Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jego ludzi dać się tak komuś z kwitkiem odprawiać. Wit siedział na bryce.
— Cóż tam! czemu nie otwierają?
— Karczmisko pełne, wszystkie żłoby pozajmowane, ludzisków jakichś chmara.
— Co za ludzie? zapytał rotmistrz.
— Albo ja wiem, dworscy znać jacyś.
— Panowie z niemi?
— Musi być — odparł sługa — nie mogłem się docisnąć.
Rotmistrz siedział jakiś czas namyślając się na bryce, potém wstał zwolna i sam poszedł
Był wieczór cichy, letni, ciepły, a gospoda stała na kraju lasu, po za którym widać było uchodzący gościniec; o kroków kilkanaście od niéj, mężczyzna słusznego wzrostu, w lekkiéj sukni skórzanym pasem ujętéj, przechadzał się, jakby rozmyślając. We drzwiach na straży stał pachołek, który rotmistrzowi drogę zaparł i zapowiedział, że karczma zajęta.
— Co to zajęta? jak karczma być może dla podróżnego zajęta? Cóżeście to najęli ją arendą dla siebie?
— Niech się pan z naszym panem rozmówi — zawołał sługa, odwracając się i wskazał przechadzającego się nie opodal mężczyznę.
Rotmistrz bez zastanowienia podszedł żywo kilka kroków. Na podwórzu było jeszcze dosyć jasno, by twarz dobrze można rozpoznać. Przechadzający się odwrócił ku Witowi. Ten stanął wryty i — jakby