Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w miejscu skamieniał. Naprzeciw siebie ujrzał, wpatrzywszy się chwilę, zmartwychwstałego bratanka, tego, w którego piersi własną ręką ostatni cios wymierzył. Sądził zrazu, że to było widmo, że go myliły oczy i trwoga duszna, lecz w téj chwili przyszła mu na myśl szabla, pasiecznik, Welder... skostniał. Zimny pot oblał mu czoło, drgnął, chcąc uciekać i nóg nie czuł, drżał i nie władnął sobą. Machinalnie instynkt obrony ściągnął jedną rękę na pistolet, który miał u pasa.
W tym samym oka mgnieniu, gdy on rozpoznawał Piotra, bratanek spostrzegł go przed sobą, krew oblała mu twarz, zapaliły się oczy... oręża przy sobie żadnego nie miał, stał bezbronny...
Chwila długiego jak wiek milczenia i namysłów ubiegła, nim przemówili do siebie — zabity i morderca. Nim się to stało samą gwałtownością i musem obrachowania dla siebie obrony jakiejś, wyjścia z tego położenia, Wit odzyskał przytomność. Trzymał ciągle rękę na pistolecie, przyglądał się bratu, szukając w jego dłoni oręża i uspokoił, nie widząc żadnego. W prawo i lewo ciągnęły się gąszcza i las, dość było uskoczyć w bok, by uciec od niebezpieczeństwa. Piotr mógł krzyknąć tylko, zawołać, a ludzie by jego nadbiegli, dość mu było skinąć nawet, ale nie miał siły, wrażenie doznane paraliżowało go. Stał wryty także.
Mierzyli się tak oczyma. Wit myślał już o ucieczce.