piotrowi, by go sam na sam zostawił. Nie było już środka dobyć zeń słowa, tylko gdy usłyszał wychodzącego bratanka, zwrócił nań oczy i zawołał gwałtownie podniesionym głosem:
— Trucizny!





XI. Poszlaki.

Powrócił Piotr tak znękany po tém widzeniu się z bratankiem, iż niemal chorym się czując ze wzruszenia i niepewności o los żony i dziecka, ledz musiał w łóżko. Opanowała go gorączka, płakał, narzekał, zrywał się, kładł krzyżem i nad ranem dopiéro usnął twardo. Nazajutrz wstał jednak, a nie można go było powstrzymać, by znowu do więzienia się nie wybrał i na nową nie naraził próbę.
Sędzia nie wzbraniał mu wnijścia raz jeszcze i sam się z nim udał do więzienia. Gdy przyszli pode drzwi już, wybiegli pachołkowie pomięszani, opowiadając coś szybko bardzo swojemu urzędnikowi, czego Piotr zrozumiéć nie mógł. Postrzegł tylko wyraz przerażenia na twarzy sędziego, który zmięszany powiedział mu, że przystęp do więzienia w téj chwili był niemożliwy.
Stało się w więzieniu coś, czego wszakże powiedziéć niechciano.
Piotr pozostał w korytarzu sam, wszyscy pobiegli do celi Wita, wzbroniono mu krok postąpić daléj. Myśl straszliwa, że Wit mógł przekupiwszy straże ujść z więzienia, przebiegła mu przez głowę; przeraził się tém, że zbiegły, jeśli Marya była żywą, mógł mścić się prześladowania za zbrodnię, na niéj i na dziecku.
Oparł się o mur, czując, że go siły wyczerpane opuszczają, ale w tejże chwili przeciwległe drzwi więzienia otwarły się szeroko i ujrzał na posadzce więziennéj leżące ciało. Poskoczył ku wychodzącym.
— Umarł, rzekł mu sędzia, umarł, ale to nie może być by skończył naturalną śmiercią. Śledztwo najściślejsze wytoczone być musi. Ciało jest sine i nabrzmiałe, wszystkie ślady otrucia.
Niemy, stał Piotr słuchając i łamiąc ręce. Sędzia odciągnął go na bok, usiłując pocieszyć, uspokoić i sam siebie razem wytłómaczyć.
— Pan wié zapewne, on tu miał wpływy i stosunki na dworze, rzekł, ja tę całą historyę znam. Stróże nie mogli się znać oprzeć osobom wysoko stojącym, które go odwiedzały.
— Jakto? odwiedzał go kto?
Sędzia się zmięszał.
— Nie wiem, domyślam się, posądzam, dodał, próbowano bowiem przezemnie uzyskać pozwolenie, ale ja odmówiłem. Mogęż zaręczyć za stróżów?
Ruszył ramionami.
— Wielkim jest kusicielem pieniądz, rzekł z westchnieniem, wielkim strach. Ja nic nie wiem, ale ślady trucizny widoczne, a więzień nie żyje.
Piotr chciał naocznie się o tém przekonać, otwarto mu drzwi celi. Trup leżał jakby strącony z posłania, ze straszliwie zmienioną twarzą, tak, że w niéj poznać już go było trudno, z wysadzonemi oczyma szklistemi, odęty i jakby spuchły. Czarne i sine plamy okrywały mu całe ciało.
Powolnym krokiem, od tego widoku straszliwego odsunął się modląc i mimowolnie łzy lejąc Piotr. Nie wiedział już co począć z sobą, życie mu było obojętne, jeśli Maryi i dziecka na świecie nie było. Gdy powrócił do Wojskiego i kasztelana, poznali nim przemówił, że nowy go jakiś cios dotknął. Nie śmieli pytać nawet.
Po długiéj chwili, Piotr głosem złamanym rzekł:
— Umarł.
Kasztelan przystąpił doń milczący.
— Otruto go, lub sam się otruł w więzieniu.
— Nie powiedział nic?
— Nic.
Nastało milczenie.
— Wczoraj, dodał Piotr, na pytanie moje rzekł, że Marya nie żyje, i dziecko z choroby i tęsknoty po niéj umarło.
— Kiedy? gdzie?
— Mówić nie chciał.
— Kłamał! rzekł Wereszczaka.
— Chciał odemnie trucizny, mówił Piotr, i za tę cenę niby mi przyrzekał znowu, że odkryje gdzie są i da środek ocalenia. Zrozumiéć go nie było podobna.
— Nie! zawołał Wereszczaka, umrzeć w przeciągu tego czasu, i tak, by o tém nie było wieści ni słychu, nie mogły. On je skrył i przez złość wyjawić nie chciał gdzie są, ale my je wyszukać musimy.
Niedowierzająco Piotr głową potrząsł tylko.
— Tak, dodał po chwili Wereszczaka, ja mam w duszy tę pewność, że one żyją, że są nawet niedaleko nas może i że wynaleźć je, moja rzecz! Wam panie Pietrze, rzekł, nie można się do tego rwać, bo gdybyś niespodzianie zjawił się przed żoną, wiesz, że i radość zabija. Spuść się na mnie.
Rozśmiał się smutnie Wereszczaka, spoglądając w zwierciadełko weneckie wiszące w mieszkaniu.
— Nie najlepiéj po kuchni Königsteinskiéj pani Wulfowéj wyglądam, ale mam taką naturę, że prędko chudnę i szybko do sił powracam.
— Ja, rzekł kasztelan wzdychając, służyłbym wam téż z duszy i serca, ale dalipan na nic się nie przydam, boli mnie to, ale jakbym ja drugim radził, kiedy sobie nie umiem!
Zaledwie wypocząwszy, Wojski natychmiast ruszył w miasto, aby od pozostałych ludzi rotmistrza wiadomości zasięgnąć, czyliby o pani saméj od nieboszczyka co nie słyszeli. Zszedł się tu właśnie z urzędem, który opieczętowywał pozostałości, a służbą nie wiedzącą co pocznie z sobą. Nie wielu ich zabranych z Bożéj Woli, prosiło się już o pozwolenie powrotu choćby pieszo do domu, gdy Wojski szczęściem nadciągnął. Zobaczywszy go, przylgnęli jak do naturalnego opiekuna.
— Moje dzieci, — rzekł Wereszczaka, — najprzód pierwsza rzecz, o którą pytam najpilniéj, gdzie wasza pani?
Najśmielszy z nich wystąpił odpowiadając za wszystkich.
— Pani z nami tu przybyła, rzekł, i z początku w mieście osobno dla wygody podobno pan najmował gdzieś kwaterę, ale nam o tém wiedziéć nie było wolno, i nas nieposyłano nigdy. Ozy się nasza pani późniéj wyprowadziła ztąd i tego nie wiemy.
Wereszczaka się zamyślił mocno.
— Gdy pan wyjeżdżał czasem, czy bawił długo?
Wojski chciał w ten sposób dobadać w jakiém oddaleniu prawdopodobnie szukać należało Maryi. Lecz słudzy dość sprzecznie odpowiadali, że pan bawił raz krócéj, to dłużéj, bo jeździł na polowania z królem i dworzanami, tak, że z tego nic téż wywnioskować nie było podobna.
Sąd dozwolił dla dobadania śladów pobytu Maryi, przejrzeć papiery po zmarłym, i Wereszczaka zajął się przetrząsaniem najdrobniejszych świstków i kwitków, co téż do niczego nie doprowadziło, gdyż słudzy świadczyli, że rotmistrz niemal co dzień papiery jakieś starannie zbiérał i palił.
Pozostał więc tylko traf i szczęście, na które rachować było potrzeba. Służący w końcu namyśliwszy się, uwiadomił o tém pana Wojskiego, iż parę razy wózkiem jednokonnym wiejskim przyjeżdżał jakiś Niemiec, który pieniądze odbierał i coś poszeptawszy z Witem, nazad powracał. Godziło się domyślać, że mógł to być gospodarz domu, w którym Marya umieszczoną została na wsi. Starszemu słudze przykazano pilnować i gdyby nadjechał a pytał o rotmistrza zwłóczyć, zatrzymując go, dopóki by Wojski nie przybył.
Z rozkazu króla téż, sąd i policya miały poleconém, poszukiwanie po wsiach, czyliby gdzie obca osoba z dziecięciem nie zamieszkiwała.
Na takich przygotowaniach zbiegł dzień cały jeden i drugi. Piotr tylko, który zmarłemu w duszy po chrześciańsku przebaczył, nie chciał dozwolić, aby zwłoki winowajcy wyrzucone zostały bez wieści; poszedł się starać o wydanie ciała Wita, i dozwolenie cichego pogrzebu, choć pod murami cmentarza. Zakupiono kawał gruntu, który miał być ogrodzony i obyczajem naszym zamiast pomnika, narzucić miano stos kamieni oznaczający mogiłę samobójcy.
Gdy ze zwłok zdjęto odzież zwalaną, aby je przebrać i owinąć przystojnie do trumny, Piotr zauważył z kieszeni kontusza wystający kawałeczek papieru, wyjął go więc, nie patrząc co tam stało i schował. On i Wojski poszli sami za prostą trumną, którą na Frydrychstacie za cmentarzem, złożono do dołu; rzucił na nią garść ziemi Piotr z westchnieniem do Boga, ażeby się ulitował nad duszą, którą skrucha i żal może w chwili zgonu dopiero dotknęły. Wojski i on, przypomnieli sobie z goryczą te chwile młodości, gdy związani przyjaźnią, wspólnych używali rozrywek, dzieląc z sobą myśli i uczucia, nie mogli by byli nawet przypuścić, ażeby między niemi stał człowiek, który się miał w krwawego zbójcę przedzierzgnąć...
Gdy trumnę zasypano ziemią, a garbarze poczęli zsuwać nagotowany kamień, Wojski i Piotr pieszo poszli do miasta.
Sięgając ręką do kieszeni, Piotr trafił mimowolnie na ów świstek, wyjęty bez myśli z ubrania zmarłego, obejrzał go, spostrzegł niewyraźny charakter niemiecki i chciał go rzucić, gdy Wereszczaka go zapytał:
— Co to jest?
— Kawałek papieru, znalezionego w sukni tego nieszczęśliwego.
— Dajcie mi go, zobaczyć trzeba co to jest! — pochwycił Wojski.
Kartka była zbrukana, niewyraźna, niepozorna, pismem bladem zapełniona. Data u góry dość świeża jednak, nie sięgała po za owo polowanie w Moritzburga. Wojski, który z niemczyzną pisaną nie był zbyt oswojony, hieroglifów tych ani wyczytać, ani zrozumiéć nie umiał, postanowił wszakże pójść z niemi do pani Magdy, aby je wytłómaczyła. Skręcili oba, doszedłszy do Zamkowéj ulicy na Rozmarynową. Pani Sulzerowa właśnie ciasto miesiła, gdy jéj tę robotę przerwali.
Pismo i kaligrafia nie były jéj obce, wszakże do wysokiéj doskonałości nie posunęła nigdy sztuki pisania i decyfrowania, ale miała chłopca w szkole, który bez mała już całkiem był Niemiec. On więc użyty został za tłómacza. List z kieszeni zmarłego brzmiał jak następuje:
— „Donoszę waszéj hrabiowskiéj mości, że u nas nic nowego, ale coraz gorszy smutek i zawsze te lamenty i milczenie. Zdrowie jejmości nie dobre, ale klnę się, że nie z powodu stołu, bo jeść dajemy dobrze i tyle, ile zechce pani i dziecko. Pilnować trzeba nieustannie, tak, że i ja, i żona i chłopak, stać musimy ciągle na straży, bo mam podejrzenie, że do ucieczki wielka jest skłonność. A z tego powodu my wszyscy nie robić i nic zarabiać nie możemy, co wasza hrabiowska mość zechce miéć na łaskawéj uwadze, gdyż zgodziliśmy się tanio, nie wiedząc, że to tak będzie. W nocy raz na schodkach panią z dzieckiem spotkawszy, musieliśmy zawrócić.“
List był oddarty tak, że ani podpisu na nim, ani miejsca nie było, ale że się odnosił do Maryi, nie ulegało wątpliwości i Piotrowi rozjaśniło się lice, gdyż data kartki dowodziła, że w dniu, w którym Wit pochwycony został, Marya i Urszulka żyły jeszcze. Oba z Wereszczaką Panu Bogu za to podziękowali, a Wojski najlepszéj nabrał otuchy i powtarzał:
— Jezu najsłodszy, tylko ty mi się już nie frasuj, a spuść na mnie, zresztą wszystko będzie dobrze.
Piotrowi ciężyło najwięcéj to, że bezczynnym być musiał, a oddalić się ztąd nie mógł, dopókiby o losie żony nie miał pewniejszéj wiadomości.
Tydzień prawie ubiegł na nieznośném oczekiwaniu. Wereszczaka tylko wycieczki próżne w okolice przedsiębrał nadaremnie. Wtém ranka jednego nadbiegł któryś z ludzi, pozostałych na dawném mieszkaniu Wita z oznajmieniem, iż ów nieznajomy człek przybywający ze wsi nadjechał, czegoś niezmiernie pomięszany i zrozpaczony, domagając się co najprędzéj rozmowy.
Wojski i Piotr pobiegli niezwłocznie do gospody. Chodził przed nią człek nie młody, w kapeluszu czarnym, w granatowym surducie z ogromnemi guzami, z biczyskiem w ręku. Gdy ujrzał idących ku sobie, znać pana Piotra wziął za rotmistrza i poskoczył ku niemu, ale rychło się opatrzył i cofnął.
— Powiedzcie mu, że jestem bratem, że o wszystkiém wiem, że tamten umarł, rzekł pośpiesznie Piotr do Wojskiego.
Wereszczaka spełnił to zlecenie, ale Niemiec posępnie milczał, słowa nie mówiąc, dopiéro po długich rozprawach, dał się do izby na pół wolą, pół siłą zaciągnąć. Posłano po urzędnika sądowego. Sas, który dla cudzoziemców był dosyć zuchwały i oporny, na widok munduru zmiękł zupełnie: a gdy przyszło do protokołu, stanął prawie drżący.
Oświadczył, iż się zowie Jan Fryderyk Busse, że ma swój dom własny piętrowy w Schandau, nad Elbą, że się do niego zgłosił graf polski, mający żonę chorą na umyśle, aby ją na mieszkanie przyjął, gdyż lekarze nakazali jéj wiejskie powietrze. Że owa pani płakiwała po całych dniach, siadywała w oknie, kilka razy próbowała uciekać, że ją musieli nieustannie pilnować i nie spuszczać z oka. Że późniéj on, Jan Fryderyk Busse, był zmuszony na jarmark się oddalić do Pirny i zostawił syna i żonę na dozorze przy téj pani, a ona korzystając z ospalstwa ich, wymknąć się i zbiedz potrafiła. Dopiéro trzeciego dnia Busse wróciwszy, o tém nieszczęściu się dowiedział i przybył co najśpieszniéj uwiadomić, dodając, iż mocne miał posądzenie na nieprzyjaznego sobie sąsiada, Christiana Eberharda Stolz, iż ten przez złość do ucieczki dopomógł, gdyż obca kobieta nigdyby się na nią sama i nieposiłkowana nie ważyła.
Raz rozgadanego Jana Fryderyka Busse, w zeznaniach już powstrzymać było trudno, choć protokólista nie naglił. Mówił wiec jeszcze, iż powróciwszy z Pirny, z któréj był wycieczkę robił do Weinsteinu, dla kupna owsa, śledził natychmiast, kędy i jak ujść mogła obłąkana niewiasta, ale innego śladu nie było, oprócz nad Elbą znalezionéj chustki, z któréj ludzie wnosili, że w przystępie obłąkania, utopić się mogła.
Łatwo sobie wystawić, jakie wrażenie zeznanie to zrobiło na Piotrze, który drżąc, dostał ledwie do końca, co najprędzéj chcąc udać się na miejsce i szukać śladów nieszczęśliwéj Maryi.
Po dokonaném badaniu, Jan Fryderyk Busse, uspokojony na sumieniu, podjął się na wózek swój zabrać pana Wojskiego i Piotra, a zawieść ich na miejsce, za co mu przyrzeczono wynagrodzenie, jakiego się domagał. Nie tracąc chwili, pożegnali kasztelana, który się już znowu do domu, ale ze skryptem w kieszeni, krzesło mu zapewniającym, wybierał — i siedli na wózek Bussego.
Wojski przynajął parę koni dla większego pośpiechu. Puścili się tym ślicznym Elby brzegiem, który w ich oczach teraz piękniejszym się wydawał, niż przez kraciaste okienko czarnego wozu, gdy im tylko drzewa i woda migały. Był piękny wieczór jesienny, gdy stanęli w małéj mieścinie, słynnéj dawno z uroczego położenia swojego. Tu, w głównéj ulicy, stał pokaźny z pruskiego muru piętrowy domek, pana Jana Fryderyka Busse, z ogrodem, podwórcem i murowaną bramą. Spostrzegłszy z powrotem wózek gospodarza, cała jego rodzina wysypała się na próg: starszy syn gapiątko wielkie, o czém jego powierzchowność sama przekonywała, wysoki nad miarę wzrost, ręce orangutana, a głowa śpiczasta. Oprócz niego matka, kobieta ogromnéj téż budowy i wielkiéj rozlanéj twarzy, trzy córeczki różnéj miary i najmniejszy chłopiec, chodzący jeszcze w koszuli tylko i pantoflach wysłużonych. Wszystko to otoczyło ojca naprzód, potém gości, którzy milczący weszli na górę, jak się wchodzi do miejsca uświęconego wspomnieniami. Tu wszystko pozostało nietkniętém, jak Marya rzuciła, czarne jéj suknie i kwefy, dziecinny przyodziewek i proste, ubogie zabawki, tabliczka, na któréj Urszulka pisać się uczyła, kilka książek z domu zabranych. Krzesło stało jeszcze tak w oknie, jak zwykle gdy ona siadała na niém patrzéć na świecącą między dwoma urwiskami Elbę i przeciwległe jéj brzegi, lasami okryte.
Piotr nie mógł się od łez powstrzymać, bo serce przerażało go przeczuciem wielkiego nieszczęścia i te smutne izdebki wiały doń grobowo. Wojski szukał przeciwnie dowodów, iż Marya ztąd mogła ujść, aby się ukryć, lub w jakikolwiek sposób dostać się do wojewodzinéj.
Zostawiwszy więc Piotra z jego łzami w tych pokoikach, od których oderwać się nie mógł, zbierając po nich najmniejsze strzępki i gałganki, ręką rozsypane dziecięcą, sam wymknął się do sąsiedniego domu, Christiana Eberharda Stolza.
Pomiędzy panem Janem Fryderykiem Busse, a Christianem Eberhardem Stolzem, obu mieszczanami, i obywatelami miasteczka Schandau sąsiedzka, od lat wielu trwała uparcie nienawiść. Busse z powołania przekupień, od pokoleń wielu był Schandawczykiem; Christian Eberhard Stolz, który przy dworze królewskim dorobił się grosza niewiadomym i podejrzanym wielce sposobem, kupił tu grunt tanio, a postawił dom wspaniały, masiv murowany, dla upokorzenia Bussego, którego kamieniczkę z pruskiego muru, kletką nazywał. Pani Stolzowa ubierała się jak Drezdenka i z góry patrzała na inne damy z Schandau, dla tego, że miała stosunki u dworu. W Kirsze ławkę sobie wybudowali zamkniętą, słowem gonili widocznie za tém, aby dawniéj prym wodzącego tu Bussego zaćmić, upokorzyć i zepchnąć z jego stanowiska, na co on nie mógł dozwolić, był bowiem prawie kupcem, gdy, jak się okazało, Stolz z professyi tylko tokarzem. Wojna między Bussem a Stolzem, zatruwała życie obu, podzieliła na obozy spokojną mieścinę, trzymała przyjaciół i sprzymierzeńców w nieustannym niepokoju, ale o zgodzie ani pomyśléć nie było można, gdyż Stolz coraz się bardziéj panoszył.
Co żyło w tych dwóch domach, zajadało się, nawet psy podwórzowe dzieliły uczucia swych panów i spinając się na płoty, godzinami szczekały i wyły. Stolza więc nie bez przyczyny podejrzéwał Busse, iż mógł, zazdroszcząc mu zarobku i chcąc spłatać figla, ułatwić ucieczkę Maryi. Innych przecież nad moralne przekonanie, dowodów na to nie było.
Gdy wózek Bussego zjawił się przed jego domem, Stolz sam w białym kitlu i szlafmycy wyszedł do swéj bramy i bezwstydnie przybyłym się przyglądał szydersko nieco uśmiechając. Znikli potém wszyscy z podwórza i nikogo tu już nie było widać, gdy pan Wojski dla zasięgnięcia języka, wszedł do paradnego domu Sztolzów. Pies, który czuł w nim człowieka, przybywającego z nieprzyjacielskiego obozu, szczekaniem urywaném, gniewném, ponurém, prowadził aż do progu.





XII. Bussowie i Stolzowie.

W progu powitał go pan Stolz podjęciem szlafmycy i zaprosił do pokoju, bardzo, jak na Schandau, wykwintnie przybranego, gdzie znaleźli jejmość w fiokach, świeżą jeszcze i ładną kobiecinę z dwiema ślicznemi córeczkami. Zagaić rozmowę nie było łatwo. Pozdrowiwszy i przeprosiwszy państwa Stolzów, iż im spokój przerywa, Wojski swą nieciekawą niemczyzną, oświadczył, iż w imieniu bardzo stroskanego przyjaciela przybywał.
Z pierwszych słów fertyczna jejmość odgadła, czy udała, że się domyśliła Polaka i z wielkim zdziwieniem Wereszczaki zaczęła do niego mówić popsutym wprawdzie lecz jego własnym językiem. Grzeczna była nad miarę, śmiejąca się, trzpiotowata i znać w niéj było dworkę.
— Łatwiéj mi więc będzie, odezwał się Wereszczaka, rozmówić się z panią niż z mężem. Wejdźcie w położenie nasze: przybywamy szukając znikłéj kobiety i dziecięcia, z którémi nie wiemy co się stało. Myśleliśmy, że państwo jako tak blizcy sąsiedzi, zechcecie może dać nam pewne wskazówki i objaśnienia.
Słysząc to jéjmość uczyniła minkę zasmuconą, brwi podniosła do góry, spuściła oczy na robotę, którą trzymała w ręku, westchnęła i z obojętnością szczególną, poczęła mówić spoglądając na męża:
— A cóż my, proszę pana, wiedziéć o tém możemy? Tu zwróciła się po niemiecku do męża.
— Eberhardzie, powiedz że szanownemu panu, iż przed nami taką utrzymywano tajemnicę, tak się kryto, iż nic, ale to nic, no, powiem panu ani twarzy nawet téj pani widziéć nie mogliśmy.
Stolz potwierdził to i dodał:
— Już to, niech mi pan za złe nie bierze co powiem, nie wiem kto tę panią tam umieścił, ale prawda wyznać każe, gorzej było niepodobna. Ja im to w oczy powiem, to nie są ludzie warci, ażeby dostojni cudzoziemcy utrzymywali z niemi stosunki.
Żona spojrzała na męża, jakby go powstrzymać chciała, lecz mówił daléj coraz się więcéj rozogniając a ręką wskazując dramatycznie na kamieniczkę Bussego.
— Nie, moja Krystyno, nie, dostojnym cudzoziemcom należy bez ogródki mówić prawdę! Jakże można było na pobyt dla choréj osoby wybrać strupieszały ten chlewek, tę kleć, to pudełko zbutwiałe, które oni domem nazywają? Wszak to palcem trącić rozwali się. Daléj co...
Żona mrugnęła, ale on z powagą mówił daléj:
— Tak! tak! dostojnym cudzoziemcom prawda się należy. Jakże chorą kobietę, delikatną, mieścić w domu i familii grubianów takich, ludzi niewykształconych, chłopów nieokrzesanych? Cóż z tego dobrego być mogło?
— Już to prawda, przerwała filuternie piękna Krystyna ciągle koląc się w palce, aby się zdawało, że coś robi, mój mąż choć surowy, ale mówi prawdę. Zawsze prawdę!
— Ludzie są bez wychowania żadnego, chciwi. Ruszyła ramionami. — My z niemi przez płot żyjemy, a nie mamy spokoju, cóż dopiéro gdyby pod jednym dachem przyszło? Istotnie oszaléć można!
Była chwileczka milczenia, pani Krystyna Stolzowa dodała:
— Parę razy przez okno widziałam tę panią. Wyglądała bardzo mizernie biedaczka i obchodzili się z nią, to postrzedz było można i zdaleka, grubiańsko, nieznośnie. Płakała nieraz w oknie siedząc, dziecku ani na próg, jéj ani do ogródka. Ten idiota Michel ze swemi długiemi rękami do kolan, włóczył się jak cień za nią, jeśli nie on, to stary Busse, jeśli nie stary Busse, to ta baba straszna jak jędza, a daléj dzieci.
Nagle zamilkła; skorzystał z téj pauzy poważny Stolz i rzekł:
— My panie, nic nie wiemy! Dostojnym cudzoziemcom prawda się należy, ale myśmy obcy téj sprawie. Tak! tak! słyszeliśmy, coś się stało, zabrakło téj pani i dziecka jednego dnia, więcéj nie wiemy nic.
— Jakże wyjść mogła, zapytał Wojski, jeśli, jak pani sama powiadasz, tak pilnie była strzeżoną!
— Ja nie wiem! szepnęła Krystyna, patrząc na robotę i zwracając się do męża, rzekła po niemiecku:
— Ty Eberhardzie nie wiész nic także.
— Ja, nie wiem nic a nic. Nie lubię patrzéć w okna cudze i mięszać się w cudze sprawy. Proszę pana, niech pan spojrzéć raczy, posadziłem dwa kasztany sprowadzone od ogrodnika z Pillnitz, aby mi znienawidzony widok na ten chléw zakryły.
— Ale mi téż pozwoli pan spytać, wtrąciła Krystyna przelotnie spoglądając na Wojskiego, któremu się uśmiechnęła bardzo mile, dlaczego i z jakich powodów téj pani tak pilnowano? kto ją tu osadził? ona o ile mnie się zdaje, nie prawdaż mężu? (świadczyła się nim ciągle, a on potakiwał z powagą wielką) nieprawdaż mężu, wcale nie była obłąkaną, tylko uciśnioną i nieszczęśliwą.
Spojrzała na Wojskiego badawczo.
— Téj całéj historyi nieszczęśliwéj kobiety, gdybym ją pani chciał nawet opowiedziéć, nie wiem czybyś mogła uwierzyć. Tyle tylko jéj powiem, iż ta pani nie była wcale obłąkana, ale, jak pani powiadasz, była przez nikczemnego człowieka prześladowaną okrutnie. Trzebaż takiego losu, ażeby w chwili, gdy niespodzianie zmieniły się okoliczności, gdy cudownie została wyzwoloną od tego tyrana, który umarł, znikła dla tych co ją ratowali.
Wojski ręce załamał, Niemiec znać zaciekawiony spojrzał na żonę, ażeby mu wytłómaczyła o co szło, Krystyna rzuciła kilka słów dla uspokojenia go, a co żywiéj zwróciła się do Wojskiego.
— Jakto? więc... się coś zmieniło w jéj losie? spytała.
— Wszystko! zawołał Wereszczaka, tamten, umarł!
Gosposia zdawała się pomięszaną i jakby nie wiedziała co mówić na to, szybko coś a niewyraźnie przemówiła do męża; mąż głową trzęsąc, surowo zaprzeczył czemuś, rozmowa się urwała.
— Wié pani, dokończył Wojski, że wiele, wiele dalibyśmy, jéj mąż i ja.
— Jakto? więc tamten..... ten..... nie był mężem, zawołała Krystyna.
— Mówiłem pani, że to historya do wytłómaczenia trudna, rzekł Wojski.
— Jakto? więc miała dwóch mężów?
— Tak jest, bo sądzono, że pierwszy został zabity, a on żył.
Robótka wypadła z rąk gosposi, która oczy wielkie zwracała to na męża, tłómacząc mu opowiadanie Wojskiego, to na Wereszczakę, z ciekawością rozbudzoną do najwyższego stopnia.
I znowu poszwargotali coś pan Stolz z panią Stolzową, a on rozpoczął poważnie:
— Ja panu rozpowiem jak to było, bo wiem co się dostojnym cudzoziemcom należy, a ten grubianin nie wié i nigdy wiedziéć nie będzie, bo to jest drąg nieoskrobany.
Wskazał na dom Bussego.
— Busse, ja nie chcę mówić tego publicznie, ale to jest chrzczony żyd, ja to wiem z pewnością, handlarz, szachraj, niecnota.
Żona spojrzała, pohamował się.
— Busse, mówił łagodniéj nieco, skorciało go, pojechał na jarmark do Pirny i na kogoś zdał dozór, na tę kobietę nieokrzesaną, która dawniéj, bo ja to bardzo dobrze wiem, była prostą dziewką w gospodzie, no, ale już tego nie chcę mówić. Zdał taką delikatną panią na ręce takich ludzi jak sama Bussowa i godny jéj syn, idiota. Ja nic nie wiem, domyślam się tylko, bo zkądże ja bym to mógł wiedziéć? Zdaje mi się, że Bussowa poszła do swojéj miłéj sąsiadki, do téj przekupki Widerowéj, a syn poszedł w krzaki i spał. Zdawało im się, że na górze zamknęli tę panią, tymczasem... patrzę ja...
Tu niezmiernie się zmięszał, żona zmarszczonemi brwiami dała mu znak, poprawił się zaraz:
— Tymczasem, musiała pani ta wyjść do ogrodu, a z ogrodu, wszak jest tylna furtka?
Żona nie odrywając oczów od roboty, potwierdziła skinieniem.
— Furtką mogła wyjść w góry, a w górach...
Ruszył ramionami.
Jéjmość dokończyła: — W górach, w górach, proszę pana, nie trudno o ludzi co i za granicę do Czech i na Szlązk, zawieść, czy zaprowadzić mogą. Oj! oj!
— Ale nas tu przestraszono, rzekł Wojski cierpliwy, chustką znalezioną na brzegu Elby: obawiamy się rozpaczy, nieszczęścia.
Małżeństwo pobieżnie spojrzało na siebie.
— O chustce to i ja słyszałam, odezwała się pilnie wracając do szycia pani Stolzowa, lecz, proszę pana, matka się z dzieckiem nie utopi, matka dla dziecięcia przeniesie wszystko, a życia mu nie odbierze, matka! a! chyba by była istotnie obłąkaną, a ja, nie sądzę, ażeby ta pani być mogła.
— Naturalnie my nie nie wiemy, dołożył Stolz, zkąd my co wiedzieć możemy? My ludzie spokojni, nie mięszamy się w sprawy cudze, nam się wszakże zdaje, iż utopić się nie mogła. Chustkę w pośpiechu mogła zgubić na drodze.
Zamilkli oboje państwo Stolzowie. Wojski nie śmiał już ich badać dłużéj i powstał z krzesła.
— Wielka to szkoda, rzekł, iż mi państwo nie możecie dopomódz, dać jakiéj skazówki... Familia znaczną wyznaczyła nagrodę.
Stolzowa wytłómaczyła to zaraz mężowi, popatrzyli na siebie, on głową potrząsł, ramionami ruszył.... poczęli Wojskiego odprowadzać ku drzwiom oboje milczący.
Wróciwszy do Bussych domu zastał tu Piotra, siedzącego samotnie w pokoikach i płaczącego jak dziecię.... nie śmiał mu nic już mówić, a nie miał téż wiele do powiedzenia. Postanowili noc spędzić w Schandau i nazajutrz pójść jeszcze na zwiady. Oprócz domu państwa Stolzów, wiele innych stało w okolicy, a ku brzegowi Elby chatki rybaków i kamieniarzy. Okolica była dosyć ożywiona, ludna, mógł ktoś chociaż przypadkiem widziéć, spotkać kobietę, którą strój, zresztą dziecię, jakie miała z sobą, łatwą do poznania czyniły.
Nazajutrz zostawując Piotra znowu w tém mieszkaniu, od którego się oderwać nie mógł, Wereszczaka poszedł ku brzegowi rzeki. Zabrał z sobą chłopaka z gospody roztropniejszego nieco niż Michel, który mu z miejscowemi ludźmi, szpetnym mówiącemi dyalektem, służył za tłómacza.... Chodzili wszakże parę godzin bez skutku. Wracając już zetknęli się z powracającym téż od Elby i statków człowiekiem, którego wskazał tłómacz, jako blizkiego sąsiada. Był to wesoły robotnik, z oczyma lśniącemi, z usty uśmiechniętemi, rumiany, otyły, silny, siekierą i drągiem zarabiający na życie. Chłopiec mu opowiedział o co szło, i znów nagrodę jakąś obiecać musiał, bo się bardzo dopytywał długo, rozmowę śmiechem przerywał, ramionami ruszał i kilka razy na kamienicę Stolzów wskazawszy — odszedł.
Wojski począł chłopca badać.
— Nic z niego dowiedziéć się nie można — odparł chłopak — ale oni tu wszyscy Stolzów posądzają, iż coś mogą o tém wiedziéć.
Zwrócił się więc niezmordowany Wereszczaka wzdychając: „O Jezu najsłodszy“ — do domu Stolzów.
Znać go z okien wcześnie postrzeżono, bo spotkał jéjmość samą na progu, ale dziwnie milczącą i spoważniałą. Weszli do pokoju, nie prosiła go już nawet siedziéć. Na pierwsze pytania zaś poczęła żywo:
— Ja nie wiem prawdziwie, dla czego nas tu wszyscy posądzają, że o tém coś wiedziéć musiemy. My ludzie jesteśmy spokojni i do niczego się nie mięszamy wcale. To jakaś sprawa kryminalna. Człowiek do niéj wplątany, zawsze musi odpokutować.... My ludzie spokojni. Proszę pana.... cóż tu badać! państwo się tu niedowiecie nic. Być może, iż w przystępie obłąkania utonęła.... albo z rozpaczy....
Napróżno Wojski, mający pewne podejrzenia, z różnych stron zachodził; pani Stolzowa milczącą była i nieprzeniknioną....
Na tém skończyły w Schandau troskliwe dochodzenia Wojskiego; pan Piotr zebrał najdrobniejsze pamiątki dziecięcia swego i żony, pożegnał się z temi izdebkami, które musiał opuścić.... i powrócili milczący do Drezna. Uczyniono tylko tyle, że wszelkiemi możliwemi środkami ogłoszono w okolicy, iż ktoby wiadomość pewną dał o znikłéj pani, otrzyma znaczną nagrodę. Porozlepiano nawet po wsiach sądowe obwieszczenia.
Wojski, dotrwawszy aż do tego kresu, sam już nie wiedział co począć, chciało mu się bowiem powracać do domu, nie mógł Piotra samego porzucić, a ten znowu dopókiby pewniejszéj wieści nie otrzymał, z Saksonii wyjeżdżać nie chciał. Wysłano tylko listy do Wojewodzinéj, Wojski do matki stęsknionéj szeroko się rozpisał, i siedzieli w Dreznie znękani.
Kilka dni znowu upłynęło bez wieści, gdy jednego wieczora służący doniósł Wereszczace, iż jakiś Niemiec się o niego dowiadywał i nazajutrz rano miał powrócić. Niechcąc próżnych w Piotrze obudzać nadziei, które łatwo zawiedzionemi być mogły, Wereszczaka nic mu o tém nie powiedział. Z rana tylko nie poszedł jak zwykle na mszą do kościoła i odprawiwszy go czekał. Przed południem zjawił się ów Niemiec, a był nim chłopak z gospody, który znać w nadziei wynagrodzenia zabrał się z kimś na furze do Drezna i przybył, jak mówił z wiadomością, na nieszczęście, bardzo smutną. Odkrył on, że nazajutrz po zniknięciu owéj pani, rybacy nie tylko chusteczkę znaleźli na brzegu, lecz z wody wyciągnęli drugą jakąś i część ubioru dziecięcia.... Czarna ta nakrywka widzianą była na Urszulce, poznali ją Bussowie, i odzyskany ślad ów, na którym widać było znaki, że w wodzie przebywał — przywiózł z sobą chłopak. Jak mógł najprędzéj pozbył się go opłacając mu Wojski, ażeby się nadchodzący Piotr z nim nie spotkał.
Dla niego nie pozostawało już najmniejszéj wątpliwości, iż biedna męczennica, zrozpaczywszy wreszcie, lub dostawszy w istocie obłąkania, o które ją pomawiano, rzuciła się do Elby, unosząc z sobą dziecię, dla którego sroższego losu na świecie się obawiała.
Piotr poznał, wróciwszy, na zmienionéj twarzy przyjaciela, wrażenie bólu nowego, lecz pytać go nie śmiał o nic. Uścisnęli się w milczeniu, rozmowę ostatnią odłożył Wojski do namysłu, i ochłonąwszy dopiero z wrażenia, nazajutrz wywiódł towarzysza do wielkiego ogrodu za miasto, a tam pod lipami zżółkłemi alei, począł go namawiać na powrót do domu.
— Próżne to nadzieje, — rzekł, — my tu już nie dośledziemy nic, ani się nie doczekamy. Gdyby była najmniejsza poszlaka zła czy dobra, ludzie by ją dla zarobku, na który tak są łakomi, przynieśli... Jedźmy do domu i zdajmy się na Opatrzność... Może téż Pan Bóg ulituje się nad twoją niedolą...
Piotr milczący słuchał.
— Dobry mój, jedyny przyjacielu, rzekł, wracaj ty, ja cię przez egoizm, dla siebie trzymać tu nie chcę, wracaj do matki. Mnie się chce zostać, ja zawsze mam nadzieję.
— Nadzieję, Piotrku mój, odparł Wojski, i jabym miał, szczególniéj w miłosierdziu Bożem, gdyby wyroki Opatrzności nie były dla nas nieprzeniknionemi tajemnicami. Skłonić trzeba czoło przed niemi. Nie chciałbym cię smucić, odbierając nadzieję, lecz mój Piotrku, mnie ta nieszczęsna chusteczka tkwi w pamięci i przeraża. Pobożna, cierpliwa, święta niewiasta, takiém prześladowaniem, niewolą, cierpieniem bez nadziei, czyż nie mogła być istotnie przywiedzioną do rozpaczy, do szału, do chwilowego obłąkania i czyż w takiéj chwili nie mogła z dzieckiem rzucić się w rzekę?
— Mój drogi Wojski, rzekł po namyśle Piotr, nie przeczę, że ten nadmiar nieszczęścia jest możliwy, lecz powiem ci rzecz jedną. Marya od dzieciństwa miała dwie świętości, których się nigdy, na chwilę nawet nie pozbywała, które nosiła zawsze, a jednak na taką śmierć ponieść ich nie mogła. Była to książka od nabożeństwa jéj matki i relikwiarz ojca. Tych dwojga nie znalazłem w jéj mieszkaniu, a powiedz mi sam, czy kobieta idąca się topić z rozpaczy, mogła by je zabrać z sobą?
— Ja tylko obłąkanie przypuszczam, a w takim stanie, Jezu najsłodszy, możliwe wszystko.
Piotr zmilczał.
— Nie, zawołał, ona żyje! ja czuję, że gdyby jéj na świecie nie było już, umrzéć bym téż musiał.
Ścisnęli się milczący.
— Jedź ze mną, powtórzył Wereszczaka, jedź. Jeśli Bóg da, że żyje, toć się nam tam zjawi prędzéj niż tu. Przypuszczasz, że uciec mogła? Dokąd-że jeśli nie do wojewodzinéj? Pocóż my tu nadaremnie siedziéć będziemy. Wróćmy i czekajmy tam, gdzie się jéj chyba najwłaściwiéj spodziewać można.
— Lecz jakże by się do kraju dostać mogła? — zapytał Piotr. Wiem na pewno, iż pieniędzy Wit jéj nie dawał, klejnotów z sobą nie wzięły, bo i te, pewno dawno sprzedane.
— Słuchaj Piotrku, Jezu najsłodszy, dodał Wereszczaka, a toż cudów dosyć dla ciebie Opatrzność już uczyniła, czemuż nie przypuszczasz, że się i na niéj spełni?
Wereszczaka wiedział dobrze, iż taki cud nie był możliwym, lecz cieszył jak mógł Piotra, aby go ztąd wyciągnąć.
— Piotrku, dodał, ja cię już gwałtem zabiorę; jutro pojedziemy pożegnać dwór, Orzelską, Brühla i komu tam podzięka i uszanowanie należy, a potém, drogi przyjacielu, do Bożéj Woli. Tam ci będzie lżéj i słodzéj cierpiéć, tam świeże znajdziesz jéj ślady.
— Tak, chmurno dodał Piotr, i jego ślady i zbrodni plamy i ochydne przypomnienia. Przeszłość, którą ona przecierpiała, ocalając dziecię.
— No, to do mnie, do Rachowa, dokąd chcesz jedźmy, lecz opuśćmy już Saksonię. Zdaje mi się, że i dla ciebie z dobrém to będzie, jedźmy.
— Jeśli chcesz, jedźmy, rzekł nareszcie złamany jakby Piotr, jedźmy, pojadę jeśli nie dla mnie, to dla ciebie.
— Dla kogo chcesz, Jezu najsłodszy, rzekł Wojski, ale trzeba ci jechać, tu cię strawi i zjé ta rdza tęsknoty próżniaczéj. Człowiek póki żyw, musi żyć.
Tak skończyli rozmowę, zwolna wracając ku miastu. W drodze, na wielkiéj lipowéj alei, spotkał ich orszak królewski. Król, następca, jego młoda żona, hr. Orzelska, Rutowski, dwór cały konno, śpieszył na jakąś wymyśloną fetę, która się miała odbyć około pałacyku ogrodowego. Twarze te uśmiechnięte, jakby ironią swego wesela, mignęły dwom smutnym wygnańcom. Skryli się w cień lip gęsty, aby ich niespostrzeżono. Ten świetny orszak, był jakby ostatniém stolicy niemieckiéj pożegnaniem, wesołéj powierzchownie, a smutnéj w istocie, bo grożącéj ruiną, jak grozi każdy ludzki zbytek i pycha. Wśród téj wytwornéj rozrzutności, szeptało coś o upadku przyszłym, który miał zmiękłych w rozkoszach ludzi, wziąć bezbronnych. Bezmyślna ta zabawa dni i nocy, poświęconych używaniu, patrzała już z pewnym instynktownym strachem, na surowe skąpstwo Berlińskie i militarną potęgę Prus. Jeszcze wielka przeszłość saskiego rodu, jakby urokiem czaru osłaniała to gniazdo, a już się uszczuplało dokoła, na czém ono rozłożoném było.
— Jedźmy! — powtórzył idąc Wojski, wspaniale tu, pięknie, modnie, bogato, a w naszych przecież lasach czuję się zdrowszym i spokojniejszym i szczęśliwszym, a podziwiam ludzi, którzy w tych poduszkach atłasowych żyć mogą.
— Jedźmy więc! westchnął Piotr.
— I nazajutrz ruszyli na Wrocław i Szlązk z powrotem do kraju.





XIII. W Rachowie.

Po wyjeździe Piotra z Rachowa, wojewodzina pokoju nie miała, troszcząc się o jego, Maryi i rodziny losy, o to wreszcie, jak się to wszystko rozwiąże. Znając Wita, teraz już lepiéj niż kiedykolwiek, nie kryła przed sobą niebezpieczeństwa, na jakie Piotr i żona jego a dziecię narażeni byli. Gdziekolwiek mógł się zatrzymać, a list wysłać, Piotr nie omieszkał zawiadamiać wojewodzinój o tém, co poczynał. Po listach ze Zdunki, nastąpiły z Warszawy i Drezna. Biedna staruszka w oczekiwaniu tych wiadomości, nieraz późno w noc, wyglądając posłańca na pocztę wyprawionego, zasnąć nie mogła. Panny, dwór, słudzy biegli naprzeciw, wyprzedzając się z oznajmieniem, że posłaniec powracał. Lecz po zamknięciu w więzieniu Piotra i Wereszczaki, długie nastąpiło milczenie, które przeraziło wojewodzinę, a im się przeciągało więcéj, tém groźniejsze zdawało się przepowiadać następstwa. Odchorowała niemal te tygodnie milczenia.
Po uwolnieniu swém i śmierci Wita, Piotr długim listem oznajmił wojewodzinie o tém, jak dziwny traf wyrwał ich z więzienia, i dał im nad nieprzyjacielem zwycięztwo. Brakło tylko Maryi i dziecięcia, ale oba pisząc do wojewodzinéj, robili jéj nadzieję, którą sami jeszcze mieli, że potrafią wyszukać ukrytą gdzieś panią Piotrowę. Nawet, gdy się to nie ziściło, Piotr nie chciał donosić ciotce o swém zwątpieniu, i nie pisał nic, nie mogąc nic dobrego napisać. Wojewodzina więc pozostała teraz bez żadnych wieści o siostrzenicy, wszakże dosyć spokojna. Z ostatnich listów przekonaną była, że żyła, a ufała w Opatrzność, iż rychło miejsce jéj pobytu odkryć dozwoli. Wszyscy na dworze wojewodzinéj, podzielali tę nadzieję. Listy wprawdzie nie nadchodziły, ale może téż nic stanowczego jeszcze nie zaszło, albo i poczta zawiodła.
Późna już jesień była, lecz w tym roku szczególnie piękna i ciepła. Noce tylko nieco mroźne się trafiały, lecz we dnie kwiatki, jeszcze nawet strzelając spóźnione, żartowały sobie z zapowiedzianéj w kalendarzu rychłéj zimy. Wojewodzina szukała roztargnienia i zapomnienia, zajmując się swym ogrodem, szpitalem, choremi, szkółką, wreszcie książkami nowemi, które jéj nadsyłano z zagranicy. Kazała układać bibliotekę, którą kapelan numerował i katalogował, sadzono w ogrodzie nowe rabaty, przebudowywano stare mury, a gorączkowe zajęcie tém wszystkiém, najlepiéj dowodziło niepokoju wojewodzinéj, która nie przyznając się do niego, sama zwyciężyć go chciała pracą. Dwór téż dopomagał z całém przywiązaniem, jakie miał dla niéj; wysilano się na wyszukanie rozrywek i zajęcia. Z każdym dniem wszakże, niepokój rosnął. Napisała do syna, znajdującego się w Warszawie, aby wieści zasięgnął z Drezna, otrzymała odpowiedź głuchą, nie zaspakajającą, zawierającą z resztą znane jéj już wypadki, mniéj dokładnie tylko opisane.
Nad losem téj biednéj kobiety, która się pod jéj wychowała okiem, płakała po cichu, wyrzucając sobie poniekąd, że jéj wyjść dozwoliła za Zagłobę, lecz możnaż było przewidziéć taką przyszłość, któréj żadna ludzka moc odgadnąć nie była w stanie?! W modlitwie, w ulubionym świętym Franciszku Salezym, całą pociechę czerpała wojewodzina.
Długie przechadzki, które powoli, podpierając się na kijku, po ogrodzie i okolicy odbywała, najulubieńszą teraz stanowiły jéj rozrywkę. Zwykle chodziła sama jedna, a jeśli ktoś z troskliwych o nią ludzi, chciał towarzyszyć, szedł z daleka, niepostrzeżony, aby jéj myślenia, modlitwy, a czasem i łez nie przerywać. Jednego wieczora, wyszła tak wojewodzina za zamek, ulicą do niego wiodącą, ku figurze Zbawiciela przy słupie, którą sama wystawie kazała. Piękny, kamienny posąg, zdobiący tę kapliczkę, sprowadzony był z zagranicy i uderzał prostotą pomysłu i wykonania, rzadką w XVIII wieku. Naprzeciw kapliczki, stała kamienna ławka pomiędzy dwiema lipami, tak, że usiadłszy tu staruszka modlić się mogła. W piątek zwykle zapalano lampę przed Zbawicielem, tak jak w sobotę w drugiéj podobnéj kapliczce przed Najświętszą Panną. W alei staréj było kilka takich stacyj pobożnych. Wojewodzina zasiadała tu i przynosiła w kieszeniach, umyślnie na ten cel do sukni przyszytych, trochę różnego ziarna dla ptaków. Wróble dworskie, że to było nieopodal od zamku, ptastwo żarłoczne, przebiegłe i rozumne, zobaczywszy wojewodzinę, z lipy na lipę przelatywały za nią stadem, i czychały na ten podwieczorek. Zlatywały się niemal do nóg staruszki i czubiły, wyrywając sobie tę zdobycz. Niekiedy i dzikszy jaki ptak spuścił się od lasu ku téj biesiadzie. Widywano czasem gołębie, czasem ruchliwe sroki, zaglądające, co się tam działo pod lipami. Ulica ta prowadziła tylko do pałacu i zabudowań dworskich, jeździli więc nią tylko ci, co jaką mieli potrzebę.
Wojewodzina właśnie wysypała była parę garści zboża, na które się wróble krzycząc wrzawliwie rzuciły, gdy ucho jéj uderzył tentent jakby skromnego włościańskiego wozu. Wyjrzała nieco za gałęzie i dostrzegła w dali coś jakby furkę chłopską, około któréj czy się co zepsuło, czy koń ustał, bo zdała się zatrzymywać. Staruszka wzięła do ręki książkę pobożną, którą miała w kieszeni, i zaczynała się modlić, gdy usłyszała chód pośpieszny. Zwolna podniosła oczy, i zdziwiło ją, gdy ujrzała kobietę z dziecięciem, która żywo, nie oglądając się, przypadła do figury Zbawiciela, klękła i z krzykiem, jakby mimowolnie z piersi wyrwanym, rzuciła się na ziemię. Dziecię, które poklękło także, rączkami osłoniło matkę i poczęło cucić ją, całując i łkając. Widok ten niespodzianie tak wzruszył wojewodzinę, iż porwawszy się z ławki, stanęła na chwilę niema, i po rozmyśle dopiéro, rzuciwszy książkę podeszła, o ile jéj wiek i siły dozwalały, śpiesząc ku nieznajoméj, która się zdała omdloną. W istocie, gdy się zbliżyła do leżącéj kobiety i dziecięcia, przekonała się, iż była bez czucia, a dziewczynka próżno podnosiła jéj głowę bladą, martwą, ze zsiniałemi usty, otoczoną ciemnym, na wpół posiwiałym włosem. Jakież było przerażenie staruszki, gdy wpatrując się bliżéj w kobietę, zdało się jéj, iż poznaje w niéj zmienioną i zestarzałą, znędzniałą i schorzałą Maryę.
W istocie ona to była, lecz na chwilę bezprzytomna z radości, jakiéj doznała przybywszy nareszcie do tych miejsc znajomych, w których pewną już była schronienia i opieki. Mimowolnie wojewodzinie z ust wyrwał się okrzyk:
— Marya!
Kobieta otworzyła oczy, rozpostarła ręce i rzuciła się do nóg ciotki.
— Jesteśmy ocalone! zawołała, słabnąc prawie znowu.
W pierwszéj chwili słów brakło wszystkim, płakały, Urszulka czepiała się sukni matki i staruszki, uśmiech dziecka igrał na twarzyczce zmęczonéj. Szczęściem dla wojewodziny i dla Maryi, która prawie o swéj mocy powstać nie mogła, z jednéj strony zjawił się wóz, na którym przyjechała, z drugiéj stary sługa, czatujący zdala czyliby pani czego nie potrzebowała. Ten dopomógł podnieść osłabioną, podtrzymał ją, a że do zamku nie było daleko, posadzono Maryę na ławce, dopókiby lektyka lub wygodniejszy powóz nie pośpieszył. Wojewodzina nie śmiała ust na żadne zapytanie otworzyć. Marya nie miała siły nic powiedziéć, prócz: — Bóg wielki, jesteśmy ocalone!
Staruszka po sposobie jakim Marya przybyła, po jéj strachu domyśliła się łatwo, iż musiała ujść, nie wiedząc o losie, jaki spotkał Wita, ani o powrocie i życiu Piotra, postanowiła więc ze wszelką ostrożnością przygotować ją do niespodzianych wiadomości.
— Nie śmiem cię pytać jakeś się tu dostała, rzekła wreszcie wojewodzina, Bogu za to dziękuję i proszę cię o jedno, bądź spokojną, bądź pewną, że od téj chwili, wszystkie twe długie próby i cierpienia są skończone.
Marya rozpłakała się znowu.
— Pod twemi skrzydły, moja droga cioteczko, pewną jestem, że mnie nie dosięgnie ten człowiek, którego muszę mężem nazywać, lecz...
Wojewodzina uczuła, że to nie była pora może uspokajać ją wiadomością o jego śmierci i szepnęła tylko:
— Ani tobie, ani nikomu już on szkodzić nie będzie. Mam wiadomość z Drezna, iż wdał się tam w jakiéś sprawy, nie wiem, i został uwięziony.
Marya spojrzała i zamilkła.
— Lecz na miłość Bożą, przerwała szybko ciotka, powiedz że mi, jakim cudem ty, sama z dzieckiem, potrafiłaś się tu dostać? o czém?
— Potrafiłam się tu dostać, odezwała się Marya, a pewno nie potrafię opowiedziéć jak? Sama nie wiem! Miłość dla dziecka, chęć ocalenia go prowadziły mnie. Anioł stróż Urszulki wiódł chyba! ani wiem jak kraj ten ogromny, obcy, straszny przebyć potrafiłyśmy, drżę myśląc, i rzeczywistość wydaje mi się nieprawdopodobną.
Zapłakana Marya westchnęła i mówiła:
— Byłam zamkniętą z dziecięciem, a ludzie, co mnie pilnowali, sądzili, że strzegli obłąkanéj, nie mogłam bez dozoru zrobić kroku. Byłyśmy na wsi, w rękach ludzi prostych i nie umiejących się ulitować nad nami. Długi czas musiałam udawać uspokojoną, ażeby dozór powoli rozbroić. Szczęściem, w sąsiednim domu była kobieta mówiąca naszym językiem, a mająca dobrą wolę dopomożenia mi do ucieczki. Przez zagrodę w głębi sadu rozmawiałam z nią, umówiłyśmy się, prosiłam ją o sprzedanie brylantowego krzyżyka i kilku pierścieni, które miałam skrycie zachowane przy sobie. Pieniądze wzięte za nie posłużyły mi do ucieczki. Jednego dnia, gdy gospodarz wyjechał, a jego rodzina usnęła, wyszłam do ogrodu, w wąwozie blizkim stał już ukryty wóz i człowiek pewny, który wziął na siebie odwiezienie nas do Wrocławia. Dla oszukania tych coby nas ścigać chcieli, dwie chusteczki, moją i Urszulki, rzucono na brzeg rzeki. Niewygodnym wózkiem, w ciągłéj obawie pogoni, napaści, rozboju, kradzieży, po drogach okropnych dostałyśmy się do Wrocławia, gdzie mimo strachu, musiałam tydzień odleżéć, abym ja i Urszulka sił na dalszą podróż nabrała. Z kupcem z Wrocławia tak samo, kryjąc twarz, lękając się, aby na wielkich drogach Wit nas nie szukał, dobiłyśmy się do Warszawy. Tu już zabrakło mi wszystkiego, ostatni pierścionek sprzedałam we Wrocławiu, a dniem przed przyjazdem do Warszawy, Urszulka miała trochę mléka i bułki kawałek, ja nic. W Warszawie przypomniałam sobie imiona kupców znanych z korespondencyj, kilku osób co w naszym domu bywały, ale tych nie zastałam, a kupcy, którzy mnie nie widzieli nigdy, pod ubogą suknią biednéj kobiety, wynędznionéj, przelękłéj, nie mogli poznać dziedziczki Bożéj Woli i siostrzenicy waszéj. Wzięto mnie za awanturnicę przybierającą cudze nazwisko. Nie wiem już co by się ze mną stało, byłam prawie zmuszoną o żebranym chlebie iść pieszo, ale mnie strach o dziecię przejmował, choć Urszulka wytrzymywała wszystko z cierpliwością anielską.
To mówiąc, pocałowała ją w czoło, dziecko przytuliło się do niéj, a wojewodzina uścisnęła je obie.
— Jakżeś ty na miłość Bożą, rady sobie dać mogła?
— Przypadek, a raczéj Opatrzność nastręczyła mi, mówiła Marya, w nędznéj gospodzie na Pradze gdzie stałam, człowieka z okolicy niedalekiéj Rachowa. Nie mówiłam mu już kto jestem, bo by mi był nie uwierzył, powiedziałam, że rodzina moja mieszka tu przy waszym dworze, żem była na służbie nieszczęśliwéj, z któréj powracam i że krewni za mnie zapłacą, bylebym tu stanąć mogła. Nie wiem, łzy czy słowa zmiękczyły człowieka, który z próżnym wózkiem powracał, wyprzedawszy len i przędzę, którą handlował. Po długiém wahaniu przyrzekł, że mnie zabierze, karmić będzie i dowiezie za cenę umówioną. Nie targowałam się o nią wcale. To obudziło podejrzenie, musiałam mu dać przyrzeczenie na piśmie. Woźnica mój złym nie był człowiekiem, chciwym trochę. W drodze Urszulka przypomniała mu własne dzieci, miał więc o nas staranie, o niéj szczególniéj. Wlokąc się i popasając po dwa razy na dzień, zawsze w śmiertelnym strachu pogoni, ciągnęłyśmy się zmarzłe, często głodne, zmokłe często, aż tutaj. Otucha wstępowała w serce, przybywając w te strony, ale i trwoga rosła, nuż mnie u portu burza dogoni.
— Wszystko szczęśliwie skończone, nie myślmy o tém, zawołała wojewodzina, śpieszno mi was zabrać, abyście po téj męczeńskiéj drodze odżyły.
Marya wstała, chcąc iść, ale nogi się pod nią zachwiały, sił nie miała, głowa się zawracała, ćmiło w oczach. Usiadła więc znowu, czekając na powóz, który wkrótce nadjechał. Nieco opodal stał ów mieszczanin z furą i spoglądając na czułe przyjęcie wojewodzinéj, na te uściski, w głowę zachodził, kogo tu przywiózł tak pożądanego. Cała okolica znała staruszkę, wiedział i on, że to była pani zamku, a że miał przekonanie, że wiózł sługę, nie pojmował, jak taka wielka pani tyle dla niéj czułości okazywać może.
W zamku coś się znać domyślano z opowiadań przybyłego kamerdynera, który pewnym nie był, ale mu się zdało, że poznał Maryę. Wszyscy więc, co ją tu pamiętali, których była niegdyś ulubienicą, starsza służba wojewodzinéj wybiegła na ganki i dziedzińce. Okrzykami podziwienia i radości, przywitano wysiadającą, kobiety porwały Urszulkę na ręce, drudzy cisnęli się do kolan nieszczęśliwéj, i spoglądając na twarz wybladłą, na przez pół siwe jéj włosy płakali. Wszystko to wtoczyło się za przybyłą do pałacu, a sama wojewodzina traciła głowę, ocierała łzy i ściskała kogo spotkała, wydając tak sprzeczne rozkazy, że ich spełnić nie było podobna.
Stara Wawrzyńska, która jeszcze Maryę na ręku nosiła, pierwsza odzyskała przytomność i pomiarkowała, że pokój i odpoczynek, były pierwszą potrzebą dla zbolałéj kobiety. Zaprowadzono więc ją do mieszkania obok wojewodzinéj, a Wawrzyńska sama wzięła dowództwo nad służbą i natrętów rozpędziła dyktatorską władzą...
Doktór, którego zaraz przyprowadziła wojewodzina, znalazł stan Maryi wcale nie zatrważającym, lecz osłabienie wielkie, podrażnienie straszliwe i potrzebę zupełnego odpoczynku ciała i ducha.
Wojewodzina przestrzegła zawczasu ludzi, ażeby o niczém, tyczącém się rodziny, stosunków, Piotra i śmierci Wita wspominać się nie ważyli. Sama téż ani nazajutrz, ani trzeciego dnia, ust jeszcze otworzyć nie śmiała.
Urszulka siłą młodości wróciła rychléj do zdrowia. Marya zdawała się dopiero po kilku dniach czuć tak złamaną jak była w istocie. Gdy gorączkowy niepokój ustał, wszystko odcierpiane odbiło się w niéj, i siła ducha, co ją trzymała, upadła, przyszła choroba. Zwolna potém odzyskiwała zdrowie, które już nigdy w pełni powrócić nie miało. Naostatek, widząc ją nieco lepiéj, wojewodzina postanowiła nie ukrywać dłużéj przed nią tego, co ją poratować mogło i do życia przywrócić.
Z rana tego dnia, Marya po raz pierwszy mogła przejść do kaplicy, a wróciwszy do swojego pokoju, powierzyła Urszulkę Wawrzyńskiéj, zostawszy sama z wojewodziną.
Staruszka pocałowała ją w głowę i siadłszy naprzeciw, odezwała się powoli:
— Wiele przebyłaś, moja droga Marysiu, ale ci jeszcze dosyć do przebycia zostaje. Wszystko się szczęśliwie składa, jednak i do szczęścia potrzeba miéć siły, a męztwo.
Marya spojrzała, domyślając się jakiegoś nowego ciosu.
— Mów, kochana ciociu, znosić nawykłam.
— Wit umarł, rzekła najprzód ciotka, patrząc, jakie to na niéj uczyni wrażenie.
Łza potoczyła się z oczów Maryi.
— Niech mu Bóg tak przebaczy, jak ja mu przebaczam.
— Aniele mój, ściskając dodała ciotka, poczciwieś rzekła, niech Bóg mu przebaczy, gdyż wiele na tamten świat poniósł z sobą. Więcéj niż ty wiész, niż się domyślać może święte serce twoje.
— Więcéj, nie, rzekła powstając z siedzenia zbladła i wzruszona kobieta, więcéj, nie! Ja wszystko wiem! jam przeczuła, domyśliła się, odgadła jego zbrodnię, nim w szale i złości sam mi ją na pół wyznał. On był zabójcą mojego Piotra!
To mówiąc, zakryła sobie oczy.
— I ja, dodała, zmuszoną byłam dotykać ręki jego, krwią mego anioła zbroczonéj, a milczéć, truchlejąc o życie dziecka, o własne, bo z mojém, jedyna opieka Urszulce by była odebraną. A! życie moje! dni moje, moje noce bezsenne, to straszne milczenie, wśród którego każdy szelest przerażał, te pijane śmiechy obok, ta twarz zbójcy.
— Nie wspominaj, nie mów, nie dręcz się tém, co przeszło i nie wróci, dodała wojewodzina. Wiedziałaś więc i musiałaś milczéć, biedna istoto, lecz nie wiedziałaś o wszystkiém jeszcze.
Marya ciekawe odsłoniła oczy.
— Byłoż dla mnie co zakrytego? co czarniejszego jeszcze w tém sercu i na tych rękach?
— Nie, moje dziecko, mówiła zwolna wojewodzina, stosując się do przepisu lekarza, który nagle oznajmić choréj o życiu Piotra nie dozwalał, nic straszniejszego nie było, ale coś lepszego jest, czegośmy się spodziewać nie mogli.
— Prawdopodobnie, dodała, zdaje się, są wiadomości ze Stambułu, że Piotr, cudownie ocalony, żyje.
Z krzykiem porwała się Marya i padła do kolan ciotki.
— Piotr! mój Piotr! anioł mój, żyłby? ja bym go jeszcze widziéć i do piersi przycisnąć mogła? Piotr, ojciec Urszulki!
Nagle wyrazy zastygły na ustach, łzy się rzuciły potokiem, załamała ręce.
— Lecz jakże ja stanę przed nim? jakiém czołem podam mu dłoń zwalaną? Co on pomyśli o mnie? Godnąż jestem choć nogi jego uścisnąć?
— Na rany Boskie! — chwytając ją, odezwała się wojewodzina, — cożeś ty winna? coś winna? Uległaś niegodziwéj, podłéj przemocy i zdradzie.
— Lecz czyż Piotr uwierzy? A! niech już sobie zabije, pogardzi mną, odepchnie — dodała — ale niech żyje! niech ja go zobaczę, niech ja mu oddam dziecię, któremu zachowałam życie.
Łzy potoczyły się znowu.
— Powiedz, on żyje? on żyje pewno? on żyje?
Wojewodzina sama rozpłakana, z za łez mogła się tylko zebrać na odpowiedź:
— Żyje! żyje!
Marya uklękła się modlić, widać było, że szukała pokoju ducha w modlitwie. Wstała i pochwyciwszy ręce wojewodzinéj, poczęła gorączkowo:
— Kiedy ja go zobaczę? gdzie on jest? Mówcie mi! zaklinam, ja dłużéj żyć ani chcę ani mogę, tylko bylebym mu Urszulkę oddała, bom ja, dodała z rodzajem obłąkania, jam jéj ocaliła życie. Ona była przez niego téż na śmierć przeznaczoną.
— Jakto? targnął by się na życie niewinnego dziecka?
— Dziecię to stało na drodze, nienawidził je jak przypomnienie swéj zbrodni. W pierwszych latach tego nieszczęsnego pożycia, zmuszał nas do siadania razem do stołu. Na chwilę z oczów nie spuszczałam Urszulki, sadzałam ją zawsze przy sobie. Raz wysłał mnie w czasie śniadania po coś. Niezwykły ton, jakim się odezwał do mnie, niezwykłe żądanie, tknęło przeczuciem jakiśmś, idąc, wzięłam z sobą dziecię. Z za drzwi, zaraz po wyjściu naszém, spostrzegłam, że w kubek dziecka wsypał coś pośpiesznie. Wróciłam w téj chwili, cała drżąca. Wszedł służący. Byłam gniewną tak, iżbym się nie jego, ale stu oprawców nie ulękła. Kazałam przyprowadzić psa z podwórza. Gdy się to działo, siedział niemy, przerażony, jakby schwytany na uczynku. Odprawiłam precz sługi i dałam przy nim psu napój, od którego skonał w konwulsyach.
— Zbójco, rzekłam mu, widzisz, że cię odgadnąć potrafiłam. Trucizny mnie dać możesz, ale strzeż się tknąć tego dziecka. Pójdę, przebiję się, wydam cię katom, zburzę lud, każę cię związać i sama świadczyć będę przeciw tobie.
Odszedł, nie mając siły odpowiedziéć mi słowa, od tego dnia nie siadłam z nim do stołu, nie dałam się zbliżyć do siebie i do dziecięcia. Nie przypominałam mu wypadku, ale czytał jego pamięć w oczach moich.
Wojewodzina nie chciała pytać, aby nie wznawiać bolów już przysypanych mogiłą. Umilkły obie.
— Mów mi pani! a! mów, Piotr żyje! gdzie jest Piotr?...
Nie mogła już dłużéj nic taić przed nią staruszka i opowiedziała wszystko.
Tegoż samego dnia wyprawiono sztafetę do Drezna, która już Piotra i Wereszczaki nie zastała.





XIV. Zmartwychwstanie.

Podróż Wojskiego z panem Piotrem przeciągnęła się dość długo; nie mieli się czego śpieszyć tak bardzo, a Zagłoba obawiał się raczéj niż pożądał zobaczyć znowu te miejsca, w których tyle różnych wspomnień, bolesnych sercu zostawił. Zatrzymali się dni kilka w Warszawie, potém Wojski zażądał od pana Piotra, ażeby z nim zajechał do Zdunek do matki i tam sobie odpoczął. W drodze, chociaż nie śmiał jeszcze całéj prawdy, jakiéj się domyślał, powiedziéć przyjacielowi, przygotowywał go ciągle do tego, iż Marya i dziecię zapewne nie żyją. Piotr milczał, lecz dopóki najmniejszą mógł miéć nadzieję, trzymał się jéj z uporem, który Wojskiego czasem dziwił, a niekiedy do pewnéj przyprowadzał niecierpliwości.
Tak dojechali do Zdunek i siedli tu odpoczywać, bo Wereszczaka chciał matce nagrodzić długie rozstanie. W okolicy, a więc i tu jeszcze o powrocie Maryi nie wiedziano.
Po kilku dniach, staruszka zawoławszy do siebie syna raz, odezwała się do niego:
— Ale ty, moje serce, źle robisz, że tu Piotra trzymasz... to mu tylko przedłuża ból i mękę. Niechby raz powrócił do Bożéj Woli, począł się ze swojém położeniem oswajać i pracować na nowe życie. Cóż to z tego będzie?... że się przeciągnie, co nieuchronne. Jam mu bardzo rada, ale rozum i przyjaźń tak dyktują.
— To dobrze — odpowiedział Wojski — ja go wstrzymywać nie będę, ale téż namawiać do podróży nie mogę.
— Ale bardzo rozumiem — rzekła Stolnikowa — tylko za pierwszym razem gdy zażąda do Bożéj Woli, ofiaruj się z nim jechać, odprowadź go, a potém, choćby powrócił, to już nic, niech się powoli oswaja....
Wojski uznał słuszność tych uwag, bo na boleść jest zawsze tylko jedno ludzkie lekarstwo; — praca, zajęcie, spojrzenie śmiałe położeniu, choćby najstraszniejszemu, w oczy. Nazajutrz był piękny dzień jesienny. Wojski, któremu się stęskniło za polowaniem, zapraszał do lasu, było wypatrzone gniazdo wilków i szczenięta już spore.
— Nie mam serca do myślistwa — rzekł Piotr — nie mam go do niczego, — nie mam ochoty w las jechać, a przyznam ci się, że i rusznicy się boję, bo mi patrząc na nią przychodzi wielka pokusa w łeb sobie wypalić.
— Na miłość Bożą! — zawołał Wojski — chrześcianinowi żeby takie myśli mogły przystępować do głowy. Wstydź się — pluń na czarta, przeżegnaj się i — ot, jedźmy do lasu.
— Mówię ci — odparł Piotr z pozornym spokojem — nie mogę.... Ta myśl samobójstwa tkwi we mnie tak, że mi się jéj obronić trudno. Czasem sam na sam pozostać się lękam, gdy pistolety na stole.
— Jezu najsłodszy — przerwał Wojski — dalipan chce mi się gniewać na ciebie i zburczyć! To szatańskie są myśli. Zawsze uczciwy człowiek znajdzie co robić na świecie. Grzeszna myśl, głupstwo po prostu — ale tak gnijąc i rozpaczając, a nie biorąc się do niczego, można istotnie oszaléć.
— A cóż robić? — spytał Piotr.
— Cokolwiek bądź robić, byle coś robić.
— Mówże mi co, byle nie polowanie, bo ja na rusznicę patrzéć nie mogę — powtórzył Zagłoba.
— Alboż ja wiem? — Jedźmy gdzie, przymuś się do ludzi, samotność ta gubi, do mnie nawykłeś, ze mną już jesteś jak sam z sobą.
— Dokąd-że pojechać? chyba do Wojewodzinéj — spytał Piotr — mam ochotę.
— Teraz nie, Wojewodzina się spłacze będzie lamentować i po wszystkiém, trzeba mężnie życiu zajrzéć w oczy.
— No, to cóż? — zawołał Piotr — chyba mi każesz do Bożéj Woli?
— Powiem ci całą prawdę.... nie byłbym od tego — rzekł Wojski. — Raz trzeba tę chwilę smutną przebyć, lepiéj prędzéj, niż późniéj. Pojedziemy, ja ci służę — wrócimy jutro....
Piotr się zawahał, głowa mu na piersi opadła.
— Jak ja tam pojadę! jak ja tam mogę pojechać! — zawołał. — Właśnie na progu tego domu, co widział szczęście moje, a dziś mego nieszczęścia ma być świadkiem — w łeb bym sobie strzelił.
— A wiesz, Piotrek! Jezu najsłodszy! — krzyknął Wojski — będę się chyba gniewał. To po prostu fiksacya! Wojna z Panem Bogiem!....
— No, nie gniewaj się — rzekł Piotr, łagodnie ściskając go — jedźmy, róbmy co chcesz. Dopóki z tobą, nie zrobię głupstwa, potém.... a no — nie zaręczam! — dodał. Jużci nie przeczę, że to fiksacya, ale są chwile, gdy człowiekowi sił nie staje.... gdy....
— No — no — no! dosyć. Jezu najsłodszy — ja tego słuchać nie chcę — zawołał Wojski.
— Każ podać konie.... wiesz co, ja widzę że ciebie korci, ty na miejscu usiedziéć nie możesz.... na polowanie jechać nie podobna mi.... chcesz ze mną do Bożéj Woli — dobrze! Ale nie na wozie! potrzebuję, żeby mnie koń złamał, żebym się strząsł, zmęczył....
— Zgoda! jadę konno! pięć mil czy coś, nie straszna rzecz. Dam ci bułanka sam wezmę karego, jedźmy.... ale cóż ci szkodzi, że za nami charty pobiegną...
— Niech sobie biegną — odparł Piotr.
— Pomknie się kusy, albo i co starszego.... niech się pobawią.
Piotr nic już nie odpowiedział.
Od czasu jak mu się przyznał pokusy samobójstwa, Wojski na chwilę już postanowił go nie opuszczać.... Nie poszedł więc koni dysponować, posłał chłopaka i krokiem nie ruszył z pokoju. Wiszące strzelby i pistolety natychmiast nic nie mówiąc powykręcał. Konie przywiedziono w kwadrans, Wojski nawet ze Stolnikową nie poszedł się pożegnać, dosiedli koni i ruszyli.
Drogi kawał był spory, a że wyruszyli około południa, mimo że oba konie miały doskonałego kłusa, nie można się było spodziewać stanąć w Bożéj Woli przed wieczorem. Pora ta nie na rękę była Wojskiemu, wolałby był przybyć tam we dnie, lecz niepodobna już było zmieniać projektów. Dzień dosyć piękny sprzyjał przejażdżce, ale psy nie miały co robić, bo droga szła większą częścią lasami, — wlokły się więc za końmi, sznurkując tylko kiedy niekiedy po krzakach. Piotr milczał uparcie, nawet na pytania Wojskiego nie odpowiadał. Posłyszawszy go mówiącego, zwracał głowę, pytał jakby nie rozumiejąc i na powtórzone pytanie ledwie głową skinął. W miarę jak się zbliżali ku Bożéj Woli, pogrążenie to stawało się co raz widoczniejszém, okiem obłąkaném wodził do koła.... konia wstrzymywał, obawiać się zdawał przyjazdu tego....
Zmierzchło zupełnie, gdy wyjechali z ostatniego ostępu leśnego, po za którym wieś i dwór widać było. Dojeżdżając z téj strony, dom stary, ogród, budowy gospodarskie przedstawiały się najprzód oku na tle drzew. Lecz teraz trudno to było rozeznać.
Wojskiego uderzyła jedna rzecz, która mu się dziwną wydała, połowa domu była mocno oświetlona, okna wszystkie wyraźnie się malowały na ciemnych drzew gąszczach. Znać, że i Piotra to uderzyło, odwrócił się do Wojskiego i spytał go głosem urywanym suchym:
— Czy dałeś znać, że będziemy?
— Ja? Jezu najsłodszy! ani mi się śniło, rzekł Wojski, po co? na co? Zresztą i sposobu bym nie miał? wyjechaliśmy nagle, a gdybym posłańca pchnął, nie wyprzedził by pewnie naszych koni, nawet dojeżdżacz na kozackiéj kobyle.
— Cóż to jest? służba się znać weseli! z gniewem rzekł Piotr, rezydenci pana rotmistrza balują. Wiesz, zawołał z gniewem, lepiéj wróćmy, bo tę szuję batem wygonię, co oni mi z téj trumny mojéj robią?
— Ale czekaj-że! stój! Jezu najsłodszy! niewiadomo kto i co? nie burz się zawczasu.
— Jak że się nie mam burzyć! któż mi tam śmié gospodarzyć! jestem wściekły! drżę z gniewu!
— A wiesz co, to mieliśmy po co jechać? odparł Wojski. Stój!
Piotr stanął.
— W istocie i ja niemam ochoty, rzekł, wejdź w moje położenie, w téj chwili gdy ja próg tego nieszczęśliwego domu mego z religijném uczuciem mam przestąpić, posłyszę jakąś może bachanalię tych urwisów.
— Dalipan, nierozumiem, nierozumiem, mruczał Wojski, to dla mnie nie pojęte. Nie ważyli by się, słyszeli pewnie o twoim powrocie. W tém jest jakaś zagadka, ja bym, przyznam ci się, pojechał przodem, ale cię samego w téj chwili nie zostawię.
— Masz słuszność, zawołał Piotr, jedźmy i wielkie szczęście żeśmy pistoletów nie wzięli, byłoby niebezpieczeństwo.
Koń pana Piotra niecierpliwie, czując stajnię, zaczął się rwać. Zagłoba miał go puścić, Wojski stanął w poprzek drogi.
— Czekaj, rzekł, daj mi słowo wprzódy, że się nie dopuścisz żadnéj gwałtowni, cokolwiek bądź zastaniemy, ja na siebie biorę uprzątnienie się z winowajcami.
— No, jedźmy! zawołał Piotr, smutek zabił gniew. Cóż mnie to obchodzi, wszakże rozbójnicy godują na cmentarzach! Bóg z niemi! Sprawa to Boża!
W milczeniu powoli zbliżali się ku dworowi. Coraz wyraźniéj jaśniały te okna domu w połowie przez Maryę zajmowanéj. Oba wlepili oczy w nie, a Wojski z bijącém sercem Pana Boga prosił, ażeby oszczędził męki i zgrozy Piotrowi. Hałasu we dworze nie słychać było wcale, cisza dziwna, tylko około stajen widać było parę powozów, jak gdyby świeżo wyprzężonych.
— No! wiesz co, rzekł Wojski, ja już ochłonąłem i tyś się zgniewał darmo, kto by tu śmiał ucztować? Rzecz prosta, zdaje mi się, że wojewodzina być musi. Powozy stoją przed stajniami.
— Ja to też widzę, odezwał się Piotr, sądzę także, iż zacna staruszka instyktem tu przybyła na ten dzień. Na sercu mi lżéj.
— A widzisz, zawołał Wojski, weseléj nieco, nigdy nie trzeba, Jezu najsłodszy....
Niedokończył już, bo w mroku ujrzał oczy Piotra wlepione z rozpaczliwym wyrazem w ten dom, usta miał ścięte, ręce mu drżały. Konie rwały się do ganku, minęli most. Piotr popędził bułanego, i zsunął się z siodła osłabły, padając na schody gankowe.
— Na miłość Bożą! siły, męztwa, rzekł Wojski podnosząc go nieco, chodź, chodź, wojewodzinę zastaliśmy, widzę ludzi w jéj barwie, chodźmy.
Trudno zaprawdę opisać scenę, która nastąpiła.... niemą, dziwną, długo niezrozumiałą dla tych, którzy wchodzili tu z rozpaczą w sercu i nie mogli zrazu uwierzyć oczom własnym. Piotr stał w progu drżący, zobaczył wojewodzinę, która siedziała w krześle patrząc ku drzwiom otwierającym się, przy niéj złotowłosa dziewczynka, odwróciła także główkę patrząc z ciekawością i trwogą, na ukazujące się w progu postacie jakieś nieznane. Marya z przeczuciem, zerwała się ku drzwiom, w téj chwili Piotr zobaczył ją, rzucił się ku niéj i pochwycił ją w objęcia, z krzykiem, w którym łzy, jęk, radość razem dźwięczały. Urszulka przerażona podobieństwem tego nieznanego jéj człowieka do rotmistrza, widząc, że pochwycił matkę, lękając się biedz jéj na pomoc, z płaczem przycisnęła się do babki, tuląc głowę na jéj kolanach. Wojski ze wszystkich był najmocniéj może tknięty, bo pogrzebł w sercu te, które tu widział żywemi, załamał ręce i wołał:
— Jezu najsłodszy! najsłodszy Jezu: co ja widzę?
W łzy rozpłynęło się to połączenie i nierychło otworzyły się usta, sąż słowa na takie chwile i uczucia? Bolesna przeszłość, któréj każdy dotknąć się obawiał, stała jeszcze widmem między niémi.
Nierychło ośmielona Urszulka podniosła oczy i poczęła się wpatrywać w ojca, dostrzegając wreszcie, że to nie był ten sam człowiek, którego się tak lękała. Łagodny uśmiech jego ją przyciągnął, matka była pośredniczką, zwolna, z obawą zbliżyła się ku niemu, lecz gdy się odezwał i usłyszała odmienny dźwięk głosu, gdy ostatnie wspomnienia wywołane rysami twarzy uleciały, przylgnęła serdecznie do ojca. Uroczysta była to chwila, choć smutna mimo szczęścia jakie z sobą przynosiła, wojewodzina rada była dowiedziéć się szczegółów, sądziła bowiem, że list jéj sprowadził Piotra.
— Listu, rzekł spytany, nieodebraliśmy żadnego, bośmy znać wprzódy opuścili Drezno nim nadszedł. Aż do przestąpienia tego progu, niewiedzieliśmy, że Marya była ocaloną, opłakaliśmy ją, a Wojski przynajmniéj najmniejszéj nie miał nadziei.
— Jakżem mógł najmniejszą zachować, przerwał Wereszczaka, który ciągle łzy jeszcze ocierał. Z Schandau przysłano mi chusteczkę czarną Urszulki i było mniemanie powszechne, że pani Piotrowa z dzieckiem razem utonęła. Przygotowałem Piotra do tego ciosu, a Jezu najsłodszy! mnie tylko wiedziéć, jak zostałem wystraszony, gdy mi się przyznał, że życie chciał sobie odebrać....
— I niewiele do tego brakło, odezwał się Piotr zawstydzony, żebym był zbrodnię tę i niegodziwość popełnił i rozpaczy. Wstrzymywałem się, mimo najokropniejszéj pokusy, ścigającéj dniem i nocą. Zdejmowałem kilka razy strzelbę z kołka i siła jakaś anielska z rąk mi ją wydzierała.
— O mój Boże! — zawołała Marya, a mogłażbym ja żyć naówczas!
— W całéj historyi nieszczęść naszych, — dodał Piotr — i najcięższe losu próby i największe Opatrzności łaski były widoczne. Zawsze w chwili ostatniéj, gdyż już niknęła nadzieja, przychodziły siły niewidome na pomoc. Wszakże oba z Wojskim, za staraniem nieprzyjaciela, udani za szalbierzy i samozwańców przed królem, byliśmy wsadzeni do twierdzy w Koenigsteinie, gdziebyśmy zamrzéć i zgnić łatwo mogli, jak inni nasi, gdyby nas osobliwszy wypadek nie ratował.
— Osobliwszy i śmieszny, dodał Wereszczaka, bo gdyby kasztelan Niemira nie był się nieco szorstko o hr. Orzelskiéj wyraził, nie wiedząc że ona przy nim stoi; jeszczebyśmy pokutowali w tych lochach.
— O tém wszystkiém, rzekła Wojewodzina, my niewiedziałyśmy nic.
— Ani o tém, uśmiechając się i obracając do żony, dodał Piotr, żem ja pod oknami domu był, gdyś ty więziona siedziała w Dreznie, pono ostatniego wieczora twojego tam pobytu. Widziałem Urszulkę widziałem zdala twarz twoją, serce mi biło. Wtém nagle w oknie ukazał się... on.
— I zobaczył cień człowieka pod drzewem, i strwożył się, podejrzywał, a nazajutrz wywiózł ztamtąd, szepnęła Marya.
— A! dosyć tych wspomnień ohydnych, przerwał Piotr, dosyć, zapomnijmy, przebaczmy i odżyjmy życiem nowém.
— Mnie także staréj, rzekła wojewodzina, daliście życie nowe... bo mi teraz jaśniéj i nie tak samotnie na świecie....
We łzach i rozmowie upłynęła chwila zaledwie, gdy błyskawicą rozchodząca się po dworze, po wsi i okolicy wieść o powrocie Piotra, ściągnęła tłumy ludzi. Co żyło, biegło go oglądać, witać, winszować, a ci co patrzyli na niewolę Maryi, wielbili Opatrzność, która ją wyratowała. Dano znać Piotrowi, że gromady stoją w dziedzińcu; drzwi się otworzyły i stary Panas wszedł z czapką w ręku, rozradowany padając mu do kolan.
— Paneńku, wychodźcie do swoich, tam gromada na was czeka, niech że się i oni pocieszą.
W istocie, mimo ciemnéj już nocy, dziedziniec był pełen, ganek, schody. Wynieść kazano światło, zapalić kagańce i Piotr z żoną, Urszulkę wiodąc za ręce, wzruszony wyszedł naprzeciw tłumu, witany okrzykami radości.
Stary arendarz, żyjący jeszcze dworscy dawni cisnęli się do pana Piotra. Z dawnych rezydentów, którzy zawczasu pomyśleli o sobie i zwinąwszy węzełki, pouchodzili każdy w swoją stronę, nie było nikogo... Improwizowana uczta zakończyła ten dzień, którego końca tak trwożliwie wyglądał zacny pan Wojski... Nawykły dzielić wszelkie swe, szczęśliwe szczególniéj przygody ze starą matką, Wereszczaka nie miał nic pilniejszego, nad wyprawienie tejże nocy posłańca do niéj z oznajmieniem o niespodzianém szczęściu i z prośbą, ażeby mu przysłano brykę, strzelby i psy, bo zaraz nazajutrz miał w tutejszych lasach zapolować. Łowy te wszakże nie przyszły do skutku, dzień to był bowiem uroczysty jeszcze, który starodawnym obyczajem rozpoczęto w kaplicy od dziękczynnego nabożeństwa. A że musiano posyłać po księdza, i po drodze także posłaniec Wereszczaki rozgadał o powrocie do dworu obojga państwa z Bożéj Woli, cudowna ich historya rozeszła się wnet po całém bliższém i dalszém sąsiedztwie. Co żyło więc tylko znajomych dawniéj, przyjaciół, sąsiadów, jakby sobie słowo dali natychmiast jechać do Bożéj Woli. Już począwszy od południa, powozy, wózki, konni ściągali się do dworu z powinszowaniami, a prawdę rzekłszy i z niezmierną téż ciekawością posłyszenia, dowiedzenia się coś z ust własnych ocalonego cudownie pana Piotra. Nawet szanowny sędzia Dzierżyński i owe trzy godne córki jego, które tak czuła przyjaźń łączyła z nieboszczykiem Witem Zagłobą, dowodząc, że się zawsze brzydziły tym człowiekiem, przybyły z tatkiem winszować pani Maryi. Sędzia miał szczególniéj na widoku, że się tam przy ogólnéj radości téj, bez dobrze zastawionego stołu i wytrawnego wina obejść nie mogło. Córkom jego pilno się było wytłómaczyć, że chociaż nieraz uczestniczyły w ohydnych zabawach rotmistrza, zawsze to czyniły ze wstrętem i wielkiém politowaniem nad losem saméj pani. Na widok tych gości, którzy jéj bolesne przypominali chwile, jakkolwiek uprzejma i grzeczna pani domu, cofnęła się z widoczném oburzeniem na bezwstyd, z jakim tu przybywali. Panny znalazły w tłumie z kim się zabawić, a sędzia wiedziony brzękiem szkła, z uśmieszkiem poszedł ku butelkom, i przy nich zajął sobie miejsce, o resztę się nie troszcząc. Napróżno go potém córki, widząc zimne przyjęcie, jakiego doznały, usiłowały wyciągnąć z domu tak niegościnnego. Dzierżyński dotrwał, póki sobie dobrze nie podchmielił i dopiéro wówczas dał się wyprowadzić.
Naostatku najmniéj spodziewanemi zdziwieni zostali odwiedzinami, zwlókł się bowiem, poczuwając do obowiązku, stary pułkownik Szwalbiński, korzystając z folgi, jaką mu dała pedogra, w towarzystwie Cockiusa i licznych dworzan, aby złożyć hołd, a razem wytłómaczyć się przed Maryą, iż jéj obronić nie umiał. Bolało go to niezmiernie, iż rotmistrz potrafił go tak w pole wyprowadzić i dopełnieniu rycerskiego obowiązku przeszkodzić.... Przyjęcie pułkownika dość było trudne i zdałby się na ten raz sędzia Dzierżyński, wyręczył wszakże Wereszczaka, który się do każdego humoru, Jezu najsłodszy! umiał zastosować. Odprowadził go z hajdukami do przeznaczonych pokojów, w stanie błogiego zapomnienia o ziemskich troskach quod erat demonstrandum.

∗             ∗

Powieść byłaby skończoną bez wątpienia, gdyby nie jedna plotka, któréj choć nikt nie dawał wiary, wszakże, że się po świecie snuła, sumienny historyk wspomniéć o niéj musi. Pan Piotr widział sam w więzieniu zsiniałe i ostygłe ciało bratanka, inni ludzie byli przy składaniu go do trumny. Wprawdzie nikt tam tak bardzo twarzy nieboszczyka się nie przypatrywał, a najmniéj biedny Piotr, dla którego była wstrętliwą. Śmierć jednak tego człowieka, nie zdawała się już ulegać najmniejszéj wątpliwości. Mająteczek, jaki sobie w sąsiedztwie Bożéj Woli nabył, przypadał spadkiem na Piotra, ten jednakże się go zrzekł i wiedziéć o nim nie chciał. Okazało się jednak, że na kilka miesięcy przed wyjazdem, sprzedał go już nieznanemu szlachcicowi, z innych stron przybyłemu. Zapomniano o Wicie i mało kto po cichu tę krwawą a straszną opowiadał historyę, o któréj dla poczciwéj rodziny zapomniéć chciano. Panu Piotrowi szło z Bożą pomocą wcale nieźle; przybył na świat po roku synek, potém córeczka, gospodarstwo się wiodło i, że wszystkiego wspomnienie czas zaciera, przebyte nieszczęścia powoli się zapominały. Oba z Wereszczaką polowali po okolicy, odwiedzali sąsiadów, a nieraz i dalsze przedsiębrali wycieczki. Wojski się jakoś ożenić nie mógł, staruszce matce jego bardzo to było bolesném, chciała koniecznie póki żywa pobłogosławić synowę, i widziéć syna szczęśliwym. Prosiła więc nieustannie Piotra, aby go swatał i żenił.
— Już bo widzisz, że doszedł do tego wieku, w którym się człowiek sam nie żeni, zaopiekuj że się nim, wybierz mu dobrego rodu dziewczynę, niech sobie będzie i ubogą, byle krew poczciwa i serce szlachetne...
Wziął to do serca Piotr, lecz z Wojskim bardzo było trudno, zrazu lgnął do każdéj panny, a gdy przyszło do oświadczyn, kobierca, obrączek, znajdował tysiące powodów zwłoki i zawsze go ktoś podkupił. Niby to potém żałował, a w rzeczy rad był może, iż się jeszcze raz upiekło. Piotr wszakże nie zwątpił i obiecawszy stolnikowéj, urząd swój dziewosłębi gorliwie spełniał. W kilka dobrych lat po opisanych wypadkach, napisała któraś z przyjaciółek stolnikowéj, dając jej znać o dorosłéj córce państwa Mostowniczowstwa Onuszków, natenczas mieszkających około Berezy Kartuzkiéj. Zachwalała ją w liście bardzo i zapraszała Wojskiego, aby z przyjacielem jechał, a ona téż tam przybędzie i już się tak wezmą tym razem, aby im panienka nie uszła. Miała piękne dwie wsie w posagu a i o kapitałach mówiono i sperandy na spadkach po matce były znaczne. Panna była piękna, a wychowana jak nie można lepiéj, i właśnie takiego charakteru, jak dla Wojskiego było potrzeba.
Naparł tedy Piotr pana Wereszczakę:
— Jedźmy!
Nie było rady, musiał, boi matka pomogła, a matki słuchał zawsze. U Mostowniczowstwa Onuszków, znaleźli serca przygotowane ku łaskawemu konkurenta przyjęciu, sam jegomość życzył sobie téj kolligacyi najmocniéj, bo stolnika kochał i kolegował z nim w kilku komisyach i familię znał a cenił. Panna nieco się zawahawszy, trzeciego dnia okazała iż przeciwko konkurentowi nic nie miała. Przeciągniono pobyt u Onuszków zabawami, myśliwstwem, wycieczkami w sąsiedztwo, aby niezbyt prędko przyszło do oświadczyn, a Wojskiemu znów niedać uciec. Ukartowano bardzo zręcznie wszystko tak, że Wojski wzięty w te sieci, ani się opatrzył, jak go zapędzono w matnię. Nastąpiły oświadczyny, zaręczyny, intercyzya pod zakładem znacznym, żeby się Wojski cofać nie myślał i ślub naznaczono w zapusty następujące, choćby już nawet wyprawa nie była gotową.
Po téj zwycięzkiéj kampanii, Wojski powracał z Piotrem razem, dosyć szczęśliwy, bo panna mu się podobała niezmiernie, ale zarazem, jak wszyscy starzy kawalerowie, gdy słodką ową złotą wolność utracić mają, markotny, iż jarzmo, choćby miękkie i wygodne, wdziać przyjdzie. Na noc jakoś tak wypadło, że stanęli w Berezie. Nazajutrz, gdy rankiem w dalszą drogę ruszać przyszło, Piotr, który był bardzo pobożny, rzekł: — A jużciż na mszę pójdziemy!
— A jakże, chodźmy — rzekł Wojski.
Poszli tedy, wysłuchali mszy jednéj i drugiéj, dopiero na progu kościoła powiada Wojski: — No, to jużby się godziło i pustelnię obejrzéć, bom jéj w życiu nigdy nie widział.
Nie bardzo się śpieszyli.... poszli więc do furty. Tu zawsze uprzejmie bardzo witano i wspaniale ugaszczano przybyłych; klasztor był bogaty i po książęcemu wyposażony. Ciągnęła ku niemu ciekawość, bo tak surowéj reguły nie wiele było w kraju klasztorów.
Jeden z braci przeznaczony ku temu, ukazywał zwykle gościom klasztor, domki, ogródki i co tylko było ciekawego. I tym razem nie odmówiono podróżnym wstępu. Milczący młody człek, nie wielą ich słowy objaśniając, śpiesząc się jakoś, przeszedł z nimi część ogrodu i pustelni. Wojski zapytał, czyliby choć jednego domku obejrzéć bliżéj nie mogli, a stali właśnie przed jednym z nich, — przewodnik wprowadził... Wejrzeli najprzód przez kraciaste okno do małéj kapliczki... Właśnie przed ołtarzykiem klęczał zakonnik.
Głowę miał spuszczoną tak na piersi, iż twarzy cale widać nie było, ręce na piersiach skrzyżowane... mimo szelestu, który usłyszéć musiał, nie podniósł ani oczów, ani z rozmyślania dał się wyrwać... Wychudła głowa ta, ogolona cała, oprócz wianka krótkich podsiwiałych włosów, była prawie trupią czaszką, tak kości wszystkie, ledwie suchą a żółtą ociągnięte skórą, wystawały z niéj, niby siecią siną pooplątywane wydatnemi żyły. Ręce téż, z których jedna była widoczną, zdawały się trupiemi, tak białe, a raczéj woskowo-żółte wyglądały.
Nie chcieli przerywać rozmyślania, i stali cicho goście, ale to obezwładnienie człowieka, którego dusza gdzieś indziéj krążyła — może w sferach niebieskich, u stóp mystycznego krzyża, uczyniło na nich tak głębokie wrażenie, iż mimo lekkich oznak niecierpliwości oprowadzającego ich braciszka, długo się ruszyć nie mogli.. Zakonnik, który nie drgnął nawet wśród tego rozmyślania, westchnął potém głęboko, wzniósł ręce obie do góry, głowę ku niebu i oczy zwrócił, i padł krzyżem na stopnie ołtarza. W tym ruchu mignęła twarz równie straszliwie wychudzona, zniszczona, trupia a żółta jak czaszka.... mignęła i znikła... Oba z Wojskim ujrzeli ją i w jednéj chwili krzyknęli razem, ale krzyku tego stłumionego natychmiast, zakonnik nie zdawał się słyszeć, ni wiedziéć o nim... nie drgnął, nie podniósł się, nie okazał najmniejszego znaku, iżby ten głos go doszedł, a braciszek natychmiast spiesznie ich ztąd uprowadził. Na pytania potém, ktoby był ów zakonnik, odpowiedział im, że tu nazwisk nie noszą pokutujący dobrowolnie.... Wszystko co ze świata przynieśli z sobą, zrzucają na progu....
Mimo to pan Piotr chodził do przełożonego jeszcze, usiłując się dowiedziéć o tym zakonniku, lecz i tu zaspokajającego żadnego objaśnienia nie otrzymał. Przeor grzecznie go zbył tém, iż klauzura pokrywa przeszłość i imiona, pochodzenie i wszelkie ze światem stosunki, a reguła zabrania na pytania odpowiadać. Jednakże po chwili przy śniadaniu, które podać kazał i na które prosił, zręcznie chciał wybadać pana Piotra i Wojskiego z kolei, dla czegoby się o tym zakonniku wypytywali. Zagłoba wytłómaczył się tém, iż go uderzyło dziwne, a zapewne przypadkowe twarzy podobieństwo. Na tém się skończyło, powrócili oba do gospody, ale pan Piotr zrazu chciał w Berezie pozostać, gdyż czemu i Wojski nie przeczył, zakonnik tak był podobny do Wita, iżby przysiądz można, że jego, a nie kogo innego widzieli.
Sami się z siebie śmieli, boć przecie umarli z grobu nie wstają, a Wit niezawodnie umarły był i pogrzebiony, — ale to podobieństwo tak ich złudziło, tak zmięszało, iż długo sobie z niém rady dać nie mogli. Spóźniło to wyjazd z Berezy nieco, wszakże opamiętawszy się, ruszyli, opędzając dziwnéj téj myśli, a raczéj, jak sądzili, urojeniu. Długo wszakże pan Piotr widzenia tego zapomniéć nie mógł, i znalazł w niém pobudkę modlenia się za duszę nieszczęśliwego bratanka.
W lat dziesięć potém gdy i ta przygoda była zapomnianą zupełnie, odebrał pan Piotr list od przeora Kartuzów, ażeby, gdy mu zręczność dozwoli był łaskaw kiedy klasztor odwiedzić, dla poufnego rozmówienia się z nim w pewnéj sprawie. List ten przywiódł na myśl Zagłobie widzenie owo w pustelni i niebawem pośpieszył do Berezy, nie mówiąc nawet nikomu dokąd jechał i po co. Przeorem był już inny zakonnik. Po krótkim wstępie, gdy sam na sam zostali, Przeor wyjął ze stolika pismo i odezwał się do Zagłoby.
— Było życzeniem pobożném jednego z naszych braci, aby po zgonie jego, dano o nim znać panu i proszono o pamięć za duszę nieszczęśliwego. Brat ten w zakonie nosił imię Brunona, w świecie miał téż co wy nazwisko... był to Wit Zagłoba.
— Mój Boże! — zawołał Piotr — ale jakimże sposobem on mógł być, gdym ja go umarłym widział i ciało jego grzebać wyprowadzał?
— Jak się to stało, że go w sposób tajemniczy wyrwano z więzienia, a w miejsce jego, innego trupa znać podłożono, nie wiem — rzekł Przeor — musiał znać przyjaciół miéć możnych, którzy mu czas do pokuty za grzechy dać chcieli, ocalając życie. Że on to sam był, wątpliwości nie ulega, gdyż reszta jego życia na pokucie spędzona i wyznanie przy zgonie, wątpliwości miéć nie dozwalają. Módlcie się za jego duszę....
Przejęty wielkiém podziwieniem, wyszedł Piotr prosząc, aby mu na grobie bratanka pomodlić się dozwolono, zostawił téż znaczną jałmużnę klasztorowi i do domu odjechał posępny. Nikomu téż o tém nie wspominał, oprócz jednego Wojskiego, do którego umyślnie wstąpił, aby się z nim tą wiadomością podzielić. Wereszczaka równie się temu wydziwić nie mógł, szczególniéj z powodu, że po zatwardziałym w zbrodni człowieku, pokuty takiej i poprawy nie można się było spodziewać. Lecz mają to do siebie natury namiętne i gwałtowne, że i ku złemu łacno a ślepo się rzucają i ku lepszemu potém niespodzianie powracać umieją, a co najosobliwsza w tém to to, że obu bratanków, tak z twarzy do siebie podobnych, los z grobu niemal wywiódł do powtórnego życia, że oba zmarli i zmartwychwstali, jeden dla szczęścia, które miał za stracone, drugi dla duszy, któraby inaczéj zgubioną była.
Marya wszakże o tém nie wiedziała nigdy, bo mąż nie chcąc jéj pokoju zamącić, zamilczał o spotkaniu i o widzeniu się z Przeorem.

KONIEC



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.